Święty/Część III/Rozdział drugi

<<< Dane tekstu >>>
Autor John Galsworthy
Tytuł Święty
Wydawca Towarzystwo Wydawnicze „Rój”
Data wyd. 1933
Druk Sp. Akc. Zakł. Graf. „Drukarnia Polska“
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Stella Landy-Feldhorn
Tytuł orygin. Saint’s Progress
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ DRUGI.
1.

Edward Pierson opuścił mroczny pokój dziecinny w obawie, że nie zdoła opanować wzruszenia. Wślizgnął się do swej sypialni i padł na kolana koło łóżka, cały pochłonięty widzianym przed chwilą obrazem. Młoda postać jego córki w błękitnej, jak u madonny szacie i aureoli złotych włosów; dziecko śpiące w półmroku; cisza i świętość tego białego pokoju! Przed oczyma jego stanęła też wizja przeszłości, kiedy Noel sama była takiem dzieckiem, śpiącem w ramionach matki, a on stał obok, pełen czci i podziwu. Nadziemska wizja znikła, a wraz z nią czar świętości, właściwej wszelkiemu pięknu; pozostała jeno okrutna prawda życia. Ach! Żeby można żyć tylko życiem wewnętrznem, życiem duszy w poczuciu piękna i zachwycenia, jakie owładnęło nim przed chwilą!
Klęczał w swym wąskim, mnisim pokoiku; budzik tykał; wieczorna godzina zapadała w ciemność.
Klęczał ciągłe jeszcze, bojąc się powrotu do rzeczywistości, bojąc się spojrzeć życiu w oczy, bojąc się ludzkich języków i zetknięcia z szorstkim, nieokrzesanym, ordynarnym światem. Jak zdoła ochronić swe dziecko? Czy zdoła zachować ją przez całe życie taką, jaką ją ujrzał przed chwilą, czy zdoła ustrzec jej duszę, którą czekała teraz przeprawa poprzez zimne, wzburzone morze? Usłyszał gong, wstał i zeszedł na dół.
Nieoczekiwana wizyta belgijskiego malarza ułatwiła ojcu i córkom to pierwsze zebranie rodzinne, którego się tak obawiali. Lavendie otrzymał raz na zawsze stałe zaproszenie od Piersona, bywał więc u niego częstym gościem. Tego wieczora był jednak tak milczący, a jego wąska, gładko ogolona twarz, składająca się jakby tylko z oczu i czoła, miała tak tragiczny wyraz, że wszyscy troje wyczuli, iż gnębi go smutek większy może jeszcze od ich rodzinnego nieszczęścia.
Podczas kolacji spoglądał w milczeniu na Noel. Potem rzekł:
— Czy pozwoli mi się pani teraz malować, mademoiselle? — Twarz jego rozjaśniła się trochę, kiedy skinęła potakująco. Nie rozmawiano nigdy zbyt wiele, gdy Lavendie przychodził, gdyż każda dyskusja, nawet o sztuce, wywoływała zbyt wielką różnicę zdań. Piersona ogarniało zawsze nieokreślone rozdrażnienie, gdy natrafiał na ludzi, których ożywiał bezsprzecznie duch, ale duch dla niego niezrozumiały. Po kolacji usprawiedliwił się i odszedł do swego gabinetu. Monsieur będzie się z pewnością czuł lepiej w towarzystwie jego córek! Gracja wstała także. Przypomniała sobie słowa Nolli: — Ale on może raczej o tem wiedzieć, niż ktokolwiek inny. — Była to więc dla Nolli najlepsza sposobność do przełamania pierwszych lodów.

2.

— Nie widziałem pani bardzo dawno, mademoiselle, — rzekł malarz, skoro zostali sami.
Noel siedziała w salonie przed pustym kominkiem z wyciągniętemi ramionami, jakby się grzała przy ogniu, którego nie było.
— Wyjechałam. Jak mnie Pan będzie malował, monsieur?
— W tej sukni, mademoiselle; tak jak pani teraz siedzi, grzejąc się przy ogniu życia.
— Przecież niema ognia.
— Tak, ognie gasną szybko. Mademoiselle, czy nie chciałaby pani przyjść do mojej żony? Jest chora.
— Czy teraz? — zapytała zdziwiona.
— Tak, teraz. Jest poważnie chora, a niema przy niej nikogo. Przyszedłem prosić o to siostrę pani; ale skoro pani wróciła, to tem lepiej. Moja żona lubi panią.
