Święty Szymon Słupnik (Żuławski, 1908)/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Jerzy Żuławski
Tytuł Święty Szymon Słupnik
Pochodzenie Poezje
Wydawca Księgarnia H. Altenberga
Data wyd. 1908
Druk Drukarnia Narodowa
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tom III
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ŚWIĘTY SZYMON SŁUPNIK.
1903.
I.

Pomiędzy niebem a ziemią, nad grzechem
i nędzą świata — samotny i święty —
stoję i czekam wielkich sądów Boga.

Tam w dole szumi miasto oszalałe,
tam rozhukaną strugą życie płynie
i grzeszna rozkosz doczesna — przeklęta;
tutaj pod niebem, na mojej wyżynie
cisza jest wielka, zaledwie zmącona
dalekich głosów rozpierzchniętem echem,
co się po krzewach suchych i po głazach
wzwyż skrada ku mnie, by u stóp mych skonać...

Na słupie z drzewa twardego, na słupie,
który-m własnemi ociosał rękoma
i — jak krzyż ciężki wyniósłszy na wzgórze
tu ponad miasto skazane na zgubę,
wbił między głazy spalone od słońca:
stoję i patrzę na szeroką ziemię,

którą skalało grzechem ludzkie plemię, —
stoję i patrzę na nieba przeczyste,
gdzie wśród Aniołów Ty królujesz, Chryste!

Lata mijają. Ile lat już stoję
tym ociosanym pniem drzewa wzniesiony
nad miasto, niwy, nad dalekie morze,
w błękit i w jasne, czyste światła boże:
próżnobym liczył! Zda się, że korzenie
suchy słup w ziemię zapuścił jałową,
a nogi moje, stężałe w bezruchu,
same się stały jako martwe słupy.
Włos nieczesany na barki mi spływa
i krwawą nagość moich ramion kryje,
z których płaszcz opadł, z dawna już zbutwiały,
i skóra spada, jak kora na drzewie
od ostrych wiatrów spękana i słońca.

O Panie! dręcz mnie, niszcz mnie, siecz pożarem
słońca, pragnieniem pal i łam me kości
i w niepojętej swej Sprawiedliwości
ze mnie zapłatę bierz za grzechy świata —,
Baranku święty, zmazą nieskalany,
któryś niewinnie cierpiał za nas rany!



II.

O Antyochjo, grzesznico bezwstydna!
Co dnia cię widzę w pośrodku zieleni, —
w nocy twe światła błyszczą mi wśród cieni,
i nad najsroższe męki mej katusze
ta mi najcięższa, iż się patrzyć muszę
wiecznie grzechowi w bezkarne oblicze!

O Panie, Panie! jak mi jeszcze długo
czekać tak każesz dnia Twojego gniewu,
który pognębi pyszne i szalone!?
Czyś Ty przepomniał, Panie, o tem mieście,
co Miłosierdziu Twojemu urąga
i Sprawiedliwość Twą straszną wyzywa
zmazą, zaprawdę, gorszą od tej zmazy,
dla której poległ Babilon, Niniwa
w gruzy upadła i ogień siarczysty
pożarł Sodomę —, iż się mścić nie kwapisz
krwie znieważonej Twego Syna, Boga?
Jeślić są miłe te moje cierpienia,

to nim powołać raczysz mnie do siebie,
ażebym z Tobą królował na niebie:
ukaż mi tryumf Twojego Imienia,
które się w gromach zapali nad miastem,
ginącem gwoli swych grzechów ohydnych!

Od lat nie zwracam twarzy ku wschodowi
i zapomniałem, jak Twój brzask wygląda,
wpatrzony ciągle w to rojne mrowisko,
by nie uronić snadnie onej chwili,
gdy Miłosierdzie Twoje się przesili
a Sprawiedliwość grom na grzeszne rzuci!
Co rano słońce za plecyma memi
wstaje i idzie niewidne ku górze,
żar coraz sroższy lejąc na mą głowę,
by mi szyderczo zajrzeć w twarz z południa;
co wieczór w złotej zachodu purpurze
oczy me krwawe, wiecznie wytężone
bezsenne oczy ślepi swym płomieniem:
a ja daremnie czekam tej godziny,
kiedy Ty poczniesz karać ludzkie winy!

