[136]III.
Żar południowy odegnał tę garstkę
wiernych, co przyszli nakarmić me ciało
i kroplą wody zwilżyć usta moje,
modląc się zasię, abym w Imię Pana,
przez które moc mi nad przyrodą dana
za świętość moją — chore ich uleczył
i wskrzesił trupy, pod słup przyniesione.
Zbudziłem zmarłe, niemocne-m pokrzepił
i znów sam stoję na wyżynie mojej.
Senność ogarnia cały świat; — i miasto,
co jutro może będzie prochem tylko,
znużone grzechem, niebaczne, leniwe
na lazurowej i złotej śreżodze
południa leży, zasnąwszy w upale,
jako drapieżny, jurny tygrys — syty.
Białe marmury i porfiry ciemne,
[137]
znikome dzieła próżnej ludzkiej pychy,
na tle ogrodów w słonecznej powodzi
tak błyszczą zdala, tak się lśnią i świecą,
jako klejnoty w więź ujęte cudną,
któremi — niegdyś widziałem! — kobiety
stroją bezwstydnie swe lubieżne łona...
Tam przed bramami miasta, na tych łąkach,
gdzie kwitną modre i różowe kwiaty,
chłopięciem owce pasłem białorune...
Słodki głos kobzy niósł się w dal, na światy,
na wody czyste, na pachnące sady,
gdzie pod złotemi drzewy w jasnej tęczy
stanął Chrystusa cień przedemną blady
i wskazał dłonią to kamienne wzgórze...
Gdzie ten ciernisty pośród skał manowiec —
poszedłem, białych mych odszedłszy owiec,
i Tobie, Panie, w utrapieniu służę,
jak żóraw czujny, jak głaz nieruchomy
a czekający na Twe jasne gromy —,
a owce moje białe gdzieś po świecie
rozbiegłe, skubią łąk Twych wonne kwiecie...
O! jak falują te niwy zielone,
o! jak się kłonią te szumiące gaje!
[138]
O, jakiż słodki cień by dały drzewa
głowie mej w ogniu słonecznym spalonej!
O, jakże błoga jest kryniczna woda,
kiedy odwilża spiekłe podniebienie!
O, jak rozkosznie nad chłodnym strumieniem
rozciągnąć członki na puszystej trawie
i rozprostować stawy, co zakrzepły
i jak drewniane zawiasy się zwarły
iż ból dotkliwy targa moje ścięgna,
gdy z trudem ramię podnoszę ku niebu...!
Oto wśród ciemnej zieloności łanów
snują się drogi żółte, w dal wiodące...
Jedna w górzysty wiedzie kraj, w parowy
i w rozszumiałe na skałach dąbrowy,
ponad przeczyste ruczaje, gdzie owce
stadami chodzą po wilgotnej łące, —
a inna biegnie na zachód, ku morzu,
kędy jest przystań lazurowa, cicha...
Tam się zrywają w wieczornej godzinie
statki skrzydlate, białe morza ptaki
i na wiatr żagle rozwiawszy nieścigłe,
lecą za słońcem gdzieś w dalekie kraje,
kędy spiekota nie wypala mózgu,
ni nocna rosa nie żre chłodem ciała,
ani ból kości zdrętwiałych nie łamie...
[139]
Żar południowy ogarnia mnie, gryzie,
kąsa i pali... Cisza jest wokoło,
jeno koników polnych gdzieś sykanie,
jeno brzęk pszczoły zbłąkanej i tętna
bolesne bicie w mych zeschniętych żyłach...
Bądź uwielbiony, Panie mój i Królu,
dawco cierpienia i szafarzu bólu...