Noel wstała. — Niech pan chwileczkę zaczeka! — rzekła i pobiegła na górę. Dziecko spało, stara niania drzemała. Włożyła płaszcz i czapeczkę z szarych królików i pobiegła zpowrotem na dół do hallu, gdzie czekał na nią malarz; wyszli razem na ulicę.
— Nie wiem, czy sam nie jestem wszystkiemu winien — rzekł. — Moja żona nie jest dla mnie dobrą i prawdziwą żoną od czasu, jak się dowiedziała, że mam kochankę i że nie byłem dobrym mężem dla niej.
Noel odwróciła się ku niemu i spojrzała w twarz rozjaśnioną dziwnym uśmiechem.
— Tak, — ciągnął dalej, — od tego zaczęła się jej tragedja. Ale powinna była wiedzieć o tem, nim za mnie wyszła. Nie ukrywałem niczego. Bon Dieu! Powinna była wiedzieć! Czemu kobieta nie może widzieć rzeczy takiemi, jakiemi są w istocie? Moja kochanka, mademoiselle, nie jest istotą z krwi i kości. Jest nią moja sztuka. Zajmowała zawsze pierwsze miejsce w mojem sercu i będzie je zawsze miała. Żona nie chciała tego nigdy uznać — nie jest w stanie tego uznać. Żal mi jej, ale cóż mogę począć? Byłem szalony, żem się ożenił. Chère Mademoiselle, żadne nieszczęście nie może się równać z nieszczęściem, które trwa ciągle, dzień i noc, przy każdym obiedzie i każdej kolacji, rok w rok; nieszczęście dwojga ludzi, którzy nie powinni się byli pobrać, gdyż jedno z nich kocha za bardzo i żąda wszystkiego, a drugie nie kocha wcale — tak, nie kocha wcale — co było, to już dawno umarło — i może dać tylko niewiele.
— Czy nie możecie się rozejść? — zapytała Noel w zdziwieniu.
— Bardzo ciężko rozejść się z kimś, komu się jest tak samo potrzebnym, jak trucizna — tak, żona narkotyzuje się teraz, mademoiselle. To rzecz niemożliwa dla człowieka, który ma choćby iskrę współczucia w duszy. A pozatem cóżby ona poczęła? Żyjemy z dnia na dzień i do tego jeszcze w obcym kraju. Żona nie ma tu żadnych przyjaciół. Jakże mógłbym ją zostawić, dopóki ta wojna trwa? Toby było tak samo, jakby dwoje osób chciało się rozstać na bezludnej wyspie. W dodatku zabija się jeszcze narkotykami a ja jestem zupełnie bezsilny.
— Biedna madame — szepnęła Noel. — Biedny monsieur!
Malarz przetarł ręką oczy.
— Nie mogę odmienić mojej natury, — rzekł zdławionym głosem, — a ona nie może zmienić swojej. I tak trwamy dalej. Ale wiem, że pewnego dnia życie skończy się nagle dla jednego z nas. Dla niej to ostatecznie jeszcze o wiele gorsze, niż dla mnie. Proszę, niech pani wejdzie, mademoiselle. Niech pani żonie nie mówi, że będę panią malował, żona lubi panią dlatego, że mi pani odmówiła.
Noel, drżąc, weszła na schody. Była tu już raz i pamiętała dobrze mdlący zapach środków aptecznych. Na trzeciem piętrze weszli do małej bawialni, której ściany pokryte były obrazami i szkicami: w rogu pokoju sterczał trójkątny stos płócien. Mebli było niewiele. Na starej czerwonej kanapie siedział tęgi człowiek w mundurzę belgijskiego żołnierza. Oparł łokcie o kolana, a twarz okoloną brodą na zwiniętych w pięści dłoniach. Obok na kanapie siedziała mała dziewczynka z lalką w ramionach. Gdy Noel weszła, podniosła głowę; miała bardzo oryginalną, pociągającą, bladą twarzyczkę, ostry podbródek i wielkie oczy, które nie odwracały się ani na chwilę od zjawiska w szarych królikach.
— A, Barra! Ty tutaj! — rzekł malarz. — Mademoiselle, to jest Monsieur Barra, nasz przyjaciel z frontu; a to córeczka naszej gospodyni. Też mała uciekinierka, prawda, Chica?
W odpowiedzi twarzyczka dziecka rozjaśniła się nagłym, promiennym uśmiechem, potem znowu spoważniała; Chica podjęła nanowo badawczą obserwację gościa. Żołnierz, który wstał ociężale z kanapy, podał Noel ze smutnym, gardłowym chichotem niezgrabną rękę.
