Pod lazurową strzechą (tomik)/Całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Eugeniusz Małaczewski
Tytuł Pod lazurową strzechą
Pochodzenie Pod lazurową strzechą
Wydawca Instytut Wydawniczy „Bibljoteka Polska“
Data wyd. 1922
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na commons
Indeks stron


EUGENJUSZ KORWIN-MAŁACZEWSKI



POD LAZUROWĄ

STRZECHĄ




POEZJE






WARSZAWA 1922
INSTYTUT WYDAWNICZY „BIBLJOTEKA POLSKA“




I

MORZE, ZIEMIA, NIEBO


Z OLŚNIEŃ PAMIĘCI.


Dotąd pamięć o chwili tej, kiedy Morze ujrzałem,
w okrzyk duszę porywa mi i, jak spazm, targa ciałem.
 
Pomnę – było południe cudowne, ciche, słoneczne;
niebios nie zalegały chmury perłowe i mleczne,
ptaki tylko i słońce kwitły w swej modrej ojczyźnie:
w niebie tak przeźroczystem, że – zda się – nagle rozbryźnie,
niby bania mydlana, wydęta przez widnokręgi.
 
Wtem coś mi oczy ujęło, jak w aksamitne obcęgi,
zgiełkiem w nie uderzyło, zgiełkiem błękitnym, wilgotnym,
dziwnym, jak sen żórawia i, jak pustynia, samotnym.
 
– Morze było to, Morze, olśniewające wzrok młody,
jakoby nagość kobieca cudownej, pysznej urody!
I wraz porwało mi duszę, jak śnieżną mewę porywa
burza oceanowa, ogromna, zielonogrzywa.
Okiem zgubiłem się w Morzu, co, pobróżdżone od wiatru,
pięło się w niebo stopniami fal nakształt amfiteatru,
aby z za horyzontu, co pierzchał liniją bladą,
spadać ku brzegom ciężką, szeroką, jak wiatr, kaskadą
wody, przelewającej się w triumfalnym rozpędzie,
niby wykipiające poza krateru krawędzie, –
wiecznie wykipiające wino błękitne i srebrne.
Po rozpląsanych falach wybiegłem w dale podniebne,
skąd ku brzegowi-m spłynął gwałtownie, jak spad jastrzębi;
i u własnych stóp ległem, na skraju tańczącej głębi,

niemy, oszołomiony, potęgą Morza pijany,
drżący cichym zachwytem, jako wkwitnięte w brzeg piany.
 
I pod czaszką uczułem myśl rozwichrzoną, wspaniałą:
niby strzaskany diament nagle olśniło mi głowę
cudne, wieczne wspomnienie o tem, jak Ksenofontowe
Dziesięć Tysięcy Mężów, jak jeden mąż, zawołało:
– „THALASSA!“ – widząc Morze, rwące się do nich z oddali.

Kornie ukląkłem w piasku, twarz nachyliłem ku fali,
w dłoń zaczerpnąłem wody, błyszczącej, jak garść opali,
czystej, jak pocałunek dziecka, na ręku stopniały,
i usta me, jakby w szczęście, w tę wodę się wcałowały!

A gdym odchodził, mając za sobą z obu stron Morze,
niby dwa wielkie skrzydła o szafirowym kolorze, —
szum jednostajny, szeroki, w uszach mych bujnie się pienił,
młyny w nich wieczne jakieś mełły, pluskały się cudnie,
a zaś cały świat dziwnie zbłękitniał i zazielenił,
jakbym dźwigał oczami wezbraną, bezdenną studnię.



KOBIETA MÓWI.


Morze, o Morze, Morze!
gdy przyjdę do Cię zdala,
niech, jak stęskniona fala,
na brzeg się Twój położę,
bo kocham Ciebie, Morze!
 
Chcę — niech po złotym brzegu,
po pianach, jak po śniegu,
mię oprowadza słońce,
oparłszy mi na plecy
promienne swoje ręce,
zmysłowe, kochające,
jak pierwszy grzech kobiecy,
w różane strojny wieńce.

I niech szum głębin wieczny
w powszedni dzień słoneczny
bajką mi poi uszy,
aż w zasłuchanej duszy
rozewrą się podwoje
i w tym wieczystym szumie
uśpione serce moje
swój cały cud zrozumie!

Niech wiatr Twój, co się rodzi
w dalekiej górskiej grzędzie
i stare dęby zgina
w szerokim, wolnym pędzie, —

wiatr, co jak koń się tarza
na piaskach i wśród zboża,
a w puszczach orkan wszczyna
i rzuca się na Morza,
jak mocarz na mocarza, —
niech wiatr ten Twój mię pieści,
niech szaty ze mnie zrywa,
oblepia je dokoła
biódr, barków, kolan, piersi, —
włosami niech szeleści
wkrąg wzniesionego czoła, —
wtłoczy się w usta, w oczy,
strugami łez z nich spływa...
Twój wiatr rzeźwiący, słony,
kochanek Twych roztoczy,
wśród górskich mgieł zrodzony, —
niech w usta mi się wpije —
niech mnie całuje w oczy —
niech mnie całuje w szyję —
zuchwały — lotny — słony — — — !

Chcę Ci się oddać, Morze!

Na brzegu, w mokrym piasku,
w fal wiecznym rozhoworze,
w słonecznym wielkim blasku
niech naga się położę...

Fale iść będą zdala
ku moim stopom bosym
i każda zalśni fala

przepychem srebrnowłosym, —
obejmie mi z nich jedna
błękitnych żeber smugi, —
na piersi i na biodra
upadnie wód zwał drugi, —
żyjących fal pieszczota
powrotną swą nawałą,
jak siecią, mię omota,
zaleje, wzburzy całą, —
aż dreszcz biczować pocznie,
aż serce się zachłyśnie — — —
 
Chcę Ci się oddać, Morze — — — !

Bym czuła, iżeś z głębi
przepastnej swej szło ku mnie,
swą grzywą szumiąc dumnie,
aby mnie posiąść siłą,
która się w tobie kłębi
i w burzach, jak lew, ryczy,
związana z ziemską bryłą
bezmiarem swej goryczy — — —
aby mię posiąść falą,
co na mą nagość bryźnie — — —
chcę Ci się oddać, Morze — — — !

Morze, o wielkie Morze!
Gdy przyjdę do Cię zdala,
to, jak stęskniona fala,
na brzeg się Twój położę,
bo kocham Ciebie, Morze — — — !





NA ATLANTYKU.


Są takie chwile, cudne, choć powszednie,
kiedy się serce ni cieszy, ni smęci,
lecz tak, jak wszystko naokół, bezwiednie
bije olbrzymiem, jak ocean, tętnem. —
Miałem te chwile. Iżby nie zanikły,
lecz by się stały wspomnieniem pamiętnem,
niechaj ich urok opowie wiersz zwykły,
który układam sobie dla pamięci.
 
Po rozpląsanej Atlantyku głębi,
od nieba nisko, a od lądu zdala,
płynie mój okręt. Z pod steru się kłębi
i wstecz z pod wody wysnuwa się fala
malachitowa, zielona przejrzyście,
okryta piany serwetą dziurawą..
Szum nieustanny wre wśród wód, jak liście,
gdy o burt statku uderzą swą ławą.

Spoglądam przed się — na prawo — na lewo —
wszędy horyzont ma wodę w swem kole;
a naszych masztów gołolistne drzewo
w pośródku koła, jak na krągłym stole,
buja się, kreśląc po powietrzu krzyże
i esy, nagłe, jak chybki lot mewi.

Patrzę na fale... Jak wicher są chyże...
Z niczego fala taka się wykrzewi,

wydmie się gniewnie i, chybocąc, płynie,
a szczyt jej złamie się i kurzem bryzga,
aż się rozchwieje nagle na głębinie...
I na jej miejscu już inna się ślizga.

Na fale patrzę: jednakie jak gdyby,
a takie różne... Jedna jest podobna
do szklanej, wiatrem wydmuchanej szyby;
druga, płynąca od innych z osobna,
lewjatanowym wydłuża się skrętem;
inna — zielenią znów stoży się w sobie,
aby się rozpaść, rozprysnąć ze szczętem — —
A wnet już nowa na pustym jej grobie
wyrasta żywym garbiskiem, pagórem...

Patrzę na fale — idą wszystkie do mnie,
rwącym się, w pianie zaszarganym sznurem,
taneczne, szumne i tęskne ogromnie....

I w tem patrzeniu na to wód zjawisko
tak zapamiętać się można i ulec,
jakby się miało przed wzrokiem ognisko,
co kwiatem ognia odsuwa hamulec,
zamykający wyobraźnię klamrą...
Wy czar ten znacie... W samotne wieczory,
gdy światła w cieniach fijołkowych zamrą, —
złociste kwitną w kominach jęzory....
Patrzeć w nie można długo, jak w obłoki,
a zaś w obłoki tak długo, jak w fale,
w te morskie fale....


A lot mew szeroki?
Mew, które skrzydłem nie ruszają wcale,
a po powietrzu, jak wzrok się przenoszą?
Okręt na fali kołysze się miękko,
ja godzinami z radosną rozkoszą
patrzę na mewy... Zda się, że ich ręką
można dosięgnąć... Każda się lazurzy
z pod spodu śnieżnie, a z wierzchu pokostem
oksydowana jest srebrnym... Gdy wnurzy
w wodę pierś, skrzydła zaś rozpostrze mostem
od szczytu jednej aż do drugiej fali, —
Morze odtrąci ją wraz z kiścią piany,
Więc znów, jak wprzódy, lotem się zuchwali....
I wzrok mój, śmigiem ptasim opętany,
nie wie, co ptak jest, a co — okwit fali!...
Mewy i fale — fale i mew loty —
patrzę i słucham — Atlantyk dokoła...
O burty pluszcze szum... jest jak nawroty
piosenki wiecznej, której nikt nie zdoła
śpiewać, prócz Morza.... Jedyna to chwila,
kiedy się serce ni cieszy, ni smęci,
lecz się ku falom, jak mewa, nachyla
i samo sobie śpiewa ku pamięci....





IRYSY PRZY FONTANNIE.


Wiosenna noc. Sad w młodem jest pąkowiu,
niby w oblepie z nieockniętych pszczół.
Pierścieniem srebrzy się księżyc na nowiu,
przędza obłoku przesłania go wpół.

W kroplistych rosach, niby w jasnej mannie,
szroni się trawnik, brylanci się klomb.
Kumkanie żab brzmi chórem nieustannie,
jakoby minor wzdychających trąb.

Pośród irysów siedzę przy fontannie.

Na niebo patrzę, nabite gwiazdami
raz koło razu, koło ćwieku ćwiek.
I tak zatracam tam wzrok, że się zda mi,
iż to śnieg prószy, w oczy prószy śnieg.

Fontanna bije. Splata krzak ruchomy
z roztrzepotanych, tryskających strug.
Wiatr niemi wstrząsa, niby snopem słomy,
wodne łodygi zginą wiewem w łuk.

I dżdżu spadają garście w basen właśnie,
jak ziarna, z snopu łuskane przez wiew.
Tafla basenu pluskiem im odklaśnie
i coraz wyżej rośnie żywy krzew.


Przez cembrowinę nad zmarszczoną wodę
wdzięcznie się chyli zasłuchany w szum
— niby dziewczątka wytworne i młode —
drobnych irysów sino-złoty tłum.
 
Czasem obłoczek zmgławionej wilgoci
rzuci się na nie, jak welonu szmat.
Wnet każdy irys bledni się i złoci,
jak drobna twarz dziewczyny, wklętej w kwiat.

A czasem leci tam cała mgławica...
Kiedy opadnie, zamiast kwiecia grząd —
szereg dziewczątek oczy mi zachwyca,
z łodyg kwiatowych patrzą główki blond.

Najprzezalotniej nad basen się chylą.
Coś sobie szepcą, niewiadomo co.
Irysy — mgnieniem, a dziewczyny — chwilą,
marzą, jak kwiaty, jak kobiety, chcą

ujrzeć na wodnej tafli swe odbicie
i ucałować wodowtór swych ust, —
kochać się w sobie, jak w kochance, skrycie,
do siebie samej mieć tak grzeszny gust...

