<<< Dane tekstu >>>
Autor Kurt Matull, Matthias Blank
Tytuł Żółty proszek
Wydawca Wydawnictwo „Republika”, Sp. z o.o.
Data wyd. 17.8.1939
Druk drukarnia własna, Łódź
Miejsce wyd. Łódź
Tłumacz Anonimowy
Tytuł orygin. Tytuł cyklu:
Lord Lister, genannt Raffles, der grosse Unbekannte
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Szaleniec

Punktualnie o godzinie dziewiątej wieczorem auto Rafflesa zatrzymało się przed dziwacznym pałacem Fowlera na Dwudziestej Czwartej ulicy. Przy sterze siedział Henderson. Trudno go było poznać, bowiem był on przebrany za Murzyna i skóra jego lśniła jak wypolerowany heban. Tylko olbrzymi wzrost, potężne bary i muskuły prężące się pod liberią, mogłyby nasunąć bacznemu obserwatorowi przypuszczenie, że to ten sam, wierny poczciwy olbrzym Henderson...
Raffles rozejrzał się. Spostrzegł od razu, że wśród zwykłych przechodniów kręci się sporo przebranych agentów policji.
Auto odjechało... Wjechało ono w najbliższą przecznicę i zatrzymało się za rogiem. Raffles zbliżył się do bramy pałacu i zadzwonił. Odgłos dzwonka rozległ się głuchym echem w potężnym hallu. Nikt nie otwierał drzwi.
Raffles usiłował zajrzeć do środka po przez matową szybę okienka, znajdującego się po lewej stronie drzwi. Zdołał tylko stwierdzić, że w hallu pali się elektryczna lampa. Zadzwonił raz jeszcze... Nikt nie odpowiadał. Ogarnęło go zdumienie, które wkrótce przekształciło się w niepokój.
Czyżby ten łotr podłożył lont pod pałac i sam uciekł? Czy to było możliwe? A może spostrzegł, że przejrzano grę i że Hansen nie jest ich prawdziwym kapitanem, a tylko przyjacielem człowieka, którego pragnęli zgładzić za wszelką cenę? A może Brandowi groziło w tej chwili niebezpieczeństwo? Gdzież on jest?
Wszystkie te pytania, jak błyskawice, krzyżowały się w mózgu Rafflesa. Nie ulegało wątpliwości, że cała służba została przez Fowlera zwolniona na ten wieczór, gdyż inaczej z pewnością by mu otworzono. Raz jeszcze zajrzał przez matowe szyby do środka. Zdawało mu się, że widzi niewyraźny zarys ludzkiej postaci, biegnącej niespokojnie tam i z powrotem po schodach.
Po przez grube, doskonale uszczelnione drzwi, do uszu jego dochodziły stłumione jakieś krzyki. W pierwszej chwili chciał wezwać na pomoc agentów, lecz porzucił tę myśl. Lepiej przekonać się samemu, co to wszystko miało znaczyć? Nagle rozległ się przenikliwy krzyk. Raffles nie wahał się dłużej. Tam w środku działo się coś niezwykłego... Podniósł do góry rękę: Momentalnie wyrosło przed nim, jak z pod ziemi, pięciu agentów. Dowodził nimi brygadier, który spojrzał na niego ze zdziwieniem:
— Czy coś nie jest w porządku? — zapytał.
— Dzwoniłem kilka razy i nikt nie otwiera mi drzwi — odparł Raffles. — Ponadto z wnętrza domu dochodzą jakieś podejrzane odgłosy. Jestem zdania, że należy za wszelką cenę dostać się do środka.
Policjantowi ta propozycja nie trafiała bynajmniej do przekonania. Spojrzał na ciężkie drzwi, wzrokiem oceniając opór jaki by trzeba było zwalczyć. Drzwi te śmiało mogłyby stanowić bramę więzienną lub bronić dostępu do twierdzy. Z zakłopotaniem drapał się w głowę.
— Wtargnąć przemocą?... Najście domu?... Nie mogę brać tego na swoją odpowiedzialność, mój panie!... Nie mamy nawet narzędzi do wyważenia tak mocnych drzwi! Musiałbym najpierw porozumieć się z inspektorem...
— To będzie za długo trwało — przerwał mu Raffles niecierpliwie. — Nie wiadomo, co się tu w międzyczasie może zdarzyć. Czy pan nie słyszy tych wrzasków? Ktoś biega po schodach tam i z powrotem, krzycząc jak opętany...
Brygadier słyszał je równie dobrze, jak Raffles... Mimo to, na twarzy jego widać było wahanie.
— Biorę na siebie odpowiedzialność za wszystko — rzucił Raffles zdecydowanym torem. — Jestem pewien, że tam dzieje się coś strasznego... Musimy działać! Niech pan wyśle jednego ze swych ludzi do starych składów... Zawiadomi on inspektora, aby był w pogotowiu...
— A może by wypróbować któryś z naszych wytrychów? — zaproponował niepewnie brygadier.
Tutaj wytrych nic nie pomoże — odparł Raffles, wzruszając ramionami. — Jest to wyjątkowo skomplikowany zamek... Ponadto mogę się założyć, że te drzwi zamknięte są od wewnątrz na zasuwy — Trwało by to zbyt długo... Niechaj jeden z pańskich ludzi stanie pod kolumną, na której opiera się balkon... Po jego barkach postaram się wdrapać na górę i otworzyć jedno z okien.