— Proszę, niech pani siada, mademoiselle — rzekł Lavendie, przysuwając jej krzesło. — Poproszę moją żonę — i wyszedł przez podwójne drzwi.
Noel usiadła. Żołnierz wrócił do poprzedniej pozycji, dziewczynka huśtała znów lalkę, choć oczy jej śledziły wciąż jeszcze gościa. Noel czuła się tak zakłopotana, że nie próbowała wcale zacząć rozmowy. Po chwili malarz i jego żona weszli do pokoju przez owe podwójne drzwi. Była to szczupła kobieta, otulona w czerwony szlafrok; twarz miała zapadłą, wystające kości policzkowe i głodne oczy; ciemne jej włosy wisiały rozpuszczone w nieładzie, jedną ręką bawiła się nerwowo fałdą sukni. Ujęła dłoń Noel; wzniesione ku dziewczynie oczy zdawały się przeszywać ją nawskroś, potem oderwały się od niej nagle i zaczęły niespokojnie wędrować po pokoju.
— Jak się pani ma? — zapytała po angielsku. — A więc Pierre przyprowadził panią znowu do mnie, by mnie pani odwiedziła? Pamiętam panią tak dobrze. Nie pozwoliła się pani malować. Ah c‘est drole! I w dodatku pani taka śliczna. Cóż, monsieur Barra, czy mademoiselle nie jest śliczna?
W odpowiedzi żołnierz zachichotał ochryple i zagłębił się znowu w badaniu podłogi.
— Henriette — rzekł Lavendie, — asseyez vous à coté de Chica — nie wolno ci stać. Niech pani siada, mademoiselle, proszę bardzo.
— Tak mi przykro, że się pani niedobrze czuje — rzekła Noel i usiadła znowu.
Malarz stał oparty o ścianę, a żona spoglądała na jego wysoką szczupłą postać oczyma, w których tlił się gniew i jakby ukryta chytrość.
— Wielki malarz, ten mój mąż, prawda? — rzekła do Noel. — Nie do pojęcia, co ten człowiek potrafi. A jak on maluje — całemi dniami; a nocami maluje w myślach. Więc pani nie chciała się dać mimo to przez niego malować?
Lavendie rzekł zniecierpliwiony:
Voyons, Henriette, causez d‘a utre chose.
Pani Lavendie szarpała nerwowo fałdę czerwonego szlafroka i rzuciła mu spojrzenie złajanego psa.
— Żyję tu, jak więzień, mademoiselle, nie wychodzę nigdy z domu. Dzień za dniem upływa — mój mąż ciągle maluje. Któżby miał ochotę chodzić sam na spacer pod tem waszem szarem niebem wśród wszystkich ziejących nienawiścią twarzy? Wolę siedzieć w pokoju. Mój mąż wychodzi, aby malować; każda istota go zaciekawia, prócz tej jednej, którą widzi codziennie. Ale ja jestem uwięziona. Monsieur Barra jest naszym pierwszym gościem od długiego czasu.
Żołnierz podniósł twarz z zaciśniętych pięści.
— Prisonnier, madame. Coby pani dopiero powiedziała, gdyby pani była w polu? — Zaśmiał się swym grubym gardłowym chichotem. — My jesteśmy więźniami, my żołnierze.Coby pani powiedziała do takiego więzienia, gdzie w dzień i w nocy eksplodują bomby, bez minuty przerwy. Bum! Bum! Bum! Ah! les tranchées. Tam niema żadnej wolności.
— Każdy ma swoje więzienie — rzekł Lavendie z goryczą. — Nawet mademoiselle ma swoje więzienie i mała Chica i jej lalka. Każdy ma swoje więzienie, Barra. Monsieur Barra jest też malarzem, mademoiselle.
— Moi! — rzekł Barra, podnosząc swą ciężką kudłatą głowę. Maluję kałuże, wybuchające bomby, żebra końskie — maluję dziury i dziury i znowu dziury, druty i druty i druty i wodę — długie pasma brzydkiej, białej wody. Maluję odłamki granatów i ludzkie dusze nagie i ludzkie ciała nieżywe i zmory — zmory we dnie i w nocy — maluję je w myśli. — Przerwał nagle i zagłębił się znów w kontemplacji dywanu, oparłszy okoloną brodą twarz na pięściach. — A dusze mają białe, jak śnieg, les camarades, — dodał znienacka i głośno. — Tysiące Belgów, Anglików i nawet Niemców o białych duszach. Maluję te dusze!