Lecz, nim się przegną przez marmur cembrowin,
sypnie w nich nowy od fontanny deszcz:
znów widzę kwiaty zamiast jasnych głowin,
jeno w kielichach gaśnie jakiś dreszcz...


I tak się dziw ten powtarza do rana
Nie mogę sprawdzić: czy to irys jest, —
czyli dziewczyna w sobie zakochana?
Rozchwiew łodygi — czyli ciała gest?

Nie wiem, czy zmarszczki, krągłe jak pieniążki,
wkrapia do tafli wodotrysku spust?
Czy raczej stają się te wielokrążki
od pocałunków irysowych ust?

Kumkanie żab brzmi chórem nieustannie.
Klaszcze mi trzepot rozedrganych strug.
Słucham i patrzę i śnię przy fontannie, —
kochanek kwiatów, tułacz mlecznych dróg.





O WIOŚNIE I SŁOWIKACH.


W kwietniu obłoki nadlecą,
jak chmary najbielszych mew.
Ziemię deszczami rozkwiecą,
opuszą gałęzie drzew
drobnem, jak bisior, listowiem.
Wkrąg będzie lazur i biel.
Strumień zazdrowi się zdrowiem.
Bąk zabrzmi, zahuczy trzmiel.
Odlotne ptactwo przyleci
do zeszłorocznych swych gniazd,
w dzień — ciągnąc wśród chmur zamieci,
a nocą — wśród rzęsnych gwiazd.
Ścigłych jaskółek tłum gończy
prześmignie, jak salwa kul.
Zadzwoni dzwonek skowrończy
pod niebem, nad runią pól.
W wysokim kluczu żórawim
rozjęczy się srebrny dzwon,
a wtedy serce oprawim,
jak klejnot w srebro, w ów ton —
w psalmodje tęsknych klangorów.
I będziem czekać tych chwil,
kiedy od gajów, od borów,
popłynie perlisty tryl
z szarych słowiczych gardziołek;
a świat zaszmaragdzi się tak,

iż nawet wierzbowy kołek
w płocie liść puści na znak,
że wiosną — wszystkim radosno.

Kiedy wiosenny wiatr zdrowy,
jak podmuch dziecięcych ust,
wyciągnie wilgoć z dąbrowy,
w opłotkach przewietrzy chróst,
osuszy poszycie w strzesze
i z trawy rozliczny kwiat
ze spodu na wierzch wyczesze, —
pójdziemy oglądać świat.
Ścieżka już będzie niegrząska,
słońce opali nam skroń,
po ustach muśnie gałązka,
spowita w miodową woń
i — może słowik zakląska...

...Wokół mgły wstają różowe,
mrowiska dymią, jak piec.
Jeno spleść ręce pod głowę
i twarzą ku niebu lec
wśród trawy, mokrej od rosy,
wśród polnych i leśnych ziół,
by słuchać strunisto-głosej
orkiestry brzęczących pszczół
i nasłuchiwać, jak z dali
nadpływa słowiczy śpiew,
niby trel skrzypiec po fali

płynącej łaką od drzew.
I bawić się w zgadywanie
— przesiewać myśli, jak mak —
z jakiego drzewa śpiewanie
perłami rozrzuca ptak,
z jakiego ciska je krzewu
od świtu do późnych zórz.
 
Bo styl słowiczego śpiewu
jest inny z pomiędzy róż,
inny — w bzach, inny — w leszczynie,
inaczej wiśniowy sad
rozdzwania się. Pieśń raz płynie,
raz spada, jak srebrny grad.
To szczęściem brzmi, to tęsknotą;
to — smęt, to — miłosna chęć,
to płacz znów...
Rozróżniam oto
z kląskania słowików pięć.

Ten pierwszy słowik zdaleka —
wylewa w różach swój śpiew,
bo dźwięk tam po dźwięku ścieka,
jak gęsta i wonna krew.
W stulistne gruzły się gmatwa
pieściwy mdlejący ton,
jak róża, co jest niełatwa
w układzie swych pełnych łon.
Spęczniewa taki kwiat śpiewu
w zawiły pachnący pąk,

aż nagle, jak garść posiewu,
swe płatki rozrzuci wkrąg.
Lecz dźwięki-płatki po chwili,
trącając tonem o ton,
już lecą nakształt motyli,
na skrzydłach z dzwoniących błon.
A czasem słowik wykląska
ruladę, co piękna jest,
jak w pączkach róży gałązka,
na którą deszczu spadł chrzest.
Wyciąga się gałąź pieśni
w paciorach pączków i ros,
w spazm kolec swój rozboleśni
każdy i szlocha na głos;
i, w śpiew zasłuchane czoło
owije, uwieńczy tak
kwiatami i cierniem wkoło,
że jestem, jak róży krzak:
złączony arką gałęzi
z różanym krzewem — człek-krzew;
a w obu — srebrzyście rzęzi
jednaki śmiech, płacz i śpiew.

Ta druga pieśń rozebrzmiewa,
jak śmiech dziewczęcy przez łzy.
To słowik szlocha i śpiewa,
zaszyty w kwitnące bzy.
W pięciokwiat szczęścia skwieca
dziergany kląskliwie ton,
jakby go ręka kobieca

znalazła wśród bzowych gron.
Czuję smak cierpkiej goryczy,
jakbym miał w ustach bzu liść.
Rozkwita śpiew, tajemniczy,
jak bzowa w księżycu kiść,
i znojny — jak winne grono,
poczęte od złotych os...
...W bzach rzeźbi pieśń roztęsknioną
mistrzowski słowiczy głos.

Gdzie stoi w zieleni bladej
gaj, spodem poszyty w mech, —
nakształt kroplistej kaskady
brzmi inny słowiczy śmiech;
jędrnem się ziarnem rozlata
po pełści wzorzystej mchu
i ciska grad pizzicata
w zdyszaniu, w zatracie tchu.
Mam z tych rozkląsków nawału
wrażenie, jak gdyby kto
łuskał orzeszki z kryształu
i naraz łuskał ich sto.
Dźwiękliwe drzazgi obieżyn
spadają na trawne źdźbła,
wzdłuż wszystkich prószą się ścieżyn
z poszmerem cienkiego szkła;
a wyłuskane orzechy
po drzewach toczą się wkrąg
w śmiganiu pełnem uciechy,
jak kule z żonglerskich rąk.

— To słowik w leszczynach pewnie,
wśród gąszczów schował się w kąt,
i łuska z gardziołka śpiewnie
łańcuchy miłosnych rond.
Na kałakuckich siadł perłach
zniesionych do gniazdka jaj,
leszczyna na prętów berłach
kołysze go — baju-baj.

Jest jeszcze inny śpiew — smętny,
jak akord szlochliwych strun,
a jednocześnie namiętny
od jakichś miłośnych łun,
od zmysłowości, co pryska,
wskutek nadmiarów swych, w szcząt. —
To z wisien białych się ciska
rozkląsków drgający spląt.
Po łące słupem się wichrzy,
jak okwit wiśniowych drzew
i leci cichszy... a cichszy...
niby zgubiony puch mew...
Serdeczne tremolo ptasie
po gąszczach ma śliski stok
i deszczem rzęsistym zda się. —
Zawieram powieką wzrok.
I widzę: wiśnia wisience
podaje kwitnącą kiść;
za śnieżne wzięły się ręce,
chcą tańczyć, chcą kędyś iść...

Chcą mię dokoła okrążyć,
w panieński korowód wpleść,
gąstwią gałązek owstążyć
i z sobą ku wiośnie nieść.

Lecz słyszę:... inaczej śpiewa
już słowik; bo każdy dźwięk
pęcznieje jakby, dojrzewa,
zjagodza się w słodki pęk. —
Soczysty strząs jagód-treli,
wezbrany sokami słońc,
do stóp mych wśród traw się ścieli,
jak wiśnie dojrzałe, lśniąc.
— Chciałbym być nagą dziewczyną!...
Niech ciało z atłasów mam,
aby te wiśnie, jak wino,
zbroczyły mnie w szkarłat plam.
By wonne gorzkim migdałem
pestki, okrągłe jak śrót, —
do ust mych muśnięciem białem
dotknęły, jak zębów cud!...
...Już drzewa zagasły dołem,
złoci się jeno ich wierzch. —
Błękitno-szarym popiołem
na świat posypał się zmierzch.
Subtelna sadza pomroku
czerniawą ścieli się mgłą
i czepia się rzęsy w oku,
jak ćmiące, łzawliwe źdźbło.


Kasztany stoją kwitnące
(cichsze, niż grusze, te — z miedz) —
w palczastych liści koronce
i w kwiatach, jak w pękach świec.
Stanęły w kwitnącem kole,
spowite w wieczorny cień;
są jakoby żyrandole,
co płoną w świąteczny dzień. —
Na każdem drzewie u szczytu
jest słowik i srebrny wrzask
od zmierzchu czyni do świtu
i śpiewem ubiera w blask
ciemnego listowia strzechy;
trzepoce się w gęstwi dźwięk,
szaleją ptaszęce śmiechy
i szlocha wśród kwiecia jęk
i nakształt żywego srebra
po liściach toczy się w dół;
pada obficie, jak z cebra,
jak z wodę czerpiących kół,
które rząd dzbanów ze studni
dźwigają i leją wciąż,
aż woda dzwoni i dudni,
pląsając, jak srebrny wąż. —
Pieśń, jak wąż jasny się ciska,
uderza w twardziznę pni,
w grad srebrnych kul się rozpryska,
na liściu wszelakim lśni;
przelata ciężką ulewą,
zaczepia o każdy sęk...

Zalśniło się śpiewem drzewo,
jak jeden stało się dźwięk,
błyszczy, jak pająk krysztalny,
w kwiatach, podobnych do świec. —
Tak odprawują swój walny
słowiki w kasztanach wiec!


PRZESŁANIE.

Słuchając cudów zwyczajnych,
trzeba młodzieńczy mieć słuch,
a z rzeczy starych (a tajnych)
wyskrzydli się nowy duch.





ASTRY.

Bzy już rozkwitły, barwne, aksamitne,
na gorzkich prętach, pośród gorzkich liści
i przez gęstwinę ich niebo błękitne
modrą koronką swą otchłań przejrzyści.

Porozkwitały jabłonie pachnące
i kwiat ich światłem słonecznem prześwieca,
jak położona na oczy pod słońce
różanopalca, drobna dłoń kobieca.

Porozkwitają niebawem jaśminy,
jak odsłonięte kuszącym uśmiechem
perłowe zęby zmysłowej dziewczyny,
co pachnie rosą, młodością i grzechem.

Lecz wśród rozkwitów tych duszą zabłądzę
w jesienny ranek, co po nich się wyśni,
gdy róże zamrą, jak cudowne żądze
i poczernieją krwiste usta wiśni.

I astry smętne swym oczom przypomnę,
jak w noc jesienną w gwiazdy patrzą cicho,
łodygą swoją na ziemi przytomne,
lecz równe gwiazdom gwiaździstą swą pychą.

I we fiolety wymarzonych kwiatów
zbłąkaną duszę, niby ćmę, zanurzę,
co syta ziemskich śniegów i szkarłatów,
bezwonne astry miłuje nad róże.




KOMARY I GWIAZDY.

Czyście widzieli w sierpniu zachód słońca?
Gdy cisza wielka, uspokajająca,
przepływa polem i przewiewa borem,
zanim skwar dzienny zletni się wieczorem.
I drzewa wokół są w takiej zadumie,
niby jesiennej, że się wprost nie umie
rozróżnić: lato li jest, czy już jesień...
A liście (których nie tknął jeszcze wrzesień
ust suchotniczych trawiącym szkarłatem)
czynią gałęzie czemś jakby skrzydlatem,
i drżą... a cisza sieje na nie makiem
i słońce lśniącym powleka je lakiem.
Niebo się w oczach cofa i wygłębia,
zaś pierś obłoków, srebrna i gołębia,
rozsnuwa siebie w muśliny, a potem
w pajęcze włókna, palące się złotem.
Gdzieś ptak zaśpiewa swój pacierz przede snem.
I wszystko milczy...