Sam odszukał agenta, który wydawał mu się wyższy i silniejszy od innych. Był to człowiek zręczny i znający się na rzeczy. Pomógł Rafflesowi wskoczyć na ramiona. Raffles uchwycił się dolnego brzegu balkonu i podciągnął w górę. W chwilę potem, przesadził balustradę i znalazł się na balkonie. Skurczył się w sobie i zbliżył się do wysokiego francuskiego okna. Otworzył je z łatwością. Przez otwarte okno dostał się do pokoju, oświetlonego tylko światłem ulicznej latami. Z pokoju przedostał się do korytarza. Ostrożnie zamknął za sobą drzwi i zatrzymał się, nadsłuchując uważne. Dokoła panowała śmiertelna cisza.
Raffles zorientował się od razu, gdzie znajdują się owe monumentalne schody, wiodące do hallu. Były one oświetlone dwiema arabskimi lampami, zawieszonymi na długich łańcuchach. Zaledwie zdołał postawić nogę na najwyższym stopniu, gdy uczuł, że ktoś rzucił się nań z niesamowitą wprost siłą. Szyję jego oplotły jakieś żelazne palce, dławiąc mu oddech.
Raffles omal nie stracił równowagi... W ostatniej chwili zdołał zbliżyć się do poręczy i uchwycił się jej lewą ręką, prawą natomiast zadał napastnikowi potężny cios w okolicę żołądka... Cios ten był tak silny, że powinien był obezwładnić od razu każdego przeciwnika... Tymczasem przeciwnik Rafflesa zdawał się być mniej czuły niż inni, gdyż cios ten spowodował jedynie rozluźnienie uścisku żelaznych palców dokoła szyi Tajemniczego Nieznajomego.
Raffles wykorzystał tę chwilę... W momencie, gdy gotował się do nowego ataku, rozległ się znów ten sam przeraźliwy, ścinający krew w żyłach krzyk. W hallu dał się słyszeć odgłos kroków szybko uciekającego człowieka. Napastnik zbiegł...
Wszystko odbyło się tak błyskawicznie szybko, że Raffles z trudem zdołał zebrać myśli... Mimo to, udało mu się stwierdzić, kim był ów napadający w ciemnościach wróg... Brand opisał mu jego wygląd dokładnie. Człowiek, którego śmiech wstrząsnął nim do głębi, był nieszczęśliwym szaleńcem, Derrickiem Ransomem.
W pierwszej chwili Raffles chciał biec za nim, przyszedł jednak do wniosku, że chwilowo należy pozostawić go własnemu losowi. Zeszedł na dół, zbliżył się do drzwi wejściowych i odsunął ciężkie zasuwy. Drzwi zamknięte były ponadto na łańcuch, który Raffles usunął.
— Wejdźcie do środka — szepnął cicho, po otworzeniu drzwi. — Wariat ukrywa się w tym domu. Jest to jeden z kapitanów bandy, który musiał wślizgnąć się tu wczesnym wieczorem, prawdopodobnie drogą wiodącą od strony opuszczonych składów... Obawiam się, że uwięził gdzieś Fowlera. Nie mogę sobie wytłumaczyć inaczej jego nieobecności...
Agenci szybko weszli do hallu.
Zamknięto z powrotem drzwi przed tłumem ciekawych, którzy zebrali się, aby podziwiać zręczność człowieka, wspinającego się, jak akrobata, po gładkiej kolumnie.
— Musimy ich odszukać — ciągnął dalej Raffles i to nie tylko Fowlera ale i owego wariata! Trudno przewidzieć, co może zrobić za chwilę szaleniec. W tych warunkach o nieszczęście nie trudno!
Chciał wbiec na schody, gdy nagle jakiś podejrzany szmer od strony podłogi przykuł jego uwagę. Zatrzymał się w miejscu. Agenci policji również uczynili to samo.
— Co to takiego? — zapytał jeden z nich.
— Nie mam pojęcia... Nigdy nic podobnego nie słyszałem — odparł brygadier.
— Zupełnie, jak szum wodospadu...
— Albo jak morze uderzające o skały.
— A może to odgłos przejeżdżającej kolei pod miejskiej?
Nagle Raffles, który dotychczas przysłuchiwał się tajemniczym odgłosom przyłożywszy ucho do podłogi, wyprostował się:
— To kran! — zawołał.
— Czy... wie pan w jakim miejscu umieszczony jest kran? — zapytał brygadier.
— Tak.
Wszyscy ruszyli szybko schodami w dół... Hałas płynącej pod ich stopami wody stawał się z każdą chwilą głośniejszy. Kilka razy do ich uszu dobiegi krótki urywany śmiech szaleńca, który widocznie obserwował ich z ukrycia. Wreszcie znaleźli się na początku korytarza, o którym wspominał Brand Rafflesowi, mówiąc, że kończył się kamiennymi drzwiami, otwierającymi się jak zwodzony most. Za tymi drzwiami dopiero znajdowała się stalowa komnata, szatański wynalazek zbrodniczego Bernarda Fowlera.
Korytarz był słabo oświetlony... Panował w nim nieznośny upał, taki jaki tylko porównać można z temperaturą w hucie szklanej lub hali maszyn wielkiego okrętu.
Minęli już prawie całe owo długie przejście i nagle ujrzeli szaleńca.
Derrick Ransom miotał się, zrywając z siebie ubranie. Raffles spostrzegł, że drzwi, o których wspominał Brand stały otworem. Przyspieszył kroku.
W tej samej chwili szaleniec przeskoczył próg i ciężkie kamienne drzwi poczęły powoli zamykać się za nim. Gdy Raffles zbliżył się, było już zapóźno. Stał przed gładką kamienną ścianą, której nie sposób ruszyć było z miejsca.
Brygadier zaklął, wyciągnął po niewczasie rewolwer. Byli odcięci...


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autorów: Matthias Blank, Kurt Matull i tłumacza: anonimowy.