Żona Lewity
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Żona Lewity |
Pochodzenie | Respha. Opowieści |
Wydawca | nakładem autora |
Data wyd. | 1920 |
Druk | Jan Cotty |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały zbiór |
Indeks stron |
Ukończył Lewita Efraim posługi swoje w przybytku Pańskim w Silo. Był wolny teraz na dni kilka. Uzyskał zezwolenie kapłana by odwiedzić mógł dom swój, o dzień drogi od Silo na słonecznym stoku gór Efraimskich położony.
Pochyliwszy się ostatni raz w stronę zasłony od świętego świętych skierował się przez sień przybytku ku wyjściu. Głowę miał ciężką od dymu kadzideł, nozdrza pełne pomieszanych woni, pierś uwędzoną w gorzkim dymie całopaleń. Gdy ciężka zasłona sieni przybytku opadła za nim, chciwie w ciągnął ożywczy powiew słabego z gór od północy dolatującego wietrzyka.
Dzień się już był bardzo nachylił. Zapóźno już było w drogę mu się udawać, bo nocą śród górskich pustoszy zwierz dziki nie rzadko się napotykał, odłożył ją tedy do zaranka.
Nieopodal przybytku, na kamieniu, w cieniu wątłym garbatej oliwki usiadłszy, odetchnął Lewita głębokiem westchnieniem człowieka, co zbywszy zewnętrznej służby życia odzyskuje na czas prawo do wnętrza swego. Tam — ci sam tylko jest arcykapłanem, mogącym uchylić ostatniej przybytku zasłony i wstąpić do swojej świątnicy najświętszej.
Purpurą nasiąkło niebo na zachodzie. Z dymów rozpełzłych i kurzawy wzniesionej przez powracające z pastwiska trzody złotawy pod słońce obłok ogarnął przybytek. A był to jeszcze ów namiot Mojżesza z opon jedwabnych, zahaftowanych postaciami cherubinów, w szczycie opony z sierści koziej tkane mający i skórami borsuczemi i baraniemi, czerwienią farbowanemi nakryty; ten sam sędziwy już namiot w szczegółach najdrobniejszych urządzenia swego — od wymiaru opon, ilości pętlic na nich i klamr do spinania, do kształtu ołtarzy, skrzyni przymierza, jej wieka z cherubinami nad nią złote skrzydła rozpościerającemi, do całokowanych ozdób świecznika, do słupów, ich główek i srebrnych okręceń, do mis, czasz, kubków, lamp i kaganków — pomyślany w dni samotne na milczącym, obłokami spowiniętym szczycie Sinai. Niedalekie to jeszcze były czasy. Nie stężał jeszcze Mojżesz w legendę, choć fantazja ludu zdążyła już cudami wyhaftować wspomnienie o nim. Zdążył też Izrael sto razy już twardy swój kark od Pana odwrócić i znów w trwodze i pomieszaniu go ugiąć, zakon podeptać i do zakonu z utęsknieniem wrócić, ale tu — w przybytku, gdzie nie było przedmiotu, którego by ręka Mojżesza nie dotykała — żył on jeszcze osobą swoją, tchnął oddechem żywym, grzmiał gdzieściś w górze.
Nie raz i niejednemu zdawało się, że oto uchyli się zasłona i z za niej wyjdzie ten mąż niezwykły z jaśniejącą, jak ongi gdy z Synai schodził, twarzą. Zaprawdę, jednym z najbardziej majestatycznych ludzi świata był ten pierwszy prorok Izraela, prawodawca, pół-bóg, w spaniały królewski ptak o orlim locie i gołębiem sercu, wielki piastun ludu. Ten-ci, co śpiewał Panu Panującemu: „Tyś — jako orzeł, co orlęta swe wybawia na skrzydłach swoich je nosząc; tyś skrzydła rozpostarł i lud swój wziął na nie i nosisz to orlę w puchu skrzydeł twoich“! Lecz i on sam takim był orłem. Czasem z utrudzenia mdlały mu skrzydła, utyskiwał wtedy przed Panem: „Czemużeś włożył na mnie jednego ciężar wszystkiego ludu tego, czyliżem ja go wszystek zrodził, iż mówisz mi — noś je na łonie swojem jak piastun niemowlę? Nie mogę ja podołać ludowi temu wszystkiemu, bo to nad możność moją!“ Ale wnet się prostował i brał na swe bary lud ten krnąbrny, płochy, niestały a miły mu i nosił go a wstawiał się za nim. — Ten-ci był, co rozumiał i pamiętał, że ziemia jest żywa, wysila się, poci, omdlewa z trudu, że i jej przeto siódmego roku należy się sabat odpocznienia, sabat Pański — „nie będziesz w tedy pola obsiewał, ani winnicy twojej obrzynał; rok odpocznienia ziemia będzie miała“. — Ten co rzekł — ziemia nie ma być sprzedawana na wieczność, bo — mówi Pan — moja jest ziemia a wyście gośćmi i przychodniami u mnie. Ten co nakazał święcić rok pięćdziesiąty — lato miłościwe „obwołując wolność w ziemi wszystkim obywatelom jej“ i wróci naówczas każdy wydziedziczony do osiadłości swojej. Ten, ustami którego Pan mówił: „Świętym i bądźcie bom Ja jest święty — Pan wasz, Bóg wasz“ — i napominał: „Gdy będziecie żęli zboża ziemi waszej, nie będziesz do końca pola twego wyrzynał, ani pozostałych kłosów zbierać będziesz; także winnicy twojej gron do szczętu obierać nie będziesz, ani jagód opadających nie pozbierasz.