Bo to nieprawda! to nieprawda, Panie,
bym chciał od zguby zbawić miasto ono!
Jeślim się Tobie ofiarował za nie,
to nie by wstrzymać Twoją dłoń wzniesioną,

lecz by tę ranę, którą grzechy świata
w Twem Sercu żłobią, zagoić ofiarą!
Owszem, o Panie! rychło rzuć płomienny
grom na nieprawe! Wstrząśnij skały ziemi
i gór zwaliska strąć przemożną dłonią
na dom grzeszników! Niechaj moje oczy
zobaczą jeno pustynię a gruzy
na onem miejscu, gdzie Twemu Imieniu
bluźniono; cisza niech wieczna pogrzebie
te ludne place, ulice szerokie,
po których dzisiaj bałwochwalstwo pląsa
a zaś plugawa szaleje rozpusta
i w wyuzdanym, niesytym bezwstydzie
urąga niebu swą straszną ohydą!
Niech nie zostanie kamień na kamieniu
z tych marmurowych i cudnych pałaców!
Niechaj te drzewa bujne i kwitnące,
te sady złote zmarnieją i poschną!
Niechaj się morze cofnie wstecz od brzegu
i nie śle chłodnych wiatrów ku ruinom,
po których przeszedł orkan Twego gniewu!

A gdy pustynia tu zalegnie sucha:
w pokoju, Panie, zwolnij mego ducha!...



III.

Żar południowy odegnał tę garstkę
wiernych, co przyszli nakarmić me ciało
i kroplą wody zwilżyć usta moje,
modląc się zasię, abym w Imię Pana,
przez które moc mi nad przyrodą dana
za świętość moją — chore ich uleczył
i wskrzesił trupy, pod słup przyniesione.

Zbudziłem zmarłe, niemocne-m pokrzepił
i znów sam stoję na wyżynie mojej.

Senność ogarnia cały świat; — i miasto,
co jutro może będzie prochem tylko,
znużone grzechem, niebaczne, leniwe
na lazurowej i złotej śreżodze
południa leży, zasnąwszy w upale,
jako drapieżny, jurny tygrys — syty.

Białe marmury i porfiry ciemne,

znikome dzieła próżnej ludzkiej pychy,
na tle ogrodów w słonecznej powodzi
tak błyszczą zdala, tak się lśnią i świecą,
jako klejnoty w więź ujęte cudną,
któremi — niegdyś widziałem! — kobiety
stroją bezwstydnie swe lubieżne łona...

Tam przed bramami miasta, na tych łąkach,
gdzie kwitną modre i różowe kwiaty,
chłopięciem owce pasłem białorune...
Słodki głos kobzy niósł się w dal, na światy,
na wody czyste, na pachnące sady,
gdzie pod złotemi drzewy w jasnej tęczy
stanął Chrystusa cień przedemną blady
i wskazał dłonią to kamienne wzgórze...

Gdzie ten ciernisty pośród skał manowiec —
poszedłem, białych mych odszedłszy owiec,
i Tobie, Panie, w utrapieniu służę,
jak żóraw czujny, jak głaz nieruchomy
a czekający na Twe jasne gromy —,
a owce moje białe gdzieś po świecie
rozbiegłe, skubią łąk Twych wonne kwiecie...

O! jak falują te niwy zielone,
o! jak się kłonią te szumiące gaje!

O, jakiż słodki cień by dały drzewa
głowie mej w ogniu słonecznym spalonej!
O, jakże błoga jest kryniczna woda,
kiedy odwilża spiekłe podniebienie!
O, jak rozkosznie nad chłodnym strumieniem
rozciągnąć członki na puszystej trawie
i rozprostować stawy, co zakrzepły
i jak drewniane zawiasy się zwarły
iż ból dotkliwy targa moje ścięgna,
gdy z trudem ramię podnoszę ku niebu...!

Oto wśród ciemnej zieloności łanów
snują się drogi żółte, w dal wiodące...
Jedna w górzysty wiedzie kraj, w parowy
i w rozszumiałe na skałach dąbrowy,
ponad przeczyste ruczaje, gdzie owce
stadami chodzą po wilgotnej łące, —
a inna biegnie na zachód, ku morzu,
kędy jest przystań lazurowa, cicha...
Tam się zrywają w wieczornej godzinie
statki skrzydlate, białe morza ptaki
i na wiatr żagle rozwiawszy nieścigłe,
lecą za słońcem gdzieś w dalekie kraje,
kędy spiekota nie wypala mózgu,
ni nocna rosa nie żre chłodem ciała,
ani ból kości zdrętwiałych nie łamie...