Dreszcz przebiegł Noel, spojrzała błagalnie na pana Lavendie.
— Barra — powiedział Lavendie, jakby malarza nie było wcale w pokoju, — jest wielkim artystą, ale służba na froncie uderzyła mu trochę do głowy. Mimo to, wszystko co mówi jest prawdą. Tam na polu bitwy niema nienawiści. Tylko tu jesteśmy więźniami nienawiści, mademoiselle; niech pani unika nienawiści — to trucizna!
Żona malarza wyciągnęła rękę i dotknęła ramienia dziecka.
— Dlaczego nie wolno nienawidzieć? — rzekła. — Kto zabił ojca Chici i obrócił jej dom w kupę gruzów? Kto ją wygnał do tej okropnej Anglji — pardon mademoiselle — ale Anglja jest okropna! Ah! les Boches! Jeżeliby moja nienawiść mogła ich zniszczyć, nie zostałby z nich ani jeden. Nawet mój mąż nie szalał tak z tem swojem malowaniem, kiedyśmy byli w domu. Ale tu! — Rzuciła mu znów pełne gniewu spojrzenie, spuściła jednak zaraz oczy, jakby usłyszała naganę. Noel zauważyła, że wargi malarza poruszyły się. Chora kobieta zaczęła wić się calem ciałem.
— Twoje malarstwo, to manja. — Spojrzała z uśmiechem na Noel: — Czy napije się pani trochę herbaty, mademoiselle? Monsieur Barra, szklankę herbaty?
Żołnierz odpowiedział niewyraźnie, zachrypłym głosem:
— Nie, Madame; w okopach piliśmy dosyć herbaty. To sprawia ulgę. Ale kiedy jesteśmy na wolności — dajcie nam wina, le bon vin; le bon petit vin!
— Przynieś trochę wina, Pierre!
Noel poznała po twarzy malarza, że w domu nie było kropli wina, a może i pieniędzy na zakup; mimo to wyszedł szybko z pokoju. Noel wstała i rzekła:
— Muszę już odejść, madame.
Madame Lavendie pochyliła się ku Noel i chwyciła ją konwulsyjnie za przegub ręki.
— Niech pani poczeka chwilkę, mademoiselle. Napijemy się trochę wina, a potem Pierre zaraz panią odprowadzi. Nie może pani wracać sama do domu — jest pani za ładna. Prawda, monsieur Barra?
Żołnierz podniósł głowę:
— Coby pani powiedziała do flaszek wina wybuchających w powietrzu, wybuchających czerwonym i białym strumieniem, przez cały dzień, przez całą noc? Duże stalowe flaszki wielkości Chici: kawałki flaszek, unoszące z sobą ludzkie głowy. Bum garra-a-a! — i cały dom leży w gruzach, a małe, maleńkie, malusieńkie strzępki ludzkiego ciała wirują w powietrzu i zasypują całą ziemię wokoło. Wielkie dusze są tam w polu, madame. Ale zdradzę pani tajemnicę, — zaśmiał się znów swym grubym chichotem — wszyscy tam są troszeczkę, troszeczkę zwarjowani; wie pani, tak jak zegarek, który można nakręcać i nakręcać bez końca. To jest właśnie wielki wynalazek wojny, mademoiselle, — rzekł zwracając się poraź pierwszy do Noel — nie możesz mieć wielkiej duszy, o ile nie jesteś troszeczkę zwarjowany. — Spuścił znów szare, wąskie oczka i powrócił do poprzedniej pozycji. — Kiedyś namaluję to warjactwo — oświadczył dywanowi, — zaczajone w maleńkim kąciku duszy każdego z tych miljonów żołnierzy, jak się skrada, jak czyha, całkiem cichutko, a nagle kiedy wszyscy myślą, że śpi, — tak właśnie — kiedy nikt nie zwraca najmniejszej uwagi — wtedy wyłazi z norki, jak myszka z lśniącemi oczyma i goni tu i tam, tu i tam. Tysiące ludzi z białemi duszami, wszyscy troszeczkę szaleni. Wielki temat, zdaje mi się, — dodał ociężale. Noel mimowoli położyła rękę na szybko bijącem sercu. Zrobiło jej się słabo.
— Jak długo był pan na froncie, monsieur?