Wtedy o doczesnem
życiu zamyśli się ocknięte serce
i oczy spoczną nagle na iskierce
komara, skrzącej w skrzydełek otoczu
i mimowolnem podniesieniem oczu
ogarniesz cały ich słup, rozbrzęczony
akordem zgodnym, chociaż go półtony

tworzą, fałszywe dla ludzkiego ucha.
I słuchasz... czując, że i Bóg ich słucha.

A gdy zmierzch ziemię i niebo odymia —
jak dziwnie w duszy świat się wyolbrzymia,
kiedy wzrok wznosząc za lotem komarzym,
poczujem naraz, że oto się darzym
wiecznem bogactwem — w jakieś wieczne imię....
Aż duchem wzlecim w to niebo olbrzymie,
gdzie droga mleczna przekreśla bezmiary,
jak srebrnym słupem lecące komary
boże, co mówią do ludzkiego ducha.

I słuchasz, wiedząc, że ciebie Bóg słucha.




PIERWSZY ŚNIEG.

Opuśćcie swoje samotnicze ściany
o, zamyśleńców marzycielskie bractwo, —
na świat wylećcie, jak niebieskie ptactwo.
Przyszła na ziemię godzina przemiany.
Pierwszy śnieg prószy...

Wiosłami wspomnienia
na pierwo-śniegach z lat ubiegłych wieńca
odtrąćcie siebie od szarego brzegu
tej powszedniości, co myśl wam zacienia
i do najczystszych radości zniechęca —
wylećcie na świat cieszyć się ze śniegu...

Jesienne niebo późnego południa
parę chwil temu jeszcze błękitniało
modrością bladą, która tak ocudnia
tłem swojem — klonów złocistość wspaniałą,
i buków szkarłat, królewski w swej barwie.

Naraz — sfrunęło kilka szronów z chmury
niedużej... jako gdy mlecza się narwie
już odkwitłego i dmuchnie nań z góry.

A potem błękit szarawo-białemi
chmurami zasnuł się nieomal wszystek
(prócz jednej blado-lazurowej szpary)
i biały meszek w oczach rósł na ziemi

i wkrótce każda gałązka i listek
stały się srebrną ze złotej i szarej.

A teraz spójrzcie: lecą całe chmary
wątłych śnieżynek — jakoby okwity
z olbrzymiej starej wiśni, wybujałej
kwieciem gałęzi gdzieś, hen, nad błękity:
jeden strząs boży i świat się stał biały.

W pogodzie ducha, dawno niezaznanej,
z uśmiechem, który warg nam nie wysila,
depcem mech śniegu, jak puch morskiej piany;
a idziem krokiem tak lekkim, że mila,
choćby najdłuższa, wyda się stajaniem.

Czujemy, jako bez żadnej przyczyny
ocknięta radość wnet nami owładnie...
i nim spostrzeżem to — dziećmi się staniem
w sobie i usta, nawykłe do drwiny,
szepną nie: „pięknie“ już, ale „Jak ładnie“.

Cokolwiek ujrzym, wszystko nas ucieszy;
bo się na wszystkiem dziewicza biel kładnie,
bo śnieg już wszędy rośnie, mszy się, strzeszy,
śmigając, plącząc się w powietrznym pląsie,
niby wyroje ciem białych, co lśnią się
blaskiem matowym, wirując...

I oto
przyłapiem siebie na dawnej zabawie
z lat, wspominanych z najcichszą tęsknotą:

spostrzegłszy gwiazdki śniegu na rękawie
podniesiem rękę, jak niegdyś do twarzy,
aby się przyjrzeć kropli, skrysztalonej
w przecudne wzory z takiem powiązaniem,
że podobnego coś ani wymarzy
nawet dłoń drobna koronczarki zręcznej;
i spojrzy na nie wzrok, w przeszłość zwrócony,
z dawnem zdumieniem a z nowem kochaniem,
dwu gwiazdkom śniegu, jak dwu siostrom wdzięczny.

Pójdziem w rozkwitłe sprawą zimy parki,
gdzie drzewa stoją w śniegu, jakby w komży:
gdy wiatr nadleci — gałęziami miotnie...
szron z nich opadnie, obłokiem nas omży,
a one szumem nas pobłogosławią
za naszą duszę wieczyście żórawią,
za serca, zawsze bijące — odlotnie.

I w nieprzytomnej długiej wałęsance
wśród białych parków w zaśnieżonem mieście,
będziemy marzyć w krwi nagłym szeleście,
jakby o sławie, jakby o kochance,
o tem: że śnieg ów, co, jak białe róże,
rozkwitł na krzach i bluszczy się na murze
i jak łza szczęścia topnieje na rzęsie, —
łączy nas wszystkich takich marzycieli,
jako ja jestem, jako wy jesteście...
i że Bóg z wiśni swej gwiazdki nam trzęsie,
abyśmy sobie siebie przypomnieli.




MOTYLE.

„I psalmami — motylami
wyfruniem z mrowiska!“
K. C. NORWID

1.
Wszystko w naturze wielbi Stworzyciela
— i małe kwiaty, i drzewa olbrzymie —
cielesnym uchem wciąż się ode-w-ciela
i na swój sposób śpiewa Jego Imię.
 
Jeżeli zgłosce „T“ w Bożem orędziu
„STAŃ SIĘ“ — kształt cedru odpowiada mocą,
a „S“ — na wodę spłynęło w łabędziu, —
czem są motyle, co w słońcu się złocą
i srebrzyścieją, albo, na niebiesko
malowne, wioną nad wszystkiem, co rośnie, —
jeżeli właśnie nie tą drobną kreską,
co z „ń“ litery wyfruwa ukośnie?
 
2.
Z truchła poczwarki, przyklejonej przędzą
do uschłych liści, gałązek lub sęka,
wylecą naraz i wprost w niebo pędzą —
jasne, jak uśmiech, w którym jest podzięka.
Dziękują lotem, gdy skrzydeł opłatki
rozłożą wdzięcznie na powietrznym wiewie,

a wielbią — kiedy, siadając na kwiatki,
skrzydła składają... jak dziecko, co nie wie,
że uwielbieniem są: dłonie złożone.
 
3.
Uważ przelotem którego z motyli,
Lecz wyjdź wpierw duchem z siebie na tę stronę,
gdzie wiek się pełni w ciągu jednej chwili.
A wtedy owiń, jak nicią pajęczą,
wzrokiem swym — pierwsze z najpłochszych motyląt
i pędź z niem razem nad łąkową tęczą
na żaglowanie przez próżnię i wyląd
na pąku malwy, lub w modrym kielichu
leśnego dzwonka...
...Odłącz się od kwiatu
a leć, szeleszcząc skrzydłami pocichu:
przyglądający się pierwszy raz światu.
Aż gdzieś po drodze, która jest bez celu,
spłoszy cię nagle — łudząco-podobny
przez lot, kapryśny, jak twój — listek chmielu,
co leci sobie, jak motyl osobny.
Zlęknion tą dziwnie wspólną podobizną,
podbijesz siebie nad krzaki, nad drzewa...
lazury blaskiem cię wokół obryzną,
uczujesz, jak się twa pamięć zalśniewa
wiatrem i słońcem... tem wszystkiem... tem wszystkiem...
A myśl się stanie, niby niemy klawisz,
co już nie dźwięczy — przeto ją zostawisz
i, jak z poczwarki, wyfruniesz z niej: LISTKIEM —
MOTYLEM...



4.
Pomnę tę jasną godzinę
i zapamiętam jej urok na długo.
...Lecę — nie lecę... płynę i nie płynę...
Pode mną kwiaty, sunące wstecz smugą,
wirują cudno-barwnym kołowrotem,
który nawraca z mym każdym nawrotem,
ale w przeciwną moim lotom stronę.
A gdy podrzucę się na skrzydłach w pląsie,
to wszystkie kwiaty patrzą, jak ździwione,
i, zapadając gdzieś w głąb trawy, lśnią się,
słonecznem złotem całe zaprószone,
że świecą, niby tęczowe światełka.

I ta ich świetlność nad wszystko mię nęci,
i spadam na nie, jak najlżejsza mgiełka,
bez tchu, bez wiedzy, bez żadnej pamięci,
oprócz uczucia tej jednej tęsknoty,
co kwietnym pyłem prześwietla mi błony
i spadki — wzlotem, a spadkami — wzloty
podrywa w jakiś pęd, jak wichr, szalony.
Kiedy na chwilę usiądę na trawce,
wnet już szamocą się moje latawce,
jak zdmuchiwanej świecy żywy płomień,
i pędzę lotem, łamanym w zygzaki,
szukać wśród kwiatów-świateł — oszołomień.

A w jakiemś mgnieniu, gdy przez tarczę słońca
prześmigną cieniem nieznane mi ptaki,
cisnę się rzutem, co skrzydła wytrąca

z ich gniazd, jak wiosła, w tę światłość największą,
ku której — jakby lecę... i nie lecę...
Lecz wiatr z tych wyżyn zdmuchnie mię, jak świecę,
i znów wśród kwiatów me barwy się piększą,
i znowu szukam pośród nich światełka:
motyl — dla świata, dla siebie zaś — mgiełka
złocisto-modra — — —

5.
Kto raz przewcielił się w stworzenie boże
swym nieśmiertelnym duchem, co jest wszędzie
jeden, — ten potem uczynić to może
zawsze. I wszystkiem — w najlichszej ćmie będzie.

Krąg światła z lampy upada na kartę
i dłoń różowi mi, kiedy to piszę.
Zaś ćmy zbłąkane, z barw jasnych odarte,
ciągłym trzepotem zakłócają ciszę,
o umbrę tłukąc zewsząd rozpaczliwie,
pełne tęsknoty, oskrzydlonej bolem.
I to, co w kształtach tych, uschłej pokrzywie
podobnych, miota się, — jest nie symbolem
dla mnie już nawet, lecz bytem mym własnym,
co — szary: rzuca się w tęcze otchłanne,
ciemny: ku światłom porywa się jasnym,
nocny: chce świecić, jak gwiazdy zaranne!

Przyzwyczajoną, okamgnienną myślą
w człowieczem ciele i — w drobnej ćmie jestem...
latam z wyraźnie jedwabnym szelestem,

a koła, które skrzydłem ćmy się kreślą,
są jednocześnie oczami człowieka,
— źrenicą moją — kreślone najwierniej;
bo-ć nas duch jeden na siebie nawleka:
i w ćmie, i we mnie ta sama tęsknota
koroną męki płomiennej się cierni:
we mnie — wspanialej, w niej — może mizerniej...
Lecz jakże wspólnie do światła się miota!
I jakże nas to obojga współboli,
gdy o szkło twarde jedwab skrzydeł pogniem....
Aż w jednym ogniu — współspłoniemy ogniem
i w Światłość wieczną duch skrą się wyzwoli — — —
 
6.
Do Słońca — cała istność nasza woła.
W twarz mu patrzymy mrużącą się twarzą,
jak słoneczniki, co, krążąc dokoła
własnej łodygi, na upale marzą.
Do Gwiazd wieczorem każda myśl wylata,
a dusza taje, jak śniegowy płatek,
i łąki godzin marzeniem oplata,
jak gwiezdną rzeszą bladych małgorzatek...

Do Światła tęskni to wszystko, co lepsze
jest — w zagmatwanym krzaku ludzkiej jaźni;
sercem, jak lampą, mrok nocy odeprze
i rusztowaniem pięknej wyobraźni
wydźwignie siebie ze swego mrowiska
w obłoki — w lazur — w przejasność słoneczną
i w gwiezdną zamieć... póki nie pozyska

tych niebios, kędy Światłością przedwieczną
i wiekuistą Duch Świata się pali!...

Wszyscy jesteśmy tylko... tylko ludzie:
społeczne mrówki, lub beztroskie trutnie —
w wosku próżniactwa grzęźniem, albo w trudzie
o chleb powszedni krzątamy się smutnie.
Lecz wiem, i ufam, i wierzę niezłomnie,
że CZAS nastanie i wzlecim z mrowiska,
jak pszczoły śpiewne, rozgrane ogromnie
i jak motyle — — w ule-motyliska,
aby pracować w niebieskiej pasiece,
gdzie nas BÓG-BARTNIK mieć będzie w opiece.





II

JASNOSMUTNY EROTYK



Znajome oczu mych i rąk,
dalekie me znajome,
niepamięć lgnącą wkoło was
odwijam, jakby słomę
z wysmukłych krzewów białych róż
i krwawych róż na wiosnę...
I słowa moje smutne są,
tęskniące i miłosne.