Żar południowy ogarnia mnie, gryzie,
kąsa i pali... Cisza jest wokoło,
jeno koników polnych gdzieś sykanie,
jeno brzęk pszczoły zbłąkanej i tętna
bolesne bicie w mych zeschniętych żyłach...

Bądź uwielbiony, Panie mój i Królu,
dawco cierpienia i szafarzu bólu...



IV.

Oto się zbliża godzina zachodu,
która pasterzom słodki pokój wieści
i stada krzepi na zielonych łąkach;
oto powiały już wiatry od morza
i sieją rosę na powiędłe sady,
na zapylone ziół przydrożnych liście
i na me wargi spiekłe i spragnione,
w ciszy wieczornej Panu rozmodlone...

Gdzieś nad łąkami kobza brzmi pasterska,
i razem z rosą szklane krople dźwięku
sypią się z cichym szelestem na niwy
i na to miasto, niegodne, zaiste!
byś mu wieczory słodkie dawał, Chryste!

Oto je widzę, jak co dnia, w ogromnej
łunie zachodu, która jako pożar
płonie na dachach, zrazu złoty, potem
krwawy, aż w siność przejdzie i zagaśnie

pod ciężką nocy duszącej oponą.
A ledwie zmierzchną blaski dnia ostatnie,
zaledwie mroki w sieć zaułków wioną,
miasto, czerwone od krwawych pochodni,
jak lew, pod wieczór wstający z komyszy,
z chrzęstem swe członki przeciąga i dyszy
żądzą, do grzechu budząc się i zbrodni
z dziennej martwoty, opętane szałem,
który śród cieniów wstrząsa jego ciałem.

I przez noc całą światła niezliczone
płoną po rogach ulic, w oknach domów,
kędy nieprawość mieszka i niepamięć,
że jest na niebie Bóg, co karze winy, —
i przez noc całą słychać głos zmieszany
pijanych śmiechów, rozpusty, szaleństwa,
mącący wrzawą senny pokój świata!
Bo chociaż cisza nocna ukolebie
wszystką przyrodę, chociaż wiatry nawet
posną, w skaliste załomy wtulone
i nie szeleszczą po zeschłych badylach,
by nie przeszkadzać woniejącym kwiatom,
które w gwiazd świetle mówią z Tobą, Panem:
to jedno miasto nie zna snu ni ciszy,
ani spoczynku w nieustannym grzechu!


Ha! już się zrywa wielki szum, jakoby
morze fajami o mój ostrów biło, —
po twardych brukach tętnią złote wozy
i echo gwarów zmieszanych zagłusza
pieśń, którą brzmiała gdzieś kobza pastusza!
Oto krzyk ziemi się ozwał — grzesznica
powstała na swe tany wyuzdane,
pierś cudzołożną obnaża i błyska
zalotnie oczu białkami i pianę
z ust malowanych toczy, — już się ciska,
w błocie szatańskich objęć już się szarga;
krew jej skażoną podła chuć przenika,
zwierzęcym krzykiem drży jej spiekła warga,
członki jej skręca jakaś rozkosz dzika:
rzęży, rży, parska, miota się i wyje
w okropnych, wściekłych, piekielnych podrzutach!

Oto się światła zażegły jaskrawiej,
jakoby pożar chodził po ogrodach
i marmurowe oplatał kolumny
włosami z ognia... Z otwartych podwoi
pałaców, bożnic, łaźni i zamtuzów
tłum się wylewa, — już ulice pełne,
a oni płyną wciąż i wciąż — bez końca!
nad głową, jak słońca,
niosąc pochodnie jaskrawe,

których blaskami złoci się broczy
ludu fala czarna. —
O Panie!
otchłań piekielna, roziskrzona, parna!
wszystko się mąci, przewala, — choć oczy
przymknę, to jeszcze przez zwarte powieki
świateł rozżarzone ćwieki
w mózg się wbijają, — o Panie! litości!
o, Ty na krzyżu umęczony, Chryste,
Ty biczowany w cierniowej koronie,
Ty we krwie własnej skąpany potoku,
Święty! o! zbaw mnie od tego widoku!

Niechajże noc ta już będzie ostatnia!
niechaj śmiertelna rozewrze się matnia,
niechaj się wstrząśnie ziemia i pochłonie
te opętane, bezbożne i głupie!

O grom Cię, Panie! błagam na mym słupie!



V.

