Świegot kul
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Świegot kul |
Pochodzenie | Pod lazurową strzechą |
Wydawca | Instytut Wydawniczy „Bibljoteka Polska“ |
Data wyd. | 1922 |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
ŚWIEGOT KUL.
Jesteśmy salwą kul.
Wytworne, małe, lśniące —
lecimy prosto w słońce,
jak srebrne pszczoły w ul.
Wystrzałów błysk i trzask — —
I lot nasz w niebo śmiga
i, lecąc w modry blask,
wzajemnie się prześciga!
Z półjękiem, półświegotem
jaskółczym lecim lotem
do celu — wdal — a wprost — —
pod nami mignie złotem
od ściernisk jasne pole,
i jakiś strumień w dole,
przez strumień jakiś most.
Muśnięte błędną kulą
gałązki z szczytu drzew,
wsłuchując się w nasz śpiew,
na mgnienie liście stulą.
A nim się ocknie liść,
już ugodzimy w cel,
cielesną szarpiąc biel,
strojąc ją w gruzeł z krwi,
jak w jarzębinną kiść.
Lub też, jak ślepy trzmiel,
co w ziemię godzi łbem, —
nim wyszeleści liść,
o czem w struchleniu śnił, —
uderzym się o ziem...
I jeno w miejscu tem
obłoczkiem buchnie pył.
Czasami któraś z nas,
w swój własny wsnuta jęk,
zaleci niechcąc w las
i spłaszczy się o sęk.
Lub gdzieś na równi łąk
uderzy się na płask
o wystający głaz...
i sieczką cienkich drzazg
rozrzuci siebie wkrąg...
a w kamień wgwieździ ślad,
wymyślny a wyraźny,
jak nakreślony kwiat.
Albo przelotem muśnie
o udeptany grunt
i, jak kamyczek płaski,
odbity pletwą fal, —
zygzakiem się odpluśnie...
I — wpadłszy w nagły bunt
przeciwko kierunkowi —
w dowolną pomknie dal...
Nasz krótkotrwały lot
od przygód wprost się mrowi.
Bywa też (jak z przysłowi),
że ugodzimy w... płot.
Bywa, iż mkniem wśród traw,
po których wiosna tren
z tęczowych kwiatów ściele,
jak czarodziejski paw
ogona barwną tratwę;
więc przewlekamy się
przez krucho-jędrne ziele,
przez źdźbła soczystych traw,
jak nić przez igły łatwe...
Jedynie po nas smuga
zostaje... wąska, długa,
z poległych sznurem traw.
Lubimy zimą lód
na stawie, na sadzawce,
na zachód i na wschód
rysować wszerz i wzdłuż.
Jak łyżwy na ślizgawce,
sieć rys na tafli rznąć
i wznosić mroźny kurz.
Lubimy w miejski bruk
szeroką salwą prasnąć,
jak stem podkutych nóg;
donośnym szczękiem trzasnąć
po blasze malowanej;
naddłubać tynk ze ściany;
w asfalcie się roztrwonić;
w ogródkach krzaki strzyc;
niby żelazne bąki,
po szybach okien dzwonić,
by szkło pryskało w nic,
jak przeźroczyste mrzonki.
Lecz rozkosz nasza tam
gdzie Człowiek przeciw nam
nastawia pierś i czoło — —
Mijać go wkoło, wkoło,
świegoty w słuch mu wsnuć —
przeczuwać — widzieć — czuć,
jak dziki strach w nim tętni — —
I śpiewać mu namiętniej
i przeraźliwiej jeszcze —
dokoła niego tłuc,
niby kropliste deszcze —
jak niewidzialny grad — —
Aż schylić go i zmóc,
by z przerażenia — padł,
rękami osłaniając,
jakby od świstu rózg,
skostniałą całkiem głowę — —
I tu mu wrazić cios!
...I wsiać zszarpany włos
w wyprysły z czaszki mózg...
Prócz tchórza, co się słania,
schylany przez gwizd nasz,
są, którzy ku nam niosą,
nie bojąc się spotkania,
drapieżną, wichro-włosą
zaciętą gniewem twarz.
Ci okiem oddal mierzą,
niezgięci idą wprost — —
A kiedy w nich uderzą
świszczące nasze dzioby,
to kładną się na wznak,
na cały męski wzrost,
w przebujny chwast, jak w groby.
I ramion rozrzuceniem,
nim wiekuiście zasną,
trzepocą się, jak ptak.
I nieprzerwaną strugą
nad bohaterskiem ciałem
z półgwizdem, półnuceniem
przelatujemy długo:
ze śpiewem na ich chwałę,
a z piosnką na cześć własną —
na cześć szalonych kul,
co są wytworne, lśniące
i lecą prosto w słońce,
jak srebrne pszczoły w ul.