Znajome oczu mych i ust,
złocisto-srebrne widma...
znów widzę was, lecz serce dziś
przedziwny jakiś wstyd ma,
choć nie jesteście wcale już
o kwiat swych ciał zazdrosne,
jak niegdyś, kiedym zmyślał wam
przysięgi swe miłosne.

Przylećcie wszystkie do mnie wraz
i weźcie się za ręce
i, krążąc wkoło, mówcie mi:
czem dusze są dziewczęce,
że rozkwitają we mnie wciąż,
choć w ziemię, jak głaz rosnę?
Znajome ust mych, niegdyś tak
o usta swe zazdrosne!...


Mijając, niknąc, mówcie mi
o niepowrotnem pięknie
szczęścia, co jak wiśniowy pąk
powtórnie nie rozpęknie.
I bądźcie, niby dłonie sióstr,
dla oczu mych litosne,
bo słowa moje — czyste są,
jak śnieg, choć są miłosne.

I darujecie wszystko to,
co jest w krysztale rysą,
bo pocałunki każdych ust,
— choć miłość rodzą — z krwi są...
I darujecie wszystek grzech,
żegnając, jako brata,
bo chcę się ocknąć z mego snu
i już nie poznać świata.






III

POEMATY WOJENNE


ARENA ŚMIERCI.


Jesteśmy na arenie
wojennej krwawej śmierci,
co szarpie w okamgnienie
sto głów, sto ciał na ćwierci
i oczy gasi żywe,
jak świec płomyki nikłe
ćmią wiatry przeraźliwe.

I jest to takie zwykłe.

Bo tu jest wszystko zwykłe:
— i ten, armatnią burzą
zmierzwiony do cna, lasek,
gdzie liście na gałęzi
od słońca się nie mrużą,
bo jeno pnie tu sterczą
pękami białych trzasek;
— i wszystkie te reduty,
gdzie żołnierz cicho rzęzi,
żelazem nawskroś skłuty;
— i to niewielkie wzgórze
z okopu wąską rysą
(ma numer swój na mapie),
na którym plamy z krwi są,
jak rozdeptane róże;
— i po granatach prosty
ślad, brózdy strzelistemi

worany między osty;
— i wyrwy od bomb w ziemi,
dół obok dołu blisko,
jak wielkie karczowisko
po starych dębach, które
wyrwane naraz były
z korzeniem przez wichurę
huraganowej siły;
— i te kolczaste druty,
co, aby wzmóc obronę,
są koło wzgórz wzniesione
potrójnie a misternie,
jak gęsty wieniec z cierni,
kolcami w słupki wsnuty;
(toż mają wygląd sieci
rybackiej — rozwieszonej,
gdy słońce je oświeci
nisko z zachodniej strony);
— ta oto wszystka ziemia,
idąca długim pasem
od Morza hen do Morza,
gdzie las już nie jest lasem,
gdzie zgliszczem stoją zboża,
wśród traw rdzewieją druty...
ta ziemia umęczona,
co rydlem ma wypruty
czarnoziem wszystek z łona
i całe wnętrze swoje
ze rdzawo-białej gliny
wywlekła, niby zwoje

mózgowe i jelita
bezkrwiste i zastygłe
na świat, powietrzem siny, —
— to wszystko takie zwykłe.

Spójrz. Widzisz... jakby świta
coś w oczach twoich złudnie...
coś, jakby żar, co wisi
i drganiem trwa w południe
wśród polnej przejrzystości...
i jest bez krwi i kości,
a skok i rzut ma rysi?

To Śmierć po swej arenie
milowym krokiem chodzi,
wstrzymując w sobie tchnienie,
ostrożna, jako złodziej;
jak żóraw czujna, wokół
spojrzeniem celnie mierzy;
i wichrem, niby sokół,
spada na pierś żołnierzy.
Na pierś żołnierzy spada,
wciąż ludzkiej krwi niesyta;
i w oczach im przez chwilę,
jak mgła błękitno-blada,
olśnieniem krótkiem świta — —
A potem na mogile
pospólnej, cicha, siada....
Uśmiecha się perłami
swych zębów, przekreślonych

krwią-nitką, jak koralem...
I z jakimś tęsknym żalem,
na bladą wsparta rękę,
bez końca nuci sobie
tę oto pieśń-piosenkę:

...„Szeleszczą niskie trawy,
dalekie płaczą lny — —
na drogach własnej sławy
poległy ludzkie sny —

Na swej wyniosłej dumie
pokładły się na wznak — —
gdzieś jeno... w leśnym szumie
zaszlocha o nich ptak...

Szedł szereg za szeregiem,
dzwoniła jasna broń...
Bladością, jakby śniegiem
okryła się ich skroń...

Jak spowiedź, jak wyznanie
z serc w ziemię wsiąkł krwi spust...
I widzę w każdej ranie
kształt mych okrutnych ust.

Po białem ludzkiem ciele
rzucałam się, jak ryś,
i czół i piersi wiele
ucałowałam dziś...


Z człowieka, co umierał,
ostatni piłam dech.
I trząsł mię i rozpierał
bezdźwięczny straszny śmiech!

Albowiem przez lat wiele,
przez sto lat, jak i dziś —
na poszarpanem ciele
rozjątrzę kły, jak ryś.

Na zębów ostrej perle
z krwi mając cienką nić,
oparta na swem berle,
wśród mogił będę śnić.

Aż w czyjąś pierś uderzy
znów ten ponocny śpiew
i wskrzesi wśród żołnierzy
wyniosły szał i gniew.

I, w mordzie zakochana,
kły wbiję w ludzki kark — —
I będzie każda rana
mieć kształt mych dzikich warg!

I szereg za szeregiem,
niosący jasną broń,
matowym splami śniegiem
lecącą w bezład skroń.


I na rozstajach sławy
polegną dumne sny — —
zaszumią jeno trawy,
zapłaczą modre lny,

rozszlocha się o świcie
gdzieś na cmentarzu ptak
i jeszcze krwawiej w życie
zapłonie polny mak...





ŚWIEGOT KUL.

 
Jesteśmy salwą kul.
Wytworne, małe, lśniące —
lecimy prosto w słońce,
jak srebrne pszczoły w ul.

Wystrzałów błysk i trzask — —
I lot nasz w niebo śmiga
i, lecąc w modry blask,
wzajemnie się prześciga!

Z półjękiem, półświegotem
jaskółczym lecim lotem
do celu — wdal — a wprost — —
pod nami mignie złotem
od ściernisk jasne pole,
i jakiś strumień w dole,
przez strumień jakiś most.
Muśnięte błędną kulą
gałązki z szczytu drzew,
wsłuchując się w nasz śpiew,
na mgnienie liście stulą.
A nim się ocknie liść,
już ugodzimy w cel,
cielesną szarpiąc biel,
strojąc ją w gruzeł z krwi,
jak w jarzębinną kiść.
Lub też, jak ślepy trzmiel,

 
co w ziemię godzi łbem, —
nim wyszeleści liść,
o czem w struchleniu śnił, —
uderzym się o ziem...
I jeno w miejscu tem
obłoczkiem buchnie pył.

Czasami któraś z nas,
w swój własny wsnuta jęk,
zaleci niechcąc w las
i spłaszczy się o sęk.
Lub gdzieś na równi łąk
uderzy się na płask
o wystający głaz...
i sieczką cienkich drzazg
rozrzuci siebie wkrąg...
a w kamień wgwieździ ślad,
wymyślny a wyraźny,
jak nakreślony kwiat.

Albo przelotem muśnie
o udeptany grunt
i, jak kamyczek płaski,
odbity pletwą fal, —
zygzakiem się odpluśnie...
I — wpadłszy w nagły bunt
przeciwko kierunkowi —
w dowolną pomknie dal...

Nasz krótkotrwały lot
od przygód wprost się mrowi.

Bywa też (jak z przysłowi),
że ugodzimy w... płot.

Bywa, iż mkniem wśród traw,
po których wiosna tren
z tęczowych kwiatów ściele,
jak czarodziejski paw
ogona barwną tratwę;
więc przewlekamy się
przez krucho-jędrne ziele,
przez źdźbła soczystych traw,
jak nić przez igły łatwe...
Jedynie po nas smuga
zostaje... wąska, długa,
z poległych sznurem traw.

Lubimy zimą lód
na stawie, na sadzawce,
na zachód i na wschód
rysować wszerz i wzdłuż.
Jak łyżwy na ślizgawce,
sieć rys na tafli rznąć
i wznosić mroźny kurz.

Lubimy w miejski bruk
szeroką salwą prasnąć,
jak stem podkutych nóg;
donośnym szczękiem trzasnąć
po blasze malowanej;
naddłubać tynk ze ściany;

w asfalcie się roztrwonić;
w ogródkach krzaki strzyc;
niby żelazne bąki,
po szybach okien dzwonić,
by szkło pryskało w nic,
jak przeźroczyste mrzonki.

Lecz rozkosz nasza tam
gdzie Człowiek przeciw nam
nastawia pierś i czoło — —
 
Mijać go wkoło, wkoło,
świegoty w słuch mu wsnuć —
przeczuwać — widzieć — czuć,
jak dziki strach w nim tętni — —
I śpiewać mu namiętniej
i przeraźliwiej jeszcze —
dokoła niego tłuc,
niby kropliste deszcze —
jak niewidzialny grad — —
Aż schylić go i zmóc,
by z przerażenia — padł,
rękami osłaniając,
jakby od świstu rózg,
skostniałą całkiem głowę — —
I tu mu wrazić cios!
...I wsiać zszarpany włos
w wyprysły z czaszki mózg...

Prócz tchórza, co się słania,
schylany przez gwizd nasz,

są, którzy ku nam niosą,
nie bojąc się spotkania,
drapieżną, wichro-włosą
zaciętą gniewem twarz.
Ci okiem oddal mierzą,
niezgięci idą wprost — —

A kiedy w nich uderzą
świszczące nasze dzioby,
to kładną się na wznak,
na cały męski wzrost,
w przebujny chwast, jak w groby.
I ramion rozrzuceniem,
nim wiekuiście zasną,
trzepocą się, jak ptak.

I nieprzerwaną strugą
nad bohaterskiem ciałem
z półgwizdem, półnuceniem
przelatujemy długo:
ze śpiewem na ich chwałę,
a z piosnką na cześć własną —
na cześć szalonych kul,
co są wytworne, lśniące
i lecą prosto w słońce,
jak srebrne pszczoły w ul.




SYMFONJA ARMAT.

„Żelazo, stal i miedź,
„ład liczb i scisłość miary...
„Zaiste — tak niewiele,
„abyśmy mogły grzmieć,
„jak sino-wstęgie gromy,
„od których bór się ściele;
„abyśmy, jak pożary
„niebieskie, szły do miast
„i w wyludnione domy
„waliły cios po ciosie
„w obliczu bladych gwiazd
„zgubionych w mgle i w rosie.

„Pierś ludzka nie podoła
„tej wszystkiej nienawiści,
„którą na świat wyrzuca,
„a która wre dokoła
„bladego z gniewu serca,
„jak rozżagwiona smoła;
„tej strasznej nienawiści,
„potwornej, jak zaraza,
„nie wyśpiewają płuca;
„ani jej nie nakarmi
„zbyt krótka ręka zbrojna.

„I oto pas z żelaza
„na chlubę naszej armji

„stworzyła Macierz Wojna:
„abyśmy oną wściekłość
„wyolbrzymiły w szał...
„I wyrzygały z paszcz
„rozdygotanych ciał
„dalekonośnym gradem
„rozwarkotanej stali,
„co, jak lawina, w dół
„odruzgi swoje wali;
„i razi nagłym spadem,
„niby żelazny drąg,
„w sto przerażonych czół
„i w sto bezradnych rąk,
„osłaniających głowę...

„Abyśmy rozbrzmiewały
„swą niszczycielską moc,
„jak burze piorunowe,
„od rana przez dzień cały —
„— od świtu aż po noc!...

„Byśmy tryumfowały — — !“

Szarpiącym za słuch rykiem
śpiewają tak armaty,
wtoczone w bzowe gąszcze,
obok zwalonej chaty,
po osie w winie dzikiem.

