Respha. Opowieści/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Feliks Brodowski
Tytuł Respha
Podtytuł Opowieści
Wydawca nakładem autora
Data wyd. 1920
Druk Jan Cotty
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron


FELIKS BRODOWSKI
RESPHA
OPOWIEŚCI
WYDANIE DRUGIE.
WARSZAWA — NAKŁADEM AUTORA
SKŁADY GŁÓWNE W KSIĘGARNIACH GEBETHNERA
I WOLFFA W WARSZAWIE, LUBLINIE I ŁODZI
□ □ □KRAKÓW: G. GEBETHNER I SPÓŁKA□ □ □


Drukarnia i Litografia p. f. „Jan Cotty", Kapucyńska 7.








RESPHA
Z tematów biblijnych.


I.

Pod niebem przepojonem jasnością poranka, śród pieściwych czarów wiosny szło dwu wędrowców. Na nagich do kolan nogach ich osiadła ciemna sadź pyłu nie z jednej drogi zebranego. Obaj w pasterskiej odzieży, z kijmi grubemi w dłoniach i sumkami u boku szli zwolna, dobrze już umęczeni.
Jeden z nich był tęgim młodzieńcem za całą krasę mającym świeżość policzków i jędrność mięśni. Drugi, nieco starszy, był uderzająco piękny. Oracze w polach, winiarze w winnicach przystawali i dłonią od słońca oczy osłaniając długo patrzali za nim z uśmiechem zadowolenia, z jakim każdy człowiek ogląda jakiś niezwykły kwiat, gdzieś raz na lat sto rozkwitający. Z umiłowaniem nasadzić go musiała dłoń boska.
Nad prostem, miernie wydłużonem czołem wiły się czarne kędziory. Nos nieznacznie zgięty; niewielkie nozdrza, lekko rozdymające się gdy drażnił je mocny poranny aromat ziół; usta drobne; oko duże o ciemnej siatkówce i czystej głębi wejrzenia — wszystko zniewalało w tej twarzy harmonją i czarem wyrazu. Jak cyprys smukły, miał w ruchach umiar siły spokojnej, prawie niewidocznej w wdzięku i zgrabności jeleniej.
Przeszli okryte pachnącemi ziołami stoki gór Efraim, minęli ziemię Salisa i świeżą zielonością przybrane, umyte rosą winnice; po chłodnych, zagajonych dębami ścieżynach zapuścili się w doliny Salima.
Piękny wędrowiec chciwie pił okiem czar krajobrazu rozrzuconego śród przezroczy powietrza niezmącenie przejrzystego do najdalszych obrzeżyn widnokręgu. Towarzysz jego natomiast frasobliwie i pilnie poglądał dokoło po wzgórzach i polach.
Wreszcie pod cienistemi stropami cisów Jemini, rozpościerającemi nad głową nawisłe zwoje delikatnych zielonych koronek z igliwia — przystanęli ocierając uznojone czoła.
— Za dalekośmy odeszli — rzekł młodszy — i za długo bawim. Ojciec wasz bardziej o was, niż o zgubę swoją frasować się będzie. Oślice pognały może gdzie na południe i w jakiej zapadlinie skalnej, w chłodzie się kryją, nocą na trawę wychodząc. A może rozprawił się z niemi lew lub lampart z pustyni!
— Cóż zatem? Wracamy? — rzekł starszy. Nie żałuję żeśmy przebiegli tyle drogi. Cudny ranek, przecudne strony.
— My tuż granicy ziemi Suf — począł znów pierwszy, rozglądając się. Więc nadłóżmy jeszcze nieco drogi i wejdźmy do miasta. Tam jest mąż boży, który może powie nam o zgubie.
— Ale mężowie boży nie żywią się manną i nie chcą darmo proroczyć, a w mojej sumce nie widzę ani okruszyny chleba.
— Patrzcie, tom ja bogatszy bo i kęs mi został tyli, co wróblowi dwa razy dziobnąć, a nadto znalazłem czwartą część sykla srebrnego. Tem się zadowolić musi mąż boży; dodamy mu dobre życzenia gdy powie nam gdzie oślice.
I poszli rzeźko drogą ku wzgórzu i miastu w gaje oliwkowe wtulonemu.
... A szło ich teraz — troje, bo za niemi z jakiejś otchłani, może na granicy ziemi Suf naraz wypełzłe, cichą kradło się stopą — Nieszczęście, okiem niemigającem w dal dni przyszłych zapatrzone.
W stępując na wzgórze napotkali gromadę dziewcząt z świegotem jaskółek biegnących po wodę. Zapytane czy jest teraz w mieście starzec widzący, zakrzykły:
— Jest. Dziś lud na górze ofiary sprawuje, a on je błogosławić będzie. Wnijdźcie do miasta, znajdziecie go nim pójdzie na górę.
Weszli do miasta i starca napotkanego w bramie zapytali, gdzie jest dom widzącego.
— Jam jest widzący, rzekł.
Człowiek który mówił o syklu srebrnym pomyślał w chwili tej, że nawet czaszy złotej i złota pełnej nie śmiałby w zapłacie mężowi temu ofiarować. W brózdach jego twarzy, w fałdach ku ustom spływającym osiadła cierpka wzgardliwość, oczy zaś, czernią jakby przypalonych powiek okolone i głęboko zapadłe, patrzyły z pod chmurnie zwisłych brwi wzrokiem, który wchodził w dusze jak w bramy otwarte. On widział, siebie przejrzeć nie dając, i stał przed nimi jak stanie czasem na niebie chmura ciężka, mrokiem wydęta, o wzdętych płowych brzegach... To był ostatni z sędziów Izraela, Samuel.
Krył w sobie nawałnice.
Jeszcze tej nocy, do pierwszych rozbłysków dnia, zmagał się z sobą. W starczej piersi biły pioruny gniewu, łoskotały wzburzone fale żalów po gruzach jego nadziei, przeciągle wyły wichry ciężkich obaw i trosk o losy ludu. Trwał lud uparcie w tem by dano mu króla. Dosyć sędziów. Takich jak Samuel mało, skoro właśni jego synowie, którym spodziewał się godność swą w dziedzictwie przekazać — już przekupni. — W trosce o wolności ludu by jedynowładzca nogą ich nie przydeptał, przestrzegał Samuel, że król poczyni sobie niewolniki, synów ludu pobierze za jezdnych, oraczy ról swoich i żeńców swego żniwa, córki za służebne i dziesięcinami nękać będzie.
— Nic to wszystko — byle był nieustraszony i miał lwią dla wrogów paszczękę, byle imię jego echem łoskocząc śród skał, wzbudzało strach w Filistynach. Niech taki będzie — a my mu już damy i syny nasze za jezdnych i oraczy, i córki by mu wonne rzeczy gotowały, i co najlepsze z naszych winnic i oliwnie — odpowiadano mu.
Wzburzyły się w nim wnętrzności od gniewu i szedł po radę do Boga. A Bóg Samuelowy był dziwnie do niego sam ego podobny, jakby się wysnuł z oparów jego marzeń i był stężałą gdzieś w przestrzeni i na tronie niebios osadzoną myślą Samuela, równie — surowy, mściwy, obraźliwy, gniewny, popędliwy, z błyskawicą w oku, gromem w ustach, garścią piorunów w dłoni, rozognionem okiem wypatrujący gdzie i kto wyłamał się z karbów zakonu, kogo i co zdruzgotać. Izraelowi potrzebny był taki bóg i on to, w ciszy nocnej, szeptem gniewnym rozkazy swe Samuelowi podawał. Jakby Samuel w chmurę gromowładną stężały — Samuelowi w postaci ludzkiej...
I oto w przezornej swej mądrości wybór osoby króla zlecił wypadkowi. Kto z dalszych stron dziś pierwszy do miasta wkroczy — będzie królem. Któż zaś, o dnia zaraniu, wnijść by tu miał? Wieśniak ubogi, zabłąkany — nikt więcej. Taki zaś w ręku starca będzie woskiem, gliną.
Ciężkim, badawczym wzrokiem mierzył tego, kogo los zesłał.
— Któż wy i co was sprowadza? — zapytał.
Starszy odrzekł:
— Zowię się Saul, jestem synem Cysa z Gabaa, to zaś sługa domu naszego. Ojcu mojemu zginęły oślice. Szukamy ich próżno. Wskaż nam, mężu boży, drogę, której sami znaleźć nie umiemy.
Mowa jego tchnęła prostotą, a czyste oko nie umiało ukryć wieśniaczego zawstydzenia człowieka pól, mało do ludzi nawykłego.
Złagodniały oczy starca.
Położył rękę na ramieniu wieśniaka.
— Nie frasuj się o oślice, rzekł — ani o inny dobytek. Któż wie, azali wszystko, co najlepszego w Izraelu twojem nie będzie.
— Czemuż mi takie słowa mówisz? — odparł Saul — wszakżem ci ja z najmniejszego pokolenia izraelskiego i dom mój najpodlejszy między wszystkiemi domy mego pokolenia.
Podobała się Samuelowi ta mowa. Ująwszy Saula za rękę wywiódł go i sługę jego na górę, dał im miejsce przedniejsze między zebranymi tam mężami — i cząstkę jadła, które dla nieznanego przybysza zachował, położył przed Saulem, mówiąc łagodnie:
— Jedz. Dla ciebie to zostawione było.
Nazajutrz gdy się poczęło rozedniewać wyszli wszyscy trzej z miasta. Na słonecznym stoku góry osychające z gęstej rosy nocnej tchnęły na nich cieniste ogrody cudną wonią poranku. Nakazawszy słudze by przyzostał za niemi zeszedł Samuel z Saulem z drogi w chłodne zacienie drzew i krzewów terebinty i tu słowo Boże długo synowi chłopskiemu opowiadał. Pouczył go słowy mocnemi, czego Bóg po nim wymaga — lud w zakonie utrzymać, sądem prawym go sądzić, od najazdów bronić. Ucichły na tę chwilę w sercu starca burze i złości i żadnej do człowieka, którego wolą swoją na szczyty wprowadzał, niechęci nie uczuwał; drżał mu głos w zruszeniem, które falą od morza ukochań jego — ludu i zakonu w piersi mu się podnosiło. Mowa jego zrazu pełna silnych akcentów nakazu, zwolna miękła i przeszła niemal w cichy szept prośby:
— Nie krzywdź, nie spętaj ich łańcuchem niewoli, przenigdy nie czyń z ludu podnożka nogom swoim.
Wziąwszy bańkę oliwy wylał na głowę Saula i ucałował go:
— Oto pomazał cię Pan nad dziedzictwem swojem za wodza.
Wyszli z zacieni gaju i na drodze, w słońcu, się pożegnali; na Saula, gdy pochylił się przed starcem, padł cień tej wyniosłej postaci i okrył go całego.

II.

Wracał Saul inną drogą, na Selsę, grób Racheli, dolinę Taboru i ów pagórek boży, gdzie spotkanie z gromadą proroków Samuel mu przepowiedział.
— I z niemi ty sam będziesz prorokował, a odmienisz się w innego męża.
On już się odmienił. Nie był to człowiek z dnia wczorajszego, drobnemi rzeczami sfrasowany, ale tęgi jakiś, w radosnej zadum ie nowe, a wielkie w sobie i dokoła światy widzący. Były one w nim, nie Samuel je tam nasadził, były jako rola pod śniegiem. Od słów Samuela zazieleniło się naraz w duszy saulowej, zakwitło; zaszumiały mu wiatry ożywcze i zapachniała jakaś nowa wiosna. Innym okiem patrzał i wszystko inne widział. Gdy droga go doliną u podnóża góry wiodła, niepohamowane pragnienie rączo go na jej szczyt pchnęło by stamtąd nowemi oczami ogarnąć kraj.
Patrzał zdumiony, przejęty, z łoskoczącem w piersi sercem...
W okręgu — cały Kanaan od niebieszczy morskiej na zachodzie do zwierciadlanej tafli jeziora słonego i zapadającej w nie długiej wstęgi Jordanu na wschodzie; od gór Gilead i falisto wygiętych zielonych wzgórzy północy do dolin na południu stopniowo w żarem afrykańskim spaloną pustynię zachodzących, a wszystko w tak przejrzystem powietrzu, że w oku stulały się rozległe przestrzenie, wszystko było blizkie, zda się — ująć to można i przycisnąć do piersi lub do ust ponieść, wypić i upoić się.
Kanaan! Jakby pierwszy raz to słowo słyszał! Dziedzictwo Boga, ziemia praojców, którą utracili i odzyskali po mękach, płaczu, tęsknotach, kajaniu się długiem. Ośrodkiem świata była dotąd dla Saula domowa zagroda, płowo-grzywe pola jęczmienne, winnica ojcowska, zielone pastwiska w okół niej. Teraz zagrał mu kraj, ojczyzna. Jakaż cudna! Kraj dolin i gór, jezior, potoków i źródeł, tryskających z chłodnych szczelin skalnych; kraj gdzie dęby i sosny północy witają się z palmą; kraj fig, migdałów, jabłoni i granatów, miodu daktylowego, winnic o jędrnych gronach i gajów oliwnych „gdzie nogi w oliwie się nurzają“; kraj co w uroczych oazach dla kontrastu zatulonych między poszarpane dzikie skały u pobrzeży morza Martwego wycieplał krzew balsamowy; kraj niepożytych cedrów — i zdrowych, jędrnych ludzi! Zanim go stworzył, musiał Bóg zapewne kraj ten wymarzyć wpierw w jakiemś słodkiem, wiośnianem widzeniu.
Dzwoniły Saulowi w pamięci słowa Samuela.
— Nie myśl, — mówił tam, nad drogą — że ta ziemia jest jak inne. Ona czuje, rozumiesz to? — widzi i słyszy, posiada wrażliwość ludzką, rozpoznanie zła i dobra. Cierpi i otrząsa się gdy dotknie jej stopa zabójcy, cudzołożnika lub bałwochwalcy. Bogata i szczodra, gdy zechce — zamknie swe spichrze, ogłodzi, umorzy suszą, utrapi szarańczą lub pochłonie jak Sodomę w czeluści wiecznego ognia. Trzeba być czystym by mieć prawo zmieszać się z jej świętym prochem bo w prochy jej iść nie znaczy to umierać; ma ona żywot niezniszczony i duch więcej niż ludzki.
Saul zasłonił dłońmi oczy przed zbyt rażącem słońcem południa. Weszedł w siebie. Czym że on był dotąd? Synem Cysa, wnukiem Abijela, członkiem pokolenia najmniejszego z izraelskich. Teraz lud cały w nim się odezwał. Lud Abrahamów, Jakóbów, Mojżeszów, Jozuych... Czuł się więcej niż sobą, rozrastał się i obejmował ogromy jakieś. Schodząc z góry mówił do siebie:
— Ziemio święta, kocham cię; ludu tej ziemi czuję cię w sobie. Te były nowe światy, co mu się zazieleniły.
A mając oczy na nie otwarte, nie dziw że zmieszany z gromadą proroków proroczył z niemi ku zdumieniu tych, co widzieli go dawniej, gdy za bydlętami chodził.
Lecz gdy wrócił do rodzinnego Gabaa i powiało nań zagrodą, domem; gdy szedł ścieżką swego pola głaszcząc dłonią falującą grzywę jęczmienia, a powitał go ryk bydląt i głosy domowników, wróciła mu wieśniaczość jego. Ręką dotknął czoła jakby z snu dziwnego zbudzony. Powitał żonę Achinoam, synów, córki.
Pytany, przemilczał o najważniejszem.
— Nie znalazłszy oślic — tyle powiedział — poszliśmy do Samuela.
— Cóż wam Samuel oznajmił?
— Oznajmił za pewne, że oślice się znalazły.
Pilno mu było wrócić do powszedniej pracy i uporać się z tem co zaległo. Nazajutrz, gdy dniało, podążył tam, gdzie zwykł słodycz wypoczynku znajdować.
Był ranek cichy, nieupalny i wonny. Nad idącym świegotały jaskółki. W pachnącej świeżością winnicy cieszyły go zawiązki gronek. Gdy przeszedł winnicę i gaik oliwny na wzgórzu już widział mały domek, ocieniony jabłoniami, które konary swoje nad płaskim dachem jego rozpostarły. Obfitość lilji w uroczej bieli, osypanej perełkami rosy wypełniała ogródek wonią swego dziewictwa nadmiernie słodką i do zawrotu głowy upajającą.
Jakie mu to wszystko miłe było. Przystawał, oddychał głęboko, cieszył się.
Zaczaił się przy oknie. Z izby dochodziły głosy jakby zebranej tam całej gromady jaskółek. Jak perły potrząsane dźwięczał czyjś młody śmiech, to głośny to cichnący, krótki, urywany, czasem przedrzeźniający, to znów czułością wezbrany. Tak śmieją się młode matki. Cudny śmiech co naraz milknie, gdy jej usta przylepią się do różowego ciałka dziecka; wtedy sypać się poczynają drobne perełki śmiechu dziecinnego. Czasem ta dźwięcząca uciecha zbiega się w jeden okrzyk matczyny, namiętny — to uścisk w jedno złączył ją z dzieckiem.
Saul uśmiechał się sam do siebie. Widział ich radosną duszą; słodkie ich wesele i w nim się zaperliło. Nasłuchiwał jak nieśmiały kochanek. Ile razy miał przekroczyć ten próg, zawsze mu się zdawało że to dziś dopiero pierwsze ją zapoznał, tę co tam się śmiała. I zawsze przypominał mu się powab pierwszego ich widzenia w porze, gdy deszcze zimowe przeszły, wysypały kwiaty, przyszedł czas śpiewania ptasząt, synogarlice nawoływać się poczęły, macice w inne rozkwitały wydając woń, a jabłonie wypuściły pączki. Czarem powiek długiemi rzęsami ocienionych i wstydliwie na ciemne tęczówki ócz i zabłękicone ich białka opadających zniewoliła wtedy Respha jego młode serce, wzięła je sobie. Weszła w niego jak wiośniana wonność i tak a w nim już została zawsze świeża i upajająca.
Ucałował w myśli to wspomnienie i w szedł rozpromieniony, słoneczny, w łunie radości jeszcze piękniejszy, bezwiednie królewski w ruchu, łagodnie wyciągając ręce, prężące się do uścisku.
Na łóżku zasłanem skromnemi kobiercami troje istot nieład uczyniło swą zabawą. Rozrzucono kobierce, pomięto wezgłowie, pozwlekano prześcieradła.
Zarumieniona porwała się ku niemu Respha. Była jak młodzieńcze marzenie, co w jakiś poranek wiosenny z upragnień miłosnych rozkwitło i z sadów i pól ukwieconych pobrało barwy, woń, świeżość, puchy pieszczoty i świegotliwość ptasząt.
Zawisła mu na szyi gibka, przełam ując się w jego ramionach, gdy porwał ją, uniósł całą i wtulił w siebie. Podała mu drobne, karmazynowe usteczka i zacałowana ledwie co wyrzec mogła.
— Wieki nie byłeś. Powiedz Saulu czy zbrzydłam za ten czas?
Ucałowawszy jej oczy pełne powabu utęsknień, osłonionych cieniem rzęs, rzekł:
— Oczy twoje jeszcze mi wypiękniały.
Odjąwszy usta od jej drobnych, rozedrganych nozdrzy powiedział:
— Jeszcze mi wonniejsze niż były.
— I wszystkaś mi piękna a pachniesz rozkwitłą jabłonią.
— A dzieci? — zawołała wyrywając mu się. A o dzieciach co powiesz?
Starszy miał dwa lata i zwał się Armoni. W białej koszulce przybiegł bosemi stopkami i odpychając matkę wspinał się ku rękom Saula. Na łóżku w zwojach pomiętej pościeli półroczny nagusek tłuściutki i różowy, z paluszkiem w wilgotnej buzi przyglądał się im, wymachując nożynami.
Matka porwała go na ręce i poczęła z nim kręcić się po izbie jak szalona. Podrzucała maleństwo jak jabłuszko, wreszcie posadziła je sobie na głowie i podbiegła z nim do Saula, który gonił ich oczami.
— A ty nie wiesz, co on już umie ten mądry Mefiboset! Powiedz mu — daj rączkę.
Saul wyciągnął obie dłonie a tłuścioszek począł w nie uderzać piąstkami.
Rozsiedli się wszyscy razem i spletli rękoma.
— Dobrze nam przy tobie nasz królu.
Saul popatrzył na nią.
— Czemu mię tak zowiesz?
— Alboś nie królem naszym, a my nie królestwo-ż twoje, a toż nie królewięta malutkie nasze?
Miękką dłonią powiodła po jego włosach, na których nieco jeszcze oliwnej tłustości zostało.
— A któż to cię umaścił — zawołała zazdrośnie, czy na drodze spotkałeś jedną z tych pięknych, co umyślnie osłaniają twarz by wzbudzić pożądliwość wędrowca, a gdy on tę ich uchyli zasłonę wabią go uśmiechem? Czy taka piękność tułacza namaściła mego Saula?
— Nie, złotko. One to ciernie a tyś lilija, — rzekł, przygarnął ją silniej i pijąc jej wejrzenie dodał — posłuchaj. Tobie-ć powiem, czegom nikomu nie oznajmił.
I powiedział jej wszystko. Jakby anioł jaki z palcem na ustach przeleciał, takie potem było milczenie — i jakoś się zasępiło w izdebce. W zacienionym jej kącie przywidziała się Resphie nieruchoma postać, okiem zimnem na nich i za nich, w dal, zapatrzona.
Zakryła oczy rękami, a gdy Saul je oderwał szepnęła:
— Boję się.
Gdzieś z oddali biegło i coraz się zbliżało wołanie:
— Saul, Saul — —
Saul się zachmurzył.
— Jeśli to wysłannicy Samuela, rzekł, powiedz im, Respho, że tu mnie niema. Niechaj mnie poniechają. Dobrze mi z wami i tak zostanie jak było.
— O miły mój, zawołała — ja ci za te słowa dłonie i nogi całować będę.
I rączo pobiegła. Słychać było spór jej z temi co go szukali a wierzyć nie chcieli by tu go nie było.
— Samuel i lud nakazuje — wołano, by Saul przyszedł na górę Micpa. Znaleźć go tedy musimy.
— A czy przyniewolicie go, gdy iść nie zechce? — zawołała hardo, wejście sobą zastawiając.
— Zaprawdę — odpowiedzieli wysłańcy — kazano nam prosić go uprzejmie, ale gdyby się krył i odmawiał, mamy wziąć go.
I wtłoczyli się do izby.
Poszedł z nimi chmurny.
Do okna izdebki zaglądały lilje w bieli, na której oschły już krople rosy, zato oczy Resphy zaszły rosą łez. Opadły płatki z białej lilji ich szczęścia.

III.

W ludzie wieśniaczym, w gromadzie polnej co z ziemią, jak z kim żywym przestaje, jest coś z ziemi, założenie w głębinach pokładów, których nie domyśla się oko, sił, które trącić tylko trzeba, by poczęły się prężyć, pełne świeżych, niespodzianych pierwiastków. Syn chłopski, o którym nic nadto powiedzieć nie było można, że jest urodziwy i głową wyższy nad wszystek lud, wyniesiony na tron — a mimo to nazajutrz za wołmi z pola idący, — w sprawach królestw a na wstępie zaraz poczynał sobie tak, jakby nigdy nic innego nie czynił tylko królował.
Zaganiał swe woły z pastw iska gdy doszły go narzekania wysłańców, mających go zawiadomić o najeździe Amonitów i pogróżkach Nachasza.
— Cóż się stało ludowi, że płacze? pytał, a dowiedziawszy się, rozrąbał wołów parę na sztuki, przez tychże posłów rozesłał po wszystkich granicach izraelskich i nakazał mówić: „Ktokolwiek nie wynijdzie za Saulem i za Samuelem, tak się stanie wołom jego“.
Był to pierwszy gest królewski, na który lud wyszedł jak mąż jeden.
Lud był zapalny. Po zwycięztwie wdzięczność, cześć i uwielbienie dla wodza wezbrały lawą. Uczcić go! Przypomniano sobie że na górze Micpa byli tacy, co nim wzgardzili. Wołano więc do Samuela:
— Wydaj nam męże te co Samuelem wzgardzili, pobijemy je.
I znów królewski gest szlachetności i miłosierdzia tego, co na górze Micpa udał że niechętnych nie widzi i nie słyszy.
— Nikt nie będzie zabit, albowiem Pan uczynił miłosierdzie nad Izraelem, — zawołał nie czekając co rzecze Samuel.
Starzec w zadumie pochylił głowę.
Widział zapał ludu, a w tym wieśniaku króla nie tylko z postawy i piękności. Widział że sądy i rząd zaprawdę przeszły w jego ręce, a czas Samuelowy wypełnił się, zachodzi i gaśnie. Powiódł przeto Saula i lud na górę Galgal by tam raz wtóry utwierdzić królestwo a samemu z ludem uroczyście się pożegnać.
W ciszy przedwieczornej, w którą góry Kanaanu i jego żywot zapadał, przemówił tak, że lud się zasłuchał i słuchały go winnice i oliwki po wzgórzach i słońce na zachodzie ku niebieszczy morskiej chylące się.
— Oto teraz król chodzi przed wami, — a jam się zestarzał i osiwiał, mówił.
Lecz i ja od młodości swojej aż do dnia tego chodziłem przed wami. Więc powiedzcie teraz przed Panem i jego pomazańcem — czylim kiedy ukrzywdził kogo z was, ucisnął, gwałt komu uczynił lub wziął z czyjej ręki dar a miał dziś przed kim kryć oczy?
— Świadczymy — wielki odpowiedział głos — nie ucisnąłeś nas, aniś nam gwałtu nie uczynił i czyste twoje ręce.
Tedy przypomniał im wszystko co Pan uczynił dla nich i dla ojców ich i nauczał drogi dobrej i prostej. „Służcie Panu w prawdzie ze wszystkiego serca waszego, a to upatrujcie, jako wielmożnie poczynał z wami“. Aleć, u końca wytknął im surowo, że żądając króla wielkiej się dopuścili złości, bo królem im dotąd był sam Pan.
Z nieba spochmurniałego nadciągnęła burza i grom załoskotał. Kajał się przeto lud przed Panem i Samuelem z tej złości swojej, jakiej się dopuścił króla sobie żądając.
I nie mogły być miłe Saulowi te słowa Samuela, a kto by bacznie patrzał, widział by jak owej chwili ręka czyjaś wznosi między niemi ścianę niechęci. Wszelako nie dał Saul do niej żadnego powodu; bezwolnie i bezwiednie prężyło się w nich obu coś, co spychało siebie, nie mogąc ścierpieć by szli razem. Zrazu było to dobre dla Saula bo zrodziło w nim poczucie, że na swojej tylko dzielności i sile oprzeć się winien, nie licząc na poparcie starca, który — mówił Saulowi o tem głuchy niepokój — za czasem przeciw niemu skałę swego ducha wystawi i zgnieść go zechce. Postanowił przeto granitem wróść w to miejsce, gdzie raz już stopę postawił.
Zrzucił skórę wieśniaka z siebie. Stanął śmiały i stanowczy, i poczynał sobie jak wojownik nieustraszony i wódz ludu przezorny i czujny. Zorganizował obronę kraju, wystaw ił stałe wojsko pod dobrem hetmaństwem. Rodzinne jego Gabaa, teraz już Gabaa-Saula zwane, nabrało cech stolicy, rojącej się od wojska i urzędników. Blask bił od jego osoby i lud się tem cieszył bo nie na to na tronie go posadzono by w zaniedbanej odzieży i nagiej izbie pośmiewiskiem miał być dla innych królów. Gdy drabantami otoczony jaśniał w drogiej szacie, uwydatniającej piękność jego i wspaniałość wrodzoną, goniły go oczy przystawających na drodze.
Lud z dumą mówił:
— I nas stać na króla! Niech mieszka z w naszej w pałacu, niech błyszczą na nim szmaragdy z ziemi etjopskiej, złoto Ofir, drogi Onychin i szafiry, niech żony jego przerzucają z garści do garści korale i perły. Będą wiedzieli książęta Filistyńskie że nie gorszy nasz Saul od nich i królów okolicznych.
Nie lubował się jednak w zbytkach i rozkoszach. Miał więcej niż jedną żonę lecz daleko mu było do dziesiątków żon Dawida lub Salomonowego tysiąca. Nie niewieściał i prawie nie pokładał miecza. Odnosząc zwycięztwa daleki był od tego by chlubę sobie tylko przypisywał. Swoje talenty wodza rozwijał w zespole z wojownikami, których kochał i szanował, sprawiedliwie męztwo cudze oceniając. W każdym calu król i rycerz „gdziekolwiek się obrócił, mężnie się sprawował“ i „gdziekolwiek widział Saul jakiego silnego i dzielnego męża przyjmował go do siebie“. Nie ubiegał się dla siebie o miano niezwyciężonego, lecz chciał stać na czele hufu niezwyciężonych.
„Chodzenie przed ludem“ wysoko pojmowała z pragnień osobistych jedno tylko całą duszą pieścił — pragnienie dziedzicznego przekazania królestwa synowi.
A nić tego pragnienia była w wyschłej dłoni Samuela. I sędzia ludu snuł kiedyś nić podobną dla swoich synów. Los mu ją urwał. Teraz zdawało się, że Samuel czeka tylko chwili by urwać nić Saulową.
Odszedł w swe zacisza, lecz czuwał. Z ubocza śledził każdy krok Saula, każdy czyn jego skrupulatnie ważył na wadze surowej formalistyki zakonu, pewny niemal, że król do żywiołu podobny prędzej czy później uwikła się w siatce nakazów formalnych.
I tak stało się.
Syn chłopski od ziemi wzięty, w której wszystko pnie się do życia i stawania się, nie mógł się nauczyć, by czyn podporządkowywać obrzędowi.
W trzydzieści tysięcy wozów i sześć tysięcy jezdnych i innego ludu „jako piasku, który jest na brzegu morskim“ nadciągnęli Filistynowie i położyli się obozem w Machmas. Padła trwoga na lud. Wielu pokryło się w jaskiniach i śród skał, w obronnych miejscach i wieżach. W Galgal, dokąd zbiegł się za nim lud wylękniony, czekał Saul na Samuela dni siedm. Bowiem nie należało przystąpić do walki nie przyniósłszy ofiary Panu, tę zaś sprawować miał starzec. Każda chwila zwłoki o losach bitwy rozstrzygnąć mogła. Wił się Saul z bólu niecierpliwości i gryzł swe ręce, skarane bezczynnością w takim momencie, gdy ziemia się pod nim paliła i wszystko nagliło, lud bowiem w podmuchach trwogi już chwiać się poczynał. Wielu się już rozbieżało. Minął w reszcie termin przez starca w skazany. Nie przyszedł. W nieobecności jego upatrując zezwolenie dla siebie Saul odwiecznym ludu zwyczajem, aby ubłagać twarz Pańską ofiarował sam całopalenie Bogu.
A w tedy jak burzą odęta chmura, czarny i posępny stanął przed nim starzec.
— Głupioś uczynił! Bo byłby Pan teraz królestwo twoje utwierdził na wieki, — rzekł, lecz skoro przykazanie Pana Boga twego przestąpiłeś, przeto znalazł sobie Pan innego męża według serca swego — i ten będzie wodzem ludu jego, godniejszy od ciebie.
Mogły się bary ugiąć pod takim kamieniem a rozum ogłupieć. Nie o siebie, ani o utwierdzenie swego królestwa troszczył się owej chwili Saul, lecz o wybawienie ludu, a toż miało by być Panu nie miłe! Ale nie wiedział Saul, gdzie Samuel gdzie Bóg — i brał ich za jedno. Więc słowo Samuela załopotało nad nim jakimś beznadziejnym wyrokiem — bo gdzież mu podejmować walkę z Panem...
Uczuł głuchą rozpacz. Ale słońce wschodzące nad Machmas ukazało mu zastępy napastników. Wróg warczał a lud błagał ratunku. Tu było prawo i obowiązek Saulowy, z którego Samuel uwolnić go nie mógł:
— Precz, widmo! — zawołał król za odchodzącym złowrogim prorokiem i począł liczyć swój lud, a ledwie było przy nim sześciu set mężów. Ale między nimi krew jego, lwię młode, Jonatan — jeden za tysiące. Ten z wyrostkiem co za nim broń nosił, poraził straż Filistyńską i popłoch rzucił na całe zastępy. Dzień zagasł w purpurowej zorzy nowego zwycięztwa...
A tego dnia złożył Saul dowód, że zakonu sobie nie lekceważył jak go o to Samuel obwiniał.
I co najmilsze oddać był gotów Panu. Bo gdy lud cały uszanował zakaz Saulowy kosztowania jadła póki pomsta nad nieprzyjaciółmi się nie dopełni i tylko Jonatan w nieświadomości zgrzeszył, nie wahał się ojciec jego wypełnić swe słowo śmiercią grożące występnym.
— Śmiercią umrzesz Jonatanie, — rzekł temu, co był mu jak prawa ręka i miły jak własna dusza.
Ale lud, który czasem niemylnie wyczuwa istnienie praw, nie objętych przepisami lecz w słuszności swej głosem serca potwierdzonych, nie zezwolił na kaźn Jonatana, drugiego po Saulu rycerza bez zmazy.

IV.