Kręgi płomienne, żółte i czerwone
tańczą tam w dole przed oczyma memi,
tam ponad miastem, które jest w tym cieniu
do kłębu wężów ognistych podobne,
przewalających się w czarnej otchłani
i zaś ze sykiem wznoszących swe szyje.

O Chryste! bądź mi ku pomocy!
W rozpasanego grzechu strasznej nocy
to miasto żywym stało się szatanem!
Oto mi widny
na tej równinie u stóp mego wzgórza
polip stuoki, potworny, ohydny!
Z mroku się wynurza
i tryumfować chcąc nad Tobą, Panem,
wspina się ku mnie, po stoku się wije,
tysiącem macek ruchliwych, jak żmije,
głazów się czepia
i pełznie wyżej...


O Królu nieba! Widzę krwawe ślepia,
bezzębną gębę rozwartą, plugawą,
tułów ohydny, wzdęty, trupio-siny,
po którym, jak po zgniłym stawie,
krążą i ciekną mętne oka pawie...
Słup mój długiemi okręca ramiony
i wlecze po nim kadłub owrzodzony,
puchnie, pęcznieje, rozrasta się, wzdyma:
oto już blizki —
ziemię przed memi zakrywa oczyma,
w lepkie mnie garnie uściski,
rośnie, jak góra — — o, Baranku świata!
dusi mnie, dławi, przygniata!
czuję na ustach skórę gadu ślizką,
brak mi tchu! — Panie! ratuj! — Exorcisco!

Oddycham wojno! Znowu gwiazdy widzę,
nad bagnem ziemi stojąc na kolumnie,
jak kwiat lilii na smukłej łodydze...
Mgły powiały ku mnie, —
świat pochłonęło gęste, szare morze;
grzech w jego wnętrzu syczy, jakby żary
w wodę wrzucone... Na ocean szary
niosą mnie święci Pańscy Aniołowie...

Nad to zmąconych grzechem fal przestworze

wzniesiony stoję, a to wielkie morze
bije o twardy zrąb mojego wzgórza
i pianą pryska, kotłuje się — płynie,
jak rozszalała, z nieb strącona burza.

Fala za falą rozhukana pędzi, —
coraz szaleńszy wyścig na głębinie:
czuję dreszcz ziemi i wód pęd straszliwy,
na skalnej tu stojąc krawędzi...
Zawrót mam w głowie... Panie! co się dzieje!
Słup mój, jakby żywy,
drgnął i kołysze się, chwieje:
wyrwał się z ziemi i nad tonią grzechu
krąg zatoczywszy, płynie — coraz chyżej!
W uszach świst wichru, w piersi brak oddechu —
a tam w dole fala
kłębi się, huczy, przewala:
straszne, z ciał ludzkich uplecione morze!
wir potępieńczy! głowy i ramiona!
białe kły, kurczem wykrzywione twarze!
stargane włosy! nagie, krwawe łona!
ócz błyskających białka! zamęt! krzyki,
rzężenia, śmiechy, przekleństwa i płacze!
wycie rozkoszy i wrzask mordów dziki! —
— a słup mój, wyrwawszy się ziemi,
ponad nurtami leci piekielnemi!


Ha! to już nie słup! to szatan mnie niesie!
Między rogami na włochatej głowie
stoję, na wściekłym, rozhukanym biesie,
w którego pal mój się z nagła przedzierzga!
Hop! hop! po falach sadzi jak szalony!
hop! hop! — cwałuje — krew bryzga na strony!
hop! hop! — kopytem rwie chmury i wierzga
i ryczy śmiechem!... Święci Aniołowie!
otom jest w przepaść niesion przez szatana!
Stój! ja ci każę! czarcie! w Imię Pana!

Czy ty był majak? Stoję, jako wprzódy
nad rozlanemi w krąg szeroko mgłami,
które spóźniony księżyc srebrem plami...
i tylkom czczości pełen jest i nudy:
piasek gorący czuję pod powieką,
a szpik dreszcz mroźny wysysa mi z grzbietu,
język w mych ustach gorzką stał się żmiją —
oślizgłem ciałem spiekłe wargi łechce,
wpełza mi w gardło i kąsa i dławi...
Senność mnie morzy... Módlmy się do Pana,
wróg bowiem czyha. Grzech na świecie włada —
ja jeden nad nim, jak biała kolumna.
Módlmy się Panu, — On skrzepi i wzmoże.
Trzeba nam czuwać... Kości się rozchodzą
w bólu zdrętwiałe... A te moje owce