Dolecą do nich czasem
i trzepną po gałęziach,

jak twardołuskie chrząszcze,
aż tu zbłąkane kule;
i pędy bzu rozchwieją
i rozchybocą liście,
podbite srebrnym zamszem...
iż bzy przez krótki moment
ciemnieją i jaśnieją
zielono i srebrzyście.

Zarżnięto w ziemię koła,
wciosano radła w glebę.
I wszystko dookoła
pod lazurowem niebem,
tak samo jest, jak pierwej.
I tylko w bujnej trawie,
zasnutej przez mlecz w puchy,
jak dwie nieduże przerwy,
czernieje para szańców,
niedostrzegalnych prawie
nawet z aeroplanów;
i grudki ziemi suchej
i całe ziemne bryły,
jak gruzem — przywaliły
szeroki liść łopianów.

A sprawa Śmierci trwa.
Trzaskają jednostajnie
naoliwione zamki
i ludzie swą robotę
sprawują najzwyczajniej,
jakby rąbali drwa.

...A błękit nad ich głową
bez chmurki jest, bez plamki...

Co chwila grzmią wystrzały
brutalnie i donośnie
i z tym jedynym dźwiękiem,
jakby się rozpękały
pnie w wysuszonej sośnie;
lub jakby w wielki upał
pień dębu rozeschnięty
napoły wzdłuż się łupał
z gwałtownym suchym trzaskiem.
I deszcz, wybuchem wszczęty,
za każdym strzałem smaga
po liściach drzew, jak piaskiem.

Ale się również wzmaga,
jakby przez sen słyszana,
daleka kanonada.
To od wczesnego rana
wróg ogniem odpowiada.
Wymacać chce z oddali
w bzach skryte stanowisko,
lecz trafia — raz za blisko —
lub wpobok — to znów dalej...
I tylko raz wraz w górze
pociski mkną... jak kruki
mające w piórach — burzę...
I, jak przeźroczy batyst,
powietrze drą na sztuki.


Więc i baterja z bzów
grzmi częściej, ryczy ostrzej,
jak róg chrapliwogłosy.
I z wszystkich sześciu luf
odskakujących w tył,
pocisków całe stosy
wachlarzem w dal rozpostrze,
by trafić w swe rywalki
i moc ich rozgnieść w pył.

Koło każdego działa
kilkoro wprawnych rąk
wchwytało się w rytm walki,
zamknięty splotło krąg.
I w spiż i stal armaty,
jak w krzak własnego ciała,
krew ludzka wpulsowała
tętniące swe szkarłaty.
Iż człowiek — w śnie — nie we śnie —
trwa duszą obojętną
w swem ciele — i po za niem:
w metalu — — jednocześnie,
we wspólne wplecion tętno.

I, porwan armat graniem,
u ramion skrzydła czuje
wyrastające w świat...
I lśniącą śni szczeżuję
i hełm na sobie śni,
jak za zamierzchłych dni,

gdy kmieć od lęku bladł
na widok jasnej zbroi,
spowitej w ciemny płaszcz...

I, wsłuchan w strzałów huk,
natęża pierś, jak łuk
i ducha śpiewem poi —
tym oto hymnem z paszcz,
zębatych startym gwintem:

„Raz jeszcze — jeszcze raz
(tak ryczą grzmoty dział)
„uderzmy szumem w las,
„potoczmy huk nasz w pole,
„jak gigantyczny wał — —
„Raz jeszcze — jeszcze raz!

„Zachwiejmy czarną ziemią,
„poruszmy próchno ciał,
„co w niej od wieków drzemią.
„Niech w ciemni swej zaświecą,
„obudzą się, słuch napną —
„niech w żywe ciało sklecą
„krew rdzawiejącą w glinie
„i kość, zbutwiałą w wapno, —
„niech zmartwychwstaną, ninie!
„By istnieć, aby żyć
„w tej chwili, w tej godzinie,
„co jeden raz w sto lat
„krwią dzieje świata złoci,

„jak rzadki kwiat paproci,
„szkarłatno-złoty kwiat!

„Bo ten, kto żyje dziś,
„ten żyje z żywiołami — — !
„Wspaniały, nagi czyn
„dziś wciska miecz do rąk.
„Żołnierza nie omami
„już czar mistycznych łąk
„i czczość wytrawnych win,
„podanych w rzniętem szkle
„sonetu, ronda, scherza...
„Albowiem teraz czyn
„wawrzynem oplótł serca
„i odjął je niemocy
„i w wir bitewny śle,
„jak grad kamieni z procy!

„Bo ten, kto żyje dziś,
„ten może bogiem być,
„mającym piorun w czynie — — !
„Umiejcie tedy żyć
„w nadludzkiej tej godzinie,
„co kwitnie raz w sto lat
„i wspaniałością złoci
„przejrzyste nasze dymy,
„jak gęstw swą — kwiat paproci...
„Umiejcie tedy żyć
„drapieżnie, jak sęp srogi
„i bądźcież nam, jak bogi,

„albowiem wam na cześć,
„na chwałę waszą grzmimy!

„Bo ten, kto jest dziś żyw
„a czołem w skon nie padnie, —
„ten będzie z sobą nieść
„przez całe swoje życie
„wśród lasów, łąk i niw,
„pod słońcem i w błękicie,
„po chwile swe ostatnie,
„po swą ostatnią miedzę,
„co gdzieś w wieczności zginie —
„zdobytą w tej godzinie
„zuchwalstwem ducha wiedzę!
 
„Wiedzę, że oprócz marzeń,
„wiotkich, jak zwiewne mgły,
„potrafi Ludzkość stworzyć
„labirynt wielkich zdarzeń;
„wiedzę, iż Człowiek umie
„lwi pysk na twarz swą włożyć
„i lwie wyśnieżyć kły,
„i lwim, wspaniałym duchem
„zakwitnąć na stuleciu,
„jak ludzka krew na kwieciu,
„jak sztandar na ruinie,
„zatknięty dumnym ruchem
„w Szatana pyszne cielsko — — !
„...A DUCH ten w nas uderza —
„— w złożoną między koła

„armatnią laną pierś
„haubicy i moździerza,
„jak — w trąbę Archanielską — —
„I woła — woła — woła!

„Więc wstańcie z niemej ziemi
„grzęznący w śmierci skronią
„i pójdźcie w żywych ślad,
„szczękając jasną bronią;
„niech serca wam zadzwonią
„pieśniami szkarłatnemi,
„co wgrane będą w ład
„i rytm tej naszej burzy — —
„Niech duch się wasz zanurzy
„w bitewny wichr i wir
„i będzie naszym wtórem,
„jak chór tragicznych lir,
„co dźwięczą, bite w struny
„bronzowych orłów piórem — — !

„Raz jeszcze — — jeszcze raz!
(armatnie grzmią pioruny)
„Uderzmy szumem w las,
„zachwiejmy ziemią wkrąg —
„niech mocniej sciśnie broń
„zawzięty legjon rąk — — !
„Uderzmy burzą w las,
„zamiećmy wichrem błoń —
„raz jeszcze — jeszcze raz — — — !“





IV

PATRIA


NIEZŁOMNI.


Tragiczna jesteś — POLSKO:
nie każdy z Twoich synów,
co harfą jest eolską,
gdy prawi o Twym losie, —
rozkwitnie laurem czynów,
skąpanym w krwi, jak w rosie.

Refrenem Twej historji
Cecora jest odwieczna.
Na skrzydłach naszej glorji,
prócz wspaniałości, mamy
po zdartych piórach plamy.
A klinga obosieczna,
co polskie ramię barczy,
jest wyrdzawiona w szczerby.
Jednako lśnią na tarczy
hrabiowskiej i szlacheckiej
żółkiewskie dumne herby,
a także i — ordery
moskiewskie i niemieckie.
Lecz Ciebie, POLSKO, zbawią
Twe wieczne bohatery.
Hetmańska siwa głowa,
ta — na janczarskiej spisie —
Żołnierzom Twoim śni się...
I szepce twarde słowa,
co w duszach im się krwawią
stygmatem niezłomności.


Oni to, duchem twardzi
i sercem, jak kłos, prości,
bagnetem się upomną
o prawo do wolności...
Tęsknotą swą niezłomną
do piersi sięgną wrogiej,
nad głową tych, co zwą się
w NARODZIE swym najpierwsi,
a POLSKĘ mają — w trzosie;
i których lubo łechta,
gdy oprze im ostrogi
na karku noga knechta.
I, choćby NARÓD cały,
podłością własną blady,
wypraszał się od chwały
i od samo-wyzwoleń —
— zbawią Go od zagłady
zuchwalstwem i orężem!
 
I, w imię tych pokoleń,
co zrodzą się już wolne,
krwią z obcych pól wykwitną,
jak cudne maki polne.


Czerwiec 1918.

Po Kaniowskiej bitwie.




POŻEGNANIE.

 
I oto znów włóczęgą
uskrzydli się me życie,
znów wiatry z pól powieją...
Znów, oczy me, ujrzycie,
jak wstecz sunącą wstęgą
z pod kół ucieka ziemia...
uderzą w twarz zapachem
czerstwego chleba zboża
i gdzieś... na brzegu Morza...
błękitnym cudnym strachem,
jak szlochem, pierś rozeprze...

W dal, po północnej drodze,
gdzieś w Jutro, niż Dziś, lepsze,
wywczasem stóp odchodzę......
stęsknionem lecę sercem
tam, kędy Północ szronem
wiosenne srebrzy kwiaty,
lęgnące się kobiercem
pod krą, schluśniętą z Morza, —
gdzie kryształowym dzwonem
powietrze się wydaje, —
a na niem swe szkarłaty
i fiolet wystygmaca
północna wielka zorza...
W omszone śniegiem kraje,
lodami jasne morza, —

wywczasem stóp odchodzę...
I nie wiem: czy tam idzie
mój duch... lub — raczej wraca
po swej odwiecznej drodze...

Bo kędy jeno krokiem
zamierzę we włóczędze, —
mój NARÓD serc swych serce
niósł wszędy pośród ździerce
i niemym był prorokiem,
wspaniałość narodową
niosącym w ludów nędzę, —
jak CHRYSTUS, lał dla świata
krew hojnie w świętej wojnie,
dla siebie zaś miał — Słowo.

Więc może z tajgi wstaną
i rzędem pójdą ku mnie,
brnąc w śniegu po kolano,
Powstańcy polscy owi,
co w ziemi zmarzłej do cna,
w nędzarskiej leżą trumnie
tak strasznie i tak dumnie,
że tego nie wysłowi
ni harfa, zgrzytem mocna,
ni lutnia, śpiewna dźwiękiem...
Powstaną... pójdą ku mnie
orszakiem chwiejnych cieni
i witać będą słowem,
co jest serdecznym jękiem...


A potem, uciszeni,
podążą korowodem
w nieznane swe cmentarze,
gdzie śnią, ściśnięte lodem,
wyżarte łzami twarze,
gdzie pomost ciał się ściele.
I ręka ich pokaże
na skute kajdan stalą
po sądny dzień piszczele...
I w oczodołach czaszek
źrenice się zapalą
próchnicą zmarłych trupią,
i ziemię nią przeświecą,
jak gdyby czarne płótno
od spodu złotą świecą.
I taką siłę skupią
w spojrzenie to mogilne
i taką moc okrutną, —
że wejdzie do mej jaźni
ten wzrok, jak światło silne
i przejmie...
I zapyta
o naszą rzecz stuletnią,
co w NARÓD mój jest wryta,
jak w żywe ciało — blizna.
I tem pytaniem zmoże
i w proch mą dumę skruszy,
aż złamię się, ukorzę — —
— — I wejdzie do mej duszy,
jak wielki szloch — OJCZYZNA!