Odpychał od siebie Saul cień starca i zatykał uszy przed napastującym go w ciszy nocnej głosem:
— Innego Pan obrał już sobie męża za wodza ludu!
Zdawało się że i Samuel, pogróżkę tylko rzuciwszy, swej złości poniechał.
Lecz on tylko nową gotował zasadzkę. Przybył do Saula jakby mu nigdy owych słów okrutnych nie powiedział i w imieniu Pana zastępów dał mu zlecenie — pobić Amalekity „od męża do niewiasty, od małego do ssącego, od wołu do owcy“.
A miał już wtedy Saul nie garsteczki jak dawniej lecz wielkie wojsko pod sobą. Gdy policzył je w Telaim było tam dwa kroć sto tysięcy pieszych i dziesięć tysięcy jezdnych. Przyciągnął tedy do miasta Amalek i zwiódł bitwę nad potokiem, zwycięzką jak wszystkie.
Ale był on wojownikiem i rycerzem nie zaś katem i oprawcą. W wojowniku drga zawsze miłosierdzie. Uczynił Saul miłosierdzie Cynejczykom, którzy byli pośród Amalekitów pomny, że „i oni uczynili miłosierdzie z wszystkimi syny izraelskimi, gdy ci szli z Egiptu“. Ulitował się też — po zwycięztwie — sędziwości króla amalekickiego i życie mu darował, a ludowi pozwolił część bydła przedniejszego, nie tępiąc je bezmyślnie, zachować na ofiarę całopalenia Bogu.
Czysty się czując w swem sercu stanął przed Samuelem i rzekł:
— Wypełniłem słowo Pańskie.
Starzec spiorunował go oczyma i zahuczał nad nim rykiem wzburzonych bałwanów morskich:
— Nie wypełniłeś! Wypełniłeś tylko miarę złości swoich, nieposłuszeństwa i buntu twego, i za toś przeklęty od Pana! A gdy ogłupiony tem uderzeniem maczugi, usiłując zebrać myśli pierzchające i przed tym starcem głąb serca odsłonić, uchwycił płaszcz Samuela, ten szarpnął się wściekły i została Saulowi w ręku poła oderwana.
— Tak oto oderwał Pan królestwo izraelskie od ciebie i dał je lepszemu niżeś ty, — zagrzmiał prorok.
A na ostatek — bo spotykać się więcej nie mieli — pouczył Saula jak należy zlecenia Pańskie pełnić. Kazał przywołać zachowanego przy życiu króla. Szedł Agag poważnie i losu nieświadomy przemówił z wdzięcznością:
— Oto uszedłem gorzkości śmierci i za to wam dzięki przynoszę.
— Nie uszedłeś! — zakrzyczał starzec. „I rozsiekał w kęsy Samuel Agaga przed obliczem Pańskiem w Galgal“.
... Opadły ręce Saulowi i cały zwolna osuwać się począł pod zacienia łopoczących nad nim czarnych skrzydeł melancholji. Rozumiał walką z czemś uchwytnem, co wystawia pierś i boryka się ramionami, lecz — z nieuchwytną, ciemną i głuchą na jego wołanie siłą, co przemawia tylko usty Samuela z przestworzy, gdzie nieugiętym rylcem wypisało się przeznaczenie — jakaż walka! Jednak i do niej rwał się jeszcze z uporną zaciekłością, w hardem o swej prawości przeświadczeniu.
W wirze spraw państwa, w głosie surm wojennych chciał znaleźć zapomnienie a jednocześnie szukał tego nieznanego, którego wyproroczył Samuel, nowego, gdzieś w tłum ie ukrytego pomazańca, który za sprawą starca ma odebrać synowi Saulowemu koronę. Szukał go rozognionem okiem pomsty i nienawiści.
I w tedy los tak misternemi uplątał go węzłami, że nic tu nie wydało się wypadkiem lecz wszystko uplanowanem szyderstwem jakiejś potęgi, świadomie czyniącej sobie z niego na każdym kroku igraszkę.
Wróg poszukiwany, dziedzic korony, wkroczył do domu Saula przez niego samego dla ukojenia cierpień przywołany, a był tak miły, tak wdzięcznych oczu, układny i „lisowaty“, że serce Saula do niego się rozchyliło.
Gdy młody pasterz z harfą ukląkł przed tronem Saulowym, król położył rękę na jasnych jego kędziorach i swemi sposępniałemi oczami, w których nieustannie teraz płonęła podejrzliwość, długo patrzył w krynice ócz młodzieńczych, lecz w dziecięco czystem ich przezroczu nic — ani cienia zdrady, ani zawiniętego rąbka jego tajemnicy nie dojrzał, a przecież nie oschła jeszcze na tych wijących się puklach włosów tłustość oliwna od pomazania Samuelowego.
Artysta z bożej łaski, poeta, śpiewak pachnący polem, dziecina jak mawiał o nim Saul, a odważny jak stary wojownik; pasterz co baranka lwu wydarł z paszczęki a niedźwiedzia ułapiwszy za gardło tłukł póki nie zabił; rycerz hardy choć miecza nigdy jeszcze nie przypasał, pancerza wdziać nie umiał ani przyłbicy miedzianej nosić; skromny jak dzieweczka, piękny że o nim by powiedzieć iż „wargi ma jako lilje wypuszczające mirrę ciekącą“ a policzki świeże i pachnące „jak zagonki ziół wonnych“ — oczarował wszystkich na dworze królewskim.
Ten co Jonatanowi koronę miał zabrać zaprzyjaźnił się z tym synem saulowym stokroć czulej, niż by bracią byli. „Spoiła się dusza Jonatanowa z duszą Dawida i uczynił Jonatan z Dawidem przymierze, bo umiłował go jak duszę swoją“.
I rozmiłowała się w nim bardziej niż w duszy swojej córka Saula, pachnąca szkarłatna różyczka sarońska Michol.
A gdy z strun harfy swojej wydobywał cudną pieśń, wiejącą uroczystym spokojem pól kanaańskich i winnic dojrzewających w słońcu, umęczona niepokojem dusza Saula dźwigała się orzeźwiona. Król oczy przymykał i płynął duchem w ciche, niezmącone zaświaty...
A to grał przed nim nowy pomazaniec.
I on sam drogą do tronu mu torował, hetm anem nad tysiącem uczynił, Micholę mu dał, do rodziny przybrał.
W reszcie los, złośliwie chichocząc, rozsunął zasłony. Saul przejrzał, zrozumiał — i zawył szaleńczym głosem. Przed nim wyniosły, olbrzymi stał cień Samuela i osłaniał Dawida, jemu zaś nieodwołalny i już się dopełniający wyrok odczytywał.
Jeszcze się nie upokorzył. Jak lew w sieci parskając i rycząc, rwał się, pienił i miotał.
Lecz wszyscy już byli przeciw niemu.
Wołał do syna:
— Synu złośliwy a upornej matki, azaż ni wiesz, że po wszystkie dni, których syn Isajego będzie żył na ziemi, nie będziesz umocniony ty i królestwo twoje!
A syn własną piersią osłania przed włócznią ojcowską tego, z którym spoił się duszą. I Michol — krew saulowa — oknem wypuszcza Dawida, kłamiąc jego chorobę. Wszyscy i wszystko go osłania, ludzie i rzeczy, swoi i obcy, ubodzy i możni, kapłani i książęta, milczące puszcze i dzikie skały — wszędzie znajdował schronienie, chleb i miłe przyjęcie.
Zaczął się dziki pościg, w ciągu którego los jakby za boki się ujął i pękał z śmiechu urągliwego. Oślepły widzącego gonił! Połą swego szczęścia okryty, nietykalny, nieuchwytny umykał Dawid, wyślizgiwał się z rąk, znikał by ukazać się w innem miejscu.
Był sam i bezbronny. Za zbrojnym Saulem ciągnął huf trzytysiączny — i Dawid nie dawał się ująć a Saul w ręce mu w padał i dwukrotnie miał od wroga żywot darowany.
Umarł ci już Samuel. Ale to tylko starcze ciało umarło, duch zaś w chmurę na niebie saulowym stężałą ugniatał go wciąż swą czernią posępną.
Zmęczyła się dusza Saula, zmęczyła już bardzo i taką gorzkością zaszła, której nic osłodzić nie może — jedna śmierć. Widział ją nad sobą — wszechlitosną i czuł, że dziwne zagadki jego życia ona mu rozwikła i jad ich gorzki ustam i swemi zbierze.
... I znów — jak przed laty — promieniał Kanaan pogodą rosistego ranka. Śród łanów dojrzewającego jęczmienia szedł polną ścieżyną samotny wędrowiec. Ptaszki mu dzwoniły pod cichem zasklepieniem nieba. Jaskółki przed nim leciały. Dłonią głaskał płową grzywą pola, które w lekuchnym podmuchu wiatru witało go szumem kłosów.
I zdala stary powitał go domek, śród jabłoni, które na płaski dach jego płatki kwiecia sypały. Białe lilje zazierały do okna.
Nic się nie zmieniło. Nie chciała Respha opuścić tych ścian, śród których wykołysała kiedyś swe szczęście, gdzie stały kołyski jej królewiąt i perłami dzwonił ich śmiech beztroski.
Tylko wnętrze dłoń królewska bogaciej przybrała. Domek został ten sam i serca w nim wierne. I nie uwiędła jeszcze piękność Resphy trochę bladością powleczona.
Zdało się Saulowi, że stargana przedwcześnie młodość w raca, bary mu prostuje i z serca zrzuca ciężar przeogromny.
Od progu jak niegdyś wyciągnął swe dłonie.
Ale mniej było okrzyków, mniej szumnej radości. Smutniej patrzały oczy Resphy i było w nich lękliwe pytanie, co go sprowadza pomyślność, czy udręczenie? Nieśmiało podeszli syny jego, w różowości zorzy lat chłopięcych — piękni jak był ojciec. W nim czas największą uczynił zmianę. Srebrzyły się białe pasma śród czarnych kędziorów; w brózdy rozorana była blada twarz; mętnie patrzały oczy i gorzkość krzywiła usta.
Przycisnął ich wszystko troje do piersi w milczeniu; pogłaskał kędziorki chłopców i kazał im wyjść.
— Respho, — powiedział — zostawiłem swych zbrojnych pod wzgórzem i przybiegłem na moment jeden z tobą się pożegnać.
— W jakąż daleką drogę poseła cię, Saulu, nasz Pan zastępów?
— Droga blizka lecz powrotu z niej może nie być. Nasz obóz na Gielboa, a w Sunam Filistynowie. Dziś lub jutro stoczymy bitwę. Wielu synów izraelskich pożegna światłość dzienną aby jej więcej nie oglądać.
— Pan będzie walczył z tobą, — rzekła spokojnie — i przyda ci jedno jeszcze zwycięstwo do wielu twoich.
— Respho, ja będę zabity.
— Miły mój, czemu pozwalasz by czarne kruki przeczuć i próżnej trwogi szarpały ci serce. Zwyciężysz — ubłagam Pana — a za czasem i Dawid nie ujdzie rąk twoich.
— Dawid jutro obejmie królestwo izraelskie, na które zdawna pomazany. I mówię ci Respho dziś, gdym świadom losu swego i Jonatana i na ziemię tę i wszystkie jej rzeczy patrzę jakbym już był od niej oderwany, — mówię ci, że godniejszego nad Dawida nie masz w Izraelu.
— Saulu mój, złe duchy kraczą nad tobą. Powiedz kto ci to wszystko oznajmił?
— Śmierć swoją czuję w sobie i rad jestem, że ochłodę mi przyniesie bo wszystko w mnie spalone jakieś i żar mam na ustach. A wczoraj duch Samuela, którego mi wieszczka z Endor wywiodła, potwierdził że dziś jeszcze ja i Jonatan z nim się połączymy. I temu rad jestem bo sprawę moją z Samuelem przed sądy boskie wyprowadzę.
— Przecz-że mi mówisz te wszystkie słowa, które sieką mi serce. Wziąłbyś włócznię i przebił mnie. Proszę cię o tę łaskę, niech nie wdziewam szat wdowich po tobie.
— Będziesz żyła Respho dla chłopiąt naszych.
— Nie mówisz prawdy. Jeśli Dawid królować ma, pierwsze co uczyni pomny twej nienawiści — to zgładzi syny twoje.
— Nie. Słuchaj Respho, bo to właśnie przyszedłem ci oznajmić. Było to nieopodal jaskini na puszczy Engaddy, gdzie Pan podał mnie w ręce Dawida a on przecież m nie nie zabił — i tam mi zaprzysiągł że nie wygubi nasienia mego po mnie i nie wytraci imienia mego z domu ojców moich. To przysiągł i tom ci miał oznajmić. Żegnaj Respho. Byłaś mi wonna jak snop mirry, miła jak lilije. Ostańcie z Panem.
Poszedł. Na usta jego zgorzkniałe, gdy raz ostatni obejrzał się za siebie, wydostał się uśmiech tego, co zbył rzeczy świata...
I tegoż dnia, gdy ukojny i cichy zapadał wieczór, z skalnych urwisk Gielboa widząc porażkę Izraela, przebił się Saul swym mieczem. By snać wrogowie „nie czynili igrzyska“ z niego...
Tak umierają królowie, których królestwo nie z pomazania tylko, lecz z własnego ich ducha wykwita, przeto hardzi do ostatka.

V.

Zasiadł na tronie król Dawid. I ten z pośród pasterzy, od ziemi wzięty lecz z innych jej pokładów.
Śmierć Saula i Jonatana pozwoliła mu odsłonić pomazane czoło i uwieńczyć je koroną. Na wieść tę ujął harfą i cieniom prześladowcy swego, oraz druhowi wyśpiewał cudny, natchniony hymn:
„O góry Gielboa! Niech rosa i deszcz nie upada na was, niech nigdy na stokach waszych nie zazielenią się pola, albowiem tam porzucona jest tarcz mocarza, tarcz Saulowa. Nad orły lekciejsi, nad lwy mocniejsi byli Saul i Jonatan; miłujący się za życia i po śmierci nie są rozłączeni. Bardzo mi cię żal bracie mój Jonatanie. Byłeś mi bardzo miłym. Więcej u mnie ważyła miłość twoja, niż miłość niewieścia“...
Saul był jak jeden odłam granitu. Ani spojeń, ani nitów, ani śladu jakiego cementu. Można go było zetrzeć na pył; można było ducha jego w obłęd wpędzić a ciało nasadzić na jego własną włócznię, ale nie można było ugiąć go, rzucić na kolana, wydobyć wołanie o łaskę i przebaczenie, nawet wtedy gdy w własnem jego mniemaniu walczył nie z człowiekiem tylko lecz z całą nieznaną, niezgłębioną potęgą niebios. I Samuel był skałą. Gdy więc starli się o swe miejsca opoczyste było to jak kataklizm jakiś w przyrodzie, jak bój żywiołów górami ciskających.
Artysta rzadko by był granitom podobny. Ziemia kładzie weń swe najprzedniejsze, bezcennie drogie kruszce i kamienie, ale tych ma niewiele, nie zdarza się przeto by człowiek odlał się w jednej bryle złota, jak niekiedy odłam uje się jednym złomem granitu.
W Dawidzie błyszczało z duszy ludu odkopane samorodne złoto poezji i sztuki, jaśniały djamenty najszlachetniejszych uczuć, tryskał zdrój mądrości dojrzałej, a — naraz — sypać się poczynał piasek lub uginała się pod ręką miękka glina. Stąd szczególne sprzeczności.
Odważny do zuchwalstwa, lecz nie do pogardy śmierci jak Jonatan i Saul, z wielu stron dawał przystęp trwodze. Zwycięzca Goliata tak się bał króla Achisa, u którego szukał schronienia, że udał szalonego „i puszczał śliny na brodę swoją“ — on, już pomazany na króla! Bał się ludu i łoskotu jego wzburzonej fali. Gdy płakał nad zwłokami miłego mu, choć wiarołomnego syna, przestrzeżono go że to się nie podoba ludowi, który w obronie króla przeciw synowi temu mężnie się potykał.
— Wstań, wynijdź a mów łagodnie do sług swoich, — rzekł doń Joab — boć przez Pana przysięgam, że gdy nie wynijdziesz, nie zostanie żaden z tobą tej nocy, a będzie ci to gorzej, niźli wszystkie zło, którekolwiek na cię przychodziło od młodości twojej aż dotąd.
Wstał tedy król i siadł w bramie i przyjemne uczynił dla ludu oblicze, choć płacz miał w piersi! Wrogów swych miłował i osłaniał. Człowieka zaś, który nic mu nie uczynił jedno że miał ładną żonę, skazał na śmierć, na zimno, podstępnie ułożywszy jego zabicie cudzemi rękami. Śród czystych ekstaz wlókł brudny sznur pospolitego grzechu, którym się opasał. Cały w swych psalmach, gdzie albo schlebia Panu by pogrom nieprzyjaciół a błogosławieństwo dla siebie wyjednać, albo kaja się w prochu.
Ale duszą poety on istotnie wyczuwał Boga, widział go, dotykał usty i duszą, otwierał przed nim wszelkie swe skrytości, opowiadał mu wszystko — do najdrobniejszych frasunków, cieszył się jak dziecko łaskawym uśmiechem, łkał gdy Pan się zasępił. „Boże, mój Boże — czemuś mnie opuścił“. I przecudne miał widzenie tej potęgi: „Któryś zasklepił na wodach pałace swoje, obłoków miast wozów używasz, na skrzydłach wiatrowych chodzisz...“ A Bóg to już wiele był łagodniejszy od Samuelowego. Znał litość „ojca nad dziatkami“ bo „zna, cośmy za ulepienie, pamięta żeśmy prochem“. Pełen troski tkliwej o wszystko, od zwierza polnego by miał gdzie ugasić pragnienie, do cedrów Libanu, które nasadził; dzikim kozom i królikom ten Pan dobrotliwy obmyśla ucieczkę; słyszy ryk głodnych lwiąt... Umiał król Dawid wielbić, prosić, przepraszać i dziękować, ale czasem zdolen był i bezinteresownie zatęsknić do ochłody czystych przybytków Pańskich. „Wszak ci i wróbel domek swój znajduje i jaskółka gniazdo swoje, gdzie ptaszęta pokłada — u ołtarzów twoich. Albowiem lepszy dzień w sieniach twoich, niż gdzie indziej tydzień“. Modlenie było w nim.
A tak samo — czy śpiewał, czy grał, czy pląsał — nie mógł inaczej czynić, bo to w nim coś gra, śpiewa, tańczy. Z weselem i trąbieniem prowadząc skrzynią Bożą z domu Obedodom a do swego — król skakał, pląsał, nucił i grał. A gdy córa Saulowa Michol wymawiała mu brak godności i powagi królewskiej, on tem bardzo był zdziwiony.
— Przed Panem grałem, zawołał — i będę grał przed Panem.
To sam o odpowiedziałaby jaskółka, konik polny, lub szumiące kłosy, które też dzwonią i szumią Panu. I ta bezpośredniość to był najcenniejszy w nim djament.
Ale spojeń w nim było wiele a w spojeniach kruchość.
...Już rok trzeci mdlała ziemia judzka w udręce suszy. Gorące podmuchy lata wyssały z niej resztki wilgoci. Nadszedł zwykły czas deszczów lecz ani jedna kropla dżdżu nie padła na wyschłą pierś Kanaanu. Pomdlały macice winne i rodzić przestały. Mdłe źdźbła jęczmionów wychyliły się z spiekłej roli i pożółkły nie zawiązawszy kłosów. Łań, co na polu porodziła, opuszczała z jękiem swe młode bo nigdzie trawy dla nich nie było. Osły, wystawając po wysokich miejscach, nozdrzami chwytały powietrze i wysuwały z pysków spiekłe języki. Błędnie, zdziczałem okiem, rozglądały się woły po pustkowiu, które pamiętały soczystem zielonem pastwiskiem. Zawarły się źródła skalne co dawały napój zwierzowi leśnemu i polnemu. Padało martwe ptactwo łagodne, a dzikie — orły, sępy i kruki — chciwie rwało je i piło krew gołębią. Jękiem głodu i pragnienia nabrzmiały pola i lasy usychające, pełne szkieletów drzew i padłego zwierza.
A szafiry nieba były wciąż niezmącenie czyste i pogodne. Promienność ich stawała się okrutną i pełną grozy; raziła oczy i dławiła duszę. Ziemia legła u stóp oschłych sklepień niebios jak schorzała, z ziejącemi żarem usty.
Ludzie biegli od cysterny do cysterny i wracali pomieszani, z próżnemi naczyniami. Oracz wychodził na pole, patrzał na spękaną, w kamień obróconą ziemię i powracał z opuszczonem i rękoma, w zawstydzeniu nakrywszy głowę. Ludzie nie śmieli patrzeć sobie w oczy, lub patrzyli podejrzliwie, szukając w kim jest ta wina, za którą tak są karani. Bowiem ziemia Kanaanu ma rozpoznanie zła i dobra i raczej cała uschnie lub zapadnie się w czeluście, niż pozwoli by deptała ją stopa zabójcy, cudzołożnika lub bałwochwalcy...
Zaczęto wyciągać stare urazy, dobywać zapomnianych krzywd, szukać zaschłych śladów krwi, dosłuchiwać się zbrodni...
Poszło szem ranie wielkie, zakłębiły się złości.
I doszedł ten pomruk do Dawida.
Stroskany pytał:
— Czyjaż więc wina? Czyj grzech dowiedziony, głośny, a bezkarny.
Odpowiedziano mu:
— Jak głodne z jaskiń wypędzone niedźwiedzie najgłośniej porykują Gabaonity, że bezkarną została krzywda, którą Saul im uczynił bo z gorliwości dla synów judzkich i izraelskich chciał z granic tej ziemi wyplenić Gabaonitów jako nie są oni z synów Izraela.
Przywołano ich. Stanęli przed królem mężowie z Gabaonu prawdziwie jak niedźwiedzie zgłodniałe, którym boki zapadły, a ślepia krwawo błyskają.
Dawid łagodnie do nich przemówił:
— Cóż mam wam uczynić, czem was ubłagać abyście przestali złorzeczyć tej ziemi, dziedzictwu Pańskiemu? Zostało saulowych bogactw wiele, mam-li wam je rozdać.
W dzikim uśmiechu obnażyły się ich zęby.
— Nie nasycim się, rzekli, ani pragnienia nie ugasimy złotem i srebrem Saula. My pomsty głodni. Chciał nas wyplenić, my chcemy jego nasienie wyplenić. Daj nam syny i wnuki Saula.
A przed domem Dawida, jak okiem zasięgnąć, wzgórza okryły się ludem.
Dawid zasłonił oczy. Nie przysiągł — że tam, na puszczy w Engaddy...
Lud mruczał:
— Za ojca niech będą wydani. Czas przebłagać Pana. Ziemia wyschła i piersi matek wyschły. Dzieci głodne, my głodni. Co tam król mówi?
Rzekli mężowie z Gabaonu:
— Wydaj nam siedmiu tylko z domu przeklętego, a powiesimy je Panu w Gabaa, które ongi było Saula. — Wydasz li je?
— Wydam — rzekł pobladły.
Było w nim złoto za oprawę drogim kamieniom, zaś królowi, co o życiu i śmierci, nagrodzie i pomście stanowić ma, bardziej granit przystoi.
I potoczyły się mrukliwe fale za pędzącą przodem gromadą dzikich gabaonickich niedźwiedzi, oblizujących się na smak krwi. Toczyły się płowogrzywemi ongi, dziś wypalonemi polami ku domowi, gdzie od suszy uwiędły jabłonie i pokładły się lilje zczerniałe.
Zdało się Resphie, że słyszy wołanie: „Saul, Saul“ jak niegdyś, gdy chciano go za króla, ale dziwnie złowrogim był teraz ten głos.
Wybiegła jak lwica dysząc ciężko.
— Daj nam syny przeklęte, wołano.
Głos uwiązł w jej gardle, lecz szarpnęła się i drzwi zastawiając sobą ręce rozwiodła szeroko, jak orlica nad orlęty.
— Daj syny.
W zdławionym gardle zacharczał jej głos:
— Przysiągł Dawid, że nietknięci będą. Pytajcie króla.
— Król je wydał, głupia niewiasto — wrzaśli. Za zbrodnie twego Saula wydani są by lud nie był wygubiony. Pan żąda z nich ofiary.
Obalili ją. Przeszli po niej. Porwali młodzieńców, związali bijąc i wykręcając im dłonie, niecierpliwi chwili gdy krew popłynie. I ponieśli ich do Gabaa, dokąd przywiedziono i pięciu wnuków saulowych, synów Meroby. Do Gabaa — Saula, gdzie ojciec i dziad tych siedmiu chodził w koronie!
Śród skał, za miastem, umęczono ich i drgające w bólach konania ciała zawieszono na siedmiu słupach „na górze, przed Panem“.
By Pan widział i ulitował się nad ludem.
„I umarli oni siedmiu pospołu“, a było to na początku czasu, kiedy zazwyczaj żniwo się poczynało jęczmionów, lecz teraz żąć nie było co.
Rozchodząc się patrzył lud na niebo czy już nie nadciągają chmury deszczowe, bo wargi mieli spiekłe, a krew ich nie orzeźwiła.

I za ludem odeszło stąd do swej otchłani cicho stąpając widmo nieszczęścia bo wypełniła się ta przyszłość, w którą ongi zapatrzyły się jego zimne, nieruchome o czy...
V.

Zostali śród skał i urwisk — martwi.
I jak martwe, na kupie kamieni, w zapadlin góry rozciągnięte ciało Resphy.
Ale życie w niem było. Ciche jego drgania niepokoiły szakali, które gdy noc zapadła, zwolna jak cienie z ukryć skalnych następować poczęły.
Zawył jeden — i drugi po nim.
Zajęczała noc głosem wygłodniałego zwierza.
Gdzieś załopotały skrzydła obudzonege kruka czy orła.
Ocknęła się Respha i jak widmo stanęła na skale przed siedmiu słupami. Gdzieś w dole słychać było szmer czyniony przez spłoszone zwierzęta, a potem rozległo się ich chóralne, pełne jęków i skarg wycie. Podniosła Respha kamień i rzuciła go w tę jęczącą przepaść, potem z krzaku ułamała gałąź i pod słupem Armoniego usiadła skulona.
Tu rankiem zastało ją kilka niewiast z Gabaa, w których czasu tej suszy nie wyschła była jeszcze litość.
— Respho, pójdź do domu, prosiły. Nie gniewaj Pana by czasem nie odtrącił tej ofiary, którą dla ubłagania jego z synów twoich uczyniono.
— Dobrze mówicie — rzekła — i ja proszę Pana by za tę krew młodą dał deszcz ludowi. Lecz patrzcie jakie niebo pogodne. Gdyby wiatr strącił które ciało lub sznur przegnił i spadłoby, a szakale by je poszarpały i kruki oddziobały zanim chmury deszczowe nadejdą, to może i ofiara byłaby za nic. Więc będę strzegła te martwe. A was o jedno proszę, przynieście mi wór włosiany, abym miała czem za dnia od żaru się osłonić, zaś w nocy podesłać na skale.
A gdy przyniosły jej wór i nieco posiłku i czem ognisko rozpalić, rzekła:
— Jeszcze was o jedno proszę. Powiedzcie — proszę — Dawidowi, że nie odejdę stąd póki nie spadną deszcze i póki król nie nakaże martwe te pogrzebać z czcią jako synom królewskim przystało.
Poniesiono te słowa Dawidowi i bardzo jęczała dusza jego, a nie śmiał przyganić Resphie, bo istotnie było odwiecznym zwyczajem by trupy powieszonych tak długo zostawały na słupach, póki Pan nieda znaku, że dał się przebłagać. Lecz długo w noc bezsenną dręczył go obraz tej kobiety, co śród wycia psów i szakali strzeże powieszone syny. Gdy sen nie przybywał, ujął Dawid harfę i trącił o jękliwe jej struny.
„Zemdlałem i startym jest bardzo — śpiewał w psalmie.
„Kiedyż karać nas przestaniesz, Panie!“
Deszcz nie upadł ani nazajutrz, ani dnia trzeciego, ani siódmego, ani dziesiątego. Przeszedł miesiąc i drugi i początek czasu, gdy zawżdy deszcze się poczynają.
A Respha wciąż strzegła zczerniałe i jak przy ognisku uwędzone ciała. W dzień oganiała je od orłów i kruków; w nocy odstraszała zwierza roznieconem ogniskiem.
I co noc wracała ta sama gromada, w okrąg otaczała skałę z powieszonemi i wyła żałośnie: „My głodne, głodne, czemuż nam bronią trupów“.
Czasem zachodziły na skałę i blizko się podsuwały. Raz ujrzała Respha na krawędzi skały wygięty grzbiet jakiegoś nowego zwierza. Gdy skakał w rozpadlinę oświetlił go płomień ogniska; dojrzała rozsypane po rudawej szerści jego czarne okrągłe plamy. I wnet, gdzieś opodal, słyszeć się dał ryk lam parta pustyni.
Zrazu gniewała ją ta natrętna wygłodzona gromada. Czasem, chwyciwszy głownię porywała się od ogniska i sam a jak zwierz błyskając wyszczerzonemi zębami biegła na nich tak straszna, że wszystko to pierzchało daleko. I ledwie już dochodziło ich przycichłe, smutne, głodne wycie.
Ale po miesiącu jednym i drugim przywykła do nich. I jakby jakieś stanęło jej z niemi przymierze. Czy urzekła ich, czy coś im przyobiecała, bo czasem i ognisko zagasło i coraz się zwężał krąg świecących łakomie oczów — i ona była jak martwa i gdzieś blizko, jakby tuż za krawędzią skały odzywał się lam part i rozmaity zwierz zachodził i węszył zapadniętemi od głodu robiąc bokami, a ona była nietknięta. Co ranek słońce widziało ją na tem samem miejscu skuloną, wyschłą, czarną, w opadających łachmanach lecz żywą, cudną ongi Resphę Saulową.
Wreszcie upadł deszcz na spiekotę Kanaanu, na lud wynędzniały, upadł śród gniewnych błysków nieba i łoskotów gromów.
A gdy deszcz upadł powiedziano Dawidowi, że Respha z skały nie zeszła i strzeże powieszone.
Ruszył się tedy król Dawid, a przypomniawszy, że i kości Saula i Jonatana dotąd jeszcze do grobu ojców, na spokój wieczny nie były złożone, poszedł zabrać je z Jabes Galaadzkiego. Bo po bitwie pod Gielboe zacnych mężów kilkoro nocą, ukradkiem zdjęło obezgłowione zwłoki tych dwu — króla izraelskiego i jego syna, na ścianie Betsańskiej przez Filistynów, na urągowisko przybite, i pogrzebali je pod drzewem w Jabes Galaadzkiem. Zabrał je stamtąd Dawid, a również kazał wziąć z słupów szczątki siedmiu powieszonych na górze Gabaa przed Panem i kości te wszystkie społem z czcią pogrzebał w Sela, w grobie Cysa, ojca saulowego. Tak tedy prochy mężów tych i synów i wnucząt w jednym spoczęły miejscu, na cichą wieczność.
Ale — rzecz dziwna — choć z słupów wszystko zdjęto, w noc po pogrzebie jeszcze się tu zjawiła Respha. A nie miała nic w garści ani kija, ani nic do rozniecenia ognia. Na zwykłym miejscu usiadła skulona i czekała na towarzysze swoje. Z zacieni skalnych cicho powychodzili. Jedna i druga — i wiele par oczów, łakomie świecących w krąg, jak paciorki na nić nanizane, otoczyło ją posępnym różańcem.
Wtedy przemówiła do nich łagodnie, jakby rozumieć ją mogli:
— Otom uczyniła z wami przymierze i obiecałam wam, że gdy syny moje stąd wzięte będą i pogrzebione, ja was głodnych i o kość żebrzących nakarmię! Ale nic nie mam nad moje ciało wyschłe. Weźcie je tedy i pożywcie się.
A gdy żadne się z gromady nie ruszyło, osunęła się Respha na ziemię i przyległa cicho. I długo była cisza, a ona czy usnęła, czy duch z niej uleciał... Aż rozstąpiły się szakale, doskoczył zwierz królewski, lampart z pustyni i pierwszy na niej łapę położył.
...Nad światem przeleciało Westchnienie.




PIEŚŃ.