— Dwa lata, mademoiselle. Czas, by wrócić do domu i malować, prawda? Ale sztuka! — Uniósł nieco ciężkie okrągłe ramiona i zakołysał całą swą niedźwiedzią postacią. — Troszeczkę zwarjowani — zamruczał raz jeszcze: — Opowiem pani coś. Raz w zimie po dwutygodniowym urlopie wróciłem w nocy do okopów. Trzeba mi było trochę ziemi, aby zasypać dziurę w miejscu, gdzie spałem; kiedy człowiek nawyknie do łóżka, staje się wybredny. A więc, zeskrobuję trochę ziemi z szańca i natrafiam na coś zabawnego. Zaświecam zapalniczkę i widzę twarz Prusaka, zamarzniętą, pełną ziemi, nieżywą, zielonobiałą w świetle mojej zapalniczki.
— Ach, nie!
— Ależ tak, mademoiselle; prawda, jak mnie pani tu widzi. Taki nieżywy Prusak to bardzo przydatna rzecz w sypaniu szańców. Niegdyś człowiek, jak ja. Jednak rano nie mogłem się dłużej na niego patrzeć; wypełniliśmy dziurę czem innem. Ale przez całą noc stałem i miałem jego głowę tak blisko mojej — podniósł swą grubą rękę i przybliżył ją na odległość kroku do swej twarzy. — Opowiadaliśmy sobie o naszych domach rodzinnych; on miał duszę, ten człowiek. Il medisait des choses o tem, jak cierpiał; a ja opowiadałem mu też o moich cierpieniach. Mój Boże, my znamy już wszystko; nigdy nie dowiemy się więcej, niżeśmy się dowiedzieli tam w polu, bo jesteśmy wszyscy troszkę zwariowani — nic poważnego — poprostu tylko troszeczkę zwarjowani. Kiedy pani nas zobaczy, mademoiselle, idących przez ulice, niech pani pamięta o tem. — Oparł znowu brodę o pięści.
W pokoju zapadła cisza — niesamowita i niezmącona. Dziewczynka huśtała lalkę, żołnierz patrzył w podłogę, usta kobiety w czerwonym szlafroku poruszały się bezgłośnie. W Noel dojrzewała uporczywa myśl: — Czy nie mogłaby wstać i uciec stąd? — Siedziała jednak dalej, zahypnotyzowana ciszą. Po chwili Lavendie ukazał się w drzwiach, niosąc flaszkę i cztery kieliszki.
— Niech się pani napije za nasze zdrowie i powodzenie, mademoiselle, — rzekł.
Noel podniosła szklankę, którą jej podał:
— Życzę państwu wszelkiej pomyślności.
— Pani również, mademoiselle — mruknęli obaj mężczyźni.
Wypiła kilka łyków i wstała.
— A teraz, mademoiselle — rzekł Lavendie, — skoro pani już musi odejść, odprowadzę panią do domu.
Noel uścisnęła rękę pani Lavendie; była zimna i zupełnie bezwolna; oczy kobiety miały szklany wyraz, który Noel dobrze pamiętała. Żołnierz postawił opróżnioną szklankę przed sobą na podłodze i przyglądał się jej, zapominając o Noel. Zwróciła się szybko ku drzwiom; odchodząc spojrzała raz jeszcze na dziewczynkę kołyszącą lalkę.
Na ulicy malarz zaczął odrazu swą szybką francuszczyzną:
— Nie powinienem był pani prosić o wizytę, mademoiselle; nie wiedziałem, że nasz przyjaciel Barra przyszedł. Prócz tego żona w swym obecnym stanie nie nadaje się do przyjmowania; vous voyez qu‘il y a de la manie dans cette pauvre tête. Nie powinienem był pani prosić; ale byłem tak zrozpaczony!
— A! — szepnęła Noel. — Wiem.
— U nas w domu miała rozmaite zainteresowania. Tu, w tem wielkiem mieście nie ma przez cały dzień nic do roboty, więc wgryza się coraz bardziej w swą niechęć do mnie. Ach! ta wojna! Mam czasem wrażenie, że znajdujemy się wszyscy w żołądku olbrzymiego, zwiniętego węża. Leżymy i dajemy się trawić. Pod pewnemi względami jest już może lepiej być w okopach; tam niema nienawiści, tam osiągnięto wyżynę, do której myśmy nie dorośli. Jest wprost nie do pojęcia, jak oni mogą walczyć dalej, aż pobiją Prusaków; to ciekawe i bardzo podniosłe. Czy Barra powiedział pani, że, kiedy wrócą — wszyscy ci bojownicy obejmą rządy i że przyszłość świata będzie spoczywała w ich rękach? Ale tak nie będzie. Życie ich pochłonie, rozdzieli, rozsypie i będą tak samo bezsilni, jak poprzednio. Język i pióro będą nimi rządzić: ci, którzy nie widzieli wojny, będą nimi rządzić.