A może na me drogi,
na ścieżki me włóczęgie,
z sinawej śniegów bieli,
zakutej w sopel srogi
przez mrozy, jak stal tęgie,
wyprószy się — — Anhelli? — —
I poprowadzi z sobą
nad ciche swe jezioro,
dokoła się smucące
jodłowych drzew żałobą;
i wskaże dłonią chorą
na pełne dwa miesiące:
na ów — co świeci w niebie,
i ten — którego fala,
co mgnienie, nurtem grzebie? — —
I ręką, co wyzwala,
do mego dotknie czoła...
I Duszę zeń wywoła
i rzuci na jezioro
zwierciadłem roztrzaskanem
po jaśni od miesiąca...
A fale ją zabiorą
i pluskiem, kołysanym
i rozpłakanym cudnie,
poniosą ją do słońca,
poniosą na południe. — —

Bo wiem: że nieraz sercem,
tęskniącem, jak żórawie,
i zadumanem smutnie,

północny kraj zostawię
i pójdę na południe...
Zostawię i odlecę
tam, kędy w słońca spiece
dojrzały łan szeleści
i las ciemnieje liściem;
i moja myśl się wpieści
w dziewczęce twe uroki,
i w oczu smęt głęboki,
i w ust twych polną różę...
Ocknięta moim przyjściem,
zatęsknisz za czemś nagle
i westchnień znojną burzę
w pierś rzucisz — jakby w żagle.

Gdy serce cię opuszcza,
niech wiersz mój cię pożegna.
Milczenie między nami
wyrośnie, niby puszcza,
wychynie, niby morze, —
i od się nas odegna.
I będziem odtąd sami,
jak w stepie — drzewa boże.
I tylko gwiazdy jedne,
te same gwiazdy jasne,
na naszem wspólnem niebie,
spoglądać będą na mnie,
nim wpatrzon w blask ich, zasnę, —
— te same, co na ciebie...


Żegnajcie mi, żegnajcie,
wy — wszystkie dusze bliźnie —
niech słowo me po rękach,
jak łza, się wam rozbryźnie...,
Już szum dalekich borów
majaczy się mi w dźwiękach
poranków i wieczorów, —
już wiatry z pola wieją, —
gdzieś chabry światłem sinem
w dojrzałem błyszczą życie — —
upajam się nadzieją,
jak musującem winem, — —
znów, oczy me, ujrzycie,
jak wstecz sunącą wstęgą
z pod kół ucieka ziemia — — —
hej, znowu moje życie
uskrzydla się włóczęgą!...



Lipiec 1918.
W drodze na Murmań.



MOGIŁOM

ARCHANGIELSKIM l MURMAŃSKIM.

Gdzie w łunie zórz północnych
szronami jodły śnieżą
tam moi towarzysze
pod zmarzłą grudą leżą.

Gdzie ziemię opuszczoną
mróz lśniącą pleśnią szroni,
tam moi, hej! tam nasi
śnią towarzysze broni.

O POLSKĘ, od zbóż złotą
walczyli pod biegunem,
więc ziemia im moskiewska
wieczystym jest całunem.

Na groby tych, co nigdy
już Polski nie zobaczą,
nikt płakać nie przychodzi —
— jedynie brzozy płaczą.

Miast mów — trzykrotna salwa
rozległa się echami
i pozostali martwi
i na wiek wieków sami.

Imiona świat zapomni,
czas zrówna mogił kopce,

a ślad wszelaki po nich
zaorzą pługi obce.

Więc niechże garść słów polskich,
jak garść ojczystej ziemi,
z oddali rzucę na nich
dłoniami tęskniącemi.

By duszą zmartwychwstali,
rozpięli skrzydła cudnie
i poszli — płacząc z szczęścia —
z północy na południe.





GŁOS WIELA MOGIŁ.

Hej, Jenerale nasz sławny!
Huf Twych pobitych rycerzy,
wszystek Twój żołnierz niedawny,
co wszędy po ziemiach leży —
z pod darni mogił śródpolnych
woła do Ciebie, Hetmanie
i do Żołnierzy Twych wolnych,
wolnych przez nasze skonanie.

Iżeśmy byli najpierwsi
z całej Twej braci żołnierskiej,
leżym przebici skroś piersi,
mieliśmy zgon bohaterski!
Nic nam już więcej nie trzeba,
dla nas skończyła się wojna,
dużo nad nami jest nieba,
na oczach ziemia spokojna...

Byłyż i marsze i boje —
Ty, Jenerale, pamiętasz...
Więc oczy wstecz odwróć swoje:
zobaczysz olbrzymi cmentarz...
Z pod Rafajłowej, Rokitny,
przez chlubę Kaniowskiej klęski,
szedł z Tobą Twój zastęp bitny
i padał zawsze zwycięski.


A gdyś wyleciał w świat ptakiem,
popchnęła nas Twoja wola
za Twoim orłowym szlakiem
w północne puszcze i pola.
Pod archangielską jedliną,
w pożarach zorzy Murmańskiej
są groby, co nie przeminą —
posłusznych woli hetmańskiej.

A każdy w śmierci rocznicę
tęsknotą się odegrzebie,
brew zmarszczy i natchnie lice,
wytęży duszę do Ciebie
i rzeknie: „Mój Jenerale —
„dziś sława Twa jest ogromną — —
„Lecz nasza chwała — w Twej chwale
„jest również...

„Niech na to pomną
„druhowie z pod Twej buławy,
„błękitne, jak chabry, pułki,
„zanim na drogach Twej sławy
„zadziobią ich kul jaskółki.
„I przebacz hardość leguna
„w tej smutnej naszej piosence
„Patrz — w grobie leżym, jak struna,
„trzymając na baczność ręce...

Generałowi Józefowi Hallerowi
przypisuję.




PŁACZ WISŁY.

 
1.
Wiślaną piersią — tęsknota
miljonów sarmackich serc
przebiła ku Morzu wrota,
hen, kędyś u Gdańskich twierdz.

I oto WISŁA wywstęża
porywy wód swoich w dal,
lśniąc w skrętach blaskiem oręża,
jak stara grunwaldzka stal.

Oparła o dumne Tatry
źródlane kryształy stóp,
a wzdłuż przez Polskę ją wiatry
rzuciły, jak srebrny słup.

I krzyżem, jak święta, leży,
modląc się szumem na głos —
i Morzu rzuca z wybrzeży
rozpływów przebujny włos.

A włos z Bałtykiem się wikła
i kędzierzawi wśród wód...
— To WISŁA — to rzeka zwykła —
a taki dla Polski — cud!

Dziś nurtów wiślanych tętna
biją, jak płacz i jak szloch,

bo w Morze wpływa niechętna,
jak gdyby w więzienny loch;

bo Polski Bałtyk pod pruską
strażą, jak ongiś, jest wciąż
i leży pod fal swych łuską,
jak ranny w kolczudze mąż...

2.
Więc w słoneczniane południa,
więc w żaden przedświtny brzask,
pierś WISŁY się nie wycudnia,
jak niegdyś — w radosny blask.

Do nas — przysięgłych żołnierzy —
płacz rozszumiały swój śle,
gubiąc dalekość wybrzeży
w perłowej wiosennej mgle.

„Hej! Wisła jestem, Wisełka,
(tak szumi Królewna Rzek)
„niech smutek mój się rozełka,
„niech płaczem bije o brzeg!

„Dalecy żołnierze moi —
„Kiedyż błękitny wasz huf
„odbiciem ze mnie wyroi
„sto polskich tysięcy głów?


„Żołnierze — poszczęść wam Boże
„i waszym zwycięstwom szczęść — —
„mój warkocz rzucam aż w Morze,
„lecz na nim — krzyżacka pięść...

„Kolanem krzyżak mię gniecie,
„okręcił na pięść mój włos —
„a was po szerokim świecie
„tuła żołnierski wasz los...

„Bywajcie! orężni, dzielni,
„śpiesznie na szum mój i zew,
„bo ten się unieśmiertelni,
„kto nurt mój wzbogaci o krew!

„Błękitni żołnierze moi —
„widzę skróś mgłę srebrnych snów,
„jak we mnie szereg się roi
„rogatych czapkami głów...
 
„O wyzwolenia godzinę
„dziś wołam do waszych serc
„i, szlochem szumiąca, płynę
„hen, kędyś do Gdańskich twierdz“.




POLSKIE SOSNY.

 
Piękne jest życie pośród naszych sosen,
których igliwie w lecie się pochmurni,
a zimą błyszczy szmaragdami wiosen
i ze wszelakich drzew szumi najgórniej.

Z odkrytą głową jestem pod ich szatrem
i w takt modlącej się czemuś zadumie,
igły, porannym nawleczone wiatrem,
śpiewają do mnie w uroczystym szumie:

„Z północnej ziemi wywodzim się rodem
„i przez ląd szłyśmy, jak armja wyniosła,
„nad Wisłę, w ziemię objętą Narodem,
„z którego POLSKA wraz z nami wyrosła.

„My ongi byłyśmy w straży westalczej
„nad głazem, który twój lud stawił w borze
„ŚWIATO-WIDOWI, gdy to, o co walczy
„Polska dziś — było, jak podziemne morze.

„Potem zdaleka do ziemicy Słowian
„Syn Boży przyszedł i dłonią promienną
„wszystko przeżegnał. I Światowid, owian
„Bogiem, Lud oddał Mu w wieczyste lenno.

„Światowidowi ludzie dotąd byli
„(słuchaj, bo wiele ci nasz szum wygada)

ten świat-widzący, zaś od owej chwili
„stali się — Tego, co światami-włada,

„a Który dłonie na szumach nam kładnie
„— sosnom, rosnącym nad Wisłą i Niemnem —
„i mówi słowem podniebnem, podziemnem,
„że przez Ojczyznę twą ten świat-owładnie.

„I odtąd byt wasz był podobien sośnie
„albo przyrównan może być klepsydrze,
„co — ile szczytem w niebo się rozrośnie,
„tyleż podstawą ziemi dla się wydrze.

„Jak przez klepsydrę: z góry na dół ziarna
„spadały Boże, odżywcze, by rosa;
„a szła z powrotem: wasza krew ofiarna,
„jak sok, płynący z korzeni w niebiosa.

„O, tak! Związaneśmy z wami na wieki: —
„przez kolebeczki, ciosane dla dzieci;
„i przez tarcice nasze, w które ćwieki
„wbija ubogi człek, gdy trumnę kleci;

„przez maszty, które ożaglił swą duszą,
„— zanim się Kolumb narodził, — Jan z Kolna,
„że wszystkie morza do siebie was kuszą,
„choć dusza wasza jest leśna i polna;

„przez szubieniczne drzewo Trauguta,
„co jest najświętszym krzyżem polskiej męki

„(wiedz: najszczytniejsza miłość, doń przykuta,
„żywicą wciekła w nasze wszystkie sęki).

„Proste, żywicznym balsamem płynące,
„rozgrane w wichrach, jak harfy eolskie,
„pnie złoto-kore oblekamy w słońce —
„drzewa mistyczne — bo najwięcej polskie...

„Pójdź w nasze tumy skroś szpalerów ze pni,
„błąkaj się dłonią po korze chropawej
„i w jakiejś chwili „Bóg i Polska“ szepnij —
„zaszumim wszystkie, jak sztandary sławy.

„I coś, łopocąc skrzydłami, odleci
„jakoby orzeł... Zaczekaj powrotu:
„wróci niebawem w duchowej zamieci
„i ciebie porwie siłą swego lotu.

„Ze sobą weźmie i w drogę poniesie,
„jak dziecko krnąbrne, pomimo oporu — —
„I wyprostuje cię, jak sosnę w lesie
„i w piersi włoży śpiewną mądrość boru.

„I między sobą a Szatanem przedział
„zrobisz... i w niebo pieśń zarzucisz mostem
„i będziesz o tem wiedział... i nie wiedział...
„sercem, jak sosna słonecznem i prostem“.




DZIEWIĄTA FALA CHROBREGO.