Przypomniały mi się dwie niegdyś słyszane rzeczy i radbym je opowiedzieć, ale nie potrafię tego uczynić w słowach, w jakich sam je słyszałem, bo było to już bardzo dawno, a powtóre — rzeczy te zbyt długo żyły we mnie, przełamały się w mojej duszy, oblepiły jej cząsteczkami — i dla tego dziś mogę je powtórzyć tylko „swojemi słowami”.
Pierwsza — to pieśń. Jej wątek tylko został mi w pamięci, strofy całej ani jednej. Śpiewała mi ją przed laty dziewczyna, ot — ladaco, niedobra dziewczyna. Nawet o cień tkliwych uczuć jej bym nie posądził, a przecież — gdy wyśpiewała mi to, w oczach jej były wielkie łzy, te najcudniejsze z brylantów, w których lubi przeglądać się Bóg. I choć je szybko otarła — wiedziałem już, że pod stwardniałą grudą błota, spodem gdzieś, w jej piersi szemrze czyste, nieskalane źródło tkliwości.
Jej pieśń i druga, dawniej jeszcze, już nie pamiętam od kogo zasłyszana bajka, którą potem z kolei opowiem, — mają wspólny motyw taki. Cierpienie jest pospolitym objawem; jest go tak wiele, że nikt, nawet Bóg nie może sobie zaprzątać głowy wszystkiemi, których coś boli. Ale czasem jest ono tak okropne, krzywda tak okrutna, że krzyk jej biegnie przez zaświaty i Bóg strwożony schodzi sam na ziemię, ukazuje się „w osobie“ i ze wzruszeniem wielkiem przytula do boskiej piersi swe nadmiernie zbolałe stworzenie.
Tak się oto dzieje i w pieśni i w bajce.
... Ożenił się chłop z wybraną swą dziewczyną... Byli oboje z tego ukontentowani, ale cóż — nie mieli dzieci. Lata mijały — nie było. Chłop się tem markocił, ale nie tak znów wiele. Kazano mu odprawić jakieś praktyki religijne — odprawił. Kazano mu pójść do znachora i posłuchać jego rady — posłuchał. Gdy nic to nie pomogło, przestał sobie głowę zbytnio tem zmartwieniem nabijać, na co zresztą i czasu nie miał — cały dzień za domem, w robocie. Ale z babą było gorzej.
Może nie tyle była zapracowana, może prędzej z domową robotą uporać się mogła, dość że miewała chwile zadumy — i choć brała wtedy wrzeciono, ale palce jej wprędce nieruchomiały, a głowa smutnie opadała na piersi. Cała wtedy uchodziła w ciche, tęskne, trwożne wsłuchanie się. W siebie się tak w słuchiwała czy nie dosłyszy pierwszego szmeru rodzącego się życia, czy nie wyczuje pierwszego upragnionego drgnienia.
Ale cisza była w jej łonie, tylko z ciszy tej jak opar się podnosiła i zasnuwała ją całą — coraz gęstsza, z dnia na dzień silniejsza tęsknota...
Szły lata — i ludzie, patrząc na chłopa, z politowaniem kiwali głowami: „Biedak, żonę ma warjatkę“. Bo nieswoja taka jakaś się stała, tak cała uszła w tę swoją tęsknotę, w sobie się zamknęła i tak nieochotnie i czasem nie do rzeczy odpowiadała... Więc myślano, że złe słabą jej głowinę obłąkało.
Chłopu bardzo jej żal było — i za nic najmniejszego nie czynił jej wyrzutu, choć widział, że i robota już jej się nie sporzy. Pewnego dnia do domu wróciwszy zastał ją przy kołysce, w której na posłaniu z siana klocek dębowy z gruba ociosany ułożyła i z dziecinnem na twarzy uradowaniem kołysała to drewniane dziecko. I wtedy nic jej nie rzekł.
Tylko usiadł gdzieś w kącie i twarz dłonią przysłonił, a choć chłop był twardy, spracowany, do czułości nieskłonny — coś mokrego między palcami mu się sączyło...
Teraz ona miała swą jedną zawsze rozrywkę, z niego zaś ludzie się śmieli. „Lepiej sprałbyś babę, a do roboty ją napędził, — mówiono — niż pozwalać jej na taką warjacką i nawet grzeszną zabawę“.
On na to ręką machał i słowem jej nie przymówił.
A ona nawet poweselała i na wybladłe liczko lekki powrócił jej rumieniec. Już nie zastawał jej w takiej martwej jak dawniej zadumie, kiedy nawet z kąta się nie ruszyła, nawet okiem po nim nie powiodła — gdy wracał. Teraz ledwie nogę za próg przełożył, porywała się od kołyski i, witając go przyjaźnie, ręce mu kładła na ramiona i patrzyła mu w oczy z takiem w swoich rozradowaniem, z taką roześmianą obietnicą, że w nim aż dech spierało i słodki szedł po nim dreszcz.
Ale gdy chciał zacząć rozmowę, kładła palec na ustach i wracała do kołyski, którą całą muślinem osłoniła — i z troską w nią zapatrzona znów kołysała, kołysała bez końca, przyśpiewując to ciszej, to głośniej; „Luli, luli...“
Chłop w milczeniu ze spuszczoną głową jadł wieczerzę, gdy zaś spojrzał w tamtą stronę i pomyślał, że pod muślinem wykołysuje się klocek dębowy — piołunem mu zachodziła strawa, kładł łyżkę i szedł do swego kąta. Ciężko jak kłoda walił się na posłanie — spać, spać, nie widzieć, nie słyszeć...
I nieraz, gdy w nocy się obudził — wciąż jeszcze słychać było miarowy stuk kołyski. Wtedy prawie strach go zdejmował. Przed ciemnym świętym jakimciś obrazem lampka się dopalała, knot skwierczał, coraz głębiej uchodząc w wodę; światło to przygasało, jakby zdławione zewsząd napierającym, zgęstniałym mrokiem, to wybuchało nagłą jasnością, od której cienie się rozlatywały, opuszczały w dół, kołysały po ścianach i łopoczącemi bezgłośnie skrzydłami muskały główkę nieruchomą, wspartą na ręku — cierpliwą, upartą, niezmorzoną...
Nieswoim jakimś wtedy głosem prosił:
— Andziu, a połóż-że się przecie...
Wreszcie doszło do tego, że ona od tej kołyski już wcale nie odchodziła. W oczach jej paliła się gorączka, na twarzy zastygło jakieś bezdennie trwożne oczekiwanie i niepokój.
Kołysze, kołysze, a naraz poderwie się i przypadnie głową do owego muślinem osłonionego drewna — i słucha, a słucha; dziwne ognie przebiegają jej po twarzy i w wejrzeniu coś dzikiego błyska. Toczy okiem dokoła niczem tygrysica strzegąca swych małych.
I znów kołysze, i znów przyśpiewuje — luli, a w śpiew jej wrywają się raz po raz przenikliwe jakieś akcenty — ni to tryumfu, ni to na trwogę.
Zmarniało im gospodarstwo i jedna tylko została krowina. Zwiedzieli się różne oszusty, że tam kulawo idzie i oto raz — gdy chłopa nie było — wsuwa się do izby ktoś z ryżą, śpiczastą bródką.
— Sprzedacie krowę, gospodyni?
Nic nie rzekła, ręką tylko machnęła żeby szedł sobie. Wyszedł, ale za chwilę już dwu ryżych było.
— Gospodyni, wy nam krowę sprzedacie, bo tak powiedział gospodarz. On nam powiedział, żeby my za nią zapłacili wam pięćdziesiąt rubli. Nie macie się co spierać bo to już targ skończony.
Szarpnęła się, żeby ich wypędzić, ale naraz coś do miejsca ją przykuło. Głowę przychyla do kołyski, słucha a cała krew jej uszła z lica. Dziko zamachała rękoma.
— Idźta, idźta ludzie, idźta precz!
— Już pójdziemy, już zaraz pójdziemy, gospodyni, tylko weźcie od nas te pieniądze. No, już weźta przecie... Ot, patrzajcie — gospodyni — my kładziem je tu, tu.
Coś wsunęli pod poduszkę.
I poszli — krowę z sobą powiedli.
Wpada chłop na odwieczerz, a ludzie mu już na drodze powiedzieli — że baba krowę sprzedała. Trząsł się, jak liść osiczyny.
— Gdzie krowa? huknął od progu.
A ona palec na usta swe kładzie, cichość jemu nakazuje.
— Gdzie krowa — suko ty zaprzepaszczona — gdzie pieniądze?
Rękami rozwiedła — pomieszana; na poduszkę wskazała.
Chłop sięga — tam brudnego papieru kawałek.
Uh — ryknie, jak nie chwyci siekierę i ciosem, co dębu by rozłupał, jak wytnie w nakryty muślinem pieniek...
I wtedy to ten straszny w zaświaty uderzył krzyk:
— Zabiłeś!
Szkarłatnym strumieniem krew z drewna trysnęła...
Runął chłop rozpaczą podcięty — i cisza nastała.
W tę zgrozę krwawą, rozpaczną — z przestworzy wywołany i sam pomieszany zeszedł wtedy Bóg. Matkę, ojca i to z cudu jej miłości już poczęte dziecko zgarnął w swe ramiona i — uchyliwszy pomoc aniołów, którzy służyć mu chcieli — ostrożnie i czule poniósł sam wszystko troje, do siebie.






OPOWIEŚĆ DRUGA.


Innym znów razem było tak.
Miał chłop konia — starą strudzoną szkapą, z zapadniętemi bokami, skrzywionemi nogami, szerścią gdzieniegdzie powycieraną od niewygodnej uprzęży, śladami strasznej oparzeliny na zadnich nogach oblanych kiedyś kwasem siarczanym z spadłej z wozu butli. Długą a niewesołą historję opowiadały jej sterczące gnaty, blizny liczne, skaleczenia, narośle dziwne i smutek bezbrzeżnie łagodnych oczu.
W tej rodzinie chłopskiej lata długie już przebył i zżył się z nią. Jego przyjaźń i życzliwość dla niej wyrażała się w tem, że swoją niezmiernie ciężką służbę pełnił jakoś ochoczo. W pierwszych latach gdy los sprzągł go z nimi, pracował z poddaniem się biernem jak każda istota przyniewolona, do niczego z dobrej nie przykładając się woli. A z czasem — dobra wola właśnie coraz była wyraźniejsza.
Szło to zapewne — taką drogą. Najpierw do nich wszystkich się przyzwyczaił. Gospodarz — towarzysz jego przez dzień cały, prądki do bicia, hojny na razy zgoła niepotrzebne — ot tak, iż ręka bezczynna świerzbi a na sercu niewiadomo czemu niecierpliwość wzbiera — lecz z tem wszystkiem na pamięci mający, aby worek z obrokiem we właściwym czasie jemu podwiesić; baba, co mu wieczorem kubeł świeżo zaczerpniętej chłodnej, jak kryształ czystej wody podaje; — i starszy wyrostek co latem, nocą, oklep na nim gania na pastwisko, gotowy zawsze do swawoli, która i w koniu jakieś przypomnienie młodości budzi; i dziewczynka też do zbytków skora i — byle sposobna chwila już hyc! mu na grzbiet, próbuje jazdy, targając go za resztkę wypłowiałej grzywy — wszyscy oni nie byli to już jacyć tam pierwsi lepsi ludzie, lecz wybrani z mrowia obojętnych, kręcących się po świecie, i związani z nim tysiącem nici. Gdy rodzina się powiększyła, matka pewnego słonecznego popołudnia wyniosła na dwór otulone w jej chustę coś małego, różowego, ładnego i podetknęła mu to pod sam łeb.
— Pats i ty. Ucies się, bo to twój dziedzic!
I on to obwąchał, dotknął pyskiem różowego ciałka, parsknął i dostał porządnego klapsa. Być może jednak, iż tej właśnie chwili poczuł, że wszedł do rodziny.
Odtąd nie było to już przyzwyczajenie, lecz przywiązanie. A że w przywiązaniu tkwią zawsze pierwiastki troski i dbałości o los swoich i że każde uczucie czyni przenikliwszą głowę — więc łatwo już teraz uchwycił przyczynowość, istniejącą między jego ciężką pracą a dobrobytem tych, których pokochał.
Chłop siedział na małym bardzo nędznym kawałku roli. Długa wązka płóska tej ziemi zaczynała się górką oślepiająco wyiskrzonego białego piasku, która chyba do tego tylko służyć mogła, do czego służyła — za cmentarz zdechłych bydląt. Tu wyciągano ich zwłoki; spuszczone z łańcuchów psy nocą, dniem zaś wrony i kruki rozprawiały się z padliną; deszcz i słońce bieliło szkielety i od białości ich — póki sypki piasek nie wessał kości — jeszcze bardziej iskrzyło się bezpłodne wzgórze. Od górki ku chacie idąc, w długiej wstędze trafiały się kawałki nieco lepsze i znów nieco gorsze; dopiero za drogą był błogosławiony „dołek“, w którym ziemia czerniała i tam, gdy rok suchy, ładnie obradzały kartofle, no a w mokry gniły. Za mało było wszystkiego, żeby przekarmić rodzinę i konia.
Ratowało ich to, co zarobił chłop zwózką. Budowano stacyę w pobliżu, była fabryka jakaś, wynajmował się z furmanką i koniem — i żyli.
Z początku trudno było koniowi ustalić związek, jaki zachodzi pomiędzy tem, ile razy on — wożąc kamienie, zwir, cegłę lub żelastwo — obróci z furmanką od miejsca do miejsca — a nastrojem domowników, ale cały szereg faktów, które mu się wyżłobiły w pamięci, pouczył go, że im bardziej on się namęczy, tem ów nastrój jest weselszy; im mniej — tem cierpszy; gdy zaś się trafi, iż roboty niema, i cały dzień z gospodarzem przestoją bezczynnie, oczekując na zażądanie — to wszystko w domu chmurą zachodzi. Głodny głodnego zawsze przewącha; koń pojął, że chmurny nastrój bywa oznaką głodu. Wreszcie kiwnąwszy łbem powiedział sobie:
— Rozumiem o co idzie.
I stosownie do tego postępując, był istotnym rodziny całej żywicielem. Nie czuł się nieszczęśliwym. Ciężko bo ciężko, ale były przecież chwile ulgi i wypoczynku. Ot, słońce siada za borem, bydło wraca do domu — i oni z gospodarzem wracają. Ledwie między opłotkami zapach swojej wsi go obleci, znów odrobiną rzeźkości krzepi się jego niesłychanie zmęczone ciało. Powieki, co cały dzień ociężale opadały mu do pół oka — podnoszą się, wejrzenie już rzeźwiejsze, łbem potrząchuje z jakimś niezwykłym rozmachem.
Dom. Swój dom! Miło jest rozejrzeć się po obejściu i upewnić, że wszystko jest, jak być powinno — i nikogo nie brakuje ze swoich. Zdejmują uprząż. Dobra chwila. Otrząśnie się, jakby jednym zamachem chciał zrzucić brzemię mozołu i zmęczenia. Jest wolny, będzie sobie szczypał trawę koło domu, wytarza się na swoich śmieciach. Będzie się czuł przy swoich.
Lubił koń ciche, letnie, księżycowe noce. Nie zamykano go, bo miał czujną straż z zawziętego kundysa i zresztą ktoby się łaszczył!
Całą noc — krótką, jasną, pod świt pieszczącą chłodem — wałęsa się z miejsca na miejsce po całem obejściu. Kundys zaszczeka i ujadając pomknie dokądciś. I on za nim wolno stąpa, wyjdzie na drogę, rozejrzy się. Nic szczególnego. Droga pusta. Senny, srebrny świat. Spokój, który niewiadomo po co psy mącą.
Zawróci i pójdzie w drugi koniec, gdzie widać wielki obszar pól, pławiących się w rozpylonem, błękitnawem świetle; w dali bieleje cmentarzysko zwierząt. Uroczysta cisza, której słuchałoby się bez końca. I koń słucha długo.
Ale przypominają mu się swoi. Zawraca ciężkim krokiem i podchodzi do domu; czasem przystanie koło okiennicy, słucha, chrapliwie wciąga dech — jakby chciał się upewnić, że oni tam są; czasem zacznie się czochać o słup ganku. Z wnętrza zaspany głos pyta:
— Kto tam?
— Cichoj, głupi, to śkapa — strofuje ktoś drugi.
Tak, to wasza szkapa — potwierdza w duchu koń. Gdyby mógł przemówić, dodałby:
— Śpijcie z Bogiem.
…Cała ta skrom na pomyślność wisiała na jednej słabej nici — wątłych siłach starej szkapy i urwała się — jak się rwą nici — odrazu a nie w porę.
W niedzielę którąś — jak zwykle pojechano do kościoła i wrócono dobrze po południu, gdy już słońce opuszczać się zaczęło, — w liczniejszej kompanji, bo kilku kmotrów i kumoszek do chłopa się w odwiedziny wybrało. Powrót był wesoły, ludziska już utraktowani, a w domu nowy zaczął się częstunek. Aż wbiega roztargana dziewczyna:
— Tatu, śkapa zdycha!
Już w powrotnej drodze koń niezwykle bokami robił, ale na to nie zwrócono uwagi. W świecie złud, pow stających z oparów wódczanych, nie dostrzega się lub pomija dużo rzeczywistości.
Gromadką całą pobieżono i okazało się, że koń istotnie kończy życie. Jakąś godzinę spędzono koło niego, radząc, próbując postawić go na nogi, różne stosując środki. W reszcie ktoś zawyrokował:
— Nic z tego nie będzie. Ostawcie go — a lepiej zaciągnąć odrazu na górę, niech tu na oczach nie leży. I sami goście po miękkiej, zielonej miedzy zawlekli szkapę ku białemu cmentarzysku.
Szło już tylko o to, aby frasunek gospodarzy rozproszyć i humor ogólny przywrócić. Mdły, ułudny opar wódczany znów to sprawił, iż klin troski stał się niebolesnym. Późno w wieczór, gdy wielki księżyc już wzeszedł, niepewnie stąpająca kompanja odprowadziła kumotrów na koniec wsi.
…Tymczasem koń konał. Dręczyło go pragnienie, wyschły język nie znajdował odrobiny wilgoci, wysuwał się szukając jej nazewnątrz — i zamiast rosy zgarniał sypkie ziarna piasku. Dręczyło go niezrozumiałe jego osamotnienie. Okiem, w którem zbiegła się resztka życia — słał ku widniejącemu niedaleko domowi nieustanne, uporczywe przywoływanie. Wołał gospodarza, gospodyni, wołał wyrostka, dziewczyny, kundysa. Wszyscy swoi byli mu przytomni w myśli.
Noc kładła się wokół. Srebrna cisza zamknęła się nad nim w obojętnym, bezdennym przestworze. Coraz to bezsilniejszy łeb podnosił się jeszcze i okiem słał jedno i to samo przywoływanie. Aż cicho zajęczał i powiekę opuścił przed jakąś straszną, bezlitosną prawdą…
A wracali wtedy jego gospodarze miedzą dla skrócenia drogi i gdy byli kole górki, tknęło ich coś by zajrzeć do szkapy. Lecz gdy się zbliżyli w uroczystej ciszy nocnej — jakaś moc wstrzymała ich w miejscu.
Było to w chwili, gdy Bóg w widomej osobie pochylił się nad koniem, ujął łeb jego w swe ręce i boskiem okiem wchłonął ostatni, zachwycony, wdzięczny błysk gasnącego wejrzenia szkapy...

I ciche krzyki dolecą w zaświaty.





SZKLANY DZWON.


W jakimś zagłębiu duszy, na dnie jej, gnieździło się w mnie dawniej uczucie sieroctwa. Przychodziły chwile, iż z swego ukrycia wypełzało ono, snuło się po duszy, jak dym cierpki podnosząc się coraz wyżej, aż mnie całego spowinęło.
Dziwne i dręczące miałem wtedy wrażenie. Zdawało mi się — jakby to określić? — że człowiek tylko pozornie zbliżać się może i przytulać do innych. W istocie zaś każdy z nas ma swój szklany dzwon i w nim się porusza, on idzie za człowiekiem wszędzie — niewidzialny i nieodstępny towarzysz, a zarazem nieprzenikniona między nami zapora.
Zjednoczyć się, wtulić się w czyjąś duszę! Będziesz się łudził, że to jest możliwe póki naraz, pomiędzy tobą i drugim, nie wyczujesz czegoś chłodnego, ślizkiego — szklanej ściany tego dzwonu, w którym zamknięty jesteś na wieczne o samotnienie... I pocałunki są złudzeniem, i uściski są złudzeniem. Zbliżamy usta do ust, ale całujemy przejrzystą, zimną, nieprzeniknioną powłokę — nasz dzwon — i po ślizkiej jego powierzchni zesuwa się dłoń szukająca uścisku.
... O zmierzchu pewnego dnia, na schyłku zimy, szedłem — obcy przybysz — w zwartym tłumie, który zalał ulicę w Ł. W każdem prowincjonalnem mieście jest taka ulica, a nawet tylko jedna strona jakiejś ulicy, gdzie o pewnej porze wylęga wszystko, co żyje. Już po drugiej stronie przechodni mało, na przyległych pustki, a tu — procesja, mrowie depczących sobie po piętach, parotysięczne towarzystwo, spacerujące — od rogu do rogu. Dzień był zda się świąteczny.
Posuwałem się krok za krokiem pomiędzy gromadkami panien, uczniów, oficerów, cywilnych, żydów eleganckich i chałaciarzy, wieśniaków przybyłych pogapić się, wieśniaczek, dla których nazajutrz wspomnienia tego spaceru będą rzeczą godną opowiedzenia.
Młodzież szła ramię przy ramieniu lub trzymając się pod ręce. Samotnem u przechodniowi w takim tłumie ciasno jest jakoś i niezręcznie; przepychają go z miejsca na miejsce. Los mój podzielała bardzo młoda dziewczyna, również sama. Fala ludzka po kilkakroć już to zbliżała nas, to znów oddalała. Już mi zginął z oczu jej czarny aksamitny berecik z czarnem piórkiem — i znów znalazł się tuż przy mnie.
W wdzięcznym owalu drobnej, bladej twarzyczki osadzone ciemne oczka musnęły mnie niepewnym spojrzeniem. Miły miała wyraz i miłe spojrzenie, ale jakieś ulatujące — jakby się trwożyło lub wstydziło. Gdzieś, kiedyś widziałem już takie oczka, które wzrokiem wciąż gdzieś lecą, czegoś szukają i nie znajdują punktu, rzeczy, człowieka — nic, w co by się w patrzyć mogły dłużej.
Była jeszcze bardzo młodą, jakby dopiero z lat podlotka wyszła — coś dziecięcego naw et grało jeszcze w jej twarzyczce, ale nie było w niej niefrasobliwości, kokieterji, roześmianego zuchwalstwa szesnastu lat. Szła zachmurzona i taki wygląd musiała mieć zawsze.
Chwila obserwacji pouczyła mnie dużo. Ten tłum znał siebie oczywiście w każdej swej cząstce. Aksamitny berecik z czarnem piórkiem był mu widać znany. Trzymające się pod ręce szeregi panien usuwały się od niego, a młodzi ludzie mijając go wymieniali porozumiewawcze spojrzenia. Źle więc z czarnym berecikiem... „Własność ogółu“! Nie wiem czemu przyszło mi wtedy na myśl to właśnie wyrażenie, zasłyszane kiedyś — w sądzie. Podsądną była dziewczyna, której zarzucano lekkie obyczaje. Sędzia ją nazwał „własnością ogółu“!
To dzikie słowo głęboko utkwiło mi w pamięci.
A czy też w tem dziecku jest jeszcze coś jej własnego, po co nikt nie ma prawa sięgać? Zdaje mi się, że to była jedyna myśl, jaka poprzedziła chwilę, kiedy wyminąwszy szereg rozdzielających nas osób, podszedłem do czarnego berecika i w głos zapytałem, czy pozwoli mi sobie towarzyszyć. Było to w miejscu, gdzie kończyła się przechadzka, zkąd fala zawracała i gdzie dlatego tłum kłębił się najgęściej.
Miałem wrażenie, iż coś zasyczało dokoła nas i syk ten tysiąckrotnie się powtórzył. Przemknęły mi w oczach spojrzenia dwóch młodych panien — zawstydzone i zarazem jakieś litujące się. Strojna dama, idąca pod rękę z panem, obejrzała się i zmierzyła mnie pogardliwem spojrzeniem. W grupie oficerów ktoś głośno parsknął śmiechem. Tuż koło siebie widziałem przez moment nader dostojne oblicze siwobrodego jegomościa i dostrzegłem jak z twarzy jego ginie powaga i jak przymrużywszy oczy poczyna mrugać ku mnie filuternie i jakoś obrzydliwie.
A mój biedny czarny berecik miał minę w najwyższym stopniu zmartwioną, zawstydzoną i rozgniewaną nawet.
Jakiem śrozpaczliwem szarpnięciem wydostała się z kleszczów tłumu i puściła się szybko w boczną ulicę.
Tu było pusto. Biegła nie oglądając się i dopiero gdy była tak daleko, iż ucichł goniący za nami pogwar tłumów — poczęła zwalniać kroku, obejrzała się i widząc, że idę za nią, stanęła.
Podszedłem do niej. I znów to niepewne spojrzenie, nie mogące się zatrzymać musnęło mnie na mgnienie, odleciało — czy zasunęło się w siebie — a za chwilę wróciło i znów pierzchło.
Zapytałem się, czy się gniewa, że ją zaczepiłem. „Nie, tylko w pierwszej chwili to tak dziwnie. Przy tylu ludziach...“ Opuściła głowę, a podniósłszy ją po chwili i próbując patrzeć mi w oczy, zapytała:
— A zkąd pan wiedział, że — mnie można zaczepić? Szłam przecież jak inni... Myślałam, że nikt na mnie nie zważa...
Przeprosiłem ją i zaproponowałem przechadzkę. Prosiłem, żeby sam a wybrała w którą stronę, bo ja miasta nie znam. — „Dobrze, rzekła. Może w stronę rzeki?“ — Dobrze. — I poszliśmy. Podałem jej rękę, zawahała się — więc ująłem sam jej rączkę dziecinnie małą i zasunąłem pod swe ramię.
Szliśmy ulicą w dół ku jakimś rozległym błoniom, zalanym w odą i zasnutym gęstym, brunatnym, marcowym oparem. Przechodziliśmy koło starego kościoła na wzgórzu, koło jakiegoś pałacyku w kępie bezlistnych drzew. Pytałem ją o wszystko, co wpadało mi w oczy; ona objaśniała, opowiadała, prowadziła.
Czułem, iż przyjemność jej sprawia taka właśnie rozmowa o rzeczach potocznych, zwykłych, niezahaczających o to coś brudnolepkiego, obrzydliwego — co gdzieś za nią się wlecze, co ją piętnowało tam, w tłumie ulicznym. A w ogóle wydała mi się sympatyczną. Rozstrzygnął o tem głos i spojrzenie. W głosie nie miała fałszywych lub robionych nut — zupełną bezpośredniość; i to samo w oczach, których spojrzenie usuwało się i chowało, ale schwytane ukazywało przejrzystą do dna toń. Lubię dziewczęta, których dusza odzywa się w głosie i odbija w oczach. Lubię płochliwe cienie, gdy kładą się na szczupłych policzkach lub pod rzęsy. Lubię twarz, która mówi nie samemi ustami.
Wieczór zapadł. Od rzeki ciągnęło zimnym wyziewem. Zawróciliśmy.
Dobrze mi z nią było. Dotąd ani jednem słowem nie potrąciłem o nią samą, nie wypytywałem jej o nic.
Naraz minęła nas dziewczyna strojniej od mojej towarzyszki ubrana, bardziej krzycząco, o niemiłym wyglądzie. Ich spojrzenia się skrzyżowały. Czarny berecik szepnął:
— To Andzia, my razem mieszkamy.
Głos jej jakoś upadł. Zaraz poczułem, że w tej chwili staje się niespokojną, że coś poczyna ją dręczyć. Ręka jej wysunęła się z pod mego ramienia. Uchwyciłem spojrzenie z pod oka, niemiłe, niespokojne, pytające. Rzeczywistość nas przywoływała. Czemś dusznem powiało.
Zapytałem ją — czy same mieszkają z Andzią. — Nie, mieszkają u „starej“, płacą jej za mieszkanie i stół. Ale słowa jej się plątały. Nie trudno było zrozumieć, iż jest zupełnie zależną od „starej“, zwykłej zapewne stręczycielki. Szliśmy dość długo w milczeniu, które przerwałem tylko kilkoma słowami, prosząc żeby mnie zaprowadziła do siebie. Kiwnęła głową — i odtąd szła z główką opuszczoną, cała jakaś mniejsza — i nie szła już obok mnie, lecz wyprzedzając i spiesząc się.
...Drzwi nam otworzyła służąca, z pozoru wiejska dziewczyna, bosa, o rudych włosach, bardzo brzydka, z twarzą złociście czerwoną od piegów. Wyszła z kuchni, drzwi do której z przedpokoju były uchylone i przez nie widać było niemalowany stół kuchenny, na nim przylepiony ogarek palącej się świecy, a przy niej rozłożoną jakąś małą, grubą książeczkę.
Weszliśmy do pokoju, wyglądającego na salonik. Na małym stoliku płonąca lampa osłonięta była ponsowym abażurem; panował półmrok; pachniało perfumowaną dusznością.
Przebiegła szybko ten pokój i wprowadziła mnie do drugiego. Tu zrzuciła swój czarny berecik i okrycie i zaraz pobiegła do lustra.
Poprawiając włosy, przepasane szeroką ciemnozieloną wstążką, kręciła główką zupełnie jak ptaszek.
„Ma takie same jak ptaszek czarne paciorki w oczach i takąż w nich beztroskę“ — pomyślałem. Ta niefrasobliwość synogarlicza wystąpiła w jej spojrzeniu dopiero teraz, gdy patrzyła na samą siebie. Musiała ją bardzo cieszyć jej uroda. Jej spojrzenie nie było już niepewne i zabłąkane; miała przed sobą coś, do czego mogła przylgnąć okiem długo i pieszczotliwie. Biedne dziecko — nie kwitnie świat temu, kto po za sobą nie śmie na niczem zatrzymać oka.
Żal mi jej było bardzo. Ale gdym od niej oderwał wzrok i rozejrzał się po tej sypialni, uczułem w zrastający ciężar na piersiach. Coś waliło się na mnie. Z kątów dusznego pokoju wyglądały zimne oczy jakiejś ohydy, wysuwały się lepkie wstrętne macki, kłębiły w cieniu jakieś odrażające wężowe sploty. — Ciężko mi poczęło być, duszno. Nie miałem już co do niej gadać. I znów gryzący opar bezkresnego sieroctw a tchnął na mnie takiem zimnem, iż uczułem coś blizkiego rozpaczy. Przez chwilę tam, nad błoniem, wtulonem w mgły, pieściła mnie jakaś ułuda, jakieś niepewne spodziewanie się cudu, który może rąkami tego wydziedziczonego dziecka roztłucze szklane ściany mojego więzienia. Prysła teraz ta złuda — i już nie szklaną czułem za sobą przegrodę, ale jakieś spiętrzone dokoła zwały lodów, których nic, nawet litość i spółczucie losowi tego biedactwa stopić już nie mogło. Żal mi jej było, ale o granitowo twardą między nami zaporę żal ten tłukł mdłą, bezsilną falą.
Trzeba iść! I znów wyjrzała ku mnie pustka ulicy szara, zimna, w którą mam wracać. Wstrząsnąłem się mimowoli.
Wtem doszedł do mnie jakiś przyciszony, monotonny śpiew.
Dziewczyna odeszła od lustra, na palcach zbliżyła się do zamkniętych drzwi, uchyliła je i chwilę słuchała.
— To Kasia — szepnęła, zamykając drzwi z powrotem.
— Kasia to ta ruda dziewczyna, która nas wpuściła? — zapytałem.
— Tak, nasza służąca.
— Cóż ona takiego śpiewa?
— Nabożne pieśni.
Uśmiechnąłem się.
— Nabożne pieśni? Tutaj!
— A tak, naprawdę. Jak tylko starej nie ma, Kasia zamyka się w kuchni i śpiew a bardzo ładne pieśni. Ale ona w cale nie ma głosu, ani słuchu. Mruczy coś i tyle.
— Co ona teraz śpiewa? — zapytałem jeszcze.
— A zaraz panu powiem.
Znów uchyliła drzwi i na chwilę poszła do drugiego pokoju.
— Śpiewa „Płaczcie anieli“, — rzekła wróciwszy.
— Co to jest „Płaczcie anieli“?
— To jest taka pieśń na wielki post. Smutna. O śmierci pana Jezusa. Teraz przecie jest wielki post.
— A Kasia nie śpiew a wesołych pieśni?
— Nigdy. To dziwna dziewczyna. Chce pan, to coś o niej opowiem.
— Proszę.
— Ona jest ze wsi. Stara sprowadziła ją przez jakichś swoich znajomych. Kasia nie wiedziała nic o tem, co tu u nas się wyrabia, a jak się dowiedziała, to dalej płakać i powiada do starej: „Ani jednego dnia nie będę“! Stara na to: „To idź do djabła“. — I zaczęła Kasia pakować manatki, a my z Andzią żałowałyśmy, że odchodzi, bo taka cicha — jednem słowem dobra dziewczyna. Poszłyśmy do kuchni, posiadałyśmy i patrzymy jak ona się szykuje do drogi. Andzia się rozżaliła i zaczęła płakać i prosi Kasię — zostań. „Tyle — powiada — wycierpiałyśmy od tamtej Maryny, co była przed tobą — tak a złośnica — i we wszystkiem stronę starej trzymała — i teraz pewnie znów taka sam a nastanie; nie dość tego, co ucierpimy od starej, to jeszcze i od służącej. A ty byś nas pożałowała“. — „Mnie w as bardzo żal, moje dziewczyny, — powiada na to Kasia — i jednej chwili bym was ztąd wyciągła, ale że tego nie mogę, to i swojej duszy tu przy w as gubić nie mogę“. Tak mówi, ale się zadumała. Siedzi, siedzi, duma i powiada tak: „Jak Pan Jezus nie dopuści, to nic mi się nie stanie. Zostanę, gdy mi jedno przyrzeczecie“. — Powiadamy — dobrze. — „A to — że codzień jak stara wyjdzie i nikogo nie będzie, to przyjdziecie tu do kuchni i zmówimy razem pacierz“. Powiadamy — dobrze, ale ja jeszcze mówię tak: „A co tam wart nasz pacierz“! A Kasia: „Cicho, — kto może wiedzieć co wart twój pacierz. Może więcej niż mój“. — Więc na tem stanęło i ona została. Stara jej nie lubi. Nie daje jej wieczorem światła do kuchni, żeby nie miała przy czem czytać; my jej dajemy ogarki. Przylepi sobie na stole i czyta albo śpiewa z książki. Tylko śpiewać nie umie — to ja jej zawsze melodję poddaję.
— A ty znasz te pieśni? pytam.
— Znam, jeszcze z domu.
— A starej niem a teraz?
— Właśnie że niema.
— To czemu nie pójdziesz do Kasi pośpiewać?
— Poszłabym. A pan?
— Nie zamykajcie drzwi, to ja posłucham. — Klasnęła w ręce i pobiegła.
Drzwi zostały otworem. Stanąłem w framudze ich.
I już wtedy szło do mnie skądcić jakieś rozradowanie nadzwyczajne, nieznane, pewność, że się zbliża coś dobrego, upragnionego. I już wtedy czułem jak przybywa wkoło mnie przestrzeni wolnej i czystej. Pierś inaczej zaczęła oddychać.
A w kuchni słodki, dziewczęcy głos na monotonnie smętną nutę zawodził: — „Płaczcie anieli, płaczcie duchy święte...“
Nigdy nie słyszałem tej pieśni, w której wszystko co jest na świecie lub co ludzie wymarzyli — od kamieni i zwierza dzikiego do aniołów — płacze i wyrzeka, zasmucone śmiercią Pana Jezusa.
I czułem prawdziwie, jak dusza mi się otwiera przed łzami, spadającem i zkądciś zwysoka, a tak gorącemi, iż jedna chwila — i oto śladu nie ma po tych zwałach lodowych, które tylko co piętrzyły się wkoło mnie. I dzwon szklany rozbity — i jakiś górny powiew rwie wolnem przestworzem. Ale i coś ważniejszego jeszcze, nieskończenie dla mnie ważnego się stało...
Oto z nieprzepartą pewnością uczułem, iż nietylko żadnej między nami trojgiem niema przegrody, ale że my — jedno... Tak, ta Kasia, która w złem miejscu została by pacierzem osłaniać ginące dusze — i ukradkiem, przy ogarku świecy, swym fałszywym głosem wyśpiewuje w nabożnej pieśni swe tęskne ukochania, — i to zaprzedane wiedźmie, pełne wdzięku dziecko, co „gdy niema starej“ słodkim głosem zawodzi czyste melodje, zasłyszane w domu — i ja, dręczony samotnią duszy — my jedno. I do tego by poczuć się jednem nie potrzeba słów, nie potrzeba zbliżenia — nic, dość ot tak — zasłuchać się razem w lecący górą płacz aniołów...
Wtem dzwonek się rozległ. Śpiew umilkł. Dziewczyna pędem przybiegła...
— To stara wraca, — szepnęła zamykając za sobą drzwi.
Boże mój, co mogłem jej powiedzieć — memu małemu, czarnemu berecikowi — i jak dziękować za radość i łaskę, którą mi uczyniła. Ująłem jej dłoń — malutką, białą, nienauczoną pracy — i ucałowałem nic nie mówiąc.
Potem wyjąłem zapłatę, należną „starej” i położyłem na stole.
...Gdym wyszedł — cicha noc płynęła nad miastem. W górze, kędyś, szło jeszcze echo... Płakali anieli....