Ubogiemu i przychodniowi zostawisz je. Jam Pan, Bóg wasz“!
Ogromny był Mojżesz i nie trzeba mu było wywoływać widomej postaci Pana Panującego, bo Pan był w nim, przez duszę jego przelewając się falą jasności.
Roziskrzyła się noc i stanęła nad przybytkiem srebrna od lśnień gwiezdnych. Rosa obficie skraplać się zaczęła na trawie; rozwilgotniała ziemia uśpiona i odetchnęła wonią jędrną, rzeźwiącą.
Legł Lewita na ziemi, za wezgłowie mając kamień i dłoń pod głową podłożoną.
Długo wodził oczami po wspaniałej oponie niebios aż przylgnął spojrzeniem do jednej z gwiazd na zachodzie, niewysoko nad ziemią równym i łagodnym blaskiem płonącej. Jakby się uśmiechnęli do siebie... To była znajoma — gwiazda jego domu. Ilekroć wieczorem na kamiennym stopniu, przed drzwiami swemi zasiadł, miał ją wprost przed sobą, niewysoko nad posrebrzonemi wzgórzami, jasną i życzliwie jakoś ku domowi jego spoglądającą.
A w te godziny ciche, obok niego, dwie inne jeszcze gwiazdki w ciemnej oprawie tęczówek, pod długiemi rzęsami, płonęły w owalu bledziutkiej twarzy. Białe, przejrzyste zasłony, jak obłoczki powiewne, otulały czerń wijących się nad skroniami włosów i kołysały się przy policzkach. Od zasłon tych obłocznych, od cieni kładących się pod marzącemi oczami, od smutnego trochą uśmiechu okalającego krwisty, wilgotny pączek stulonych usteczek — jakaś chmurka tęsknoty spowijała wtedy twarz tej miłej gwiazdki jego domu, którą niedawno przywiódł sobie z Betlehem Juda.
Ciepła fala wzruszenia podniosła mu się w piersi, gdy gwiazda zachodnia tamtą mu przypomniała.
Bardzo kochał Lewita swoją żonę.
∗ ∗
∗ |
Pod tym samym iskrzącym stropem, do zbocza góry przytulony, śród kilku starych cisów, opleciony bluszczem spał o tej późnej godzinie swoim kamiennym snem dom Lewity. Ale w domu nie spano.
Zgrzytnęła zatwora, skrzypnęły grube, dębowe drzwi i na kamiennym stopniu przed progiem stanęło białe, cudne marzenie. Wymarzyła ją ta noc wonna i wywiodła przed dom, by wszystkie płonące gwiazdy widzieć ją mogły.
Mała rączka stuliła zasłony na twarzy, a druga przytrzymywała powiewną sukienkę nad nagiemi nóżkami. Stanęła pochylona nieco przed siebie i zastygł w niej na chwilę pełny wdzięku ruch ptaka, gotującego się do lotu.
Ale gdy uczyniła krok i drobna jej stopa wcisnęła się w zwilgotniały piasek drożyny, w dół od domu zbiegającej, jakaś postać ciemna wysunęła się zza węgła domu i przestąpiła jej drogę.