PIEŚŃ O POLSKIEJ WSPÓŁCZESNOŚCI.
Oczom mej wyobraźni, rwącej się duszą w zaświaty,
Rycerz często się jawi, pióry orlemi skrzydlaty,
Łuską lśniący pancerną, w zamkniętym przyłbicą szłomie;
chwiejny nad nim pióropusz, jak dymem spowite płomię,
wciąż porusza się, niby chorągiew na wichrze sławy...
W stali cały i miedzi Rycerz jest, wielkiej postawy;
milczy; dłonią w żelazie nie zdejmie krat grubych z lica;
błyszczy jeno z widzierów wzrok, jak poświata księżyca.
Zasię, kiedy przemówi — słowa skanduje, jak w pieśni:
brzmi to, jak cios fal głuchych, co swój heksametr w skał cieśni
pluszczą a powtarzają szumem o puste wybrzeża.
Ze mną teraz słuchajcie — — —

Głos z pod przyłbicy Rycerza:
Lachy! o Polskę wieczną, będącą w was się upomnę,
wy-bo plemię jesteście, Chrobrym i Śmiałym potomne — —
W serca przeto wołaniem, jak w tarcze mieczem podźwięknę,
iżby granie rozległo się, wspaniałością swą piękne.
Prawo boże, co gwiazdom biegu wykreśla ich kręgi,
przed dziewięciu wiekami Polsce — Jej drogę potęgi,
świetnej niby komecie, raz wykreśliło na zawsze.
Odtąd po niej szła wiernie — spójrzcie — przez walki najkrwawsze,
z krwi swej wzięła purpurę, srebrnymi orłami śnieżna,
orla zawsze, a chociaż: orla tak — nigdy: drapieżna!
Wieki dziejów Narodu zliczcie na ducha różańcu:

mija dziewięć stuleci, odkąd trwa czynem na szańcu —
wieczny Żołnierz Chrystusa, Rębajło Jego Idei.
...Malborg — Moskwa — Carogród — ... skon... Lecz z dziejowej zawiei
wstaje, za miecz porywa, ręką, zwyczajną oręża,
dziwnie walczy — zaiste! po archanielsku zwycięża!
Cud się iści od nowa. Koło zamyka się dziejów.
Znów poczyna się wszystko, jak niegdyś: za Kołodziejów.
Cud powtarza sam siebie. Podniósł się szczerbiec Chrobrego.
Granic waszych żołnierze, odwagą skrzydlaci, strzegą.
Polska brzegiem swym dawnym wsierpia się w Bałtyk, jak ongi.
Blaskiem zwycięstw okryci Mężowie, jako posągi
wstają; wieczny testament Narodu kartę za kartą
piszą, idąc przez kresy drogą — na Kijów otwartą.
Z nurtem Dźwiny płynące te wasze zwycięskie trupy,
głośniej mówią, niż owe trąby mosiężne i słupy,
chrobrem wbite rycerstwem w dnieprowe nadenne iły.
Wiek się wierszy znamienny — stulecia go wyłoniły;
osiem jest ich — uważcie; jak w niebo spiętrzona fala,
krzykiem biją do Boga; a każda z fal coś wyzwala.
Ledwo piany ostatniej tej waszej — ósmej nawały
w obcych brzegach, lub w stepach Sybiru poodkwitały, —
przyszła wnet z oceanu waszego istnienia dalsza,
jakoby głosem wielu wód grzmiąca i najwspanialsza;
ziemie przedtysiącletnie duchem swym wielkim zalała,
piersią szlachty swej nowej, hekatombami jej ciała,
jej bagnetem ogródła. Cześć tobie wieczna i chwała —
falo ramion orężnych — Chrobrego dziewiąta falo!

To lecz wiedzcie: potrzeba tak targnąć dziejową szalą,
aż się losy, znaczone gwiezdnemi wróżby, przeważą,

iżby Naród na cały świat rozsłonecznił się twarzą.
Mało rzucić na szalę jedynie wagę oręża —
cała Rzeczpospolita niech dzisiaj ramię natęża,
wrośnie wszystka w to ramię, wspólnym wysiłkiem niezłomne.

Przetoż o Polskę wieczną, będącą w was się upomnę —
ja — KRÓL-DUCH wasz — w żelazo od stóp do czoła zakuty,
i będę w serca uderzał tem napomnieniem dopóty,
aż to morze, co szemra dziś rozgadaniem przyziemnem
między Wisłą srebrzystą a cichym błękitnym Niemnem, —
górnie całe zahuczy fal miljonami dwudziestu,
naprzód dumnie potoczy się i — z królewskością gestu —
Czyn swój spełni, za który je Aniołowie pochwalą; —
swemi dusz miljonami dwudziestu — stanie się falą
jedną, straszną, potężną — — — hej! moją falą dziewiątą.
Orły z niej, jak rybitwy, w kształt bryzgów piany wylecą
i nad mojem dziedzictwem wam przywróconem zaświecą.
jako gwiazdy przewodnie. — — —“
Chrobry przemawia tak. On-to
bowiem jawi się teraz w czynach i miecza i ducha.
Jako Król Duch powiada. Kto uszy ma — niechaj słucha.


Panu Adamowi Grzymała Siedleckiemu
przypisuję.



*  *  *

Po naszem życiu, unurzanem
w bajorach błota, w rzekach krwi —
zaszemrze Wielka Wiosna łanem,
zaszumi nowy Wielki Las...
I z serca, co boleśnie drwi,
wykwitnie MIŁOŚĆ: kwiat przed Panem,
gdy przyjdzie inny lepszy czas
po naszem życiu zmarnowanem.

Po naszej smutnej, krwawej doli,
gdy wszyscy legniem już pokotem,
zbluzgani krwią, okryci błotem —
nadejdzie lazurowy świt...
I duch człowieczy się wyzwoli,
nakarmi siebie innym chlebem,
niż ten, co wzrasta z naszej roli...
I będzie trwał wśród pszenic, żyt,
niepogrodzonych żadnym płotem,
pod jakiemś innem nowem niebem — —
gdy my legniemy już pokotem
na naszej krwawej smutnej doli...

Kamilowi Mackiewiczowi
przypisuję.





V

POD LAZUROWĄ STRZECHĄ


POEZJE DAWNE.


Poezje dawne
me, jak okwity,
na wstęgach drogi,
co była błędną, —
padły pod nogi...
i, choć oprawne
często w łzę — więdną.

A jam — w błękity
poleciał boże,
w lazurów szyby,
jak wiosną żóraw...
I serce złożę
w człowieczem słowie,
by kwitło, niby
ducha pąkowie —
z niebieskich muraw.





POD LAZUROWĄ STRZECHĄ


 
Boże! nie bluźnię,
aleś we mnie grzech
stworzył — jak kuźnię
pod gnuśnością strzech.

Od skier — nad ciałem
spłonął złudzeń dach...
Błękit ujrzałem
i zdjął mię Twój strach.

Gdy świat omamień
padł w zgliszcze i pył —
węgielny kamień
Twój został, bo był.

I oto Słowo
spożywam, jak chleb,
pod strzechą nową:
lazurem Twych nieb.

Pani Zofji Sawickiej
przypisuję.





POKORA, NIEWIEDZĄCA O SOBIE.


 
Modlitwy Pańskiej życiotwórcze słowa,
składane do niej w dzieciństwie rączęta...
każdy to zgubi — a jednak zachowa,
zapomni — jednak dziwnie zapamięta.

Na szczyt Taboru przemienienia duszy
wbiega przyziemna, jak pełzanie, ścieżka,
aż serce szlochem bezdennym się skruszy
i, jak w celniku, Chrystus w niem zamieszka.

A wtedy Słowo, szeptane przed laty,
niby myśl własna — samo się przypomni
i szeptać będziesz je do tchu utraty,
jak ludzie płaczem szczęścia nieprzytomni.

I dłonie znajdą się same i splotą
a z ust westchnienie potoczy się perłą...
duszę zahaczysz anielską tęsknotą
i na kolana ją rzucisz pod berło

Boga Żywego, przed którym się zegnie
ona i prochy włosami zamiecie...
A kiedy „amen“ dzwonem się rozlegnie,
to po raz który będziesz już, jak dziecię.

„Ojcze nasz“ mówił w najgłębszej pokorze...
A ta — gdy wiarą ducha wyogromni —
poruszy góry i cofnie w głąb morze.
— Jeśli — o sobie — pokorze — zapomni.




O NAWRÓCENIE SŁABYCH DUCHEM.

MODLITWA.

W obliczu Twem o, Chryste,
jam jest niegodzien, abym
błagał o Twe gwiaździste
prawdy, by dać je słabym.

Chwast jestem na łodydze —
Twa łaska mnie bogaci:
w mem oku belkę widzę,
lecz i źdźbło w oku braci...

Bluźnierstwem mi się zdaje,
gdy kornie dla nich proszę
o te anielskie raje,
co dajesz mnie potrosze.

Niech mam odpokutować
za grzech mój, za zuchwałość,
lecz — słabych duchem wprowadź
w Twą wszystkość, w Twoją całość.

Przynęć ich SŁOWA chlebem
i zgarnij przez Aniołów
niewodem Twoim — niebem,
jak najwspanialszy połów.

A oni, gdy usiędą
pod Twojej chwały tęczą —

uwielbią Cię kolędą...
A mnie się odewdzięczą:

pomodlą się albowiem
do Ciebie, nasz Rybitwo,
w czas snu nad mem wezgłowiem
westchnieniem i modlitwą,

byś mię nie karał wielce,
żem źdźbeł w nich widział ślady,
gdym jeszcze własnej belce
nie umiał dawać rady.





ZNAK KRZYŻA ŚW.


Żeś w błędzie, bracie, wiem...
Lecz uczyń ręką Krzyż
i to, co było snem,
zadzwoni ci, jak spiż.

Cudowny jest to znak,
gdzie w Jedność rośnie pion,
a poziom — szalą wag,
na których waży ON.

Przeżegnaj cobądź z drzew...
ot którąś z polskich brzóz —
odpowie tobie śpiew,
zrodzony we łzach rós...

Przeżegnaj kwiaty łąk,
w kielichy zajrzyj im,
a będzie każdy pąk
dla Duszy twej, jak rym.

Cudowny jest to ruch,
więc z światem się nim złącz
i ujrzysz: pniem jest DUCH,
a wszystko wkoło — PNĄCZ.

Ten wszystek świat się wzwyż
dokoła DUCHA-PNIA
rwie, niosąc go, jak Krzyż,
a nie wie swego dnia.





ROZSTAJE.


 
Gościniec nasz rozstajem
zaczyna się i kończy.

Słyszymy śpiew skowrończy
i, patrząc w niebo, stajem.
Przed nami nawprost — droga,
na prawo zaś — ścieżyna.
I Dusza przypomina:
którędy jest do Boga.
Widzimy: drogę bitą,
źdźbłem trawa nie porasta —
ta droga jest do miasta,
a ścieżka idzie w żyto.

Nie wiemy, czy tą drogą
iść, czyli ścieżką — miedzą.
Lecz nasze serca wiedzą
i one nas wspomogą.
Więc — nie do miasta, kędy
jest po-pęd do u-życia,
lecz w żyto, co dla życia
zbożnego puszcza pędy, —
nawrócim... Zabrniem w zboże,
dotkniemy kłosów dłonią,
a one się pokłonią,
zaszumią: „Szczęść wam Boże“.


Jak kłosy, pośród kłosów,
wpatrzeni w górę, stajem...
I nowym nam rozstajem:
szmat ziemi a niebiosów.
Więc uczym się dokoła
od zboża, w jaki sposób
cielesność naszych osób
przerobić na Anioła.

Z początku nas pomyli
patrzące, jak my, w niebo,
niegnące się nad glebą,
wśród plonu, co się chyli —
wyniosłe pustokłosie,
nie lepsze od kąkolu...
Lecz na tem samem polu,
w tej samej rosną rosie
ziarenne źdźbła pochylne
(a nie sterczące pychą)
i mówią do nas cicho
w te słowa nieomylne:
„Napróżno wzwyż się garnie
„gardzący ziemską glebą —
„by rosnąć prosto w niebo,
„wpierw nagiąć się trza w ziarnie“.

...Słyszymy śpiew skowrończy
i, patrząc w ziemię, stajem...
I widzim, że rozstajem
cudownym świat się kończy.





MODLITWA O NATCHNIENIE.

 
Orle Świętego Jana, polski Orle biały,
Ptaku Dziejów Piastowych i Apokalipsy —
myśli mi wszystkie natchnij do śpiewania chwały
i zwróć je na bieg koła z bezdroża elipsy.

Otchnij mię wielkim wiewem srebrnopiórych skrzydeł,
bym mógł wyjść duchem z ciała, jako mgła poranna,
bym miał na uściech ogień proroczych wędzideł
i śpiewał Panu memu: Hosanna! Hosanna!