O ZMIERZCHU.


Jest przy gaśnięciu dnia jedna cudna chwila. Jej czar wszystko przenika; wszystko jej słodycz melancholijną wyczuwa. Martwe rzeczy — czyli te, których życia nie rozumiemy, widząc wieczną ich nieruchomość i przywartość do ziemi, odzyskują wtedy swą bezgłośną mowę. Na naszem wielkiem podwórzu, rozpostartem po zboczu wzgórka pod stopami starego kościoła — brzydkie, stare domostwa, wstydliwie stulone w gromadą dziadów wyżółkłych, chropawych jakichś, odrażających — śmielej na tę chwilę podnoszą swe omszone łby. Coś dobrego zbliża się ku nim, jakaś delikatna, tkliwa dłoń muślinem przedwieczornego zmroku zaciera ostrość ich konturów, wysmukla ich przyziemne, ociężałe postaci. Stary, siwy kościół — co przytłacza wzgórze i zdawało się, że zwali się na nas — teraz ledwie dotyka ziemi. We wszystkiem jest coś lekkiego, co bije ku górze; wszystkiemu wyrastają skrzydła tęsknoty; wszystko przywołuje kogoś już blizkiego. Ktoś płynie, ktoś się zbliża... Wiatr cały dzień trząsł drzewami, teraz ucichł. Wszystko czeka, bez wzruszeń i niepokoju, utulone, z przymkniętemi oczyma... Słodycz tej chwili czuje i dzwonnik kościelny i w ciszę jej zaczyna rzucać łagodne, miękkie na woływanie dzwonu na Anioł Pański.
Stało się. Oto już płynie Niewidzialna nad nam i, koło nas, przez nas przepływa. Niemal czujesz muśnięcie delikatnej szaty, zgarniającej tęsknoty, bóle i niepokoje. Płynie tak wolno, aby nie ominąć żadnej rzeczy i każdą upieścić przez chwilę, przez słodką, wymarzoną chwilę — ukojenia. Przez ten jeden moment — niema krzywd i cierpień. Wszystko przywiera najsłodszym z pocałunków do dobrej, niewidzialnej, kojącej dłoni, która równie miękko i pieściwie przesuwa się po zgorączkowanem czole człowieka i omszonym łbie starego domostwa. Pieści wszystko, przepływa i ginie, zostawiając za sobą ślad czaru, cudu bezbrzeżnej piękności.
Codzień o tej samej porze — czuję jej tchnienie i codzień tej ukochanej daję jakieś imię. Raz zwałem ją Tęsknotą świata, która ku jednemu morzu niesie potoki tęsknot wszystkiego, co istnieje. Niema rzeczy, w której nie tkwiłaby zaduma i upragnienie innego bytu. Ona zbiera te ciche, żałosne prośby i coś obiecuje. To znów zwałem ją Śmiercią, bo zdaje mi się, że najsłodszem i najlitośniejszem jest właśnie jej tchnienie. Zwałem ją Matką Boską, tą, do której w jakimś pełnym bzu i innego pachnącego kwiecia kościołku, w majowy, przedwieczerz, śpiewano: „Dobranoc, przeczysta lilija...“ Zaprawdę, nie wiem, jak ona się zwie, ale wiem, że jest, że jest dobra — i że nie może być większego szczęścia, niż ostatniem tchnieniem przylgnąć do jej szaty i ulecieć z dobrą Istotą, która pieści nawet kamienie...





W PIWNICY.


W uchylone podwoje kościoła dziad dzwonnik w sunął swą siwą głowę. Nie przestępując progu, dłonią zastawiając się przed światłem dworu, usiłował przejrzeć mrok, zalegający nawę i w jedno zlany z zupełną w niej ciszą.
— Księże dobrodzieju — kilkakroć powtórzył prosząco.
Nikt nie odpowiedział.
Jeszcze raz, po chwili wyczekiwania, wywołał księdza, ile mógł najbłagalniej.
— A cóż ci tak pilno?
Ksiądz odezwał się bez zniecierpliwienia i spokojnie, tonem człowieka, który nie odpowiadał zaraz, bo chciał do punktu pewnego doprowadzić swe rozmyślania, czy modlitwę.
W tej chwili spruł powietrze dziwny, przejmujący dźwięk — coś z wycia, jęku i chichotu. Pocisk wybuchł na drugim końcu wsi.
Wolno, w pomroku zstępując z stopni ołtarza, przy którym długą chwilę spędził w zadumie, ksiądz pomyślał:
— Ostatni raz!
I zaraz się zgromił. „Tylko nie być babą“!
Ale u drzwi, na progu jeszcze się zatrzymał. Nie było tam już nikogo. Dziad znikł, jakby zmiótł go granat lub strach rozwarł pod nim ziemię.
Wyprostowany, z twarzą zwróconą ku ołtarzowi, do piersi przyciskając jakiś ztamtąd wyjęty przedmiot, zapatrzył się ksiądz w wysłaną cieniami nawę. Dwanaście lat w mury te i sprzęty wsiąkał i przepoił je sobą tak, że i one z kolei poczęły ku niemu promieniować bezwładną miłością kamieni i rzeczy. Nieme i nieruchome tchnęły teraz na odchodzącego skargą, wyrzutem, żalem. Czuł jak po taflach zimnych posadzki rozsnuwa się ich ciężka, bezwładna tęsknota, którą sam w nich wzbudził, i zbiega mu do nóg, kuli się u nich, nie daje mu poruszyć się z miejsca.
— Nie odchodź!
Zacisnął usta. Ból wyrył na jego twarzy dwie gotowe dla łez brózdy, ale na łzy nie czas był jeszcze.
Na plebanji niepokojono się. Strzały padały coraz gęściej. Mała dziewczynka, która z swą ciotką, komornicą ze wsi, tu z innymi ukryć się przybyła, ofiarowała się biedz po księdza.
— Ja najprędzej przelecę i nic mi się nie stanie i przyprowadzę go, — tłumaczyła starszym, gdy zaś nie przestawali się spierać — kto ma iść, wymknęła się sama i pobiegła.
Za nią pogonił głos ciotki:
— Janka, ani się waż. Wracaj! Zaraz mi się wróć! Ksiądz głos ten usłyszał i zobaczył biegnącą dziewczynką. Z lękiem rzuciwszy okiem w górę, czy tam śmierć nie chichocze już na spotkanie małej, zatrzasnął drzwi za sobą, podbiegł, uchwycił dziecko na ręce i za chwilę był na plebanji. — A powietrzem już sunął chichotliwy, potępieńczy głos i znów gruchnęło w któreś z opustoszałych domostw wioski.
W niewielkiej, sklepionej piwniczce na plebanji — prócz starego służącego księdza, jego kucharki i dziada dzwonnika — z obcych schroniło się czworo ludzi: wdowa komornica z Janką, bezdomny żebrak zwany „Onufer“, który przygodnie znalazł się na ten czas we wsi i stary gospodarz, jeden z zamożniejszych, Marceli Madziak. Synowie jego, zięciowie z żonami, dziećmi, dobytkiem, węzełkami pouciekali, on ruszyć się nie chciał i bardzo się cieszył, że i ksiądz do ucieczki namówić się nie dał.
Pachniało ziemniakami, kapustą, ziemią, pleśnią, grobem trochę. Okienko zatkał ktoś rogoża, pewnie by nie widzieć krwawych odblasków łuny. Światło dawała świeca, postawiona na beczce. Dla księdza przyniesiono taburet. Kobiety siedziały na przyniesionej z werandy ławeczce. Mężczyzni przykucnęli na ziemi.
Taburet został nie zajęty. Ksiądz usiadł na pęku rogóż, pod tylną ścianą piwnicy, po środku jej, mając z jednej strony „Onufera“, z drugiej — nieodstępną Jankę.
— No, dzieci moje, — rzekł głaszcząc włosy dziecka — jakże my tu czas sobie skracać będziem? Janeczka pewnie nie zechce próżno siedzieć, naobiera nam kartofli, — ale gdzie je ugotować, to już nie wiem.
— A to lepiej napieczem w sionce, — rzekł ktoś.
Janeczka zrobiła zafrasowaną i smutną minkę, poczem z pod oka spojrzała na księdza w nadziei że ją zapyta o powód strapienia. Ale ksiądz przeoczył jej frasunek i spojrzenie. Dziwnie od spokoju jego mowy odbijał palący się w oczach żar bólu i niepokoju.
— Ale, ale, — mówił dalej z uśmiechem, — cóż się martwić o czasu skrócenie. Toż m am y naszego Marcelego. Kronika trzech ćwierci wieku. Co tam macie dla nas na myśli do opowiedzenia, Marceli?
— Co jeno zechcecie państwo kochani, — rzekł stary. A powiem księdzu proboszczowi, że oto — jak godzinę tu już siedzę, to tyle mi się naprzypominało... Siedzę, a precz myślę, a przypominam. Jezus kochany, — jakby z ziemi wstawało, jakby powietrzem leciało, pełno czegoś i kogościś koło mnie...
— Nic dziwnego — rzekł ksiądz, — chwila poważna, to i żywot cały staje przed oczami. A to i dobrze. Posłuchamy was.
W tej chwili huknęło znacznie bliżej i zaraz potem wyraźnie słyszeć się dał łoskot czegoś walącego się. Plebanja zadrżała, zabrzęczały wypadające szyby.
Milczenie zaległo na chwilę. Marceli szepnął:
— Musi w szkołę.
— Nim zaczniemy opowieści, — odezwał się ksiądz spokojnie, — pomódlmy się wpierw dzieci moje, boć co prawda śmierć lata nad nami. Spowiadaliście się już wszyscy, prawda?
— Wszyscy, księże.
Ukląkł i oni pouklękali.
— Panie Boże nasz, — zaczął — w tej ciężkiej chwili, może ostatniej żywota naszego, bądź miłosiernym nam grzesznym, odpuść nam winy nasze i umocnij ducha naszego...
I z dziwną mocą nasunęły mu się w tem miejscu słowa: —
...który wspólny i jeden w nas jest —
Wypowiedział je głośniej niż inne, jakby za kimś powtarzając — i ciągnął:
—... abyśmy go ochoczo w ręce Twoje oddali...
— I z Tobą jedno się stali, — znów głośniej, z mocniejszem wzruszeniem, za kimś powtórzył.
— W ostatniej zaś od nas ofierze przyjm jeszcze raz modlitwę, którą Syn Twój ułożył, a my bez zmiany, jak z ust Jego wyszła, powtarzamy... —
— Z cudnych najcudniejszą, — znów mimowoli wtrącił — i ciągnął:
— Ojcze nasz, któryś jest...
Skończył, ale nie wstawał z klęczek i dłońmi zasłonił twarz. Coś łkało w nim i — jak ongi dobry Syn człowieczy — czuł wstępujący weń ból ofiarny. Jakoż piekielny huk rozdarł powietrze i wszystko się zatrzęsło. Gdyby ucho księdza nie złowiło jęku sygnaturki, gdyby potężny łoskot nie wskazał co się wali, poznałby i tak po przeszywającym sercu bólu „kogo“ ugodził pocisk. — Chwila — i znów to samo, tylko dłuższy potem i cięższy łoskot na łoskot, trzask na trzask. W kupę waliły się mury, sklepienie, wiązanie dachu. Wszystko to takie stare było, takie zwiotczałe.
— Boże! — zajęczeli ludzie. Wszyscy nie wyłączając Janki, zrozumieli, że ugodzony został i umiera stary kościół, ale nikt żadnego więcej nie dodał słowa; jak jeden pojęli, że tylko milczenie należy się bólowi księdza.
On na kolanach posunął się ku ścianie i twarz ukrył u muru.
— A ja go odszedłem! — zajęczał bezgłośnie. Boże mój, ja z nim jedno, błagam Cię o śmierć.
Janka z niedziecinną powagą wlepiła w niego oczy. Widziała część twarzy księdza, oko rozwarte i nieruchome, jakby patrzył i widział przez mur — i z pod oka spływający brózdą sznurek łez. Widok tych łez rozżalił ją i przypomniał jej własne, osobiste zmartwienie.
Opuściła główkę i zapłakała rzewnie.
Płakała swego pieska Burusia. Gdy uciekały, zawieruszył się, czy wystraszony wlazł gdzieś i ani go się było dowołać. A teraz staje jej przed oczami opuszczony, trzęsący się, skulony — gdy szuka jej dokoła biednem, stroskanem, wylęknionem spojrzeniem.
Naraz czyjaś ręka ujęła lekko jej podbródek i uniosła główkę do góry.
— Czego płaczesz Janeczko? — spytał ksiądz szeptem.
Ona również cicho odrzekła, patrząc nań szybko osychającemi oczkami.
— Pieska Burusia. Nieme stworzenie — takie dobre i nie wiem, gdzie się podział.
Po chwili zaś dodała:
— A ksiądz płacze swego kościoła?
— Tak, — szepnął. Pochylił się ku niej i przez chwilę stara głowa bezwładnie wsparła się na wątłem ramieniu dziewczynki.
... Był tu człowiek, który od początku trwał w jednem ciągle uczuciu, nie frasując się o wypadki. To był żebrak Onufer.
Brzydki, z twarzą niegoloną, krzaczasto na brodzie i po bokach porosłą krótkim, twardym włosem rdzawo rudym, miejscami brudno siwym, z głową niechlujną od lepiących się po łysinie starganych kosmyków, siedział on koło Marcelego na ziemi, z podkulonemi kolanami, o ścianę plecami oparty. Gdy ksiądz usiadł z drugiej jego strony, Onufer odrzucił się od ściany i zrobił ruch do w stania, a i Marceli targnął go za kapotę, nakłaniając do odsunięcia się. Nie wstał jednak i wrócił do poprzedniego położenia z tą zm ianą, że od Marcelego zupełnie odwrócony a przodem do księdza podany zapatrzył się na niego, otworzywszy przytem usta.
I odtąd twarz jego o tępem wejrzeniu i niezawartych ustach już nie zmieniła wyrazu jakiegoś nieporadnego zdumienia.
Zbliżając niekiedy wargi dla zebrania śliny i znów je rozchylając patrzał on na księdza nie spuszczając zeń oka może dlatego, że ani razu nie spotkał się z jego spojrzeniem. — Ziemia drżała od huku, waliły się domy, walił się kościół, — Onufer skonstatował to w swej głowie:
— Wali się kościół, tak, tak, — powiedział sobie i trwał nieznużenie w kontemplacji jakby koniecznie oczekiwał tą drogą rozwiązania jakiegoś nadewszystko zajmującego go pytania.
Podniósłszy osłabłą głowę z ramienia Janki, ksiądz spojrzeniem ciężkim powiódł dokoła i po raz pierwszy napotkał wlepiony weń wzrok żebraka. W tem spotkaniu oczów, wejrzenie Onufera utraciło swój tępy wyraz i rozbłysło jasno wyrażoną ciekawością, a jednocześnie chyżo odepchnął się on od ściany i wsparłszy na ręku gotował się do wstania.
Zatrzymała go ręka księdza.
— I dokąd-że to, Onufer? Za ciężkie tam spadają jabłka, nie poradziłbyś im. Posiedź z nami, znajdziem ci tu strawniejszą renetkę.
Onufer znany był z zamiłowania do zbierania jabłek w cudzych ogrodach, ale ksiądz ani strofować go, ani ukłóć nie miał zamiaru, tylko widząc, że stary się żenuje, żartem tym chciał go roześmielić.
I Onufer dobrze żart przyjął. Rozdziawione usta jego zamknęły się zaraz i — rzecz dziwna — w dobrym jakimś i miłym uśmiechu; z tym uśmiechem i tryumfującem zadowoleniem w oczach, odwrócił się i popatrzył na Marcelego, jakby rzec chciał.
— Aha, co — czyja wygrana?
Ale Marceli spoglądał w inną stronę — i żebrak usadowił się jak wpierw pod ścianą, tylko na nic i na nikogo więcej nie patrzył. Podrapał łysinę, potarł krzaczystą brodę, skrzyżował potem ręce na skulonych pod brodą kolanach, oparł na rękach głowę i najspokojniej do drzemki się gotował próżen trosk, frasunku, pytań. Raz tylko podniósł głowę i coś nosem pociągnął.
Przyszło mu na myśl:
— Czy ksiądz o renetach mówił tak sobie tylko, czy też naprawdę tutaj je ma?
Ale nos nie wykrył obecności renetek.
Poczem uspokoił się Onufer zupełnie. A przedtem — ot co go dręczyło. Powiedział sobie, że ksiądz usiadł przy nim nie widząc go. Co zaś zrobi, gdy go tuż przy sobie zobaczy? Im dłużej, skutkiem nieuwagi księdza, nie odbierał na pytanie odpowiedzi, tym bardziej go ono przejmowało, tem większej nabierało wagi. Otrzymana wreszcie odpowiedź — ręka, zatrzymująca jego ramię, i żart — napełniła go czemś dobrem, co uczuwa się przed snem beztroskim....
Armaty precz słychać było, ale pociski w pobliżu już nie padały.
Ludzie spokojniej poczęli oddychać i oddali się rozważaniu nieszczęścia, w postaci zburzenia kościoła. Fakt dokonany z każdą minutą odsuwał się w przeszłość. Kobiety coś szeptały. Marceli odezwał się półgłosem, bardziej do siebie:
— W Moczyborzu, po spaleniu, odbudowano w dwa lata. Parafja sam a sobie, bez niczyjej pomocy.
Ksiądz wstał, podszedł do drzwi omijając nogi siedzących na ziemi i wyszedł przeprowadzony milczącem i spojrzeniami.
Bawił niedługo. Wróciwszy, zaraz na wstępie odezwał się:
— Kupa gruzów! Boczne ściany trzymają się — i to jedna jakby trochę pochylona.
I wrócił na swe miejsce.
Chwile mijały. Coraz dalej szło w noc.
Przygasała świeca. Ucichły szepty. Wsparta główką o kolano księdza uśpiła się Janka. Z drugiej strony twardo usnął żebrak. Zdrętwiał mu kark od pochylania głowy, odrzucił ją na ścianę, a po niej coraz to zsuwał się niżej. Gdy dotknął ramienia księdza, ten ujął głowę Onufrego i na drugiem kolanie swojem ją położył.
Z wyżyn bólu myśl jego opadała w tę ciasną, skuloną w murach piwniczki rzeczywistość i rozlewała się po duszach kilku obecnych, w siąkała w nich dziwnie rozlewna, dziwnie łatwo wszędy przenikająca. Nie spał, a zdawało mu się, że się stapia z senną myślą Janki i Onufera, że widzi strzępki jakichś wspomnień w drzemiącej głowie Marcelego...
— To mój kościół zatem — pomyślał.
Szły chwile...
Czyjeś kroki i głosy słyszeć się dały.
— Trzeba księdzu powiedzieć — ktoś mówił za okienkiem piwnicy.
Otwarto drzwi.
— Księże proboszczu, bezpiecznie, ucichło; wojska odeszły ponoć aż pod Moczyborz. Ale kościoła nam popłakać, szkoły... Wieś spalona...
Wybiegli. Dniało. Gromadka popatrzywszy chwilę na ruiny kościoła rozpierzchła się — i ku gruzom podszedł ksiądz sam. Nie było gdzie wejść, wnętrza nie było. Ukląkł przy bocznej ocalałej ścianie i znów zapłakał. A myśli dziwne, niewłasne szły ku niemu.
„Czemu płaczesz księże? Kościoła? Jeśli kształtu widomego, toć złuda to tylko była; jeśli żywota, któryś tchnął w niego, to ten nie umarł“.
„Gorzkie łzy tej nocy przelałeś, ale czy i radość ci nie była dana?“
— Tak, Panie, — odpowiedział komuś w myśli — nigdym tak blizki nie był ludzi i tak jedno z nimi.
„I nic nad to nie czułeś, księże?“
Z wstającem nad ciche pola słońcem jasność się po myślach jego rozlała i wykrzyknął radośnie:
— I Tyś tam był z nami, Panie, za jedno z nami!
— Księże proboszczu, księże proboszczu, — wołał srebrny głosik — Buruś się znalazł!
Na rękach niosła Janka skowyczącą z radości psinę.

Ksiądz głęboko westchnął. Wstał. Przycisnął dziecko do piersi, a pies pełen szczęścia, że żyje i jest śród ludzi, oblizał różowym języczkiem obie twarze — księdza i dzieweczki.




ZŁUDA I RZECZYWISTOŚĆ.


