<<< Dane tekstu >>>
Autor Eugeniusz Małaczewski
Tytuł Arena śmierci
Pochodzenie Pod lazurową strzechą
Wydawca Instytut Wydawniczy „Bibljoteka Polska“
Data wyd. 1922
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

ARENA ŚMIERCI.


Jesteśmy na arenie
wojennej krwawej śmierci,
co szarpie w okamgnienie
sto głów, sto ciał na ćwierci
i oczy gasi żywe,
jak świec płomyki nikłe
ćmią wiatry przeraźliwe.

I jest to takie zwykłe.

Bo tu jest wszystko zwykłe:
— i ten, armatnią burzą
zmierzwiony do cna, lasek,
gdzie liście na gałęzi
od słońca się nie mrużą,
bo jeno pnie tu sterczą
pękami białych trzasek;
— i wszystkie te reduty,
gdzie żołnierz cicho rzęzi,
żelazem nawskroś skłuty;
— i to niewielkie wzgórze
z okopu wąską rysą
(ma numer swój na mapie),
na którym plamy z krwi są,
jak rozdeptane róże;
— i po granatach prosty
ślad, brózdy strzelistemi

worany między osty;
— i wyrwy od bomb w ziemi,
dół obok dołu blisko,
jak wielkie karczowisko
po starych dębach, które
wyrwane naraz były
z korzeniem przez wichurę
huraganowej siły;
— i te kolczaste druty,
co, aby wzmóc obronę,
są koło wzgórz wzniesione
potrójnie a misternie,
jak gęsty wieniec z cierni,
kolcami w słupki wsnuty;
(toż mają wygląd sieci
rybackiej — rozwieszonej,
gdy słońce je oświeci
nisko z zachodniej strony);
— ta oto wszystka ziemia,
idąca długim pasem
od Morza hen do Morza,
gdzie las już nie jest lasem,
gdzie zgliszczem stoją zboża,
wśród traw rdzewieją druty...
ta ziemia umęczona,
co rydlem ma wypruty
czarnoziem wszystek z łona
i całe wnętrze swoje
ze rdzawo-białej gliny
wywlekła, niby zwoje

mózgowe i jelita
bezkrwiste i zastygłe
na świat, powietrzem siny, —
— to wszystko takie zwykłe.

Spójrz. Widzisz... jakby świta
coś w oczach twoich złudnie...
coś, jakby żar, co wisi
i drganiem trwa w południe
wśród polnej przejrzystości...
i jest bez krwi i kości,
a skok i rzut ma rysi?

To Śmierć po swej arenie
milowym krokiem chodzi,
wstrzymując w sobie tchnienie,
ostrożna, jako złodziej;
jak żóraw czujna, wokół
spojrzeniem celnie mierzy;
i wichrem, niby sokół,
spada na pierś żołnierzy.
Na pierś żołnierzy spada,
wciąż ludzkiej krwi niesyta;
i w oczach im przez chwilę,
jak mgła błękitno-blada,
olśnieniem krótkiem świta — —
A potem na mogile
pospólnej, cicha, siada....
Uśmiecha się perłami
swych zębów, przekreślonych

krwią-nitką, jak koralem...
I z jakimś tęsknym żalem,
na bladą wsparta rękę,
bez końca nuci sobie
tę oto pieśń-piosenkę:

...„Szeleszczą niskie trawy,
dalekie płaczą lny — —
na drogach własnej sławy
poległy ludzkie sny —

Na swej wyniosłej dumie
pokładły się na wznak — —
gdzieś jeno... w leśnym szumie
zaszlocha o nich ptak...

Szedł szereg za szeregiem,
dzwoniła jasna broń...
Bladością, jakby śniegiem
okryła się ich skroń...

Jak spowiedź, jak wyznanie
z serc w ziemię wsiąkł krwi spust...
I widzę w każdej ranie
kształt mych okrutnych ust.

Po białem ludzkiem ciele
rzucałam się, jak ryś,
i czół i piersi wiele
ucałowałam dziś...


Z człowieka, co umierał,
ostatni piłam dech.
I trząsł mię i rozpierał
bezdźwięczny straszny śmiech!

Albowiem przez lat wiele,
przez sto lat, jak i dziś —
na poszarpanem ciele
rozjątrzę kły, jak ryś.

Na zębów ostrej perle
z krwi mając cienką nić,
oparta na swem berle,
wśród mogił będę śnić.

Aż w czyjąś pierś uderzy
znów ten ponocny śpiew
i wskrzesi wśród żołnierzy
wyniosły szał i gniew.

I, w mordzie zakochana,
kły wbiję w ludzki kark — —
I będzie każda rana
mieć kształt mych dzikich warg!

I szereg za szeregiem,
niosący jasną broń,
matowym splami śniegiem
lecącą w bezład skroń.


I na rozstajach sławy
polegną dumne sny — —
zaszumią jeno trawy,
zapłaczą modre lny,

rozszlocha się o świcie
gdzieś na cmentarzu ptak
i jeszcze krwawiej w życie
zapłonie polny mak...





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Eugeniusz Małaczewski.