Była to stara, przygarbiona, na kiju w spierająca się niewiasta. Złożyła błagalnie ręce i cichą, szepleniącą mową ust bezzębnych prosiła:
— Nie czyń tego pani moja, słodka Orfo moja, pani pana mego. Tyś jego radością. Dla kogo ten pąk róż, które widziałam na wezgłowiu posłania twego? A mirra i aloes któremi potrząśnięta twoja izba — dla kogo? Nie czyń tego pani moja. Wróć! Sen spokojny, bezgrzeszny cię upieści.
Dwie wonne ręce splotły się na jej szyji, a pocałunek zamknął starcze wargi.
— Czyś ty nigdy nie była młodą Hagito? Nie łaj mnie. Dotknę ustami twego policzka, prawda — jaki w nich żar? A teraz ty połóż rękę na moim sercu. Jak bije? Połaj je, jeśli twoje nigdy tak nie biło. Czy w twojej ojczyznie nie bywa upalnych wiatrów, które ognisty strumień do krwi wlewają? Taki wiatr mnie owiał i niesie. Nie łaj Hagito! I frunęła lekko, powiewnie. A wróciło ich dwoje — młodych i płochych. Na kamiennym stopniu, nieruchomie zastygła na czatach grzesznej miłości Hagita. Wsparłszy na rękach głowę, w patrzyła się osłabłą, mgłą zasnutą źrenicą w jasną gwiazdę, która przeciw dom u Lewity łagodnem światłem płonęła.
∗ ∗
∗ |
Już ku wieczorowi następny dzień się pochylał, gdy Lew ita do skłonu góry Efraimskiej podchodził. Był znużony, ale kiedy rozwinęła się przed nim, śród kamiennych złomów, biała ku domowi wiodąca drożyna i dom ten w górze zobaczył i bluszczowe oplecenia jego i drzwi uchylone, rzeźkie uczuł nogi. W chwil kilka był na progu swoim.
W szedł do izby. Pusta.
Zawołał. Nikt się nie odezwał.
Przed sień wyszedł i powtórzył wołanie:
— Orfo!
Zajrzał za węgieł ściany. Pod murem skulona, z głową opuszczoną siedziała Hagita. Nie miała dla niego słowa powitania; coś niewyraźnego szepleniła do siebie.
— Gdzie ona? — z trwogą w głosie zawołał. Stara podniosła się z trudem i dłoń jego w milczeniu ująwszy, powiodła go do progu domu. Przy kamiennym stopniu przystanąwszy, czegoś na ziemi upatrywała, a dostrzegłszy na piasku ślad drobnej stopy tak wyraźny, że i paluszki w nim się wyżłobiły — wskazała go Lewicie.
— Oto wszystko panie, co ci po niej zostało — rzekła.
Milczał i patrzał na nią.
— Dziś o południu żona twoja opuściła ten dom by do Betlehem Juda powrócić, do domu ojca swego — i przed oczy ci nie wróci już nigdy.
Podniósł Lewita dłoń do czoła, jakby cień jakiś z przed oczu spędzając:
— Co to znaczy Hagito? Mów proszę, nie męcz mnie.
— Wszystko ci powiem panie — bo i ona tak że kazała aby tobie wszystko powiedzieć, nic nie ukryć i nic nie skłamać. Ale nie krzycz na mnie i nie wołaj o prędkie mówienie. Stara jestem i słowa mi się nie kleją i zapomnieć co mogę a chcę każde jej słowo powtórzyć, bo ostatnie to są, jakie od niej do ciebie dochodzą.
Osunął się na próg Lewita i zamglonem jakimś okiem patrzał ku zachodniej stronie nieba. Gorycz i ból w kątach ust mu zasiadły.
A stara stała nad nim i szepleniła:
— Dziś o południu — tak. Nie wzięła nic z sobą, ani z tych rzeczy coś ty jej dał, ani z tego co ona do domu ci w niosła. Jak stała tak poszła, jeden listek bluszczu twego sobie uszczknąwszy. I kazała ci powiedzieć panie mój te słowa. Zgrzeszyłam — mówiła i tak powtórzyć mi kazała — zgrzeszyłam przed panem moim i mężem i srom do domu jego wniosłam. Rozgorzał we mnie żar krwi mojej młodej i upragnęłam płomieni żeby mi twarz lizały i ciało moje — niech bym w nich zgorzała wszystka! Ale gdy wzeszły zorze ranne, zgasło to płomienisko we mnie. I żal mi teraz i płaczą. Tak mówiła i tak mi powtórzyć kazała, panie mój, obym jednego słowa jej nie uroniła. I żal mi teraz i płaczę — mówiła żona twoja — ażem nie godna domu tego, przeto idę srom mój ukryć i opłakać w domu ojców moich. A pan mój i mąż — mówiła — niechaj mnie poniecha i niechaj do domu swego wprowadzi pannę czystą i dobrą — o mnie zaś zapomni i mnie nie szuka.