W splocie ludzkiej doli trzy nici plączą się ciągle — zdolność wytwarzania złud, usiłowanie by je utrwalić, melancholja płynąca z bezowocności tych usiłowań.
Piękne złudy rodzą się na wysokości. Tworzy je człowiek czasu górnych swych lotów, w odepchnięciu od pastwiska prozy codziennej, rozpina je naprzeciw słońc. Ztąd malowność, tęczowość, promienność tych widzeń.
Ledwie jednak gdzieś, na wyżynie, rozepnie cudne widziadło, płonące barwami, które — wierzyć się chce, że kradzione są niebu, gdy już szukać poczyna gwoździków by swą tęczową złudę przybić do ściany, jak dywanik nad łóżkiem, — i mieć ją na codzień, na zawsze. Po ulatywaniach najgórniejszych zawsze w raca bezwład, ociężałość, usiłująca do czegoś przywrzeć, w coś wrosnąć. Byliśmy kiedyś drzewem, kamieniem, sennie snującą się w przestworzu mgławicą i zachowujemy pamięć tych bytów znieruchomiałych, cichych, przeobrażających się tak powolnie, że ich dziś jest bez końca, a jutro nie daje się wyczuć za wiekami. I teraz przesączamy się ciągle w ociężalszą od nas przyrodę i w tem przesączaniu się w powietrze, wodę, ziemię, coś nęci nas obietnicą spokoju przyrosłego, kamiennego, niezmiennością czucia i widzenia. Od złud górnych upadam y do przyziemnej — złudy trwałości ukształtowanych bytów — gdy płynie wszystko, nie trwa nic i wszelki kształt jest złudą, którą nieudolność naszego postrzegania osłania nieustanne przeobrażenia.
Z resztą — jest w nas i ślimak i mrówka i jaskółka pracowicie lepiąca swe gniazdko; jak one — musimy, chcemy i lubimy coś budować, a cóżby za budowniczy nie dbał o ozdobienie domu. Bierze więc młotek i gdzieś, na widoku, przybija — złudę.
I — niszczy ją. Tak giną cudne, różowe złudy miłości, gdy je utrwalać; tak giną inne, a śladem rozwianych leci łkanie melancholji, snuje się jej opar, podnoszący się z zniszczeń, śmierci wszelkich, gruzów, westchnień ostatnich, wszystkiego co ginie...
Jest złuda jedna — rzekłbym — najcudniejsza z wszelkich... Złuda twórczości. Najwięcej skupiająca blasków słonecznych, najbardziej królewska. Tworzyć — „z mułu ziemi“ — jak mówi Księga Święta... Tchnąć „dech żywota“, gdzie go nie było... Wywieść coś pięknego ze szpetoty... zaprawdę, tyle w tem rojeniu tęczowości, blasków purpurowych, czaru upajającego i jakiejś wiosennej krasy, że — warto być człowiekiem i takie śnić widzenia. Śnić. Bo nie co innego chrzci każde „dzieło“ jeno łza jego twórcy, łza nieziszczonego marzenia i nowej ku niepochwytnem u tęsknoty, a któryby nad „dziełem“ uniósł ręce w zachwycie i wołał: „otoś jest piękne, skończone, doskonałe“ — jużby młotkiem uderzał po zjawie.
Zkądże jednak ten wieczysty, uparty, nieuprzykrzony nawrót do złud, gdy złudami są tylko? To wspinanie się strąconych, setne razy zawiedzionych, rozżalonych? Bo, mimo wszystko, za temi złudami jest jakaś rzeczywistość. Czujemy ją i czujemy, że jakiś wzlot, jakiś chwyt rozpaczliwy, ostatni musi kiedyś zerwać zasłonę.
A gdyby bez targań — opadła? A może wcale jej niem a? Może prawdy nie widzimy dlatego tylko, że — jest prosta i od wieków stoi przed nam i? Boć dosyć pomyśleć Boga, jako dobro i jedyną rzeczywistość, by byt nasz przestał być zagadką i charakter rojeń naszych i złud jasnym się stał. Jeżeli Bóg jest dobrem — z wszelkiemi jego synonimami i dopełnieniami, jak piękno, miłość, cnota i t. d., których używamy dla określenia rzeczy jednej, lecz zbyt wielkiej by dała się zawrzeć w jednem słowie, o ile słowem tem nie będzie właśnie Bóg — i jedyną rzeczywistością, to i ja jestem rzeczywistością, gdy mam w sobie coś dobrego. Jeśli nie mam, jestem tylko rojeniem i w dodatku — szarem, bezbarwnem, uprzykrzonem i niepotrzebnem.
To co jest, nie może nie być i rzeczywistość nie może się stać nierzeczywistością. Bóg zatem nie może umrzeć i moja w nim tkwiąca cząstka jest nieśmiertelną; nie widzę zatem potrzeby frasować się co będzie ze mną po śmierci, gdy wiem, że to co jest jedyną istotną i rzeczywistą moją treścią nie może być zniszczone.
Rzeczywistość może być tylko jedną — i Bóg jest jeden i jednością — i my, spotykając się w dobrem, jesteśmy jedno. Wyczuć to, jest to posiąść prawdę równie prostą, jak słodką.
A złudy nasze? To widzenia, w których odbija się rzeczywistość. Mówimy, iż rozpinamy je naprzeciw słońc... Ależ tej poetycznej alegorji można dać nazwę konkretną — Bóg. On się w nich odbija. Mówimy, iż najcudniejszą jest złuda twórczości... Bo twórczość jest najwspanialszym z atrybutów Boga, że zaś nierozdzielnie się splata z najpłomienniejszemi i najbardziej malownemi — pięknem i miłością i splot ten odbija się w rojonej przez nas złudzie, — stąd więc tęczowość jej, i purpurowe blaski, czar upajający i wiecznie świeża wiosenność jej krasy... Martwić się, że to tylko marzenie? A któż wie, zaprawdę, czy cały świat nie jest — tylko marzeniem Boga!
Każdy katechizm poucza, że Bóg jest w niebie i na każdem miejscu. Gdy jednak pierwszej części tego twierdzenia ani zmysłami, ani najlotniejszem marzeniem uchwycić i uprzytomnić sobie nie zdołamy, to — natomiast — wszechobecność Boga, byt jego rozlewny i przenikający wszędzie, gdzie tylko serca i myśli choćby odrobinę rozchylają się ku dobremu, — nie czuje chyba ten, kto nie chce. A iluż czuje, lecz waha się zaufać swym czuciom i nazwać je. — Sądziłbym zaś, że powinnością jest każdego jak najgłośniej mówić o tem, gdzie i kiedy wyczuł Boga.
Ja o sobie mogę mówić tem śmielej, że dusza moja jest kaleką, sądząc właśnie po wielkiej trudności, z jaką to wyczucie we mnie nastąpiło. Bo co znaczy wyczuć Boga? Znaczy przedewszystkiem — stać się i poczuć się lepszym. Otóż — czy można przypuścić, żeby odbicia boskiego nie było w takich przeczarownych złudach jak poezja, muzyka, sztuka? Jest — lecz w tem wszystkiem ja go zrazu wyczuć nie mogłem. Tak bezpośrednio, w pulsowaniu żywem, w takiem władnem narzuceniu się świadomości mojej, oczom, wzrokowi myśli, żeby się krzyk wydarł: „Widzę go żywego, gdyż sam zmartwychwstaję“... — tam go nie wyczułem. Może ułomności to był skutek, garbu jakiegoś na duszy — czy daltonizmu duchowego, czy chwila nie nadeszła — dość, że coś mi Go przesłaniało w rzeczach, z natury swojej boskich.
Lecz gdy pewnego razu, mnie — mieszczucha, któremu miasto zardzawiło duszę — czyjaś dobra dłoń zaprowadziła do lasu i wiodła potem ścieżką w żadne, nadzwyczajne uroki nie wyposażonej wioski naszej, pod stropem czystym, cichym a modlącym się, — poczułem Go z tak nieprzepartą siłą, tak zmysłowo, jakby to właśnie Jego dłoń mnie wiodła i Jego głos pytał: „Widzisz — że mnie teraz“? I wtedy to dopiero mogłem ze łzami odpowiedzieć: „Teraz widzę Cię, Panie, jesteś koło mnie i we mnie“.
Uważałbym za słuszne pytanie takie: „Skoro widziałeś Boga, powiedz że jak wygląda“. Jest to pytanie nie tyle myśli, ile ócz wzwyczajonych do widzenia kształtów i barw, — więc nim na nie odpowiem, uprzytomnię sobie wpierw — co i jak widzimy.
Gdy patrzę na drzewo, widzę pewien kształt stały, wiem jednak z pewnością, że jest to raczej płynąca fala cząstek, w nieustannym będących ruchu i wymianie z otaczającem środowiskiem, fala, która jako kształt stały ani na chwilę nie da się pomyśleć. A więc to, co widzę, nie jest zgodne z tem co jest i co da się pomyśleć. Dalej — lubo oczyma nie widzę, lecz mogę sobie wyobrazić widzenie, któreby postrzegało ruch soków, obumieranie jednych cząstek, życie innych, przesączanie się ich zzewnątrz, oddech drzewa — i takie widzenie myśli istotnie jest we mnie, organem zaś jego jest poznanie. Tem, że nie widzę oczami krążenia soków w cale się nie trapię, podobnie jak tem, że w kształcie człowieka nie przegląda wątroba, kiszki, serce i nie unaocznia mi się przebieg procesów fizjologicznych. Przeciwnie, uważam za doskonałą i celową taką organizację oczu, która — nie wyłączając możności wzrokowego badania przedmiotów — bezpośredniego, czy drobnowidzowego, czy wielkowidzowego, czy przy pomocy jakichś odrębnych promieni — przystosowana jest do wytwarzania złud kształtów, to zaś daje nam możność rozpięcia nad całym widomym nam światem czarownej złudy piękna, w której — rozumiemy to z całą pewnością — odbija się Bóg i lubi się w niej odbijać, sam będąc pięknem. Istnienie zaś, o czem również jesteśmy upewnieni, widzenia osiągniętego drogą poznania, musi czynić nas ostrożnymi w twierdzeniu, że na tem koniec i już nie może istnieć żadne inne widzenie, nie objęte naszą świadomością i posiłkujące się nieznanym nam organem.
To powiedziawszy, wracam do pytania, jak wygląda Bóg? Gdy was ktoś zapytuje jak wygląda ta i ta osoba, co czynicie? Uprzytomniacie sobie w pamięci jej obraz, czyli analizujecie to wszystko, z czego powstał i w odpowiedzi na pytanie wyciągacie z rysów tych pewną syntezę. I ja tak postąpię. Przypomnę sobie na com patrzał, com widział i com myślał w chwili ujrzenia Boga i stąd musi powstać synteza Jego obrazu, jak przełamał się on w moich oczach i świadomości.
Otóż pamiętam, że patrzałem na niebo. Było czyste i głębokie. W szelka głębia chłonie naszą myśl, czy też myśl ma dar w siąkania w głębię, z wszystkich zaś widomych, jedno niebo, głąb bezdenna, tchnie bezpośrednio nieskończonością i chłonie myśl w bezkresy. Przypomniałem sobie, że gotyk naszych katedr jest uzmysłowieniem tego bezkresnego lotu i na myśl mi przyszły kopuły kościołów, o które obijają się modlitwy ludzi. Pomyślałem, że lubo bezkresne, jest to niebo dla oczu kopułą, ku której od tysięcy lat biją modlitwy ludzkie w słowach, westchnieniach, tęsknotach. — Gdy po raz pierwszy w świadomości człowieka wezbrała zgroza, lęk lub uwielbienie dla potęg przyrody, począł się modlić. Wszystko jedno, co wycisnęło pierwsze słowa modlitwy — chęć przebłagania kogoś. czy pozyskania sobie kogoś, czy dziękczynienie komuś, ważne jest, iż z chwilą gdy człowiek począł się modlić, posiadł prawdę — dziś już najstarszą na świecie, choć wciąż poszukiwaną — prawdę istnienia Boga. I odtąd nie mylił się. Czy czcił ogień, czy słońce, czy posąg — nie mylił się. Bo choć Bóg nie jest ogniem, ani słońcem, ale jest w jednem i drugiem; choć to — nie posąg, ale jest w akcie ludzkiej twórczości, odbija się w ludzkiej złudzie twórczej, a przedewszystkiem tkwi w potrzebie samej kultu, tkwi w marzeniu, bo sam wymarzył swój świat. — I czy tylko ludzkie modły biją o tę kopułę, czy nie wznosi się ku niej modlenie całej przyrody — bez słów, lecz w tęsknotach bardzo naszej pokrewnych? W tej kopule ujrzałem Boga. Nie był on sam ą kopułą, lecz bijącą od niej świętością. — Rzeczywistości jego brak kształtów i barw nic zgoła ująć nie zdołał, bo to właśnie są złudzenia; był zaś widomym, gdyż wskazał mi go wzrok myśli i ócz. Na cóż jeszcze patrzałem? Rosła tam przy miedzy młoda brzózka. Cudną była biel jej kory, w zruszającą wątłość płaczących gałązek, uroczemi — wiosenne, złotawe listeczki. W rozchyleniu jej młodych ramion był wdzięk nieopisany. Przypomniały mi się marmurowe posągi dziewcząt, trzy Gracje greckie. I ona była Gracją. Przypomniało mi się, jak patrzałem kiedyś na kąpiące się w rzeczułce dzieci; był tam chłopczyna, który stopy dopiero zamaczawszy w wodzie stał nad nią troszkę pochylony, po ciele jego przebiegał dreszczyk chłodu, skrzyżowane rączki położył sobie na ramionach i kulił je. Był prześliczny — a tak do niego podobną ta brzózka.
Czy ta brzózka była Bogiem? O nie, lecz jej czarujący wdzięk wspólny z wdziękiem marmurowego marzenia i żywego chłopczyny — był Bogiem. Widomym i pragnącym by go widziano. Bo to On jest tą Jednością, która w wdzięku i pięknie obejmuje i stula w jedno — wszystko, od kopuły nieba do drzewa, do szumów leśnych, marzeń zaklętych w marmury lub muzykę, do wiośnianej krasy ludzi...
Pomyślmy trochę nad jednem, co może nas pocieszy, gdy martwimy się, że śmierć zamknie nasze oczy i nic już widzieć nie będziemy.
Byt i życie to nie jedno. W pojęciu bytu mieści się i wiecznotrwałość, ponieważ byt nie może się stać niebytem; gdy w pojęciu życia tkwi jego skończoność w śmierci. Co żyje, to i umiera. Jedyny byt, to Bóg. Gdy więc poza Nim właśnie jest ta ciemnia głucha, milcząca, której tak się boimy, gdzie powstają, błąkają się i giną rozwiewne mary bytów urojonych, — czemuż po byt nie idziemy do Boga? Milej by Mu to było. Bo zaprawdę bytu nikomu On nie skąpi, rozsiewa nieustannie siebie — a więc Byt — i potem idzie po każdą swoją okruszynę, po drobiny Dobra, zgubione w bryłach występku, kału, błota. Rozrzuca Siebie i zbiera Siebie z drobin. I już każda drobina tak a ma byt wieczny. Daje go i tym, którzy Go nie widzą. Bo On widzi ich serca. Ale choć Bóg sam nas szuka i odpaść od Niego nie możemy, jeśli jedną bodajby cząsteczką w Nim tkwimy, — może, powiadam, milej by Mu było, gdyby nie zawsze szukać miał, gdybyśmy Mu czasem sami serca nasze ponieśli, nie targując się o byt, nie wypraszając nic, ot — poprostu dlatego, że słodko jest ustami, czy sercem przylgnąć do skraju choć szaty Dobrego.
Uczyńmy tak i nie martwmy się o cień śmierci. I za życia oczy widzące, mogą nie widzieć, przymknięte zaś śmiercią — widzą. — Widzenie, nie do oczów tylko jest przywiązane.
Mówił Tołstoj, nie pamiętam dobrze gdzie, zdaje się w jakimś liście, o sobie, że w życiu jego były trzy okresy: młodzieńczy — w którym niepohamowanie cieszył się osobistą radością życia, następny — kiedy zaprzątały go sprawy i służba społeczna — i ostatni kiedy wszystkie myśli jego rwały się ku Bogu i rzeczom duchowym. Sądzić by można, że żywot ludzkości nie innym biegnie torem. — Po okresach indywidualizmu i dzisiejszego budownictwa społecznego, nastąpi bezwątpienia budownictwo duchowe, kiedy nie będzie głodnych chleba i nie odzianych, łaknienie zaś Boga stanie się natomiast powszechnem. I wtedy, coraz bardziej przejrzyste opadną zasłony; myśl boska i oblicze Jego wyłonią się w całej swej prostocie i jasności — i zapewne wielu powie: „Widzieliśmy Go, dotykaliśmy się, głos Jego słyszeli i nie wiedzieliśmy, że to On“.
Czy to bardzo daleka chwila, czy dzielą nas od niej tysiącolecia powolnych przeobrażeń? Jeśli pomyśleć, że człowiek dziś jeszcze z wszystkich złych i dzikich bestyj jest najzłośliwszą i najokrutniejszą, że jest takim nie w wybuchowych tylko chwilach, naprz. czasu wojny, lecz zwyczajnie, co dnia; że żaden drapieżnik leśny przez swe życie nie zdoła wychłeptać tyle krwi, ile wytoczy jej człowiek cywilizowany, karmiąc się krwią i mięsem zwierząt; że on jeden zdołał zorganizować mord swoich, jako wojnę, a mord zwierząt — w przemyśle, fachach i handlu; że z drapieżników, on jeden hoduje swe ofiary... Tu pozwolę sobie odeprzeć wtręt, że i tygrys hodowałby sobie stada baranów, gdyby był przemyślniejszy. Tak, lecz jeśliby tygrysiątko lub wilczątko udało się wykarmić piersią krowy lub kobiecą, czy potem kiedyś rzuciłby się do mordu karmicielki? Wątpliwe, a raczej niewątpliwe — że nie. Tylko je den człowiek karmi siebie i swą dziatwę mlekiem istoty, której mięsem potem się nasyca. Tylko on jeden zdolny jest stworzenie, które pod dachem swym chował, które w oczy mu patrzało, głosu jego słuchało, z dłoni jadło, lgnęło doń ufnie — zabić! On jeden wreszcie morduje nie z głodu, na zimno, dla rozrywki! —
Gdy pomyśli się, że ten sam człowiek swą świadomość — wspaniały w swej pełni i jasności splot przeżyć, odczuwań, nastrojów — zdolen jest dobrowolnie zaćmić, wolę zaś — dar królewski — spętać wódką!.. Ze zorganizował nierząd i sferę uczuć, które w całej przyrodzie nic obrzydliwego nie mają, wepchnął w takie błoto, iż symbolem jego może być tylko chlew, z tem jednak zastrzeżeniem, że mieszkańcy jego bynajmniej nie lubują się w błocie i lezą w nie dlatego, iż nikt ich nie uwolni a same uwolnić się nie potrafią od pasożytów, błoto zaś sprawia ulgę cierpieniu skóry... Jeden tylko człowiek i w błoto lezie i pasożyty sam w sobie zaprowadza i gnoi swą duszę — z lubością!..
A jednak nie są to takie straszne rzeczy, dla wyjścia z których potrzebaby tysiącoleci. Gdyby jeden tylko człowiek dowiódł, że można zwyciężyć w sobie instynkt mordu, pijaństwo i lubieżność, już sprawa cała stałaby się tem, czem jest w istocie — sprawą woli i wychowania, a więc dwu potęg, które mogą tysiącolecia skrócić do przestrzeni jednego lub dwu pokoleń. Dalej, gdyby drobną część tylko tych wysiłków, woli zabiegów, wiedzy, techniki, kosztów — jakie pochłania spółczesna organizacja mordu, skierować inaczej — już dałoby się osiągnąć rozumne i sprawiedliwe spółżycie ze zwierzętami.
Tego progu zaś ludzkość żadną miarą ominąć nie zdoła; potykać się o niego będzie wszelkie budownictwo duchowe i dlatego przyjrzenie się spiętrzonym u progu tego zagadnieniom jest rzeczą, której do jutra odkładać nie można. Słyszałem zdania ludzi oświeconych, iż sprawy zwierząt winny następować po sprawach ludzi; co mówić o krzywdzie psa, gdy słychać łkanie człowieka; rzeczy społeczne, wciąż jeszcze nie rozwiązane praktycznie, są tej wagi, iż rozpraszać uwagę i rozstrzeliwać wysiłki w innych kierunkach jest nieomal zbrodnią, rzeczy zaś duchowe nie wydaje się by były w bezpośredniej zależności od sprawy spożywania befsztyku lub łagodzenia zajadłości walczących o byt gatunków i osobników zwierzęcych. Przedewszystkiem człowiek! Tak. Co prawda, wolałbym powiedzieć, przedewszystkiem Bóg, ale w sprawie osiągnięcia dobra — nieodłączność Boga od człowieka jest tak widoczną, że byłby to spór o słowa. Więc przedewszystkiem — człowiek i właśnie dlatego poprzedni pogląd nasuwa wątpliwości.
Czy my w istocie zdajemy sobie sprawę z natury dobra? Z bezwzględnej niemożności jednoczesnego w mieszczenia dobra i zła; że dobro ani złemi środkami osiągnąć się nie da, ani zezwolić na spółrzędność zła nie może. Lecz jeśli zło przerasta wszelką możliwość pokonania go i walka z niem staje się tylko utopijną? Takiego wypadku nie może być, gdyż zło sam o w sobie nie istnieje, jest tylko nieobecnością dobra, chaosem skotłowanych mar i widm, które takiem zostaje, póki nie spłynie weń dobro. Jak byt nie może być niebytem, podobnie dobro w żadnej swej cząstce, na najmniejszej przestrzeni swego wcielania nie może przestać być dobrem. Gdybyśmy raz zdali sobie z tego sprawę, nie próbowalibyśmy czystej idei wcielać w życie przy pomocy haniebnych środków. Psychologicznie można w zupełności zrozumieć niecierpliwość i pośpiech ludzi znękanych swoją czy cudzą niedolą (czasem tylko ambitnych, marzących o królewskim geście, któryby zmienił wygląd świata), gdy odrzucają środki pewne lecz powolne i imają się gwałtownych. Cóż kiedy ta niecierpliwość jest bezcelową i w skutkach podobną do drapania po miejscu dotkniętem egzemą. Jest nadto zbrodniczą, gdyż zabija ideę. W prawdzie w czystej idei tkwią pierwiastki nie mogące uledz zagładzie, ale idea, jako coś czynnego, rzuconego w wir społeczny, gdzie ma coś osiągnąć, zdziałać, stworzyć — umiera bezpowrotnie; niezniszczalne zaś jej pierwiastki — by mogły znów odegrać rolę czynną — muszą przejść przez nową, czystą retortę i wyłonić się w nowej, nieskalanej postaci. Ujęliśmy niezłomność praw fizycznych, czy podobna, byśmy ująć nie mogli niezłomności moralnych.
Prócz bezwzględnego niezgadzania się na zło — tkwi w dobrem równie bezwzględny nakaz. Odkąd w świadomości człowieka zarysowało się dobro, którego zaczątki prześliczne widzimy wyraźnie u zwierząt, przy pewnej zaś uw adze dostrzeglibyśmy i u roślin, duch jego zyskał prężność, pnącą się ku pełni dobra. W tem pięciu się żadne zakazy, żadne bezwłady — setki zaś ich czepiały się zawsze i czepiać będą nóg człowieka — powstrzymać go nie zdołają. To rzecz nakazu. Idzie mi bardzo o ten grunt, gdyż obcy mi jest zupełnie inny. Ludzie niekiedy ujawniają skłonność do ustępstw, gotowość — lubo najczęściej w postaci pobożnych życzeń — przyniesienia przyjemności zmysłowych w ofierze przyjemnościom duchowym. Otóż — ani o ofiary, ani o przyjemności tu nie idzie, lecz o nakaz, który spełnić muszę, bo jest on istotą tkwiącej we mnie cząstki dobra, z nią zaś związany jest mój byt.
Zakazy płyną z bezwładu, zalegającego na drodze wszelkiego postępu. Bezwład fuka, gdy go ruszać z miejsca i lubo ciężki, obfituje w fortele, byle nie dać się ruszyć. „Panie kochany — powie — zgadzam się by nie zabijać dorosłej krowy, ale takie małe, głupiuchne cielątko, które nie zdaje sobie sprawy z przyjemności życia, lub wreszcie starą krowę, gdy zbrzydł jej świat? Bo stara krowa napewno nie ceni życia — i choć mięso jej twarde i łykowate, ale z jakimś sosem“... Nie wiem jak ludzkość upora się ze sprawą zestarzałych zwierząt — czy uzna za możliwe skracać im życie, może pozwoli skracać też życie schorzałym i znużonym ludziom, w każdym razie ani jednych, ani drugich nie pozwoli spożywać.
Mówił mi ktoś: „Nie upieram się przy mięsie, ale gdyby mi powiedziano, że memu choremu dziecku potrzebna jest filiżanka rosołu, ja — com muchy nigdy nie zabił — własnoręcznie zabiję wołu i nie dam sobie przetłomaczyć, żebym miał źle czynić.“ Szkoda. Skoro filiżanki rosołu nie mogę uzyskać bez zabicia, zabić mi zaś nie wolno, więc — filiżanka rosołu nie istnieje, niem a jej śród środków, któremi mogą ratować moje chore dziecko. A czy mogę mu dać filiżankę mleka lub jajko? Nie wiem jak opowie się ludzkość, układając kodeks stosunków ze zwierzętami; sądziłbym, że biorąc mleko w okresie, gdy zwierzę nie karmi swego dziecka i na siebie wzamian wkładając troskę o ich życie, dach, strawę — lub biorąc jajko z warunkiem zapewnienia kurze trwałości jej gatunku i możności zaspokojenia w właściwym czasie potrzeby macierzyństwa — korzystam tylko z wymiany usług. Może się mylę.
Lecz co będzie, gdy lekarz się uprze i powie, że broń Boże nie mleko, nie jajko, lecz potrawka z kury, inaczej — Paweł umrze. A więc — Paweł umrze. Codzień umiera tysiące Pawłów i niema dziury w niebie. Będziemy opłakiwali Pawła; opłacze go jego rodzina, może wielu ludzi, może cała ludzkość, jeśli Paweł był genialnym człowiekiem, ale zapobiedz tem u smutnem u wypadkowi nie sposób — i jeśli przed skonem Pawła nie zjawi się kura i nie poprosi, żeby ją zabito, bo to ogromną sprawi jej przyjemność, gdy Paweł spożyje ją w potrawce, to potrawki z kury Paweł nie dostanie; jeśli zaś jest genialnym, a więc blizkim. Dobra — pierwszy kpić będzie z potrawki i wiele się nie zafrasuje, że dla braku jej, nieco prędzej pożegna się ze światem. Lecz — strata ludzkości? Nie przesadzajmy jej. Genialne Pawły odsłaniają Prawdę, która równie jak Dobro — odeń nieoddzielna — zawiera sama w sobie nakaz poznania. Czy ten genialny Paweł — czy inny, tego lub innego imienia — czy zbiorowy chwyt wielu niegenialnych, dość że uważnych badaczy, rąbek jej uchyli — wszystko to jedno. Praw da będzie poznaną, bo musi być poznaną.
Wspomniałem o naleganiu lekarza. Nie mniemam jednak, by lekarze i fizjolodzy mieli powiększać bezwład, zawisły kulą galerniczą u nóg człowieka. Przeciw nie. Życie nauczyło mnie jak i innych z a pewne, że śród tej grupy ludzi, pomawianych o materjalizm, są tak gorliwi propagatorowie Boga, wyznawcy w czynie, że nieraz przykładem świecić by mogli urzędowym jego sługom, w kapłańskich szatach. A dobrze, że tak jest, bo ludzkość zażąda od nich innych jeszcze prócz potrawki, zrzeczeń — wiwisekcji, wielu doświadczeń, surowic i t. d. Głos oburzenia, z jakim zawołają, że nie wolno im odbierać środków poznania i środków służenia ludzkości — zasługiwać będzie na najgłębszy szacunek, lecz nie na wysłuchanie. Ich względy — wysokie, lecz są wyższe. Dobro jest całością, która stula w sobie także i poznanie i humanitaryzm, lecz nie może być im podporządkowaną. Niektóre środki poznania, niektóre z humanitarnych — zastąpimy innemi, od tego właśnie mamy genialnych Pawłów.
Słowem, spraw a befsztyku tak się przedstawia. Jest to danie doskonałe, nierównie co do smaku i pożywności lepsze od mdłego, jarskiego kotlecika z kartofli lub kaszki zapiekanej. Majonez z ryby jest jednym z najcelniejszych pomysłów kucharki, a kieliszek starki przed tem lub wina potem, według zaś mego gustu szklanka pilznera — to rzeczy przednie. Gdybym mówił inaczej, byłbym faryzeuszem, kłamałbym i durzył innych. Cała bieda, że umieszczone na linji prężności ducha ludzkiego wyśmienite te rzeczy nie utrzymały się na niej i zostały zepchnięte, jako kategorja rojeń zmysłowych, zawadzających w uchwycie Rzeczywistości. O zepchniętych zaś — mowa skończona. Jeśli nie dla nas, którzy odchodzimy, to dla tych co przyjdą. My, wielowiekowej, martwej spuściźnie nałogów, możemy przeciwstawić tylko wolę; im — wychowanie ujmie bezwładu. Oni będą zgodni, my zapewne do końca będziemy się spierali.
Po próbach roztkliwienia widokiem słabego dziecka i Pawła na łożu śmierci, po próbach dowiedzenia niezbędności ofiar zwierzęcych dla pozyskania środków poznania i surowic leczniczych, — nasz fukający bezwład wytoczy setki innych argumentów. — Powie, że uzębienie nasze samo już wskazuje przynależność naszą do mięsożernych. Niestety, tak mało ludzi posiada własne zęby, iż jest to raczej spraw a dentystów... Powie, że przemysł, warunki ekonomiczne i handlowe przewrócone zostaną do góry nogami. Być może — lecz po to jedynie, by potem przywrócone zostały do pozycji bardziej normalnej. Zaklnie natenczas, że zwierzęta oszczędzane swą plennością wyprą — panie dobrodzieju — człowieka z powierzchni globu! Bajki. Plenność jest wyrazem trudnych warunków walki o byt, niosącej zagładę większości potomstwa, wyrazem troski przyrody o zachowanie gatunku; spadnie sama, lub zredukowaną będzie do normy niegroźnej dla innych gatunków i człowieka, gdy on będzie regulatorem stosunków w przyrodzie.
Dobro nie pozwala na kwietystyczne przyglądanie się stosunkom, w których kłębi się chaos nieobecności dobra. Musimy iść tam i nieść dobro. W otaczającej nas przyrodzie tylko o siłach kosmicznych możemy powiedzieć, że nie wiemy — czy, kiedy i jak zdołamy na nie wolą naszą reagować, świat zaś roślinny i zwierzęcy jest w rękach człowieka materjałem plastycznym, dającym się urabiać. Nie dość iż dobór naturalny może być zastąpiony sztucznym, możemy nietylko dobierać i utrwalać, lecz nadto wyprowadzać na jaw cechy pożądane, czyli wnieść w ów świat pierwiastki kształcenia i wychowania.
Czy praca w tym kierunku wymagać będzie jakichś od nas ofiar? Nie — gdyż jest w wysokim stopniu ponętną i z chwilą kiedy człowiek w przyrodzie stąpać zacznie nie jak zbój, pogromca i wyzyskiwacz, lecz przyjaciel, opiekun, nauczyciel — otworzy mu ona bezgranicznie piękne perspektywy. — Nie — raz jeszcze, bo nie może być mowy o ofierze jakiejś, gdy idzie o rozrost konieczny i nieunikniony naszego ducha. A rozrost ten zaprawdę jest bezkresnym. Stawiąc swą wolę rozumną i celową w miejscu okrutnych praw walki o byt, już zyska człowiek prerogatywy nieomal boskie. Bóg nie będzie mu zazdrościł, gdyż sam w nim będzie — i może w tedy właśnie ziści się jakieś Marzenie, które Bóg rozsnuł sobie na prapoczątku świata...
Będziemy nad ziszczeniem jego pracowali w ostanim okresie powszechnego budownictwa duchowego, które dalekiem nie jest, poczęło się już i niesie nam Ukojenie. Dymiące, purpurowe fale tego morza krwi, jakie dziś się wylewa, zastygną u stóp Ducha i może będą ostatnią naszą krwawą ofiarą. To będzie jutro.
Lecz my dziś cierpimy. Więc dziś pamiętajmy, że Boga nam nie szukać. Wieloimienny — Rzeczywistość, Byt, Dobro, Całość i Jedność on, marzyciel i twórca, Bóg słowem, — opływa nas jak żywioł, jak powietrze, którem oddychamy i dość nie opancerzać się bezwzględnem przeczeniem, zostawić szczelinę tę choć, którędy upływa wspólna nam wszystkim tęsknota — i On sam napłynie do świadomości naszej wspaniałym, roziskrzonym strumieniem...

Wołomin, 6 lutego 1915 r.




MOJA BIOGRAFJA.