— O! — zawołała Noel. — Ci, którzy teraz walczą, będą z całą pewnością w przyszłości najdzielniejsi i najsilniejsi.
Malarz uśmiechnął się.
— Człowiek na wojnie staje się prosty, — rzekł — i pierwotny. W czasie pokoju życie nie jest ani proste, ani pierwotne, jest skomplikowane, pełne nieustających zmian, do których się człowiek musi dostosowywać; w czasie pokoju rządy spoczywać będą zawsze w rękach ludzi sprytnych, przebiegłych, mających jaknajwiększą zdolność przystosowywania się. Wiara tych dzielnych żołnierzy, że przyszłość należy do nich, jest wprost wzruszająca.
— Barra powiedział coś dziwnego, — szepnęła Noel; — powiedział, że jesteśmy wszyscy trochę zwarjowani.
— Barra to dziwak, ale genjalny człowiek; szkoda, że pani nie widziała nigdy jego wcześniejszych obrazów. Warjat to może nie jest odpowiednie dla niego określenie, ale jakieś kółko rozluźniło się niewątpliwie w jego mózgu i klekocze; zatracił poczucie proporcji i tworzy pod przymusem pewnych uporczywie powracających myśli. Mówię pani, mademoiselle, wojna jest jak wielka cieplarnia; pobudza do zbyt szybkiego wzrostu każdą żywą roślinę, każdą cnotę i namiętność; nienawiść i miłość, nietolerancja i rozkosz, odwaga i skąpstwo, — tak, nawet i poświęcenie, wszystko to rośnie i rośnie ponad własne siły, ponad wytrzymałość soków żywotnych danej rośliny, rośnie, aby dojrzeć do olbrzymiego, obfitego żniwa. A potem nagle wszystko się zmienia, rośliny zaczynają więdnąć, gnić i cuchnąć. Lecz tylko my, którzy patrzymy na życie, jako na pewną formę sztuki, możemy to odczuć, a jest nas tak niewielu. Istotny kształt wszystkiego zaciera się coraz bardziej. Oczy ludzkie przesłoniła krwawa mgła. Ludzie boją się być sprawiedliwymi. Niech pani się tylko przyjrzy, jak bardzo nienawidzimy nietylko naszych nieprzyjaciół, ale także ludzi, którzy się od nas czemkolwiekbądź różnią. Niech pani spojrzy, jak mężczyźni i kobiety lgną do siebie, jak Venus sprawuje rządy w tej cieplarni. Czy to nie jasne, że Młodość, na którą śmierć czyha, łaknie roskoszy, miłości, połączenia, zatem przyjdzie śmierć?
Noel spojrzała na niego. — Teraz — pomyślała. — Teraz powiem.
— Tak — rzekła — wiem, że to prawda, bo i ze mną tak było. Chciałabym, żeby pan wiedział. Nie mogliśmy się pobrać — nie było czasu. Został zabity. Ale syn jego żyje. Dlatego mnie tak długo nie było. Chcę, żeby wszyscy wiedzieli. — Mówiła z wielkim spokojem, ale policzki jej pokryły się ognistym rumieńcem.
Ręce malarza drgnęły, jakby go przebiegł elektryczny prąd. Po chwili rzeki spokojnie:
— Wyrażam pani mój najgłębszy szacunek mademoiselle, i szczere współczucie. Cóż na to ojciec pani?
— Dla niego to straszne.
Malarz rzeki łagodnie:
— Ach mademoiselle, nie jestem taki pewny. Może wcale nie cierpi tak bardzo. Może nawet pani zmartwienie nie może go bardzo dotknąć. Ojciec pani żyje w jakimś innym świecie. I to jest, według mnie, prawdziwa tragedja — żyć, a przecież nie być dość żywym, ażeby czuć rzeczywistość. Czy zna pani opis starej kobiety Anatole‘a France‘a: Elle vivait, mais si peu“. Czy nie dałoby się to powiedzieć w dzisiejszych czasach o Kościele. Il vivait, mais si peu?“ Ojciec pani jest, jak wzbijająca się w górę na tle nocnego nieba piękna, ciemna wieża, której połączenia z ziemią nie można dostrzec. Nie zna i nigdy nie pozna Życia.
Noel spojrzała na malarza.