A niech każda pieśń moja w uściech od płomieni
zapali się — jak bocian od pożaru dachu,
na którym zwił swe gniazdo z łąkowej zieleni —
i zapalona — leci, cała w bożym strachu,

by spaść na dusze polskie rozżagwionym kłębem,
jako lampa z oliwą, co rzucona, bucha — — !
Iżby, one, spłonąwszy, jak gromnice, z ducha
zasiadły w koło społem pod słowiańskim dębem.

Tam będziemy się modlić pod obłokiem z liści
(a liście szept powtórzą szeptem, aż do szczytu):
niech w tem kole piastowem przez SYNA się ziści
to, co OJCIEC nam przyrzekł z królestwa błękitu.




PSALM SKRUCHY.

 
1.
Tyżeś nas stworzył, Panie, na swe podobieństwo,
boską-ś śliną ulepił nas z padolnej gliny,
byśmy w szczęście szli wieczne przez trud i męczeństwo:
z szarych rozłogów ziemi — w przestwór nieba siny.

A my: czoło, znaczone przez Świętego Ducha
przeznaczyć chcemy strasznem Zatracenia piętnem
i na doczesnem kwieciu trwamy, jak ropucha,
patrząca w Twe lazury okiem obojętnem.

Tyżeś stworzył niewiastę z wyjętego żebra
i cudem macierzyństwa obdarzył jej ciało,
toczone ze słoniowej kości i ze srebra,
wieńczone złotym włosem, jak słoneczną chwałą.

A my: ten stwór, tak piękny, jak dusza i morze,
owinąwszy w róż wieńce, — w najgłębszej kałuży
hańbimy... że, gdy rzuci miłośnicze łoże,
jest jak najrobaczywszy pomięty kwiat róży.

Tyżeś w nas tchnął płomiennym i promiennym dechem
cząstkę Ducha Twojego ongiś na początku,
byśmy poszli ku Tobie, niezmazani grzechem.
czując serce i duszę w sobie, jak w — dzieciątku.


A my: miast tego, aby ową iskrę świętą
w lampie ciała naszego rozdmuchać w pożary, —
gasimy ją bezbożną i nieczułą piętą,
by żyć, i błądzić w życiu, i umrzeć bez wiary.

I Tyżeś nam o, Panie zesłał Swego Syna,
który był ukrzyżowan, zelżony i nagi...
i wszędy na rozstajach dróg nam przypomina
o Sprawie, co jedynie największej jest wagi.

A my: gdy nam rozstajność na drodze się zdarzy,
patrzym na drzewo krzyża, które krew Twa zrasza,
tak długo patrzym, póki — nie odwrócim twarzy,
acz całujem Cię czasem całunkiem — — Judasza...

2.
Oto grzeszniśmy wielce przed Tobą, nasz Boże,
serce nasze jest wstrętne, jak urna z robactwem,
dusza pełna gnuśności, jak nierządne łoże,
a co zowiem mądrością — to jest: świętokradztwem.

Przepełniła się, przeto, gniewu Twego kruża.
Anioł Wojny ją wylał na morza i lądy.
Pokarałeś nas ogniem i mieczem. Jak burza
idziesz, aby sprawować nad Człowiekiem sądy.

A przed Tobą Anioły siedmi ostatecznych
plag, w grozie Twojej każdy, z Twego gniewu czaszą,

a wszyscy o obliczach straszliwie słonecznych,
lecą karać wszeteczność i nieprawość naszą.

Gorze nam... Dzień Twojego sądu się przybliża.
Majestat upokorzy, a gniew Twój nas złamie.
Z każdego na rozstaju Syn Twój znijdzie krzyża
i nad światem wyciągnie sprawiedliwe ramię.

A gdy wszystkiemi plagi wstrząśnie i nawiedzi,
to — niebieskim piorunem, jak płomiennym mieczem,
wyszuka i naznaczy miljardy czół z miedzi,
uczyni straszny podział w plemieniu człowieczem...

3.
Panie nasz, oto — owce zbłąkane — się korzym...
Ty jeden widzisz naszą ku sobie nienawiść.
Nie daj nam w Zatracenie przez własny grzech wpław iść,
zmiłuj się nad człowiekiem, czyń go synem Bożym.

Zmiłuj się, zmiłuj, Panie, — zanim Twoja ręka
przeklnie nas i na wieki gniewem Swym przekreśli...
Duch nasz w najgłębszej skrusze, łzami zlany, klęka
przed Tobą, coś chciał dla nas zostać synem Cieśli...

Ciało mdłe jest — zaiste... Ale duch ochoczy.
Na Twoje sługi krnąbrne, lecz nieszczęsne, pomnij.
Potokiem łez nam umyj zaślepione oczy,
westchnieniem skruchy duszę w boskość wyogromnij.


Przywiedź nas do pokuty i upamiętania,
prowadź nas dłonią swoją i osłoń ramieniem,
niech się na drodze Twojej dusza nam nie słania,
lecz niechże idzie zawsze prosto, z Twem Imieniem

wypisanem na piersi... nie! — wystygmaconem,
ażeby nas wciąż ogniem żarło modlitewnym,
ażeby sercem ciągle targało, jak dzwonem, —
byśmy byli dla Ciebie jednym psalmem śpiewnym,

jedną łzą, co się z szczęścia leje bez ustanku, —
westchnieniem jednem długiem — póki życia starczy...
Aż Noc minie... i Chrystus przyjdzie o poranku
i odniesie nas Tobie na słonecznej tarczy. — —

Panu Michałowi Daszkiewiczowi-Czajkowskiemu
przypisuję.




CZASY IDĄ.

 
Idzie do Świata wiek Parakleta
drogami wojen, szlakami burz,
niby wspaniały boski kometa,
z obliczem słońca a w szatach zórz,
Idzie do Polski wiek Parakleta,
czasy nastają, zbliża się cud...
Jest gdzieś u naszych dziejowych wrót:
Wódz — Mąż Narodu — Harfiarz — Poeta.
 
Czterej Wieszczowie zesłani już,
jakoby czterej Ewangeliści.
A teraz — Piąty z wojen i burz
nadejdzie w słowie, jak w wichrach z liści
i Polskę słupem słowa zamiecie,
Naród pożarem Ducha oczyści
i Sławą wielką pójdzie po świecie.
Wieszczów z Nim czterech złączy się duch,
czynem wyrośnie nad bohatery
i ziemi nada słoneczny ruch.
A imię Jego: CZTERDZIEŚCI CZTERY.

O, Sztuko polska, zawczas się kórz:
tyś potargała tę złotą nić,
co pozostała ci po Norwidzie.
Sromotę kryjesz girlandą róż,
a w obcym chadzasz wśród nas bezwstydzie,
chcesz jeno u-żyć, ale nie żyć.

A Wieszcz Twój Piąty z wojen i burz,
Twój Król i Sędzia już idzie... idzie...
wrychle do twoich zapuka wrót...

Narodzie Polski — słuchaj a patrz,
wrychle się stanie w łonie Twym cud.
Wódz Twój podchodzi już do Twych wrót,
by czynem wyrość nad bohatery
i w szlachtę ducha wszystek Twój Lud
przemienić.
Słuchaj, co śpiewa wiatr,
lecący Wisłą od gór, od Tatr, —
słuchaj, co szumi gwar Twoich miast
i patrz, co wieczór, w bezdenność nieb:
zrodzi się gwiazda nowa wśród gwiazd,
Bohater wstanie nad bohatery —
mieczem podzieli i da Ci chleb,
a imię Jego: CZTERDZIEŚCI CZTERY...

O, Wielki Boże, coś Żydom rzekł,
że, gdy się Tobie już sprzeniewierzą,
to od Północy wywiedziesz Twój
Naród, co wzniesie chorągiew swą
wysoko, idąc w zwycięski bój, —
widzę o, Panie: zbliża się wiek...
Możni tej ziemi w gruzach już leżą
i własne ścierwo na szczątki rwą.
Idzie już ku nam wiek Parakleta —
czasy nastają — zbliża się cud —
jest gdzieś u naszych dziejowych wrót:
Wódz — Mąż Narodu — Pieśniarz — Poeta.


Wierzę w to, Panie, jak w to — żeś jest.
 
A słudze Twemu, co pada w proch
za jego wiarę, i dreszcz, i szloch,
daj moc i władzę nad księstwem słów,
ażebym słowem sprawował Chrzest,
jak żywem źródłem żywota wód, —
aby na puszczy rozbrzmiał mój głos:
„Prostujcie ścieżki, już idzie ów,
„który policzy wam każdy włos...
„słuchajcie... może puka do wrót...“




POETOM ZMARTWYCHSTAŁEJ POLSKI.

 
Wciąż oto tak przemawia do mnie
płomienny jakiś z wewnątrz głos,
że oczy patrzą nieprzytomnie,
a serce w pierś za ciosem cios
zadając, kuje pierś człowieka.

Głos woła:
„Uznaj — przejrzysz błąd.
„Bo czas nadchodzi — czas nie czeka...
Porwany skrzydłem Morza Ląd
„w Ocean Nieba mknie obłocznie
„i ostateczny nad nim Sąd
„już wkrótce, wkrótce ON rozpocznie“.

Głos mówi:
„Nadszedł cudów czas...
„Na piaskach pustyń len zakwitnie
„i wstanie i zaszumi las
„z fal, które śmieją się błękitnie...
„A tyś w ogniwa tej przemiany
„włosami grzesznej duszy wplecion,
„jak w wir potężnych jakichś wrzecion,
„na których przędzie — NIENAZWANY.
„Więc masz z miłości wszystkiej zwić
„jedyną nić, słoneczną nić
„i we wrzeciona te ją wpleść,
„byś mógł i ciało za nią wznieść — —
„Jak plewę zbóż — otrząśniesz błąd

„i porwiesz Morzem Duszy ląd
„cielesny, aby mknął obłocznie
„w Ocean Ducha — na ów Sąd,
„który się wkrótce już rozpocznie“.

Głos szepce:
„Wiem, mój synu, wiem:
„niewiara w tobie męska czyni,
„że PRAWDA zdaje ci się snem,
„aczkolwiek jesteś już w świątyni...
„Twarz Magdaleny trzeba mieć,
„grzesznej a wiarą uśmiechniętej,
„co do stóp Pańskich padła w pył
„i przełzawiła go w diamenty...
„Lecz mąż, co serce miał jak miedź —
„Tomasz — najpóźniej zbawion był.
„Więc najpierw męskość swej niewiary
„w pokłonną wierność przekobiecisz,
„wino miłości, jak do czary —
„do serca wlejesz i — rozniecisz.
„I weźmiesz serce w drżące palce,
„aby je ponieść w ludzki świat,
„gdzieś w nierozumnej z Duchem walce
„na świętych łąkach zmierzwił kwiat...
„i bądź podobien... lecz — westalce.

„Odzyskasz swą dziewiczość znów
„i z dziewiczości poczniesz tej
dzieciątko: siebie z dawnych lat...
„Na dziecko wino z serca zlej

„— to będzie w Imię Ducha chrzest — —
„I jako dziecku — sobie mów
„słowami siostry, z wiarą matki,
„że Pan Bóg był, że Pan Bóg jest...

„I zamiast kwiatów — ujrzysz: kwiatki,
„zrozumiesz tan motyli w kółko...
„I w takt jaskółczej pomkniesz pieśni
„niewiedzieć kiedy — wraz z jaskółką...
„Dusza-ć wypolni się, wyleśni,
„oniebi sobą wszystko wkrąg...
„i słodycz czynu będziesz z rąk
„otrząsać — niby grad czereśni.

„A wtedy powiem: Stań się — Mężem
„i z Orłem POLSKI ducha zwiąż...

„I z dziecka — wzleci Orzeł-Mąż...
„I jakoś walczył już orężem —
„o POLSKĘ będziesz walczyć — Duchem.

„Wielmożnych skrzydeł dzielnym ruchem
„od kwiatów wzbijesz się do gwiazd
„i będziesz leciał nad pacierzem
„twych wsi i wielkim płaczem miast,
„rycerskiem POLSCE szumiąc pierzem...

„I LUD twój wstanie: WIELKI PIAST —
„ze wszystkich ziem, jak z jednej wioski,
„aby zawiesić twoją Pieśń
„na pierś, jak ryngraf Matki Boskiej“.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Eugeniusz Małaczewski.