Skąd i po co? Stąd że jeśli w kimś powstała myśl i oderwana od niego w tej czy innej postaci stała się własnością ogólną, cząstką Myśli powszechnej, to może być — sądzę nawet, że winien być — zapytany o jej genezę. A więc — autobiografia jako dzieje myśli na przestrzeni danego osobniczego istnienia, historja powstania jej śród danego układu warunków życiowych i na podłożu indywidualnych właściwości umysłowych i moralnych.
Urodziłem się 9 maja 1864 r. w Lublinie, w rodzinie urzędniczej. Matka moja była córką rejenta Serafina Konwickiego, lublinianką; ojciec zaś osiadł w tem mieście przygodnie. Był on synem Karola Brodowskiego, dosyć znacznej figury — referendarza rady stanu Kr. Pol., „ober“ — prokuratora b. warszawskich departamentów senatu, z pochodzenia nieszlachcica — gdyż szlachectw o otrzymał dopiero od Mikołaja I. — Na portrecie — fizjonomja biurokraty, z odcieniem poczciwości.
Ojca straciłem mając cztery lata. Myślę, że przetrwał on w mnie chwilę skonu. Jeśli później, z biegiem lat, wyrobiło się we m nie zupełnie wyraźne poczucie ciągłości powszechnego istnienia, łączności zgoła wyczuwalnej z temi co pomarli, co przyjdą i z całą przyrodą, to już w dzieciństwie więź jakaś nierozerwana, spajająca trzy istnienia — ojca, — którego w wspomnieniu bardzo tkliwie kochałem, matki i moje — narzucała mi się niezmiernie żywo. Gdy przed kilku laty umarła mi matka w bardzo późnym wieku, który na schyłku życia zaćmił jej i wzrok i władze umysłu, śmierć jej w znaczeniu straty prawie mnie nie dotknęła. Trwanie jej — nieoderwane od mego — czuję. Wyznam, iż spirytyzm budził zawsze we mnie i dziś budzi głęboką odrazę umysłową. Nigdy też matki swojej nie wystawiam sobie jako ducha, nie obcuję z nią jak z duchem, nie wywołuję jej, nie wydaje mi się bym słyszał jej głos. Obcuję z nią jak z samym sobą, rozmawiam, pytam się, proszę o zdanie, proszę by rozważyła moją pracę, moje postępki i myśli i słucham jej uwag z tem większym szacunkiem, że miała nieskazitelnie piękne zasady i podług nich postępowała, ja zaś nigdy żadnych zasad nie miałem i chcąc sobie uprzytomnić co to jest „postępowanie podług zasad“ — muszę o to zapytywać jej. I gdy ona strofuje mnie, że coś — ze względu na zasadę — jest niedobre, ja otwieram jej głąb swojej duszy i pokazuję zamiast zasady nakaz, który inaczej postąpić mi nie pozwala i mówię jej: „Mamo, ja się tem u nie oprę“. Za życia wszystko mi przebaczała i teraz przebacza, chociaż nieraz ranię jej serce, godząc w zasadę. Spieramy się, godzimy i płyniemy wciąż niepodzielnie jednym strumieniem — bez najmniejszej potrzeby uciekania się do praktyk spirytystycznych.
Pierwszy mój drukowany obrazek — przepraszam za odskok, będą się wciąż powtarzały, gdyż idzie mi, jak powiedziałem, nie o życiorys lecz wykrycie i zbadanie w samym sobie dróg powstawania myśli — nosił tytuł: „Niu“[1] i odtwarzał w rażenia i odczucia dziecka, w którym wciąż żyje i odzywa się wspomnienie łączności fizycznej z matką z czasu, gdy w jej łonie było z nią jedno. Nieraz gdy patrzycie, jak dziecko wtula się w matkę, ona zaś chłonie go w jakimś szczególnie namiętnym uścisku, bezwątpienia uczyniliście sobie uwagę, że te dwa oderwane od siebie ciała długo potem czują jeszcze swą dawną jedność fizyczną. Lubo obrazek ten pisałem nie ze wspomnień swego dzieciństwa, lecz patrząc na dziecko[2], dla w czucia się jednak w jego w rażenia posłużył mi oczywiście odzew własnych przeżyć. Wspominam o tem dla tego, iż długotrwałość więzi fizycznej była stopniem; po nim moja myśl w spięła się do nierozerwalności więzi intelektualnej i duchowej, którą objąłem zrazu trzy nasze istnienia, później zaś wszystkie intelektualnie i duchowo do siebie przystające cząsteczkam i Dobra, czyli Jedności Boskiej.
Wracam do swoich wspomnień rodzinnych. Rodzice moi posiadali kulturę umysłową. To mi jest miłe. Bezwątpienia, nie mniej bym ich kochał, gdyby byli prostakami, lecz wspólność pierwiastków intelektualnych sprawia, iż dusze większemi przystają do siebie obszarami. — Z patentu ojca widzę, iż „licząc lat 17 po ukończeniu nauk w Gimnazjum 2-im Warszawskiem zapisany w poczet Uczniów Kursów Prawnych Warszawskich“ ukończył je w r. 1845 „przy sprawowaniu dobrem“ (więc nie celującem podobnie jak syn jego piszący te słowa, który za krnąbrność — „stroptiwost’“ otrzymał w patencie Rówieńskiej Szkoły Realnej czwórkę z prowadzenia). Stopień celujący przyznano ojcu z historji prawa rzymskiego, prawa cywilnego Królestwa i literatury łacińskiej, reszta dobrych za wyjątkiem historji i statystyki Państwa rosyjskiego i historji prawodawstwa polskiego; z tych tylko dostateczny[3].
Matka moja otrzymała staranne wykształcenie domowe. Niektóre przedmioty — jak historję powszechną i polską, geografię i botanikę znała gruntownie. Oczytaną była bardzo. Już po zupełnej niemal utracie wzroku — póki tylko wiek nie zaćmił jej umysłu — każda nowa książka, czy trafiała jej do przekonania czy nie, gotowała jej święto. Była gorliwą katoliczką. Stosunek jej do religji i katolicyzmu budził we mnie — nawet w tej dziwnej, przemijającej, dziś wręcz niezrozumiałej dla mnie samego epoce mego życia, kiedy zaliczałem siebie do bezwyznaniowych — szacunek i zajęcie. W katolicyzmie widziała jakąś kolosalną, niebotyczną potęgę duchową i intelektualną, przerastającą ciasne pojęcie wyznania, pełną prężnych, żywych pierwiastków, zdolną do wyłonienia zarówno Czynu, jak i Marzenia — subtelnego, lotnego, bezkresnego. Mówiła, że nie może być pochlebniejszego dla polskiej duszy zbiorowej świadectwa nad tę jej zdolność i potrzebę wchłonienia w siebie przedziwnej tej potęgi, zrośnięcia się z nią; proces ten — mówiła — nastąpił w najgłębszych warstw ach duszy narodu i ktoby zbadał drogi jej ciążenia ku katolicyzmowi, sięgnąćby m usiał do jądra duszy polskiej. Żaliła się, iż takie ciekawe, głębokie zagadnienia leżą odłogiem i może pieściła marzenie, że to jej syn będzie tym badaczem, który pokaże jak i dlaczego dusza polska omotała się siecią katolicyzmu, w sunęła się w niego, przerosła nim, dlaczego ciążą ku niemu zarówno warstwy oświecone, jak nieoświecone, skąd ta ich wierność kamienna, nieporuszona, nieprzełamana, dlaczego — mawiała — można sobie wyobrazić polaka sprzedawczyka, renegata, wyzbywającego się wyznania i narodowości dla pełnej miski — ale pomyśleć polaka wyznania mojżeszowego, prawosławnego, nawet luteranina nie można. „Wierzę — mówiła — że to będzie najzacniejszy człowiek, przywiązany i poświęcony syn tej ziemi. Jednak coś mu brak i to najważniejszego — możności uzyskania bezpośredniego kontaktu z duszą narodu. Niech przyjmie katolicyzm i na pierwszej mszy katolickiej, w najskromniejszym kościołku wiejskim, otworzy mu się furtka dotąd przed nim zabita. Do przekroczenia zaś jej nie może nie tęsknić, gdy w nim tkwi choć źdźbło polskości“. „Jestem przekonana — pisała mi kiedyś — że to, co się wyrabia we Francji, u nas nie mogłoby nastąpić, choćby rząd nasz był w rękach najskrajniejszych żywiołów, byle polskich, nieżydowskich lub innych. I wtedy ksiądz katolicki chodziłby sobie najspokojniej i w mieście i po wsi. Pierwiastkami ducha myśmy daleko od francuzów bogatsi i jeśli kiedyś Bóg sprawi, że przodownictwo intelektualne i duchowe przejdzie od nich do nas, to będzie za sprawą wierności naszej tym pierwiastkom, które z nas ostoję katolicyzmu uczyniły. To nie wyznanie, to — polot ducha.“
W owym najmarniejszym okresie mego życia, o którym wspomniałem, mawiała: „Jestem pewna, że wrócisz do religii i katolicyzmu. Odbywa się w tobie jakiś proces, którego dobrze nie rozumiem, ale mówię sobie, że błądzisz dlatego, że szukasz. A skoro szukasz to już dobrze“. Gdy przypomnę sobie te impresje filozoficzne, które snułem przed nią — i jak niczem nie okazała swego bólu, zapewne w obawie, bym nie zamknął przed nią duszy, wydaję się samemu sobie malutkim i obrzydliwym. Patrząc na mnie z wysokości widziała mnie bezwątpienia jako karzełka, gdy w gęstwinie traw buńczucznie toruje sobie drogę i napotkawszy wystający z ziemi kawałek korzenia wielkiego drzewa mówi: „Jak to dobrze, że drzewa są takie małe i świat tak uproszczony. Zbadam go w ciągu godziny a w ciągu następnej opiszę“.
Miała zdolności pedagogiczne i popularyzatorskie i trochę inklinacji literackiej, nie popartej talentem. Drukiem ogłosiła, około r. 1875, pod pseudonimem Bogumiły, książeczkę p. t. „Kobieta w rodzinie“ — i w pismach nieco artykułów; w rękopisie zostawiła kilka prób spopularyzowania historji polskiej i geografji.
W naszych rozgałęzieniach rodzinnych widzę stryjecznego brata mego ojca — Józefa Brodowskiego, znanego w Warszawie artystę malarza, i rodzonego mej matki — Stanisława Konwickiego. Żałuję, że go nie znałem; zdaje mi się, że w niektórych kierunkach, np. poczucia piękna był on bogaciej od mojej matki uposażonym. Czytałem listy jego do siostry — prześliczne, drgające głęboką wrażliwością artystyczną, bogatem odczuciem piękna w przyrodzie i sztuce. Jako młodzieniec, wyrostek niemal brał udział w powstaniu, wyemigrował potem do Paryża i nigdy już do kraju nie wrócił. Nie mam pewności co było przyczyną tego, czy nie mógł uzyskać pozwolenia na powrót, czy wessał go Paryż. Pisywał stamtąd, pod pseudonimem Stanisława Równi, korespondencje do dawnego „Echa“ warszawskiego i, zdaje się, do „Wieku“; był nauczycielem szkoły w Batignolles. Paryż dotknął go zarazą ateistyczną; na krótko przed śmiercią pojednał się z katolicyzm em. Sądzę, że Bogu Piękna i Dobra nie przeniewierzył się nigdy. Umarł mając lat 30; strawił go Paryż, nędza i suchoty. Dla uwypuklenia pewnych podobieństw duchowych i życiowych jego ze mną — jakie nasuwały mi się gdym swoje i jego życie zestawiał, winienem dodać, że w Paryżu ożenił się, po kilku latach pożycia nieślubnego, z dziewczyną bardzo nizkiego pochodzenia, o jakimś dziwnie pospolitego, nawet komicznego brzmienia nazwisku — Pipelet, czy coś podobnego. Rodzina ta całym swym kompletem wessać go musiała, gdyż po śmierci pierwszej żony, ożenił się z jej siostrą. Obfity zbiór jego listów do mej matki, wśród których były bardzo ciekawe z czasu oblężenia Paryża, nieszczęśliwym trafem zaginął, nie tracę jednak nadziei odzyskania go.
Dwie siostry mojej matki — Paulina i Marja Konwickie — były zakonnicami; pierwsza szarytką we Lwowie, w jakimś zakładzie karnym dla kobiet; druga wizytką z tych, które wyemigrowały z początku do Niemiec, później do Anglji, gdzie w Roselands Walmer (Kent) założyły pensjonat klasztorny dla panien. Twarze ciotek znam tylko z fotografii — miłe; dusze trochę z listów, ale to źródło mętne; Marja naprzykład w listach robi wrażenie oschłej, nasiąkniętej formułami ortodoksyjnemi, bez żywej treści; skądinąd zaś wiem — mówiła mi moja siostrzenica Wanda Frieman, która w owym w Roselands Walmer pensjonacie się kształciła — że żywej dobroci i tkliwości w Marji było wiele. Paulina zaś to już i z listów i opowiadań przejrzyście świetlany człowiek; cała w dobroci i ofiarności. — Obie dawno już zmarły.
Powtarzam, że miło jest doszukiwać się w rodzinie nitek duchowego powiązania. Tak zwanym związkom pokrewieństwa, istnieniem nici owych niepoświadczonego, trudno zaiste jakąś wagę nadawać. Gdy mi matka, lub ludzie obcy opowiadali o moim ojcu, że był to umysł marzycielski, że lubił dalekie, samotne przechadzki, długie sam na sam przebywanie z przyrodą, gdy mi pokazano ławeczkę, na której siadywał w ogrodzie miejskim w Lublinie (wspaniałym!), gdym z tego miejsca wpatrzył się w to, na co on patrzał, — czułem, jak łatwo rozrasta się moje ja i obejmuje jego. W tem tkwi jedyne istotne, nie zaś przygodne pokrewieństwo. Miło mi jest wiedzieć i stwierdzać opinją ludzi, że na pamięci moich rodziców nie cięży żadna plama, żadna skaza moralna. Syn ich nie może tego o sobie powiedzieć; szedł do Boga jakąś drogą okólną, daleką, przez moczary ponure, ziejące jadowitym oddechem występku, zgaszeń myśli, serca, cnoty, przez ostępy, w gąszczu których nie tylko kaleczył, lecz zdzierał duszę. Mimo to przyszedł gdzieś, gdzie jest widniej. Jeśli przyszedł żywy, nie oślepły, nie ogłuchły ze zdolnością od odepchnięcia się od wszystkiego tego moczarowego plugastwa, do lotu, z widzeniem tęcz złud i wyczuciem Rzeczywistości jedynej — czy można przypuścić by w jego wędrówce nie czuwały nad nim ręce niewidzialne dobrych, czystych, nieskalanych istot, by cnota ojca i matki nie była talizmanem, który jem u więcej niż życie zachował!
Po śmierci ojca został matce mały domek z ogrodem w Lublinie i bardzo niewielki fundusik. Chcąc kształcić troje swych dzieci — dwu synów i córkę — musiała się wziąć do pracy zarobkowej. Założyła pensję prywatną dla panienek. Było ich cztery, czy pięć. Korzyści innych nad to, iż pokryty był koszt edukacji mojej siostry, pensyjka ta zapewne nie dawała. Wiążę to z tą okolicznością, iż w parę lat po śmierci ojca — gdy miałem jakieś siedm, ośm lat — począł się zjawiać w domu naszym żyd. Był to stary człowiek, pochylony, z długą, siwą brodą i bezzębnemi, zapadniętem i ustami, — które okalał dziwnie ujm ujący uśmiech. Miał w swej twarzy i cichej, szepleniącej mowie coś tak miłego, że ja — co dzieckiem na każdego obcego przybysza, na każdą nową fizjonomję patrzałem z jakąś dziką, psią nieufnością — do niego przylgnąłem odrazu i tęskniłem do jego odwiedzin. On zaś nie chybiał w tym względzie, gdyż był to lichwiarz, który matce mojej niewielkie kwoty na dwudziesty któryś procent rocznie wypożyczał. Mama mówiła, że inni wymagali jeszcze więcej i że on był względnym wierzycielem. Mało mnie to obchodzi; jeśli krzywdził nas, rzecz to jego sumienia, ale ja go lubiłem. I matka również. Przesiadywał u nas, rozmawiali z sobą długo, matka prowadziła z nim zdaje się dysputy teologiczne i może chciała go nawrócić na katolicyzm, on zaś kiwał na to głową z miłym uśmiechem i opowiadał ładne rzeczy o swym Jehowie. Wyidealizowałem go potem w obrazku „Strącone liście[4] przez pewnego rodzaju wdzięczność nie za to, że pobierał od nas dwadzieścia kilka procent, lecz — że był z tych nielicznych w dzieciństwie mojem ludzi, od których zaraz na wstępie, przy pierwszem wiedzeniu, nie oddzieliła mnie lodowa, nieprzenikniona zapora.
A byłem dzieckiem — okropnem i bardzo nieszczęśliwem. Wcale nie ze względu na jakiś wyjątkowo nieprzyjazny układ warunków życiowych, bo niedostatek nas w tedy jeszcze nie nękał, matkę miałem dobrą, rodzeństwo dobre i miłe — lecz z powodu właściwości natury mojej. Otóż przedwszystkiem była to niesłychana bojaźliwość i nieśmiałość. Bałem się nie wiedzieć czego. Wszystkiego — od szczeknięcia psa do ciemności pustego pokoju, od odgłosów burzy do najprostszej w dzień pogodny wycieczki lub zaprosin w gościnę, od przedsennych jakichś widzeń do pierwszego otwarcia ócz zrana. Otworzyć oczy na świat — to już był ból i lęk. Zewsząd dybały na mnie strachy. Wtulić się w matczyną spódnicę i nic i nikogo nie widzieć — to był stan najmilszy. Bałem się życia a nadewszystko ludzi. Świat był pełen czarnych kątów, w których czaiła się nieżyczliwość i wyzierały jakieś twarze zimne, lub wykrzywione, lub szydercze. Sama myśl o obcym tchnęła strachem. Zapowiedź czyjejś wizyty już wprawiała mnie w rozdrażnienie i niepokój. Nie było zdarzenia by do gości nie wyciągano mnie przemocą z kąta. Na przemoc zaś reagowałem zaraz nienawiścią i na poczciwców odwiedzających nas w święta patrzałem okiem, które nie przyniosłoby im nic dobrego, gdyby mogło — kąsać. Wyciągnięty z kąta znikałem po chwili tajemniczo w jakiejś kryjówce, której nikt się nie mógł domyśleć i skąd już żadna moc by mnie nie wydobyła. Wtedy nie bałem się nawet ciemnego pokoju; wolałem ciemność z urojonemi strachami, niż żywych ludzi. Gdy wizyta się przeciągała bywałem głodny; siostra umiała mnie czasem odnaleźć i przynosiła mi do mego schowanka coś do zjedzenia. Nie jadłem dopóki „tamci“ sobie nie poszli; wtedy wracał mi apetyt i spadał jakiś ciężar z piersi.
Ale bywało i tak, że schowany między szafami lub pod stołem i upewniony co do swej nietykalności poczynałem przysłuchiwać się rozmowie, opowiadaniom, śmiechom dorosłych lub przyglądać zabawie kolegów i koleżanek mego starszego rodzeństwa. I jakoś zapominałem o swojem wystraszonem ja i żyłem za sobą, zawieszając się na czyichś ustach, przelewając się w czyjś śmiech, ruchy, gesty. Zamykałem oczy i mówiłem sobie, jakie to dziwne, że ja jestem i tu i tam. Czasem brała mnie chęć opuszczenia swego kąta i wmieszania się do toczącej się przedemną akcji, ale paraliżowała mnie nieśmiałość i wstyd fałszywy. Jak to wszystko odbiło się później w mojej kontemplacyjności, niemocy czynu, niezdolności do wzięcia udziału w akcji i wprowadzenia jej do swoich utworów!
Takie usposobienie w dzieciństwie miało dla mnie wielorakie następstwa. Ponieważ nie obcą mi była tkliwość — owszem, sądzę, że był jej nadmiar lecz utrudnione drogi wyładowania — więc gdy się zdarzało, że z owej ciżby obcych straszaków ktoś przeszedł na drugą stronę, do nielicznych „swoich“, blizkich — takiemu z miejsca gotów byłem rzucić się na szyję, może natrętnie nawet. To natręctwo musiało chyba dziwić patrzących na mnie, bo to — albo jak kociak fuka, chowa się i ucieka, albo przylepi się jak plaster, lezie niejako ze swą miłością nieproszony. Dużo mi się faktów takich przypomina; widzę w nich wiele podobieństwa do dróg uczuciowych u zwierząt, zwłaszcza u psa i innych domowych. Nie uraża mnie ono; rozważając te podobieństwa, później znacznie doszedłem do zrozumienia psychiki zwierząt, do możności wczuwania się w nie.
Dodać muszę, że wybór ludzi, którym — jak mówię — gotów byłem na szyją się rzucić — bywał bezkrytyczny; intuicja dziecka nieraz je zawodziła, omyłki zaś nie mogły nie przynosić skutków ujemnych. W ogólności jednak — dobrych czy złych — ludzi takich było bardzo niewiele. To naturalne, bo w istocie ile dobrej woli potrzeba, cierpliwości, wyrozumienia, żeby jeża takiego czy okunia ugłaskać i do duszy mu zajrzeć, tem więcej że jakieś bezpośrednie do mnie zwrócenie się celu chybić by mogło. Rękę która by pogłaskać, cukierkiem obdarzyć i popieścić mnie chciała, pewniebym podrapał — jeśli nie ugryzł. Do przełamania lodów potrzeba było czego innego — bym na człowieka popatrzeć mógł z strony, wcale przez niego niezauważony i żeby człowiek ten w obserwacji mojej przełamał się jakąś ujm ującą cechą, czy zewnętrzną — w rysach, uśmiechu, wyrazie ócz, głosie, czy — w postępowaniu; słowem nie zażegnywania zzewnątrz, lecz promieniowania trzeba było jakiegoś ku niemu odemnie zwewnątrz ciepłem, uśmiechem, chęcią dobrowolną powitania, ucałowania, przylgnięcia. I wtedy człowiek ten wołać mnie nie potrzebował, szedłem sam i lgnąłem już natrętnie.
W owych latach zwierzęta nie grały w mojem życiu żadnej roli, natomiast inny świat o bardziej bezwładnej od nich i prostolinijnej psychice — wobec skąpych relacyi z ludźmi — narzucił mi się z ogromną siłą. Świat roślin.
Ładny był nasz ogródek w Lublinie. Na terenie dość urozmaiconym miał bujną roślinność. Wzdłuż, środkiem biegł wał, podobny do resztek jakiegoś okopu, kończący się niby bastjonem górką, z wewnętrznej strony jak wały forteczne niższy, z zewnętrznej wyższy, bo uchodzący niżej jakby w fosę. Jak powstał — nie wiem; o okopach w tej stronie miasta nikt nie wspominał. Dzielił ogród na dwie części — wyższą, bardzo słoneczną, gdzie i kwiatów moc i dość piękne były klomby delikatniejszych krzewów i śród skąpanych w słońcu trawników cenniejsze drzew a owocowe, wzdłuż parkanów maliny troskliwie wypielęgnowane a przy w ale porzeczki i agrest w dobrze utrzymanych rzędach — i dolną, ocienioną więcej i chłodniejszą — tu warzywa i królestwo śliwek i jabłonek; w kąciku, znów słoneczną mającym wystawę, szparagarnia, a wzdłuż tylnego parkanu szereg starych grabów. Miał urocze zakątki. Na górce przepyszne bzy i jaśminy utworzyły naturalną altanę, odurzająco wonną w czasie kwitnienia; w gęstwinę ich weszło tylko jedno drzewo duże — lipa (dwie ich tylko było w całym ogródku); na zboczu rósł jesion i pięły się gąszcze berberysu.
Ponieważ obcowanie moje z roślinami poczęło się odrazu na tle uczuciowem — w poszukiwaniu przyjaciół, powierników, przedmiotu ukochania, więc odrazu też narzuciły mi się ich cechy osobnicze. Widziałem przed sobą nie gatunek, lecz indywidua wyraźnie odrębne. Stąd kwiaty dla swej mnogości, małego zindywidualizowania i krótkotrwałego zresztą istnienia nie tyle zajęcia we mnie budziły; lubiłem je — zwłaszcza fijołki i narcyze, ale inaczej, niż krzewy nie w skupieniu rosnące i — przedewszystkiem drzewa, które w małej ich liczbie uderzyły mnie obfitością cech osobniczych. Tu już każda gruszka była inną; każda cżereśnia inną; lipa rosnąca na górce miała w oczach moich więcej różnic niż wspólnych cech z lipą w pobliżu domu, dlatego że widziałem w drzewie każdą jego zmarszczkę, każde pęknięcie czy uszkodzenie kory, każdy sęczek czy narośl, miejsca stoczone przez owady, odłubane dziobem dzięcioła, sączące żywicę, dotknięte jakiemś cierpieniem, rany, skaleczenia i złamania, uważałem na kierunek pochylenia drzewa, układ gałęzi, nazywałem je ramionami (i później zawsze słowa konar i ramię — mieszałem) i cały ten obraz nasycałem swemi ludzkiemi odczuciami — bólem, płaczem, uciechą, nadzieją.
W tym światku znów kierowałem się nicią sympatji i antypatji, zapewne bezkrytycznej lecz jakieś źródła mającej. Graby na końcu ogrodu, budziły we mnie nieufność i lęk; jakże mi żal tego, gdy pomyślę, że już nie żyją i że je krzywdziłem. Sympatja dla pewnej czereśni może nie była bezinteresowną, bo i owoc jej nie był mi obojętny. Lipę na górce polubiłem dla tego może, że dziwnie rosła, była niskopienna i konary jej rozdwajały się tak blizko ziemi, a gałęzie tak się ułożyły, ze to było jak schody, które same niejako podsuwały się pod stopy dziecka, pragnącego wejść na drzewo i popatrzeć w dal. Dobry to był przyjaciel, żadne drzewo tak życzliwie mnie nie przygarnęło, z żadnym nie byłem tak poufały. Pieściłem kwiaty, kochałem róże i bzy; rozmawiałem z jedną tylko tą lipą, lub całym ogrodem, gdy cichy, majowy wieczór spoił go w jedno. I dziwna rzecz — bałem się ciemnego pokoju, nie bałem się ciemnego ogrodu; szeleszczący jego oddech uspokajał mnie; z niechęcią myślałem o mieszkaniu i siedzących tam strachach, których tu nie było. Kiedyś uświadomiłem sobie to wszystko w wielkiej wdzięczności, a z tego ziarna urosła z czasem tak ogrom na miłość przyrody, że mocy jej nazwać naw et się nie kuszę. Nikomu i niczemu tyle nie zawdzięczam — pociechy, ukojenia, zachęty, poznania Boga, poezji, pogodzenia się z życiem. Stałem się tak jedno z nią, że sam czuję się jak jakiś żywioł rozlewny; trwać będę nie w swych marnych utworach, nie w duszach i sercach ludzi, lecz w lipach i szumiącym borze sosnowym. Nie jestem obłudny, więc powiem, że nigdy człowieka — jednego, lub zbiorowego — tak nie kochałem... W uczuciach dla ludzi zawsze coś się rwało; tu — jedna nieprzerwana nić.

∗             ∗

Zima wtedy — równie jak dziś — była dla mnie czemś okropnem. Świat najżyczliwszy i najmilszy oddalał się odemnie, uchodził w siebie, zamykał na siedm pieczęci. Nie mogłem tego zrozumieć i w jakiemś trwożnem napięciu oczekiwania wyglądałem wiosny. Ale w wytworzoną lukę coś musiało napłynąć. Napłynęła — książka. W kraju wiecznej wiosny chyba nikt by mnie do abecadła nie napędził. Książkę zrodziła zima. Jej zawiązki musiały powstać z gawęd lub marzeń w zimowe wieczory gdy ciało się kuliło z chłodu, dłonie wyciągały ku ognisku, myśl zaś — jędrniejsza i skupiona — poczynała błyszczeć, świecić i grzać silniej niż płonące polana. Malutkiego widzę siebie nad Starym Testamentem i Emilem. Dla czego te książki? Kto mi je dał — nie mam pojęcia. Księgozbiór mieliśmy dość liczny; dostęp do niego — dla dziecka, którego niktby nie posądził o chęć zgłębienia idei Rousseau’a — nie był kontrolowany; łapałem co chciałem, czytałem w kąciku. Więc — Biblja, Emil, Don Kichot, Gulliwer, Robinzon, Przyjaciel Dzieci, Tygodnik Ilustrowany z powieścią Zacharjasiewicza Mąż upatrzony i ilustracjami z wojny francusko-pruskiej, Ballady Mickiewicza, Pan Tadeusz (głośno przez kogoś czytany), Nieboska i Irydjon (głośno przez matkę czytane dla starszych), małe tomiki klasyków polskich, lub dla odmiany wyciągnięty z półki duży tom historji powszechnej Cezara Cantu — albo, co lepsze olbrzymia księga Słownika Lindego, cięższa odemnie — w której chyba szukałem obrazków. Nauczyłem się czytać mając lat sześć, może i nieskończonych; w siódmym począłem zakładać swoją biblioteczkę. Pierwszą książeczką, którą kupiłem w księgarni Arcta w Lublinie, był mały tomik Lilii Wenedy, drugą Mindowe (zdaje się z biblioteczki „Mrówki“); następne Jeż i Kraszewski. — Chciałbym sobie uprzytomnić co z tych książek, czytanych w latach życia — siódmym, ósmym mogło zostawać w umyśle. Wszystkie te książką czytałem później powtórnie jako rzeczy zgoła nowe Ależ i to trzeba wziąć pod uwagę, że niektóre z nich — jak Biblję, Don Kichota, Mickiewicza, Krasińskiego — odczytywałem i po raz trzeci, czwarty, dziesiąty i może jeszcze przeczytam jako rzeczy poniekąd nowe, bo w nowem przełamaniu myśli widziane. To więc nie dowód by wtedy nic nie zostawało. Przedewszystkiem po każdej książce nawet niezrozumianej, a może najbardziej po niezrozumianej zostawała jakaś tęsknota do jej zrozumienia, t. j. to właśnie co później zniewala wrócić do niej powtórnie — i raz trzeci... Dalej, każda bezwątpienia książka była szpulką, na którą ja sam się nawijałem snując jakieś marzenie. Czy to jest dobrą czy złą stroną w czesnego czytania wszelkich książek, bez wyboru — nie wiem. Marzycielem byłbym i tak, czy z Biblją i Emilem czy bez nich. Jaki cel w zamykaniu furtek i utrudnianiu szukania wątków do marzeń? No, wtrącić muszę, iż łajdackich książek, płodów sprostytuowanej myśli w księgozbiorze rodziców moich nie było i te mi nie zagrażały. A czy sądzicie, iż taki słownik Lindego w rękach dziecka, które zaledwie tom udźwignąć mogło, był przedmiotem obojętnym, bez wpływu na kształcenie się myśli? Z tych wielkich ksiąg biła do mnie pokusa, a odemnie ku nim tęsknota. Pytałem się: „Co to jest takie ogrom ne? “ Matka mi zaś odpowiadała: „To bogactwo naszego języka. Ogromny skarb. Schowaj go w sercu do tego samego kącika, gdzie masz Pana Tadeusza i Orcia i twoich kochanych Lelum Polelum, białą Lilę, królową Jadwigę, bitwę pod Grunwaldem, księdza Kordeckiego“. — Czy ta kie rzeczy przechodzą bez wrażenia?
Uczyć się zacząłem wcześnie i z wielką ochotą. Podkreślam to trochą by zestawić z późniejszą dziko płomienną nienawiścią — nieugaszoną, dziś tyleż piekącą co i dawniej, może jedyną w tym stopniu choć wiele rzeczy nienawidziłem, — nienawiścią do pierwszej mojej szkoły. Uczyła mnie matka, pamiętam jej historję polską w obrazkach, które skądciś powycinała i tekst do nich ułożyła; pamiętam pisany katechizm. Bardzo go lubiłem; te pytania i odpowiedzi sprawiały na mnie wrażenie rozmowy nie z nauczycielem, lecz z samym Bogiem. Zdawało mi się, że to On się pyta: „Ilu mnie jest?“ — I ja odpowiadałem: „Jeden jesteś, Panie.“ — „A gdzie jestem?“ — „Wszędzie, ukochany mój Panie, koło mnie i we mnie gdy Cię nie obrażam“. A Historja święta — ileż w niej uroku. A początki geografji, kosmografji, botaniki, zoologji — toż to nie były w owym czasie domowego uczenia przedmioty do wykuwania, lecz coś, co dawało ogromny rozpęd myśli i wyobraźni. Toć patrząc na globus czy atlas w rękach matki i słuchając jej skromnego wykładu (mówiła zcicha i wolno), który jednak czcią dla nauki i jej umiłowaniem tchnął w każdem słowie — widziałem ziemię — Sacharę i palmy oazy, — Sfinksa zagrzebującego się stuleciami w piasek — i lody Północy. Płynąłem Drogą mleczną. Sięgałem w głąb zwartego jeszcze pąka róży; słyszałem rozgwar czyniony w puszczy podzwrotnikowej przez nieznane mi zwierzęta. Rozrastałem się śmiało i lotnie na wszystkie strony. — A szkoła — no, później o niej...

∗             ∗

Miły nasz ogródek najżywiej mi się przypomina, gdy na wiosnę kwitł cały w jakiemś żarliwem, młodem rozradowaniu, gdy kwitł swemi wiśniami, jabłoniami, gruszami — i później, gdy zakwitał marzeniem swych cudnych róż. Z tym ogródkiem wiążę jeszcze dwa wielkiej dla mnie wagi wspomnienia — mój pierwszy romans i moje zapoznanie się z ludźmi prostemi, z nizin.
W dzieciach marzycielskich i samotniczych romantyczne czy erotyczne popędy — we wszystkich chyba — wcześnie się budzą. Miałem wtedy lat jakieś dziewięć. Mówiłem już, że w wyborze ludzi, którzy nie „mrozili“ mnie, nie zawsze byłem szczęśliwy.
Nie pamiętam już w jaki sposób przylepił się do mnie jakiś chłopiec z sąsiedztwa, starszy odemnie o lat trzy, uczeń zdaje się wstępnej czy pierwszej klasy. Szukał znajomości ze mną i wyraźnie schlebiał mi — najwięcej w czasie dojrzewania porzeczek i agrestu, a potem — gruszek i śliwek. Mętna figura, umiejąca naszeptywać do uszu brzydkie rzeczy. Otóż jakoś wypaplałem do niego, że przez dziurę w parkanie, oddzielającym naszą posesję od tej, gdzie on mieszkał, przyglądam się codzień bardzo ładnej dziewczynce i to tylko wiem o niej, że nazywa się Emilcia.
Zwąchał natychmiast korzyści nowego odkrycia; urodzaj agrestu był wielki, a zwierzenia nasze odbywały się jakoś zawsze w pobliżu gęsto owocem osypanych krzaków.
Spojrzał na mnie domyślnie:
— Emilcia Ł. Znam ją doskonale. Kochasz się w niej? Pysznie się składa. Napisz-no tylko list, a ja jej oddam.
Nie oparłem się pokusie i napisałem.
Tyle tylko; „Emilciu, kocham cię i kochać będę do śmierci“.
Niespodziewanie prędko przyniósł mi odpowiedź. Napewno, zbrodniarz, napisał ją sam:
„I ja panu jestem życzliwą.

Emilcia“.
Nie sprawdzałem nigdy czy to było jej pismo. I po co? Nie trzeba zaglądać za złudę ani ściskać palcami kolorowej bańki mydlanej. Owszem, w tedy trzeba wierzyć — listom, spojrzeniom, nieuchwytnym obietnicom uśmiechu, nawet przysięgom. Jedno powiedziałbym, że rozpinając swą złudę lepiej chyba brać do tego coś pięknego. Królewski płaszcz swego marzenia, utkanego złotem i perłami, zarzucił Don Kichot na brudne ramiona folwarcznej dziewki. Tak mu się podobało i tak zrobił, i dobrze zrobił, gdyż chciał dowieść i dowiódł istotnie, że rzeczywistość tkwi w nas nie zaś w tem, na co patrzą oczy rozmarzone. Ale ja wolę, że moja Dulcynea była milutką, pełną wdzięku dziewczynką, z rozwianemi pukielkami jasnych włosów, z muzyką cieniów i uśmiechów przelewających się po twarzyczce, żywą, roześmianą — uroczą antytezą mego zdziczałego samotnictwa.

Jeśli mój Mefisto podsunął mi własne pismo, na czem zarobił kilka więcej garści agrestu, to w dalszym toku rzeczy okazał jednak istotną gorliwość.
Widziałem — przez pamiętną ową dziurę w parkanie wyglądając — jak łakomy Mefistofeles kusił Małgorzatkę; coś do niej żarliwie mówił — ręką na nasz ogród wskazywał; może cuda o kwiatach naszych opowiadał; mnie może wystawiał jako zaklętego królewicza, może co najprędzej — próbował ją roztkltwić mówiąc o dzikim, biednym chłopcu bez towarzyszy, który przesiaduje pod szopą i przez dziurę w parkanie przygląda się ich zabawom...
Dość, iż dopiął czego taki djabełek zawsze dopnie — obudził przedewszystkiem jej ciekawość. — I oto Emilcia z drugą dziewczynką zaczynają jakoś kołować, serso ich potoczyło się w stronę parkanu, jeszcze chwilka — zagląda rezolutna twarzyczka i śmiały głosik rzuca mi pytanie. Odrobina za stanowienia w owej chwili wystarczyłaby dla ustalenia, że list był sfałszowany, gdyż tam nazywano mnie panem, tu — najzwyczajniej mówiła ty:
— Czy ty jesteś Felcio B?
— Tak.
— Czemu siedzisz sam i nie przyjdziesz się bawić z nami, jeśli tam nie masz nikogo?
— Sam nie wiem.
Nie umiem się bawić.
— To się nauczysz.
Zajrzała do mnie przez dziurę.
— Siedzisz pod jakąś szopą sam. Przyjdź tutaj. Tu się schodzą dzieci i z innych domów, bo dużo miejsca na podwórzu i w środku jest klomb, gdzie chłopcy bawią się w zbójców. A ty może wolisz w piłkę?
— Ani w zbójców, ani w piłkę.
— Czy udajesz dorosłego? Fe! Może jesteś o rok starszy odemnie. Słuchaj — jeśli jesteś grzeczny, bawiłbyś się może w kotka i myszkę z dziewczynkami. Tu chłopcy są nieznośni i my nie możemy się z niemi bawić. Przyjdziesz?
— Nie. Z a dużo was jest. A ty czybyś nie chciała zobaczyć nasze róże?
— A to dobre sobie. Żebym ja miała przychodzić do chłopca — jeszcze czego...
Zabrała się i poszła.
Gdy na drugi dzień jak kot czatowałem przy dziurze, ona podkradła się niepostrzeżenie.
— A kuku! Czy jesteś tam?
— Jestem.
— Zawsze sam? I co ty tam robisz?
— Patrzę się na ciebie.
— Nie nudzisz się?
— Nie, gdy patrzę na ciebie.
Nie wiem skąd się wzięła jej rączka tuż przy otworze. Ująłem ją, przeciągnąłem na swoją stronę i pocałowałem.
— To niegrzecznie — zawołała i odbiegła.
Następnego dnia idąc pod szopę zerwałem pąsową różę. A Emilcia sama zaczęła o kwiatach.
— Ładne macie?
— Dosyć.
— Irysy, narcyze?
— Te już dawno przekwitły. Teraz są róże.
— Ładne?
— Ot takie.
Podałem jej rozkwitły królewsko kwiat z cudnym nabrzmiałym pączkiem drugiego, z łezkami na nich rosy.
— Ach, dziękuję. Śliczna!
— Ale nie najładniejsza. Gdybyś sama chciała wybrać... Może wolałabyś białą?
Miała minkę zakłopotaną i skubała wstążeczkę, w plecioną do warkocza.
— Przyjdź — prosiłem.
— Nie.
Prosiłem już tylko milczeniem, w którem może wyczuła łzy dzikiego chłopca.
— Możebym przyszła — rzekła wahająco — ale co powie twoja mama?
— Pocałuje cię — zawołałem radośnie — i poprosi, żebyś sobie sam a wybrała kwiaty.
I przyszła. Oprowadzałem ją po ogrodzie i rwałem dla niej róże...
Na tem koniec. — Czy ona z rodzicami wyprowadziła się wkrótce z tych stron, czy to myśmy w tedy na dłuższy czas wyjechali do Warszawy — nie pamiętam. Nigdy się nie dowiedziałem czy ta dziewczynka miała dla mnie trochę sympatji, czy była tylko litościwą, czy tylko lubowniczką kwiatów. To wszystko jedno. Była słońcem, które pomalowało moją tęczę — i za to jestem jej wdzięczny. — Nigdy nikogo więcej po ogrodzie nie oprowadzałem i dla nikogo róż nie rwałem.
Spierać się czy człowiek może kochać raz, czy więcej! Zabawne, niech kocha sto razy... Myślę jednak, że czyste i piękne ekstazy, chwile w których wszystko gra w człowieku, płacze i śmieje się, modli i dziękczyni — nie mogą się często powtarzać.