upajające kędyś skubią zioła —
a Bóg nie zsyła gromu na grzeszniki —
a mgły się wiją srebrzyste dokoła:
dźwięk jakiś dziwny, cymbały, klarnety,
bęben i śmiechy i weselne śpiewy,
na mgłach tańczące półnagie kobiety:
gną się i chylą, wyciągają dłonie,
— o, zejdź, ty święty szaleńcze, ze słupa! —
włos wonny, złoty, rozkosz w oczach płonie,
piersi falują, drżą lubieżne usta,
— zejdź na uciechy niewypowiedziane!
katusza twoja głupia jest i pusta! —

Boże! o Boże! ratuj! Wiekuisty!
Ja znam tę głowę, co przedemną błyska...
Niegdyś — chłopięciem... Nie pomnę nazwiska...
Panie! to wonny kwiat był! taki czysty! —
Panie! odszedłem, boś Ty mnie zawołał! —
to czas zamierzchły już i tak daleki...
O Boże! dozwól, bym zamknął powieki,
abym nie widział... Zwalone na pował
ciała — i ona... Wiem, że ją to morze
schłonęło mętne... Boże! Boże! Boże!...

Więc niech się stanie... Nie dotknąłem usty
warg twoich nigdy, nie uniosłem chusty,

która twe piersi kryła, — tyś poniosła
miłość swą... — miastu! — Wabisz mnie rozkoszą...
idę... Obłoki biorą mnie, unoszą —
jak łódź —, z promieni księżyca mam wiosła...
Lata strawiłem — głupiec! — na tym słupie —,
Pan Bóg nie słyszał —, marne lata, głupie!
Miasto wciąż stoi — pyszne! grzech się sroży...
Rozkosz szpik wyschły dreszczem mi przenika —
twe dłonie! usta!... Precz! ja święty! boży — —
Piersi twe... Ginę... Światło, woń, muzyka...
wołasz mnie — idę — w otchłań...
Sen mnie morzy.



VI.

Oto świt wstaje... Zimne, ostre światła
z tumanu cieniów zbladłych rzeźbią kształty
i zacierają srebrną łzę księżyca,
po bladem niebie spływającą w morze...
Cisza... Po nocy szaleństwa i grozy
miasto zasnęło i w świtach się pławi —
śpiące, srebrzyste, spokojne i ciche,
a Pan tymczasem rozsnuwa swe światła
po nieb ogromnych błękitnej kopule:
grają już tęczą na dalekiem morzu,
już się na leśnych szczytach gór rumienią
i wnet tu do mnie — złotopióre ptaki —
zlecą i skrzydłem z boku lic musnąwszy,
padną przede mną na miasto i zwolna
zbliżać się będą tu, pod moje stopy,
świadcząc mym oczom o wschodzącem słońcu.

Czyś Ty szatana moc już zdeptał, Chryste?...
Wszystko jest ciche i srebrne i czyste,

że nie podobnem zda mi się do wiary,
iż tu był w nocy grzech i różne mary
piekieł i straszna szaleństwa pożoga, —
a nad domami temi ręka Boga
wisi i mściwy trzyma grom... O Panie!
to miasto piękne jest tak niesłychanie!
Źrenice moje w ciągu lat przywykły
patrzeć na cud ten, przeklęty i nikły,
iż mimowoli prawie lęk mnie chwyta,
że wyglądany dzień, ów dzień! zaświta,
kiedy wstające z za gór kędyś zorze
rozzłocą niebo i rozzłocą morze,
a próżno szukać będą na równinie
miasta, co w gruzy upadnie i minie
i jeno słup mój potrącą, jak co dnia,
słup rozpłoniony świtem, jak pochodnia,
ponad pustynią suchą i jałową...

Już pierwszy promień padł w dolinę... Co to?
Powodzią światła w krąg oblany złotą
mój cień tam w doje! Cienia mego głową,
strącon z wyżyny, padłem w środek miasta!
i tak mię słońce wschodzące zastało:
tutaj na słupie nędzne moje ciało,
a tam — cień czarny, co z pod stóp wyrasta,
jakoby dusza moja zła i ciemna,

która uciekła z piersi mojej w nocy
i podczas, gdym się ja z szatanem zmagał,
szalała może razem z szalonymi
i wraca teraz do mnie w świt poranny,
ociągająca się, znużona grzechem,
czarna, skalana, aby znów zamieszkać
w mem łonie, jadem trując je gryzącym!