— Co pan rozumie przez Życie, monsieur? Ciągle czytam o życiu, a ludzie mówią o poznaniu życia! Czem ono jest — i gdzie jest? Nigdy nie widzę niczego, coby można nazwać życiem.
Lavendie uśmiechnął się.
— Poznawać życie! — rzekł. — A, to znowu co innego. Bawić się! Przekonałem się, że kiedy ludzie „poznają życie“, jak się to mówi, nie bawią się zwykle wcale. Wie pani, kiedy się ma pragnienie, to się pije i pije, ale pragnienie zostaje ciągle jednakie. Są miejsca, gdzie można „poznawać życie“, ale jedyni ludzie, którzy się tam dobrze bawią, to tacy starzy nudziarze jak ja, którzy idą tam pogawędzić nad filiżanką kawy. Jednak może w pani wieku jest inaczej.
Noel splotła dłonie, oczy jej lśniły w mroku.
— Chcę muzyki, tańca i światła, łaknę widoku pięknych rzeczy i pięknych twarzy; ale nigdy tego wszystkiego nie znajduję.
— Niema w tem mieście, ani w żadnem innem, miejsca, gdzieby pani to wszystko znalazła. Fox trotów i raktimes‘ów, szminki, pudru, jaskrawych świateł, nawpół spitych młodych ludzi i kobiet z czerwonemi wargami — tego pani może mieć poddostatkiem. Ale nigdzie pani tam nie znajdzie rytmu i piękna i uroku. Kiedy byłem młody „poznawałem“, jak się to mówi „życie“ bardzo dokładnie, widziałem wiele, ale nie znalazłem niczego ładnego, coby nie było zepsute; wszystko pozostawiało niesmak. Pani się może śmiać, ale ja wiem dobrze, co mówię. Szczęście nigdy nie przychodzi wtedy, kiedy się go szuka, mademoiselle; piękno znaleźć można W naturze i w prawdziwej sztuce, nigdy w tych głupich oszukańczych pozorach. Jest tu lokal, gdzie my, Belgowie, się schodzimy; czy nie chciałaby pani wejść i przekonać się o prawdzie moich słów?
— Owszem, chętnie.
Très bien! Chodźmy!
Weszli przez szklane obrotowe drzwi do jasno oświetlonego korytarza. U wylotu korytarza malarz przystanął przed drzwiami jakiejś sali i spojrzał na Noel, zawahał się i zamiast wejść zawrócił i udał się do pokoju na prawo. Była to wielka sala, pełna złoceń, pluszu i marmurowych stolików, przy których siedziały różne pary; młodzi ludzie w mundurach i starsi w cywilu po dwóch razem, lub w towarzystwie młodych kobiet. Na te kobiety właśnie patrzyła Noel, oglądała jedną po drugiej, podczas gdy szła z malarzem daleko w głąb sali szukając wolnego stolika. Widziała, że niektóre były ładne, a inne tylko usiłowały niemi być, że prawie wszystkie były pudrowane i miały podczernione oczy i różowe usta; zaczęła się w końcu wstydzić swej nietkniętej kosmetykami twarzy. Na górze na galerji mała orkiestra grała jakąś miłą lekką melodję; gwar głosów i śmiechu był nieledwie ogłuszający.
— Czego się pani napije, mademoiselle? — rzekł malarz. — Dochodzi dziewiąta; musimy szybko zamówić.
Deux crêmes de menthe, — rzekł Lavendie do kelnera.
Noel była zbyt zainteresowana wszystkiem, co się wokoło niej działo, aby zauważyć gorzki uśmiech, jaki błąkał się na twarzy malarza. Zajęta była oglądaniem kobiet, które spoglądały na nią przelotnie oczyma zimnemi i pełnemi zaciekawienia; przypatrywała się mężczyznom, których przelotne spojrzenia pełne były ciepła i podziwu.
— Ciekawam, czy tatuś był kiedyś w takim lokalu? — rzekła, podnosząc kieliszek z zielonym płynem do warg. — Czy to dobre? Pachnie miętą.
— Kolor przepiękny. Za pomyślność pani, mademoiselle! — rzekł i trącił się z nią kieliszkiem.
Noel skosztowała, odjęła kieliszek od ust i piła dalej.
— Dobre; ale strasznie słodkie. Czy mogłabym dostać papierosa?