∗             ∗

Tu zrobię odskok, idąc jednak za naturalnem kojarzeniem myśli o kobiecie. Przełamała się ona w mojej myśli i świadomości: jako matka, o której już mówiłem; jako przedmiot miłości (nie ośmieliłbym się Emilci nazwać kochanką); jako pracownica z ludu — żywicielka; jako pracownica z inteligencji — żywicielka lub dla idei, lub w jednej i drugiej razem postaci; wreszcie — jako prostytutka. Nie znam artystek, literatek, uczonych, wielkich arystokratek krwi czy myśli i ducha. Wymieniłem jeden czy dwa listy z panią Orzeszkową, która przesłała mi jakieś miłe słowo z powodu moich Chwil, tyleż z autorką Gromnic panią Posner-Garfeinową, która w „Ogniwie“ o tym że zbiorku pisząc bardzo delikatnie dotknęła mojej duszy i wiele zrozumiała. Oto wszystko. Synteza moja jest taką tylko dla mego skąpego materjału, a przeto i ostrożną i nieupierającą się przy swoim i uważną, by — nie urazić.
Kobieta je st szczerą jako matka, jako pracownica — i jako prostytutka. W matce odzewa się szczerość całej przyrody; w pracownicy szczerość tych pierwiastków, które jako naturalne jej bogactwo rozstrzygają sprawą jej wyzwolenia. Bo ktoś gdzieś spiera się o jej prawa. O na tym czasem pracuje. I skoro praca, której się dotknęła, płynie z niej w sposób prosty, naturalny i konieczny, jak źródło, które trysnąć musi bez wzglądu na zatykający je palec lub szmatą, — więc gadania o jej prawach są zwykłą kołowacizną bezwładu, którego zawsze to boli, gdy coś płynie, tryska i odbiega od niego.
W prostytutce jest szczerość kobiety, która nie oszczędzając siebie i „jego“ — pokazuje jaką ją chciał mieć mężczyzna. Ten, który namawiał ją do zdrady — gdy była cudzą kochanką, do wiarołomstw a — gdy była żoną innego, a zarazem oplatał ją siecią zakazów w imię jedynej zasady że miło jest wziąć cudzą żonę — nie miło dać swojej — i nauczył katechizm u małżeńskiego, t. j. sztuki przypodobania się jemu przed — i po ślubie. — Otóż prostytutka powiada: „Patrz-że teraz w jaki sposób zdołałam pogodzić sprzeczne twe żądania z memi niezaprzeczonemi prawami. Chciałeś ciała cudzych kochanek i żon, masz je i to bez obowiązku zaślubienia, który ci szedł w niesmak gdyś odbił przyjacielowi kochankę, lub cudzą żonę skłonił do rozwodu. Nie mogę ci się już narzucić na żonę, ale za to nie potrzebuję udawać zalet, których nie miałam jako panna i nie nabrałabym po zamążpójściu. Zyskałam najświętsze prawo człowieka do szczerości. Wolno mi kochać kogo chcę. I oto patrz. Widzisz tam w zaułku ciemną postać? To najobrzydliwszy twór, jaki ziemia wydała — alfons. Jemu oddałam serce. Bo on ma — jak i ja dziś — szczerość występku, gdy wy jesteście występnymi komedjantami. My chodzimy, obnażywszy dusze, wam został najhaniebniejszy strój — obłuda.“
Pochylić głowy przed tą szczerością. I pamiętajmy, że ta biedna — której żywot jest falą tłukącą się od kamienia do kamienia, od cyrkułu do kozy, do szpitala, do szynku, do czkawki pijanego gościa, do razów kochanka — spala się żywą ofiarą na ołtarzu nietykalności ducha kobiety.
Jeszcze w jednej postaci przełamała się we mnie kobieta, pomagając mi do rozpięcia jednej z najczarowniejszych złud — twórczej. Tu jednak muszę pogłębić nieco to, o czem mówiłem w „Złudzie i Rzeczywistości.
Jeśli pomyślę twórczość jako atrybut Boga, który jest Dobrem, i widzę w tkwiących w nas cząstkach dobra pierwiastki czynne, to wnioskuję, że nasza genetycznie boska twórczość ujawnia się w Czynie. — Czyn płynący z nakazu, tkwiącego w Dobrem, może być tylko dobry. Mówimy jednak również i o złych czynach. Te nie mają przed sobą realnego objektu, bez którego nie można pomyśleć czynu. Dobry czyn czyli poprostu czyn ma przed sobą Dobro, więc rzeczywistość, objekt realny. Zło zaś nie jest rzeczywistością, tylko nieobecnością dobra, przeczeniem, chaosem. Zły czyn zatem jest obłędnem przeciwieniem się dobru, działaniem warjata, ślepca, lub głuchego, istoty niemogącej dojrzeć ani wyczuć rzeczywistości; jest bezsprzecznie widmem strasznem i złowrogiem, ale które rozwiewa się i znika, gdy tylko dobro w pływa tam, gdzie go nie było, gdy w pustkę przeczenia wchodzi twierdzenie i chaos zostaje ukształtowany. Zły czyn jest wyrazem bezwładu, którego uraża ruch i który przenosi niebyt nad ruch, więc sam w sobie nosi zagładę swą. — Tołstojowskiego nieprzeciwienia się złu nie rozumiem. To Dobru nie trzeba się przeciwić; złowrogiemu zaś, krwawemu, ohydnemu widmu trzeba się przeciwić i rozpraszać je całą twórczą potęgą dobra, całym Czynem. Oczywiście złemi środkami posługiwać się on nie może, gdyż sam wtedy staje się chimerą i mogąc być nieśmiertelnym czyn taki umiera znikomie, bezpowrotnie.
Taką więc wyobrażam sobie naturę Czynu. Mówiąc jednak o twórczości miałem na myśli to coś, w czem widzimy wykwit pewnych wyjątkowych umysłów, własność twórczych geniuszy. Wyobrażam sobie umysł genialny uczonego lub artysty, jako punkt, ku któremu od wieków ciążą myśli i aspiracje zgasłych i dzisiejszych pokoleń. Zawartą w tych myślach tęsknotę i więcej, bo dorobek swój już na drogach tych myśli osiągnięty — zgasła ludzkość wycisnęła, w rzeźbiła w organizacyę tego człowieka. On to wszystko już przyniósł ze sobą. Potem coś przybrał, ucząc się. Potem — rozpędem od wieków i od milionów umysłów nabranym myśli te przebyły jeszcze jakąś drogę w własnym jego umyśle, aż po setnych i tysiącznych błądzeniach i w przestrzeni wieków i nawet w tym jeszcze ostatnim umyśle — skupiły się wreszcie i zestrzeliły u jednego punktu i tu trysnął wytęskniony płomień. Dokonało się odkrycie. Co tu jest bezsprzeczną własnością geniuszu? Nie Bóg rozedrgany w płomieniu Praw dy lub Piękna, bo on nie może być własnością uczonego lub artysty; może raczej ich przybrać do oceanu. Ich własnością jest to, co towarzyszyło uroczystej chwili bezpośredniego kontaktu z Bogiem, to jest splot nastrojów i przeżyć, chwila ekstazy, cudowna nie mająca równej złuda, która podobnie, jak złuda miłości — nie daje się utrwalić, lecz mimo to jest czemś godnem pożądania i tęsknoty. —
Rzeczywistości Czynu złuda ta nic nie ujmuje, podobnie, jak tęcza miłości nie ujmuje rzeczywistości tego morza w nas rozlanego, w którego oparach ona się wymalowała.
Otóż ta złuda twórcza różne miewa postaci, można w niej tworzyć posąg, a można żywego człowieka. Taką właśnie dała mi przeżyć kobieta. Zdawało mi się, że ją tworzę... „z mułu ziemi.“ Była to dziewczyna zepsuta, o bardzo złych, niskich skłonnościach i gdy tylko dostrzegła moją chęć doszukania się w niej czegoś dobrego — zaraz zachciała pokazać się gorszą jeszcze niż była. Nie stosowałem do niej żadnych pedagogicznych metod, prócz dobroci — tem łatwiejszej iż prawie biernej. I stało się to co dokonywa każdy wiatr wiosenny, w którego ciepłem tchnieniu roztapiającem lody nikt się nie dopatruje dobroci. I w niej od tchnienia łagodności wyrozumiałej, życzliwej, cierpliwej — coś stopniało i spłynęło łzą. Prześliczne są te pierwsze łzy — żalu i tęsknoty do odzyskania siebie samej, z sobą zaś — Boga.
Czułem wtedy dla niej taką tkliwość jaką zapewne czuje matka, gdy swe dziecko okrywa nietylko swą piersią i chustą lecz duszą całą. I pamiętam taką między nami rozmowę:
— Ty jesteś dobry, dobry...
— Nie mów tak.
— Czemu — kiedy ty naprawdę jesteś dobry?
— To nie ja — Bóg jest dobry. Jeśli będziesz wmawiała we mnie dobroć i jeśli się poczuję dobrym, to zacznę się tem pysznić. Wtedy natychmiast Bóg odleci i z mojej dobroci zostanie coś suchego, umarłego jak kokon po odlocie motyla. Pożałuj białego motyla, niech od nas nie odlatuje.
Wzięła moją rękę.
— Nic z tego nie rozumiem. Powiadam, że jesteś dobry — jeszcze raz, i dziesiąty raz, i setny raz.
— A ja setny ci mówię, ze to Bóg jest dobry.
— To ty jesteś Bóg? Nie strasz mnie. Boga jabym się bała, a ciebie się nie boję.
— Bo tak właśnie Bóg czyni. Żeby ciebie nie przestraszyć swoją wielkością i nie oślepić swoim blaskiem, przelew a się przez czyjąś ziemską, ludzką duszę i pieści cię ręką takiego jak i ty stworzenia.
— O, to nie może być! Zresztą, jak tam sobie chcesz. Ty jesteś dobry.
Zarzuciła mi na szyję rączyny zeszczuplałe, bo to było po długiej jej chorobie.
— I ja ciebie kocham. Nic tego nie rozumiem. Miałam tylu kochanków. Tysiące razy ciebie bardziej kocham — i inaczej, inaczej. Dla czego? Co to wszystko jest, powiedz mi?
W sunąłem dłoń w jej włosy i leciutko rozczesywałem miękką ich gęstwinę.
— Pamiętasz — jak to mi mówiłaś kiedyś, że w dzieciństwie nikt cię nie kochał, nikt nigdy nie popieścił, nie wziął na kolana, nie pohuśtał na rękach — jak dobre matki swe dzieci huśtają. Prawda? mówiłaś tak... Może za to mnie kochasz, że ja dla ciebie jestem trochę matką. Ot widzisz jak ci ostrożnie rozczeszę włosy, gdybym miał wstążkę wplótł bym ją...
Odrzuciła w tył głowę, a potem jakimś płomiennym rzutem przywarła do mnie i wessała mi się w usta drobnemi, przybladłemi po chorobie usteczkami...
— Nieprawda — tyś mi nie matka tylko kochanek, za którego bym życie oddała.
Odjąłem łagodnie jej główkę:
— Nie dziecko. Ty kochasz kogoś Innego, ale Go jeszcze nie widzisz. Tym czasem widzisz tylko mnie i zdaje ci się, że mnie kochasz.
Bezwątpienia łudziła się — ale nie było złudą to, co już w niej się iskrzyło i płonęło. Że to coś układało się z początku w głoski cudnego słowa kocham — to wszystko jedno. Bo i te głoski są płomienne i w żarze ich już się począł wypalać brud, co ją oblepił. Nie byłoż to — „z mułu ziemi“ powstawanie!...
Nie kochałem jej. Nie była Emilcią, moją pąsową różyczką z perlącemi się na niej łezkami rosy. Ale za ową chwilę nie mniej, niż tam tej jestem wdzięczny. Jakieś delikatne, przejrzyste skrzydła łopotały wtedy nademną i radość lekka i lotna — nie powiem żeby w mnie wchodziła, lecz mnie brała w siebie i niosła dokądciś.

∗             ∗

Nie mogę się utrzymać na jednej linii i znów muszę zboczyć, ale to będzie blizkie i krewne. Była we mnie niemoc czynu, która w pewnym, dość długim okresie mego życia ujawniała się poprostu w jakimś zaniku czy przytłumieniu zmysłu pracy. Niczem innem — a już zgoła nie jakąś niesprawiedliwością losu lub winą społeczeństwa — nie mógłbym sobie samemu wytłómaczyć faktu, jaki się ze mną zdarzył, iż człowiek młody, inteligentny, z nieco wyższem niż średnie wykształceniem, zdrów (bo choć byłem wątły, ale skoro mogłem bezkarnie znosić brak i nędzę, to mogłem znieść i brzemię pracy, choćbym w braku innej zabrał się do łopaty) — w ciągu jakichś dziesięciu lat kołatania się w Warszawie nie mógł sobie nic znaleźć, żeby musiał przemieszkiwać w norach piwnicznych z żebrakam i i hultajstwem[5], żeby po tygodniach nie jadał nic ciepłego, żeby czerpał zarobek z pisania listów służącym lub prostytutkom, lub próśb żebrakom, żeby sam uciekał się do wypraszania zapomóg — i dla pociechy, żeby wkraczał do szynku. Czasem naprawdę trudno o pracę, ale tu bezwątpienia musiało być co innego. Zastanawiam się nad tem nie jako swój adwokat, lecz jako badacz siebie. Przypominam sobie, iż przesyłając p. Aleksandrowi Świętochowskiemu (w roku zdaje się 1902 czy 1903) zbiorek drukowanych w jego „Prawdzie“ Chwil pisałem coś o owym 10 letnim okresie (mniej więcej od 1890 do 1900 r.) swojej wielkiej biedy i wtedy — sądzę, że w dobrej wierze, ulegając jakiemuś złudzeniu — okres ten idealizowałem. Możnaby z mego ówczesnego wystawienia rzeczy myśleć, że miałem się za jakiegoś misjonarza, który dobrowolnie zeszedł do ciemnego państw a zła i nędzy, by sam em u wyczuć i zbadać Cierpienie i ująć ogromu jego, biorąc ile się da na swe barki. W dobrym i pięknym liście p. Świętochowski — prócz słów spółczucia i zachęty do pisania — wypowiedział uwagę, że takie bierne poniekąd krzyżowanie siebie, o jakiem mu pisałem, nie wydaje się koniecznem — gdyż brzemię cierpienia, jak mówi Jan-Paweł, nie staje się lżejszem, choć je rozłożyć na wiele bark[6]. Ale ja go wprowadziłem w błąd. Mieszkaniec domu Miotełki ani misjonarzem nie był, ani nie poszedł tam jako Don-Kichot (przypuszczał to jeden z kolegów moich z „Ogniwa“).
Przeżycia ówczesne nie wypełzły mi tyle w pamięci, by nie módz już sobie ich uprzytomnić, głąb zaś własna pod niemi wydaje mi się daleko bardziej przejrzystą. I widzę, że nic tam nie było dobrowolnego, a więc nic z misjonarza i Don-Kichota. Był przymus tylko zgoła nie zewnętrzny, losowy — lecz wewnętrzny. W prawdzie zdawało mi się, że coś rzuciło mnie w te moczary i trzyma tam stupudowe u nóg uczepiwszy gwichty, ale to coś było we mnie, nie zew nątrz. Nie próżny był u dziecka ów strach życia, instynktowa obaw a ukłóć jego prozy, przeczucie, że ta proza — szara, zadymiona powszedniość — miejscami gęstnieć musi w opar zatruty i duszący, a gdzieindziej tężeje w topiel. Ten strach rozpraszała najbardziej mi wtedy dostępna, najwymowniejsza — poezja przyrody, tkliwość mojej dobrej lipy, powiernictwo bzów i róż. — Później przytłumiło go własne moje marzenie. Nawet nauka nie była dla mnie czem innem niż marzeniem. Ale bez chleba powszedniego i marzenia nie wysnuje. Póki był — choć najskąpszy, chowałem się w nie, jak dawniej w spódnicę matczyną, byle nic i nikogo nie widzieć. Przyszła chwila, która z ukrycia mnie wypędziła i w tedy odrazu grzmotnąłem się o samo dno tego, czego tak się bałem, i odrazu uczułem się obezwładniony, w jam ie cuchnącej i oslizłej — stokroć straszniejszej od wszystkiego, co czaiło się w czarnych kątach dzieciństwa, co mogła uroić wylękniona wyobraźnia dziecka. Gdzież tu mosjonarstwo! — a Don-Kichot byłby swą wielką dzidą walił w ścianę jamy. Ja zaś tylko charczałem...
Tak — za wiele marzenia i niemoc czynu. Najlepszy dowód, że innych nie było przyczyn, jest ten, że z tej jamy, z jej najciemniejszej czeluści nikt mnie nie wyprowadził, wyszedłem z niej sam, powoli, nauczywszy się po trochu pracować. Mówiąc sam, nie mam wcale na myśli, że nie spotykałem ludzi uczynnych, z wyciągniętą do pomocy ręką. Owszem, lecz żeby pomoc mogła być istotną potrzeba było, by miała się o co we mnie zahaczyć, o rozbudzony pierwiastek czynny. I wpierw, w najcięższych latach byli ludzie, którzy mną się interesowali i ratować chcieli, ale ja im w tem nie pomagałem. —
Tu, naturalnie, każdy wychowawca uczyni uwagę, że skoro człowiek mógł już w późniejszym wieku czegoś się nauczyć i jakieś z siebie wydobyć pierwiastki, to można było ułatwić mu to wychowaniem — że więc cała spraw a sprowadza się do braków wychowania. Praw da, że chłopiec wcześnie wdrożony do pracy i dawania sobie rady, później mniej by cierpiał, że powinien być wciągany do gier towarzyskich i tańca, do gimnastyki na świeżem powietrzu, że z dziewczynkami powinien się zapoznawać nie przez parkan, lecz na otwartym terenie rówieśnym i patrzeć na nie nie przez wczesny opar rozmarzenia, lecz jak na przyszłe towarzyszki pracy i bojów. Tak, ale nastręczającą mi się tu uw agę zachowuję dla siebie, powiem tylko, że do nikogo nie mam pretensji, niczego nie żałuję, strumienia swego cofać i inne my wytknąć łożysko — nie chciałbym. Co było — być musiało i tak jest dobrze. — Dotknę się jeszcze pewnych konsekwencji niemocy czynu w mojem życiu wewnętrznem i pracy literackiej.
Nieraz dawniej stawiałem sobie pytanie, co w arta jest moja dobroć — gdy nie ma czynu i naturalnie odpowiadałem sobie: nic, a z tej odpowiedzi wypływała wątpliwość, czy wogóle jest we mnie co dobrego. Owa dziewczyna, słowa której powtórzyłem, zapewniała mnie, że jestem dobry, ale wcale nie upewniła. Czy jest czynem dawać siebie? To nic zgoła nie kosztuje. Dając siebie, robią to w warunkach zupełnej, nawet z zyskiem kompensaty. Bo w tej samej chwili coś chłonę w siebie i rozrastam się większy niż byłem. Jeśli co dałem owej dziewczynie, to wziąłem w zamian daleko więcej. Wątpliwe jednak czy co dałem, czy może byłem wobec niej tylko żywiołem, który nic nie daje, poprostu — rozlewa się, a wtedy bierz go ile chcesz — jeśli chcesz, bo nigdy go nie ubędzie. —
Powiedziawszy sobie, że pytanie — czy jestem dobry — rozwiązane w sobie samym być nie może a przeto jest dla mnie martwe, poniechałem je zupełnie. Ale patrzałem pilnie, jak dobroć ujawnia się w innych. I nasunął mi się razu jednego człowiek, którego tu opisać czuję jakąś potrzebę.
Była to niemłoda już posługaczka, żona bardzo nędznego pijanicy, którego występki odezwały się w dzieciach. Ale ją wszyscy lubili. Miły z niej był człowiek. Posługiwała w wielu domach, wszyscy ją znali. Była w wiecznem chowaniu się przed mężem, który, na każdy grosz jej polował i odbierał przemocą — na wódkę. Trochę rzeczy swoich i dzieci, odzież, bieliznę m usiała chować po ludziach, bo wyniósł by wszystko do ostatniego łaszka, jak wyniósł pościel i co tylko sprzedać się dało. W mieszkaniu nie mieli literalnie nic prócz tapczana z słomą, paru nadtłuczonych garnków i chudego kota. Zwaliśmy ją Karolową. Posługiwała i mnie trochę.
Tuż za domem, w którym mieszkałem (było to przed laty kilku w Ł.), był stary, po rozpadlinach wzgórza kępam i gęstych zarośli rozrzucony ogród — obraz zdziczenia i zniszczenia. Coś tu kiedyś kwitło, coś pachniało, rodził się owoc; rzeczy miały swe przeznaczenie i cel w ładzie i porządku. Potem czyjaś ręka zatarła znamię ładu, pękły jakieś wiązadła; wszystko zaczęło żyć byle jak, dusząc się, gniotąc, następując jedno na drugie, godząc brat w brata. Co delikatniejsze wymarło. Pełno tu było uschłych nieboszczyków, o usunięciu których nikt nie myślał, pełno konarów czarnych, w kurczowem zaciśnięciu wychylających się z zielonej i żywej, lecz zdziczałej i zażarcie skłębionej gęstwiny; pełno jam jakichś wypłukanych przez deszcze, śmietnisk, które niewiadomo kto i jakiem prawem tu zaprowadził...
W ogród ten w sunięta była długa waląca się szopa — skład desek, przy niej zaś niemal po okna zapadnięta w ziemię chałupa stróża. Tu siedział Karol. Ogród ten właściwem był tłem dla niego i jego dzieci. Gęstwina krzaków tuż przy domu dawała cień i ochłodę zmożonemu przez wódkę pijanicy. Wzwisłemi zaroślami ocienionej, chłodnej, gliną wyczerwienionej rozpadlinie nad cuchnącą strugą, zbierającą ścieki z położonych wyżej domostw, odbywały się pierwsze spotkania młodej Stasi z łobuzami i złodziejaszkami. Dzikiem stadem żerując w tem ogrodzie, zwęszyli oni w chudem jej i posiniaczonem ciele łatwy łup — i zagarnęli go. W gęstwinie pod uschłą gruszką schował Wacek swój pierwszy ukradziony zegarek.
Gdy przypominam sobie Karolową — widzę ją zawsze wiążącą jakiś tobołek z chustki czerwonej, w którą zawija chleba bochenek, wędlinę najtańszą — czarny salceson, rożek z herbatą, funt cukru i czystą koszulę kobiecą.
— Dokąd że to Karolowa?
— Muszę to podać Staśce, bo dziś widzenie.
Bowiem Staśka „siedzi“ od tygodnia, czy już od miesiąca i jeszcze ma siedzieć tygodnie czy miesiące. Potem jakiś czas pobędzie „na wolności“ — i znów ją w plączą w awanturę, okaże opór policyi, czy odmówi uczęszczania do lekarza, oględzinom którego podlegać musi, i powtórzy się ta sama historja. Będzie siedziała.
Innym razem znów widzę tobołek i w nim rychtyk to samo, tylko koszula męzka.
— To dla Wacka. Dziś widzenie.
I dla niego „siedzenie“ jest regułą, swoboda ruchów na świecie wyjątkiem, który nigdy niczego nauczyć go nie może i znów wpędza go w regułę. Tylko pierwszy zegarek puszczono mu płazem ze względu na młodociany wiek.
Ma jeszcze Karolowa i trzecie dziecko — najstarszego syna Jana. Ten jest porządny. I o tego właśnie ona nie dba — i bodaj że wcale go nie lubi. W istocie antypatyczny. Drewniany sobek. Nie pije — praw da, nie kradnie — prawda. Ale drewno drewnem, nic z niego nie wypuka. W tych zaś dwojgu rozpustnych i bez pukania odzywało się raz wraz coś takiego, co chwytało za serce. Te dzieci umiały i popłakać i śmiać się — i użalić się — i potęsknić — i roić o czemś. Była w nich i chętność jakaś i uczynność, tylko środek ciężkości i punkt oparcia nie były należycie umieszczone, więc kto chciał, to wyprowadzał ich z równowagi i obalał na ziemię lub pchał dokąd mu się spodobało. Przez kogoś były zawsze eksploatowane. Janek — gdy mógł, eksploatował sam.
W Karolowej tkwi spokojne, niezachwiane przekonanie, że dzieci jej — za wyjątkiem porządnego Janka — są dobre i że Bóg będzie je inaczej sądził, niż pan komisarz i pan sędzia. Są dobre — tylko „coś się z niemi wyrabia“. I opowiada mi, że Stasia służyła i mogłaby służyć, ale cóż — miesiąc końca nie dobiegnie a już ojciec grosz po groszu wybierze całą jej pensyę — potem zaś na trzewiki nie ma. — Wackowi na wolności zawsze ktoś głowę skręci; terminował po wszystkich rzemiosłach i nigdzie się nie utrzymał. W więzieniu zaś był „dobrze widziany“. Że łyknął tego i owego fachu, więc dawano mu różne roboty, bywał blacharzem, to zdunem, to szewcem — i gdy jego chcenia w pewne karby ujęte nie mogły się rozpierzchnąć, pracował wytrwale, dobrze, chętnie. W zimie kiedyś zachorował na ospę; przydreptał biedaczyna do szpitala sam i cierpliwie czekał, aż ktoś go zapyta po co przybył — i tak omdlał na schodkach przy wejściu. Ztąd zabrano go na salę. Przeleżał jakieś sześć tygodni w wygodzie, czystości, śród trosk o niego lekarza i zakonnicy. Po raz pierwszy uśmiechnęła mu się słodycz jakiejś życzliwości i opieki ludzkiej, i powaby kultury. Kąpano go, a potem sam mył się codzień i czesał; słuchał modlitwy i uczestniczył w niej.
— Tu mi jak w raju — do matki mówił. Był wdzięczny. Jeszcze poręczy łóżek chwytać się z słabości musiał, a rwał się by czemś zakonnicy pomódz i usłużyć.
Ale wyzdrowiał. Zamknęły się za nim drzwi szpitalne i nieumyta proza znów go zagarnęła. I zaraz rozczochrały mu się włosy, a punkt ciężkości począł się chwiać, nie mogąc wyczuć oparcia. Więzienie uczyło go powabu pracy, szpital odsłaniał urok życia.
— Dobre, dobre dzieciska — tak zawsze kończyła Karolowa o nich.
A mąż — nie raz posiniaczy ją, ukrzywdzi, gdy zaś pijany przewali się na podłogę, ona mu poduszkę z siana pod głowę podłoży i sam a głową nad nim kiwa:
— Dziwny, dziwny człowiek. Dawniej taki nie był.
Wszystko jej tylko dziwne. Dziwem wszelki występek.
I tak chodzi sobie po świecie zawsze pogodna, dla wszystkich życzliwa, cicha, skromna. Chyba miło Bogu przepływać przez jej duszę — czy to wtedy gdy drepcze z tobołkiem do więzienia, czy gdy zatarta w tłumie modli się w kościele: „Boże! nie patrz krzywo na moje dzieci. One są dobre, tylko coś się z niemi dziwnego wyrabia“... I gdy tak krąży od pijaka do prostytutki, do małego złodzieja — wydaje mi się białą gołębicą, której płynna dobroć sączy się nieświadomie na podobieństwo żywiołu i pada „jako deszcz na sprawiedliwych i niesprawiedliwych“, na opoki spieczone, na główkę zgrzanej ptaszyny, na kudły zwierzęcia.
...Unikajmy martwego węzła, w którym skręciło się pytanie — czy jesteśmy dobrzy. Żyjmy jak nakaz wewnętrzny mówi, a tam już ktoś zważy — i może orzecze, że deszcz wiosenny, który nic o swojej dobroci nie wie — jest dobry, człowiek zaś — który ją w sobie rozważa — nie.
Gdy ten punkt — nie na drodze — lecz w sobie samym znalazłem dużo się we mnie uspokoiło.
I tylko dla tego teraz — w tej autobiografii mogę tak mówić o sobie, jakby nie o sobie, bo jest mi własny sąd obojętny — i wasz sąd jest mi obojętny — nieobojętny zaś sąd Boga i pilnie patrzę w zgłoski wewnętrznego nakazu, ufny, że którąś z nich jego własna wyryła dłoń.

∗             ∗

Gdzie jest niezdolność do akcji, tam znaczy się mała jest jej potrzeba wewnętrzna, zaś brak jej lub nikłość musi kompensować się czemś innem. W mnie wyrównywała się pewną zdolnością do przelewania się do cudzej akcji na zewnątrz mnie odgrywającej się w przyrodzie, śród ludzi, naw et śród zwierząt, lecz i tutaj zajęcie moje obudzały nie tyle wypadki i zdarzenia, t. j. właściwa akcja ile jej treść wewnętrzna, dusza aktora. Usiłowanie przeniknięcia tam, wyznać muszę, było osią, jądrem zachodzących w mnie, w dzieciństwie poczętych, z śmiercią zakończyć się mających procesów myślowych i uczuciowych. Drogę widziałem zawsze tylko jedną — a to by duszę będącego przedemną aktora — kimkolwiek on był — lipą, człowiekiem, psem, krajobrazem, istotą cnotliwą, bezecną, bierną, piękną, brzydką — wypełnić czemś z własnej duszy i patrzeć co będzie, jak to się dopasuje, jak umieści i co z tego wynika — w mnie. Drobna, nikła, i w mojem własnem przekonaniu (powiem, na czem je opieram) żadnego lub zgoła małe znaczenie mająca cząstka tych prób i dochodzeń przeszła do moich utworów literackich. Nikłość ich wagi pochodzi ztąd, że w szelka próba przepisania siebie, wykładania siebie — czy w nutach, czy w obrazach, rozsnutych na tle zewnętrznej akcji, zatracając charakter badania, przerywając proces krystalizacji w tem badaniu zachodzącej t. j. skupiania się kryształków poznania — może posiąść wagę nawet wielką, gdy wsparta jest wielkim talentem. Gdy nie — zostawia niesmak i gorycz u tego, kto w tych próbach rozmienił coś z siebie na groszaki. Pomówię niżej o swojej „literaturze“, teraz zauważę, że z tego, co napisałem, może jedna tylko ta autobiografja w inna by odrobinę zaważyć. Pisząc nowelkę nie mogłem się wyzbyć frasunku, jak też będzie wyglądał oderwany odemnie obraz; nie mam — pisząc te kartki — takiego frasunku, o tyleż zaś mam więcej spokoju i uwagi. Poprostu biorę łopatę, kopię i ziemię rzucam na taczkę. Bezpośredniość zaś tak a badania i wykładania może w niektórych razach budzić zajęcie i uzyskać wagą. Ja bym chciał, żeby obudziła zajęcie — wychowawców...
Próbując swoją duszą wypełnić cudzą po tknąłem się o różne progi. Odrazu — wezmę przykład. Podczas kilkunastoletniej służby biurowej[7] poznałem kolegę rosjanina i bardzo prędko ustaliłem styczne z nim punkty duszy. Najłatwiej mi było w płynąć do jego duszy tem i punktami, którędy z niej wypływała miłość przyrody, dobroć, umiłowanie dzieci, poetyczne odzewy i t. d. Poznałem go wreszcie tak, że mógłbym skonstruować człowieka, któryby zupełnie tak sam o jak on chodził, mówił, uśmiechał się, myślał i czuł — a jednak nie byłby to on, bo rozglądając się w jego duszy natykałem się zawsze, zupełnie wyraźnie, namacalnie, pod ręką to czując — na coś, czego przejrzeć i wyczuć nie mogłem. I to właśnie ja nie mogłem tego przeniknąć, przeniknął by zaś z łatwością pierwszy lepszy Mitrofan Iwanowicz, który pod innemi względami daleko mniej odemnie miałby z nim wspólnego.
Napisałem dwa obrazki z życia żydów. Gdyby mi żyd jaki powiedział, że w „Dziecięciu Symychy“ lub w „Strąconych liściach“ uchwyciłem coś specyalnie żydowskiego zdumiałbym się i ucieszył, gdyż świadczyło by to o istnieniu we mnie jakiejś pozaświadomej zdolności przekraczania progu duszy rasowej. W świadomości zaś mojej dusza żydowska zamknięta jest przedemną na siedem pieczęci, lubo z każdym żydem na pewnej przestrzeni mogę się czuć jedno.
Uprzytomniając sobie progi rasowe, narodowe, klasowe — dostrzega się w końcu w każdej duszy prożek, który broni ona — hardo lub lękliwie — od przekroczenia. Szanowałem je zawsze, tem więcej im lękliwiej były bronione. I w sobie szanuję próg taki, za który i autobiografji — zasię... Może tam — sensacja, zbrodnie? Nie. Te wyznałbym chętnie. Nic takiej jak spowiedź nie przynosi ulgi. Opowiedziałbym i pospolite swe grzechy, gdyby to nie było niewłaściwe, nudne i śmieszne. Ale — za progiem tulą się rzeczy może mało uświadomione, może tak rozwiewne, że rękami ująć ich nie sposób.

∗             ∗

Dziwne są czasem objawy lgnięcia dusz — jednostronnego. Bywa jednak chwila, że i druga dusza, w punkcie ich przylgnięcia mięknie, rozchyla się i przez m om ent jakiś obie ku sobie promieniują.
Przypominam sobie, iż w złym okresie mego życia, z czasów domu Miotełki, uczęszczałem do jakiejś podrzędnej piwiarni na Podwalu. Zawsze sam. Był tam ciemny kącik mój własny. Bywalcy — jedni i ci sami, o co mi szło głównie; nie lubiłem nowych figur, a z tem i się oswoiłem i one ze mną, więc wzajem mogliśmy o obecności naszej zapominać.
Ów okres wiele miał wspólnego z innym, wcześniejszym, z czasu pierwszej mojej szkoły, o którym bez względu na galimatias chronologiczny — mówić będę na końcu. Tak samo byłem ubezwładniony spojrzeniem jakiegoś gadu; czułem na sobie jego twarde, nieuginające się sploty, a nad głową moją pod jakimś nizkim, przytłaczającym mnie daszkiem wielki pająk rozsnuwał siatkę, umocowując niteczki jej na mojej duszy. Od kufla żądałem by wrócił mi zdolność marzenia, żądałem oparu co by zasłonił ścianki skrzyneczki, w której leżałem; w tedy dopiero zaczynało się znów coś tlić w duszy i małe od iskierek światełko barwiło ów opar i rozpinało w nim złudy.
Zbierało się w piwiarni kółko jakichś starych ludzi i ci codzień się z sobą spierali. W reszcie razu któregoś jeden z nich, na dobre rozzłoszczony na towarzyszy, fukając jak stary i zły kot, odszedł od nich i usiadł przy moim stoliku. Była to starość zaniedbana, zapominająca o umyciu się, uczesaniu, utarciu nosa, nie mająca nikogo ktoby to przypomniał. Miał się kiedyś dobrze, a i teraz nie był w nędzy; posiadał ongi drukarnię, którą przekazał synom. Nie mieszkał jednak przy dzieciach, lecz sam. Narzekał na nie i na wszystkich, sprawiał jednak wrażenie, że sam winien jest osamotnienia; sądzę, iż na starość powyrastały mu długie a ostre kolce, nikomu zaś nie chciało się delikatnie je rozgarniać i zobaczyć co go tam w środku boli. Był też manią wielkości trochę dotknięty i roiło mu się pokrewieństwo z znacznemi rodami. — Odtąd ku głuchej mojej irytacji już co wieczór siadywał przy mnie i gnębił niedorzecznemi opowieściami. Że jednak rozmawiał on właściwie sam z sobą, z swojemi rojeniami, mogłem go nie słuchać i pieścić własne. — Towarzysze jego zachowali doń urazę. Pewnego razu ich grono powiększyło kilka nowych figur, niemiłych i hałaśliwych. Coś mnie odrazu tknęło, że jest jakaś przeciw staremu zmowa. Odwołano go od m ego stolika, usadzono gwałtem w kompanji — uczęstowano kieliszkiem jednym, drugim i zaczęło się wręcz okrutne z niego naigrawanie. Pryskali na niego piwem; ktoś podkręcał mu jego wąsa, ktoś zasadził mu na głowę damski kapelusz... Przyglądałem się kuzynowi znacznych rodów i widziałem w stężałych jego oczach to samo odrętwienie, jakie sam czułem wobec wielkiego, zasnuwającego mnie swą siatką pająka.
Podszedłem do starego i położyłem mu rękę na ramieniu. Patrzał na mnie chwilę martwo, potem coś zbudziło się w jego oczach — i szepnął, uchwyciwszy się mojej ręki:
— Ratuj mnie!
— Chodź pan — rzekłem i pociągnąłem go, ale nie tak łatwo chcieli go puścić. Mnie i jem u dostały się szturchańce i wymysły śród hucznego śmiechu.
Wyszliśmy. Jakże pamiętam ciszę głuchego zaułka, czyjeś ginące w oddali kroki i ohydny rozgwar szynku! Spojrzeliśmy sobie z starym w oczy i powiedzieli coś, czego usta wymówić nie umieją. Nie widziałem go już potem. Wkrótce nazwisko jego wpadło mi w oczy na klepsydrze. W piwiarni, choćby żył, więcej byśmy się nie spotkali, gdyż przestałem uczęszczać tam i pić. Są chwile, co krzyczą. Ta, gdyśmy z starym patrzyli sobie w oczy, wołała: „Obudź się, wstań, idź, bo będzie, zapóźno!“ — Starego z wielkiej sieci pająka wyzwoliła śmierć, mnie co — nie wiem.