Zmęczywszy się gadaniem, odpoczęła chwilę długą, kiedy oboje milczeli. Poczem tak rzekła Hagita:
— A żona twoja, panie, słowa owe mówiła na tym to progu, gdzie siedzisz. A gdy słowa owe mówiła, z oczu jej — widziałam — łzy ciekły i widziałam, że łza jej padła na to miejsce, gdzie teraz siedzisz. — Wszystko ci powiedziałam.
Odeszła, bardziej jeszcze niż zazwyczaj przygarbiona, kijem piasek przed sobą rozgarniając.
Długo był Lewita za jedno z swym progiem kamiennym jak ten nieruchomy. Już noc jak ptak ciemności zatrzepotała się pod gasnącem niebem, gdy poruszył się, osunął na ziemię, nachylił głowę — i ślad małej stopy ucałował.
∗ ∗
∗ |
Prędzej powrócił Lewita do Siło, niż tam go się spodziewano, bo jedną tylko noc spędził w opustoszałym domu i to nie w izbie, lecz na progu, bez snu w rozmowie niegłośnej z gwiazdą domu swego, na zachodzie łagodnie promienną. Wrócił i był w Silo jak przedtem, milcząco posługi swoje w przybytku sprawując.
Lecz po czasie jakimś znów zebrał się w drogę.
— Dokąd udajesz się teraz, synu mój — pytał go kapłan.
— Do Betlehem Juda, ojcze.
Po drodze wstąpił do domu, na stokach Efraimu i ztąd zabrał dwie oślice swoje, swojego sługę, szaty żony swej i podarki dla jej ojców. I poganiał w drodze oślice jakby za długie mu godziny były.
Do Betlehem Juda przybywszy, szedł do domu świekra swego i tam, zaraz na progu zaskoczył tę, do której wiodła go tęsknota. A nie miał dla niej słów twardych, lecz powitał ją łagodnem powitaniem, ona zaś osunęła mu się do nóg i płakała ukrywszy u kolan jego twarz. Wwiodła go potem w dom ojca swego, a ten radował się z przyjścia Lewity, mówiąc:
— Oto człowiek dobry wszedł pod dach mój.
Była więc radość w tym domu.
I dobre były chwile. A najlepszą, gdy po opadnięciu dnia i uciszeniu się wieczornem wszystkiego, szukając chłodu, posiadano przed sienią.
Położyła Orfa swą głowę na kolanach Lewity i oboje szukali po niebie swojej gwiazdy jasnej.
I spowiadała mu się Orfa:
— Jakbym nowe życie zaczynała, panie mój.
A to mówiąc, twarz zarumienioną ku niemu zwróciła i oczy swoje do jego ócz nieśmiało poniosła:
— Dla mnie nowe życie — szepnęła — i we mnie nowe życie. — I cichutko bardzo dodała:
— Dzieciątko będę miała.
Lewita położył rękę na jej głowie:
— Cieszysz się? — rzekł.
— Tak. I cieszę się, że to dziecię jest twoje. Wiem to po dniu poczęcia. To prawe dziecię twoje będzie.
∗ ∗
∗ |
Choć pilno było Lewicie do domu swojego żonę odzyskaną przywieźć, nie chciano ich stąd wypuścić. Pod wieczór mówił do Lewity świekier:
— Dziś już zapóźno, przenocujcie-ż tu, proszę.
A zrana mówił:
— Posilcie się dziś jeszcze chlebem naszym.
Tak przeszło dni cztery, ale i piątego zatrzymywano ich gościnnie. Lecz gdy z południa słońce zeszło, nie chciał Lewita słuchać uprzejmej namowy i wziąwszy żonę swą i sługę i osły objuczone udał się w drogę.
Wiodła ich ona koło miasta Jebuzejczyków, ale że do zachodu jeszcze dość zostawało czasu nie usłuchał Lewita rady sługi by w tem tu mieście przenocowali i mniemał, że przed zajściem słońca zdążą do Ramy.
Ale dzień się skończył, gdy byli ledwie w części tej drogi, na wzgórzach przy Gabaa.
Miasto było pod ich nogami, w dolinie. Zeszły już z murów jego odblaski zachodu i cienie nocne szybko na nie spadać poczęły, a wkrótce i po wzgórzach się rozpostarły.
