[155]VII.
Spiekota żre mię, sroższa i gorętsza
niźli zazwyczaj, — pyłem strop się chmurzy
i słońce krwawej jest podobne róży...
Ha! ziemia drgnęła! jak fala się spiętrza,
głuchy grzmot ryje kędyś skał posady:
trzęsienie! — W pył się walą miast kolumny...
Czemuś wysłuchał mnie, Panie! Stój! — Tłumny
lud biegnie ku mnie, z przerażenia blady:
Pójdźcie! ja winien! grzeszny, jak wy sami,
stokroć grzeszniejszy! ściągnąłem zatratę
na was! — rozdzieram swą ostatnią szatę, —
pójdźcie z ostremi w dłoniach kamieniami!
rzucajcie! czekam! — To jest moja wina,
że się ta ziemia pod wami ugina! —
Skrwawcie głazami moje czoło blade:
ja się modliłem dla was o zagładę!...
Co to? tłum przypadł do stóp słupa — zgięty;
podnoszą ręce, skarżą się i płaczą
[156]
i głosem wzdętym strachem i rozpaczą
modlą się do mnie: Ratuj nas! ty — Święty!...
Ha, ha! ja święty!... Miasto w proch się wali
i jeno słup mój trwa, jak gwóźdź ze stali.