O Panie! ratuj mnie przed moim Cieniem!
bo ten cień marny miażdżącem brzemieniem
zwali się na mnie, bo on mi przyniesie
grzech tego miasta, w którym mimowoli
jam uczestniczył — cieniem! Panie! Panie!

Karz mnie! jam winien! Pozwoliłem w serce
wkraść się miłości ku grzesznicy, która
takim przepychem piękności się stroi, —
i szatan z mojej słabości skorzystał!
Karz mnie! jam winien! Pozwoliłem snowi
znużonem ciałem zawładnąć i oto,
w tej jako mgnienie powiek krótkiej chwili
cień mój się wykradł ze mnie — tam! i grzeszył,
łakomem okiem patrzał w tan rozpusty
i jako zbrodniarz uwięziony długo,
kiedy się wreszcie na wolność dostanie,
szalał i w kale ohydy się pławił!


Daremnie stałem tutaj lata całe
na twardym słupie w twardą wbitym skałę,
darmom katusze znosił niepojęte
i klątwy miotał na miasto przeklęte;
daremne modły, wysiłki i znoje
i z szatańskiemi pokusami boje
i życie w gorzkim przepędzone trudzie
i ten świętości mojej rozgłos w ludzie —
wszystko daremne! W piersi mojej żywie
grzech: niezgaszone pragnienie i miłość
świata, nad którym chciałem tryumfować!

O! karz mnie! Panie! bom ja robak lichy,
co z niezrozumnej i zbrodniczej pychy
na pal ten wpełznął i chciał ponad światem
stać się lilii śnieżno-białym kwiatem...
Karz mnie! jam więcej grzeszny niż te tłumy,
bom się przed Tobą okrył płaszczem dumy,
a nie umiałem wyrwać z swego wnętrza
tego, co klątwą jest ludzkiego rodu
i ojcem grzechu: wieczystego głodu!
— W proch niech mnie zetrze Twoja dłoń najświętsza!

Grzesznym jest, Panie mój! — grzeszyłem co dnia
tajemną myślą, gdy nie mogłem czynem! —

duch mój się grzechem upajał, jak winem,
a klął grzech bliźnich — wielka moja zbrodnia!
Gromu wołałem! kłamałem pogardę —
a wytężałem moje krwawe oczy
w toń mętnej rzeki, co się światem toczy...
Nie dość — o Panie! — łoże moje twarde,
nie dość katuszy znosi moje ciało...!
Dziecinną szatę mej świętości białą
skalałem dumą! — miłość pól rodzinnych
w dziką zaciekłość zmieniłem! w przekleństwo
zawiści! — Panie! na grzech i męczeństwo
skazałem (otom najwinniejszy z winnych!)
tę, która przyszła do mnie, jak ptak złoty,
a odepchnięta padła w tę kałużę,
którą ja kląłem, grzesznik! mrąc tu w górze
po nocach parnych z nieczystej tęsknoty
za tem, co czyste było! — Łzy mi biegą, —
winnym jest! karz mnie, Panie! mnie jednego...



VII.

Spiekota żre mię, sroższa i gorętsza
niźli zazwyczaj, — pyłem strop się chmurzy
i słońce krwawej jest podobne róży...
Ha! ziemia drgnęła! jak fala się spiętrza,
głuchy grzmot ryje kędyś skał posady:
trzęsienie! — W pył się walą miast kolumny...
Czemuś wysłuchał mnie, Panie! Stój! — Tłumny
lud biegnie ku mnie, z przerażenia blady:
Pójdźcie! ja winien! grzeszny, jak wy sami,
stokroć grzeszniejszy! ściągnąłem zatratę
na was! — rozdzieram swą ostatnią szatę, —
pójdźcie z ostremi w dłoniach kamieniami!
rzucajcie! czekam! — To jest moja wina,
że się ta ziemia pod wami ugina! —
Skrwawcie głazami moje czoło blade:
ja się modliłem dla was o zagładę!...

Co to? tłum przypadł do stóp słupa — zgięty;
podnoszą ręce, skarżą się i płaczą

i głosem wzdętym strachem i rozpaczą
modlą się do mnie: Ratuj nas! ty — Święty!...

Ha, ha! ja święty!... Miasto w proch się wali
i jeno słup mój trwa, jak gwóźdź ze stali.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Jerzy Żuławski.