Po dniu upalnym wieczór nie przyniósł ochłody. Było parno. Chmury gromadziły się na zachodzie i przysłoniły łunę nieba, czasem tylko w rozdarciu ich wyzierały krwawe pasy i szedł od nich płowy, posępny blask. Wszystko dokoła sposępniało.
Stanęli niepewni co czynić.
Drogę ich śród skalnych rozpadlin noc wysłała grozą, lecz i to miasto nieznajome, obce budziło w nich nieufność.
Orfa patrzała na nie z trwogą. Tam, w dolinie ciemność już zgęstniała i z niej szczyty białych domów wynurzały się jakoś widmowo.
— Boję się. Nie chodźmy tam — szepnęła.
Ale nad głowami ich wzdęte, ciężkie chmury coraz niżej zwisały, gdy zaś błyskawica otworzyła ich głąb huczącą, Lewita przynaglił oślice, niespokojnie strzygące uszami, do chodu. Nim zeszli z wzgórzy i do bram miasta doszli ciemność była zupełną.
Ulice i zaułki były puste, miasto jak wymarłe, domy milczące, niegościnne.
Powietrze śród murów było jeszcze parniejsze. Zaduch ugniatał im piersi. Szli z jakiemiś uciśniętemi sercami. Oślice chrapały podejrzliwie węsząc.
Nie śmieli nigdzie zapukać w obawie nieżyczliwego przyjęcia i usiedli pod murem, który cokolwiek przed nawałnicą mógł ich osłonić. Kroki czyjeś się rozległy. Patrzali niespokojnie, kto się z cieniów wynurzy. Był to stary człowiek, rolnik, który od roboty swojej z pola dalekiego wracał, a trafem pochodził, jak i Lewita, z gór Efraim.
Przy stanął przy podróżnych i po nakryciu głowy lewitę poznając zapytał:
— Dokąd idziesz i skądeś przybył?
— Idziemy z Betlehem Juda, odpowiedział, — aż ku stronie góry Efraimowej, skądem jest, zaczem i do Silo, do domu Pańskiego, powracać mam. Tu nie masz nikogo, kto by mnie w dom przyjął, przeto n a ulicy noc przeczekamy.
Stary mąż obejrzał się dokoła i rzekł z frasunkiem:
— Żadną miarą tu na ulicy pozostać nie możecie. Złe miasto to jest i mężowie w niem niepobożni. Beliala to syny, którym za nic zakon, ni Pan Panujący, za nic ogień co pochłonął Sodomę. Oni tu nową Sodomę nasadzili. Niech ręka Pana broni by dojrzały w as oczy ich, a uszy dosłyszały krok obcych przychodni, bo nie znają wędzidła ich chuci brudne. Przeto chodźcie do mnie.
W świetle błyskawicy bledziutką się stała, bledszą od swych zasłon żona Lewity słuchając tych słów i trwożnie do ramienia starca tego przypadła. Poszedł przodem, ci zaś za nim pod murem, chyłkiem i cicho — i wszyscy odetchnęli z ulgą, gdy mąż gościnny zamknął za nimi starannie drzwi domostwa swego.
Ale nikt z nich nie widział, że wypełzłe z zaułków cienie jakieś, kryjąc się za węgłami ścian, śledziły ich złemi oczami i wypatrzyły ich schronienie, poczem rozbiegły się, a za chwilę wróciło ich wiele pod drzwi domostwa starego efraimczyka.
Szedł między nimi szept jakiś wstrętny i chichot obrzydłej uciechy. Czyjaś pięść i druga i trzecia uderzać poczęła w drzwi zamknięte, w czyichś rękach drąg się pokazał. Stary mąż wyszedł, strofował ich i błagał.
Odepchnęli go, wpadli, obezwładnili męzczyzn.
Brudna ręka uchwyciła białą szatę Orfy, jakaś dłoń zdławiła krzyk w jej ustach.
∗ ∗
∗ |
Gdy zorze wzeszły, na kamieniu u proga, w różowości pierwszych promieni słonecznych, leżał w poszarpanej odzieży trup Orfy. Otwarte miała usta do krzyku lecz ciche; dłoń jedna jej zwisała z kamienia, a druga leżała na tem łonie, w którem miało rozkwitnąć jej dziecię.
...Tak oto umarła w Gabaa zbeszczeszczona żona Lewity.
Nie przywiódł jej żywej do gór Efraimowych, lecz martwą przytroczył w poprzek do grzbietu oślicy i tak ją powiódł.