Des cigarettes, — rzekł Lavendie do kelnera. — Et deux cafés noirs. — A teraz, mademoiselle — szepnął, kiedy kelner przyniósł papierosy i kawę — jeżeli sobie wyobrazimy, że każde z nas wypiło flaszkę wina, to wyczerpaliśmy wszystkie wstępne kroki do tego, co się nazywa Grzechem. Zabawne, prawda? — Wzruszył ramionami.
Uderzył Noel nagle smutny, prawie posępny wyraz jego twarzy.
— Niech się pan nie gniewa, monsieur, to wszystko jest dla mnie takie nowe.
Malarz uśmiechnął się swym jasnym, przelotnym uśmiechem.
— Pardon! Zapomniałem się. Tylko, że to poprostu boli, widzieć piękno w takiem otoczeniu. Piękno nie harmonizuje się z tą melodją, ani z temi głosami, ani z temi twarzami. Niech się pani bawi, mademoiselle, niech pani wchłania wszystko. Niech pani patrzy, jak ci ludzie spoglądają na siebie, jaka miłość promieniuje z ich oczu! Szkoda tylko, że nie możemy słyszeć, co mówią. Niech mi pani wierzy, rozmowy ich są bardzo wytworne, très spirituel. Te młode kobiety „spełniają“, jak się to mówi, „swój obowiązek“; przynoszą miłą odmianę wszystkim tym, którzy służą ojczyźnie. Jedzmy, pijmy, kochajmy, gdyż jutro czeka nas śmierć. Komu zależy na prostocie i pięknie w takich czasach, jak dzisiejsze? Przybytek ducha opustoszał.
Spoglądał na nią zukosa, jakby chciał wejrzeć w samo dno jej duszy.
Noel wstała:
— Chciałabym już odejść, monsieur.
Podał jej płaszcz, zapłacił rachunek; skierowali się ku wyjściu, mijając znowu rzędy małych stolików w drodze poprzez salę pełną rozgwaru rozmów i śmiechu i dymu tytoniowego; dźwięki jakiejś innej pustej melodji biegły w ślad za nimi.
— Tam — rzekł malarz, wskazując inne drzwi, — tańczą. Ano tak. Londyn w czasie wojny! Właściwie w żadnem wielkiem mieście nie odczuwa się tak bardzo zmian. Czy „poznawanie życia“ sprawiło pani przyjemność, mademoiselle?
— Zdaje mi się, że człowiek musi tańczyć, żeby czuć się szczęśliwym. Czy to ten lokal, do którego pańscy przyjaciele przychodzą?
— O, nie. Schodzą się w sali o wiele mniej eleganckiej, grają w domino, piją kawę i piwo i rozmawiają. Nie mają pieniędzy do wyrzucenia.
— Czemu mnie pan tam nie zaprowadził?
Mademoiselle, mogła pani tam zobaczyć kogoś, kogoby pani mogła spotkać jeszcze kiedyś w życiu; tam, gdzie panią zaprowadziłem, była pani zupełnie bezpieczna — mam przynajmniej tę nadzieję.
Noel wzruszyła ramionami:
— Zdaje mi się, że teraz już wszystko jedno, co robię.
Ogarnęło ją nagłe wzruszenie; łzy zaczęły ją dławić w gardle; opłynęła ją fala wspomnień — księżycowa noc, ciemne, stare Opactwo, las i rzeka. Dwie łzy stoczyły się po jej policzkach.
— Myślałam o czemś — rzekła zdławionym głosem. — Wszystko w porządku.
Chère mademoiselle! — szepnął Lavendie; przez całą drogę do domu był nieśmiały i przybity. Przed bramą uścisnęła jego rękę i rzekła cicho:
— Przykro mi, żem się tak głupio zachowała; dziękuję panu serdecznie, monsieur. Dobranoc.
— Dobranoc; życzę pani lepszych snów. Dobre czasy nadchodzą. — Pokój i Szczęście powrócą znowu na świat. Ta Cieplarnia nie będzie trwała wieki. Dobranoc, chère mademoiselle!
Noel poszła cichutko na górę do dziecinnego pokoju.
Przy świetle nocnej lampki zobaczyła, że dziecko i niania pogrążone były w głębokim śnie. Wyszła na palcach do swego pokoju. Tu ogarnęło ją nagle tak silne zmęczenie, że ledwo miała siłę się rozebrać; a mimoto czuła w sobie jakiś dziwny spokój, jakby w spazmie wzruszenia, które ją przed chwilą ogarnęło, Cyryl i przeszłość odeszli od niej na zawsze.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: John Galsworthy i tłumacza: Stella Landy-Feldhorn.