∗             ∗

Zacząłem pracę literacką na szpaltach „Prawdy“, około r. 1889[8]. W owym czasie lgnąłem bardzo do spółczesności, z spółczesnych zaś naszych największe wrażenie swym talentem, polotem myśli, wspaniałym stylem uczynił na mnie autor „Dziennika pesymisty“ i „Liberum veto“. Powiedziałem sobie, że albo w „Prawdzie” albo nigdzie. Otwarto mi „Prawdę“ i zaczęła się moja „literatura“, czyli wymiana na grosze. Miałem „nowelki“ zawsze za tabakę i za tabakę mam je dzisiaj choć w tej postaci ujrzałem własne płody. — Gdybym umiał borykać się z losem i wziął byka tego za rogi miast przewrócić się i stękać, byłbym dopiął marzenia lat szkolnych i zostałbym przyrodnikiem. Przyglądając się teraz własnemu konterfektowi z owych lat, które o przyszłości stanowić miały, widzę z przykrością taką jakąś słabą niezaradną osobę, bez woli, czemś spętaną i ciągle potykającą się, że — złość mnie na siebie sam ego bierze. A przecież znałem ludzi, którzy o głodzie i chłodzie pokończyli jednak uniwersytety i rozumiałem, że dyletantyzm jest tylko brzęczeniem umysłu, zagrać zaś na nim może tylko wiedza. Gdybym się więcej uczył i wyspecjalizował w jakiejś gałęzi nauki uruchomiłbym więcej cząstek duszy, żyłbym jej pełnią i może wypieścił w niej, wycieplił naprawdę jakiś żywy kiełek, nie ten niuch startego liścia, zawarty w kilku chudych tomikach. Szczerze mówię, że gdybym sam nie był ich autorem nigdybym czytać tego nie chciał. Starannie okurzam w pamięci półeczki, na których przechowuję wspomnienia „Prawdy“ i „Ogniwa“ i szczycę się faktem spółpracownictwa w nich mego, lecz nie jego owocami.

∗             ∗

Daleko odbiegłem od naszego ogródka w Lublinie, wrócić zaś tam na krótko przed końcem jeszcze muszę, pokołowawszy przedtem — zwyczajem swoim — nieco. Jedną z wstrętnych i bezecnych na świecie rzeczy tak w objaw ach swych zewnętrznych jak treści, jest to co pod różnemi mianami — trywialności, pospolitactwa, gburostwa, grubijaństwa, brutalności, nieposzanowania innych, przemocy — do jednego sprowadza się jądra i najdobitniej nazwać „chamstwem“ — tylko że chamskie również tego wyrazu pochodzenie czyni go niemiłym. Dla uniknienia superlatywów i pytania czy może być coś jeszcze bardziej godnego wzgardy i nienawiści, najlepiej zastanowić się czy czasem wszystkie na nienawiść zasługujące rzeczy nie sprowadzają się do jednego mianownika z wyraźnemi oznakami „chamstwa“. Tak sądzę. Wszelki egoizm, w szelka nietolerancyjność, wszelka przemoc nad ciałem i duchem mieści w sobie pierwiastki chamstwa, które nie mniej jest wstrętne i w zewnętrznych formach spółżycia, w postaci nieokrzesania i gburostwa. Jest chamstwo wszędzie, gdzie niem a dobra; jest widmem złowrogiem, zamieszkującem w pustce lecz niemniej groźnem, gdyż jeśli pozwolimy na najmniejsze skurczenie dobra, napłynie w to miejsce pustki tej ciemność i chłód. Ponieważ umie się kryć i przystrajać, więc walka z niem jedna — światło. Patrzmy w swoją duszę, czy tam go niema, a potem wyświecajmy go zewsząd — zrywajmy togi sędziów, profesorskie oznaki, mnisie kaptury, świętokradzkie krzyże, wołając wielkim głosem — patrzcie, co tam było! Bo chamstwo nie zasługuje na przebaczenie i litość i jako przeczenie dobru nie może być cierpiane. Chamstwo godzi zawsze w wolność myśli i chętnie zezwoli na wyuzdaną swobodę ciała byle uciąć mu myśl; godzi przedewszystkiem w wasze ja; nienawidzi waszego ja i musi je kopnąć, zranić w ten lub inny sposób. Chętnie bym jako deszcz rzeźwił sprawiedliwych i niesprawiedliwych, występnych, upośledzonych i okaleczonych, lecz widząc tam w dole uznojony łeb chama, wróciłbym kropla po kropli do chmury.
Przeciw stawieniem najprostszem chamstwa jest obecność zmysłu poszanowania innych. Mogę nie umieć trzymać rąk i nóg by nie zawadzały innym, a jedząc mlaskać językiem, lecz rychło wyczuję, że komuś sprawiam przykrość, to zaś skłoni mnie do poszukiwania doskonalszych form współżycia, usuwających w zajem ne urażanie siebie. I to samo w każdej dziedzinie. Miło jest pomyśleć, że zmysł ów nie jest własnością żadnej klasy. Gdyby go nie było w pierwszych „ludziach z ludu“, którzy podeszli do mnie w dzieciństwie, nigdybym z ludem żadnych węzłów nie nawiązał i o miłości dla niego mówić bym mógł, gdybym kłamać ją umiał.
Zamyśliła matka jakąś przybudówkę murowaną do naszego domu. I oto zjawił mi się w ogródku stary mularz Sydor i drugi — nie pamiętam imienia; kobiety ubielone wapnem; chłopcy do podawania cegły. Cały nowy świat! Rzecz dziwna — wcale nowym mi się nie wydał. W pierwszem zawołaniu do mnie Sydora: „A chodż-no tu mały paniczu, miałeś też kiedy cegłę w ręku?“ — było tak coś znajomego. Podszedłem do niego, nie wystawiając ani jednego kolca i wziął mnie na ręce całego z duszą. Ani jego, ani żadna z tych rąk zgrubiałych nie uraziła mnie; grube a tak delikatne, takie przyjacielskie, jak lipy ręce! I dziś mówię — żaden z nich nie uraził m nie nigdy, jeśli nie miał chamstwa w duszy.
Już koniec z ogródkiem. Nie wrócę tam i was nie powiodę. Wkrótce — gdy stanęła przybudówka i poszedł sobie Sydor z towarzyszami (czemuż nie poszedłem za nimi! owej chwili głos wielki wołał — opuść dom rodzicielski by wrócić lepszym, nie zaś gorszym) — stało się ze mną coś takiego, że ogród znikł mi z przed oczu, potem matka znikła z przed oczu, potem całe moje kochanie z duszy odleciało i byłem tylko nienawiścią. Czem było gimnazjum lubelskie w owe czasy (wstąpiłem tam do drugiej klasy w dwunastym roku życia, w 1875) pamięta zapewne wielu. W obrzydliwem tem wspomnieniu pewne momenty nie wydają mi się dość jasnemi i bezwątpienia ludzie, którzy gimnazjum to ukończyli, lub dłużej odemnie (byłem tam przed wstąpieniem do Szkoły Realnej w Równem dwa lata) w niem przybyli i większą z ciałem nauczycielskiem mieli styczność — dużo więcej odemnie powiedzieć i obraz cały pogłębić, plastyczniej wystawić by mogli. O plastykę zewnętrzną nie idzie mi, idzie mi tylko o obraz zniszczenia, jakie dokonywa się w duszy dziecka, gdy myśl jego zetknie się z domem szkolnym, zamienionym na dom nierządu myśli w ładzą „chamstwa“. W zewnętrznym jednak domu tego obrazie — powiadam — widzę w swojem wspomnieniu punkty niejasne. Rozum iem w zupełności istnienie system u ciemiężenia szkolnego pierwiastków narodowych i wszelkiego sam odzielnego prężenia myśli nawet po drogach nie objętych bezwzględnym zakazem, systemu świadomie skierowanego ku usunięciu wszystkiego co żywe z nauki. System taki bynajmniej nie jest uwarunkowany program em tym czy innym — realnym, czy filologicznym. Łacina i grecki nie są martwe; dość uchylić głazu z nad nich i głębiej nieco zasunąć dłoń ucznia — by sam wyczuł tam wieczny puls życia i piękna. Niech dotknie potem rozedrganego tętna ojczystego języka — który przed nim w ciele i krwi — a zrozumie natychmiast, że życie języków nie rwie się i jak wszelkie życie jest wieczystą ciągłością, obecną w tem wszystkiem „co płynie“. Gdzie zaś tylko jest to płynne życie i widok jego przed uczniem niezasłonięty, tam już poznanie nie może być czem innem, niż radością. Gdy z przeniesieniem się do Równego stoczyły się ze mnie głazy, to nie dla tego, że greckiego i łaciny mi ujęto, lecz że — z domu przedpogrzebowego poszedłem do szkoły — skromnej, wiele jeszcze braków mającej, ale szkoły. I oto czego nie rozumiem — zamknąć naukę szkolną w budynku, gdzie przystojnie leżeć nieboszczykom przed oddaniem ich ziemi, nie jest tak łatwo; nie dość nakazu, potrzeba do tego spółudziału mnóstwa rąk, mózgów, czynnego powiem nawet udziału tych wszystkich, którzy zamknąć się tam dadzą i wmówić w siebie, że to jest szkoła. Gdy widzę w pamięci jakieś czcigodne oblicza nauczycielskie, namaszczone, i ten długi sznur rumianych, bez oznak udręki, chłopaczków i młodzieńców, sunących w niedzielę z czerwonego gmachu gimnazjum do pobliskiego kościoła Panny Maryi na mszę, — czegoś nie rozumiem. Nie oskarżam — lecz nie rozumiem. Z takiej szkoły może wyjść albo człowiek okrojony w kostkę, albo jakiś krańcowy anarchista, jakiś niszczyciel bezwzględny dla rozkoszy niszczenia, w kim długa rozpacz i nękanie spruła wszystkie szw y więzi moralnej. O takich nie słyszałem, natomiast słyszy się i widzi ot — lekarzy, adwokatów, przeciętnie bardzo porządnych ludzi...
W czem — że się wyraził protest mój — dziecka o bardzo słabo zarysowanych pierwiastkach czynnych, niezdolnego do oporu gwałtownego, do śmiałego buntu i urzeczywistnienia tego, co tylko w marzeniu się przejawiło — by uciec do Sydora i z jego chłopakami nosić cegłę i szafliki z wapnem — co w istocie dla zdrowia duszy i ciała byłoby stokroć pożyteczniejsze?
W tem, czem się wyraża protest każdej rośliny, przeniesionej do piwnicy. Życia nie traci, lecz w swem łaknieniu jego, w tem tragicznem — ze wzglądu na nakaz wewnętrzny i niepodobieństwo zewnętrzne — wspinaniu się ku okienku piwnicy przybiera kształt potworny wydłużonej łodygi, jakiejś nieswojej — z blademi, nieswojemi również listkami. Im potworniejsza, tem głośniejszy jej protest, krzyk — ot krzywda!
Organizm dla walki z napastującemi go zarazkami, bez pomocy lekarza, posiada różne środki, przedewszystkiem wzmożenie całej swej wewnętrznej akcji, podniesienie ciepłoty, powiększenie wydzielin i t. d. Nie obce są i duszy takie bez obcej pomocy sposoby walki, lecz jej gorączka, to już obłęd lub zbrodnia; wypocić się jej trudniej, gdyż procesy moralne odbywają się w wielkiej głębi. Moja nienawiść może z strachem z niemocy czynu płynącym pomieszana, zatykała wszystkie pory duszy i walka z jadem m usiała mieć przebieg tylko wewnętrzny. Poczęło się zatem niszczenie wnętrza, tkanek duszy.
Coś przesłaniało mi widzenie. Nie widziałem już lipy. Cierpienie moje było zbyt wielkie, by wmieście je mogła dusza drzewa, więc i ja już go nie rozumiałem. — Nie widziałem matki. Gdy mówiłem jej o swym bólu, ona mi mówiła o zasadach, obowiązku, ofierze. Znienawidziłem te słowa. Niech by ciało w jakiej ofierze niszczyć, ale myśli nie wolno, ona powszechna i boska... Przestałem czytać. Za wielki był rozdźwiek między marzeniem a prozą by dotykać książek, które mi były wątkiem marzeń. — Stępiałem. Siedziałem na ostatniej ławie między nieukami, w sąsiedztwie jakichś idjotycznych fizjonomji i drągali, zajętych tylko zbytkami. Pamiętam złośliwą fizjonomję nauczyciela geografji i jego chudy, długi palec, którym mnie w skazuje: „Oto tępa głowa (ołuch carja niebiesnaho)!“ Geografji! A toż kraje, w których on nosa nie pokazał — ja widziałem sam fruwając nad niemi na skrzydłach słów matki i swojej wyobraźni. — Mój rozwój fizyczny doznał przeszkód; zwątlałem, nie mogłem odpierać napastników, którzy gnietli mnie na ławce lub dręczyli psztyczkami. — W tedy rozpoczął się proces znieprawienia moralnego. Z ponurych zakamarków, które są w duszy każdego człowieka choć światełko dobra je przesłania lub zgoła mrok z nich wypłoszyć może — wypełzł gad kłamstwa.
By nie pójść do szkoły udawałem chorobę. Potem udawałem, że idę do klas i chyłkiem tylną furtką lub przez parkan wkradałem się z powrotem i kryłem w drwalni, lub na stryszku z sianem. O jak pamiętam te godziny i tego pająka, który snuł swą siatkę pod gontami dachu. Przyglądałem mu się nieruchomy, stężały, zahypnotyzowany jego wstrętną powierzchownością i wstrętnym sposobem życia. Wreszcie polubiłem go. Pająki obsiadły mi duszę.
Do matki zaczęły dochodzić wieści. Pewnego razu przywołała mnie bardzo wzruszona, z pełnemi łez oczami. „Ty kłamiesz?“ — zapytała. — „Tak“. — „Nie chodzisz do szkoły?“ — „Nie mogę“... „Marzłeś na strychu?“ — „Nie, tam cieplej niż w klasie — mam pająka“ — mówiłem jak przez mgłę obłędu. — Otwarła mi ręce i płacząc oboje wtuliliśmy się w siebie, jak to kiedyś dawniej. Znów byliśmy jedno. Odzyskałem matkę. Powiedziała: „Nie pójdziesz tam więcej. Niech będzie przeklęta szkoła, która nauczyła cię kłamać“. Jak-że czczę jej cień, jak dziś całuję jej ręce za te słowa...
Ale to było po dwu latach. Dwa lata, drodzy moi, w życiu dziecka...
Odzyskałem matkę. Równe — już w roku następnym sprawiać zaczęło, że potrochu, potrochu zacząłem odzyskiwać siebie. Ale czy zniszczone tkanki duszy mogą jeszcze narosnąć. Nie wiem. Myślę, że po ranach duszy zostają też zawsze blizny, guzy, stwardnienia, których mogłoby nie być... Wy, co chowacie dzieci pomyślcie nad tem.
Myśl — jakiekolwiek byłoby jej pochodzenie, ludzkie czy boskie — jest objawem powszechnego ciążenia. Musi prężyć się ku czemuś. W każdej tkwi cząstka Prawdy; w tej cząstce zaś nakaz poznania całej. — Istotą myśli jest dążenie cząstki ku Całości; w tem dążeniu myśli osobnicze stapiają się w powszechną. Prężność myśli, to jej wolność. Wszelki zam ach na wolność myśli to zam ach na sam ą myśl i na Boga. Można skroplić gaz, ale żadnem zimnem, żadnem ciśnieniem nie można ruchu postępowego myśli powszechnej zastąpić ruchem wstecznym. Niema wstecznej myśli. Wstecznictwo jest objawem bezwładu, usiłującego zeskorupić myśl w jakimś momencie jej lotu. Myśl może być tylko wolną i postępową. Nie może odbiegać, musi biedź do Boga. Jedyny to nakaz, którego się słucha, gdyż tkwi on w niej samej i jest jej istotą.
Co my możemy dać dziecku? Obfity i żywy materyał poznania i opowieść o tem, jak myśli i serca ludzkie szukały i gdzie, jak znajdywały Boga. I niech ono sam o idzie do niego. Chcemy mu ułatwić drogą? Prowadźmy dziecko i pod nasiąkłe modlitwą stropy kościelne i pod zielone szumiącego boru sosnowego; idźmy z niem miedzą naszej polskiej wioski, opowiadając mu co przyjdzie na myśl — o królowej Jadwidze i zakonniku z Jasnej Góry; o chłopie, który po obu stronach miedzy zaorał ziemię — i o dalekich w przestrzeni i czasie bojownikach ludzkości. Niech dziecko idzie do Boga przez Ojczyznę, Lud, Ludzkość. Niech je ukocha i życzy im szczęścia. Wtedy zrozumie co jest szczęścia tego warunkiem.
Niech dziecko będzie samym sobą. Może nie raz w życiu będzie dawało siebie, ale to nie uszczupli jego całości. Człowiek winien być niczyim i kiedyś oddać się Bogu cały, bo nie mogą się zawieruszać cząstki Boga i niech on nie szuka rozproszonych...
Oto program — jeśli wogóle potrzebne są programy. Można je pomyśleć tylko jako otwarcie wolnej od przeszkód drogi dla wolnej myśli.
Zawsze tak było i będzie, że dzieci zapytują o rzeczy niezrozumiałe i przechodzące ich rozum, młodzieńców zaś zajmuje polityka i sprawy społeczne. Co wobec zalatujących wprzód myśli i porywów robić ma wychowawca? Jedno. Powiedzieć — otworzywszy furtę na oścież: „Wchodzicie do miejsca świętego. Tu ludzkość — zgasłe, takie jak wy młodości — stuleciami całemi znosiła swe myśli, a z ofiar przyniesionych patrzcie stos jaki urósł popiołów. Odsłońcie głowy i stąpajcie, jak powadze miejsca przystało, Waszą chcecie przynieść ofiarę — spalić serce a myślą podsycić płomień ten w górze? Trzeba się wczuć w popioły i oczy wzwyczaić do patrzenia w płomienie. Więc — uczcie się!“ — I stanie się co z książką niezrozumianą; tęsknota zawiedzie do niej raz drugi, trzeci, dziesiąty, aż oczy przejrzą, a serca popioły czuć się nauczą.
Myśl nieraz zatacza koła — lecz nawet błądząc zawsze postępuje. Zdarza się jednak, że to co zowiemy postępem, już się oblepiło wstecznictwem. Grasował u nas kiedyś pozytywizm. Zastanówmy się nad tem. Był August Comte — głęboki umysł, poszukujący prawdy. Z wyjątkiem małego grona umysłów filozoficznych, które spróbowały podążać do prawdy szlakiem wielkiego myśliciela, nasi warszawcy pozytywiści to byli ludzie, którzy w dobrej, lecz naiwnej — lub złej wierze twierdzili, że Comte czegoś dowiódł. Że zaś w tem mniemanem dowiedzeniu istota ludzka ukazała się jako coś niezmiernie uproszczonego, co jak befszytk z kartofelkami można położyć na talerzu, więc zadowoleni, że skończyła się robota myśli i można sobie odpocząć, rozpoczęli wyrób foremek pozywistycznych i w kramach swych sprzedaż hurtem i detalicznie. To był najzwyczajniejszy bezwład. Grasował nie pozytywizm — lecz pozytywiści. Forem ki się rozleciały, myśl idzie naprzód. O ukochana, wolna myśli!
Dla czego rówieńską Szkołę Realną zestawiając ją z gimnazjum lubelskiem, nazywam w istocie szkołą? Bo nie ciemiężyła. Były braki w podaniu poznania, nie było ciemięztwa. Przypominam sobie tego starego dyrektora, olbrzyma, owiniętego w zrudziały płaszcz, jak nocami krąży po mieście, zaglądając do stancji uczniowskich. Czy szpiegował nasze myśli? Nie. Patrzał czy te dzieci małe i duże — nie robią sobie czego złego. Czy kto ich nie wciąga w złe miejsca — czy nie wpadły w szkodliwe nałogi, — czy mają dosyć snu — czy im na stancji dają zdrową strawę. Był ich stróżem dobrym. Wyrzucono starego i przysłano młodszego, dla wykorzenienia prądów wolnościowych. Lecz napotkał opór Nauczyciele jak jeden powiedzieli — „Ciemiężyć nie będziemy“. Byli to ludzie zwyczajni, nie orły — choć parę umysłów bardzo jasnych, pięknych, zajmujących. Przedewszystkiem byli żywi. Sami coś czuli i myśleli, więc rozumieli dziecko i młodzież. Nie frasowali się, iż do młodych umysłów napływają najrozmaitsze kierunki i programy. Czego tam nie było — nihilizm, radykalizm, pozytywizm, ateizm, „narodnaja wola“, socjalizm, komunizm, anarchizm i kierunek bez nazwy, który na tem polegał by uczyć się z zapałem skoro los zdarzył doskonałych przewodników, jak w historji naturalnej, matematyce, historji, literaturze. Pamiętam wykłady świetne, gdzie tryskało życie, zapał, dowcip, satyra. A te różne kierunki... Wiele z nich nie mogło przystać do dziecka polskiego, spotknąwszy się o próg duszy narodowej; żaden nie był prawdą, lecz wszystkie dążeniem do niej. Za to że do czegoś dążyć można było — dzięki ci szkoło! Gdy przypomnę sobie nauczycieli, życie koleżeńskie, którego czaru tu dopiero zaznałem — i całe to miasteczko wołyńskie skąpane w jakiemś szerokiem tchnieniu cudnej dokoła przyrody, — pokłon im oddaję do ziem i...

∗             ∗

Nie wszystko jeszcze w sobie odkopałem... Nie mówiłem naprz. o stosunku moim do zwierząt. W obrazku: „Czyja ona była“?[9] — chciałem pokazać że zwierzę jest niczyje. W obrazku: „Opowieść druga“ — że łzy zwierząt sam Bóg — gdy ludzie nie chcą — ociera. — Mało to. — Rozumiem i widzę zbrodniczość wszelkiego zakusu by zwierzę uczynić własnością. Ani nabywać, ani sprzedawać, ani zabijać, ani spożywać. Lecz sam jestem winien, do winy ogólnej ręką przykładam, więc wstydzę się przed niemi i — z męką niemocy, gdy na rzeź ich wiodą — oczy odwracam. — Ci o zwierzętach wszystko powiedzą, którzy sami w sobie wilka krwiożerczego zetrą. I powiedzą cuda... Ja o nich jakoś mówić nie śmiem, może jednak winienem to przynajmniej powiedzieć, co wrosło we mnie i jest już organiczną częścią mojego wyczucia czy ujęcia świata.
Im uważniej patrzy człowiek w siebie, tym głębsze rozstępują się przed okiem pokłady duszy i coraz wyraźniej prześwieca załamany w niej świat. Innej nad tą drogi w żywem badaniu duszy zwierzęcia nie miałem. Gdy mi pies łapy na kolanach położył i patrzył w moje oczy tak pilnie, jakby mnie na wskroś przejrzeć chciał, rozumiałem, że my jeden drugiego badamy metodą jednaką, żywym dotykiem usiłując natknąć się na nasze miejsca nieosłonięte. Skorupy istnień osobniczych pozornie tylko wydają się nieskruszoną jednolitością i zamknięciem, w istocie zaś pełne są szczelin i pęknięć, przez które coś promienieje ku powszechności jakiejś, czyli — jak to ja sobie wystawiam — ku Bogu. Gdy pies i człowiek patrząc na siebie każdy przez swoją duszę, zaczynają widzieć i czuć jedno, tam skorupy niema i treści przelewają się swobodnie jednym spływając strumieniem. Jest pewna cecha odróżniająca rozmowę z Neptusiem od rozmowy z Pawłem i ta cecha właśnie pierwszej użycza powagi i wagi, jakiej zbyt często brak drugiej. Paweł i ja posługujemy się prawie wyłącznie symbolami i znakami, więc nasza rozmowa nie raz jest tylko fragmentem cyrku; jak żonglerowie wyrzucamy i pochwytujemy nasze gałki, noże, talerze i różne ludzkie bzdurstwa. Neptusiowi z symboli dostępne jest spojrzenie, ruch, którym przytula się do mnie; niewyraźnie przez fałdy skóry owłosionej przebijający się skurcz uśmiechu; łza, wilgocąca oko; nieliczne warjanty głosowe; słowem, ma tych symboli niewiele i gdy się wyczerpią nie pozostaje mu nic innego jak kłaść przedemną poprostu żywe, drgające kawałki swojej duszy. Ponieważ ja te kawałki jego, powtarzając w słowach rozmowę naszą, przekładam na kategorje ludzkich pojęć czyli znów symboli, więc nie sprawia ona w rażenia dwugłosu i wydaje się jakby człowiek dawał tylko siebie powtarzając rozmowę z samym sobą. Jest to błąd; obcowanie z Neptusiem, na małej tylko przestrzeni posługujące się symbolami, jest wymianą wnętrznej treści. I to właśnie jest różnica — że rozmowa z Neptusiem — lub dalej idąc nawet z lipą, bądź krajobrazem całym — nie może być czem innem jak wymianą wnętrznej treści, rozmowa zaś z Pawłem, mogąc być nią również, nie bywa prawie nigdy. Czemu? Może za sprawą rozpylenia się w zbytniej obfitości symboli; z nich już mgła może w koło nas zgęstniała i coś nam przesłania. Nie wiem. Bezwiednie lgnąłem zawsze bardziej do mniej rozsymbolizowanych a więcej z Neptusia i lipy i wgłębień krajobrazu polskiego mających...
Więc romawiam z Neptusiem. Oto najcudniejszy z jego symboli — to spojrzenie, którem poprostu związał mnie całego jak jakąś własność swoją lub drugiego siebie; on trzyma ruch moich oczu, najlżejszę zmianę w fali mego wzroku, widzi lepiej bo głębiej niż lustro każdy skurcz w mojej twarzy i zabiega przed mój gest; dość mi dłonią ruszyć by on gest ten skojarzył z szeregiem dalszych mających nastąpić aż do momentu gdy... — Sądzisz że na spacer, Neptusiu? Nie. Teraz tylko pogadamy sobie...
Powiedz mi, Neptusiu, czy ty umiesz kochać, jak i kogo kochasz? — Osądź sam — odpowiada — bo ja się nie znam na ludzkich walorach. Było to już dawno. Ciepły, różowy język mojej matki lizał mnie całego zgarniając nieczystość szczenięcia, myjąc włos mój. Gdy wpółsenny ssałem jej pierś, przenikało mnie jej ciepło; byliśmy z nią jedno i to było dobre, takie co się nie zapomina. Czasem coś podnosiło mnie, brało. Moja matka nie sprzeciwiając się patrzyła na to spokojnie, więc w tem niebezpieczeństwo nie tkwiło; nie bałem się i czułem bezpieczny w twojej ludzkiej dłoni. Raz wziąłeś mnie w obie dłonie, podniosłeś do ust i chuchałeś na mnie; twój oddech był ciepły, dotknięcie miękkie. To była pieszczota. Było to dobre, takie co się nie zapomina. Druga para rąk, tej kobiety, twojej towarzyszki, która teraz gdzieś wyszła a my obaj na nią czekamy, ciepliła się w takiem puchowem ujęciu, tak łekuchno głaskała, że nie wiem gdzie mi było przytulniej zasypiać czy u matki, czy pod tą pieszczotliwą dłonią. Ta sama dłoń ostrożnie przemywała mi ropiące oko; wyrywałem się wtedy i parskałem, ale dziś mówię, że to było dobre, takie co się nie zapomina.
— Prawda, Neptusiu, że takie wspomnienia wyrugować się nie dają. Pow iem ci coś. Twoją matkę — szczenięciem od suki, którą ktoś zabił, wziętem, takiem małem że trzeba je było karmić jeszcze smoczkiem i łyżeczką podarowała nam pewna kobieta, stróżka, owej suki zabitej właścicielka. I wkrótce potem gdzieś wyjechała. Przeszło trzy lata i kiedyś na targu, do jakiejś która mnie nieznajomą wydała się wieśniaczki twoja matka łasić się zaczęła i do nóg jej przypadła z takiem — no — dziecinnym chichotem, z takim wybuchem naraz wskrzeszonej pamięci, że stanąłem zdumiony. A kobieta pochyliła się do niej i pozwalając się jej polizać, rzekła: „To ty“? — Poznały się. Mów-że dalej...
Dobrze. W miarę gdy rosłem wyrastały w polu mojego widzenia i wasze postaci tak wielkie...
Ja już dokończę za ciebie, Neptusiu... Tak wielkie, że niemal przysłoniły ci świat, który w reszcie widzieć zacząłeś w odniesieniu do nas. Nie dziwneż to, że ty — pies — śród psów nie możesz już znaleźć istoty, która by tyle i takie w tobie zajęła miejsce, jak my ludzie. Nas ci odebrać to zgasić ci słońce, które straciłoby swój walor w tobie odkąd w jego promieniach nas byś nie widział. Nie wiem czy mogę w kategorjach ludzkich mówić o twojej miłości, bo ona w nie nie wlezie. To jest za wielkie i inne. My mówimy o miłości, która może przestać być miłością i dla tego obok niej dajemy mnóstwo kategorji takich jak stałość — gdyż może być i niestałość, wierność, gdyż może być i niewierność, przysięga — gdyż może być jej złam anie. W tobie niem a nic zaprzysiężonego, jak niema walorów przybranych. Twoja wierność i miłość, to ty sam; nic o nich nie wiesz bo ty siebie nie widzisz. Jak deszcz wiosenny nie widzi swej dobroci... Nasze zaś miłości, które mogą się zapalać i gasnąć, to błędne chyba ogniki nad bagnem, które zalało wnętrze gdzie niegdyś treść, ta co i w Neptusiu była, nieświadomie cudnym jarząca się blaskiem.
A czy w twojej miłości, Neptusiu, jest troska o kochanych, ból, gdy ich coś boli, potrzeba łez im otarcia? Zbędne to moje pytanie — gdy w nocy, w śnie ciężkim jęczałem nie mogąc się obudzić, któż trącał mnie i łapą na piersi mojej położoną budził! Gdy ta, której ręce mówisz, że ciepłą się puchem pieszczoty, płakała, któż prosił by dała sobie łzę zlizać i kto, w podskokach jak dziecko cieszyć się począł, gdy się uśmiechnęła.
A czy obraz ukochanych jest ci ciągle przytomny, czy widzisz ich gdy odejdą, czy przywołujesz, czy znasz niepokój, oczekiwanie, troskę? Ja się pytam a cóż my z tobą czynimy teraz, w godzinie gdy nas odeszła ona, ta o dłoni pieszczotliwej, ta której obecność obu zarówno jest nam potrzebna, której głosu chcemy, fali jej ruchów chcemy, oczu chcemy by się z naszem i spotykały — więc obaj jednako ją przywołujemy. Mnie książka w ręku drgnęła, tyś łeb podniósł z kolan moich i uszu nastawiłeś. Dla czego? Bo w sieni, na dole, drzwi stuknęły i za skrzypiały schody. Ale to nie jej chód, nie ten lekki, biegnący krok. Czas mija. Masz ty pojęcie czasu, Neptusiu? Masz, gdyż dłuży ci się ta godzina, a niepokój — wskazów ka upływających chwil oczekiwania — w zbiera w tobie, jak i we mnie. Ja usiedzieć, ty doleżeć nie możesz. Podniosłem się, ty już u drzwi. Tak, pójdziemy wyjrzeć na drogę. Wyszliśmy i tyś wiedział po co, bo na drodze odrazu ku tej zwracasz się stronie, skąd ona ma nadejść. Już zmierzch zapada; pod kępam i drzew, wzdłuż drogi, zmroczyło się i tam oto majaczy coś, niby do niej podobna sylwetka. Pomknąłeś jak strzała. Wracasz; to nie ona! Wróćmy do izby. Jak tu smutno, praw da, jak osowiało. Czemu ty wąchasz jej chustkę, którą zostawiła na krzesełku? Czemu kładąc się w zdychasz długiem, mojem westchnieniem?
I naraz jak ptak się porywasz, jak szalony w skoku o drzwi uderzasz. Ona!
Jednakie w nas drgnienia, jednaki rytm serca, jednaka ulga że skończył się niepokój a obraz pamięciowy, tęsknotą spowinięty stał się znów ciałem. Mamy jej głos, jej ruch, jej oczy — te dziwne okienka, przez które trzy nasze światy tak lekko i łatwo przesączają się w siebie!
...Umiecież wy się poświęcać? Wy zwierzęta? A chór głosów wszelkich jakby ziemia cała głosem wezbrała i odpowiada — woła: „My tego nie rozumiemy. Jeśli poświęcać się to znaczy przenosić czyjeś istnienie nad swoje, jeśli znaczy bez namysłu dać siebie za coś innego, to żadnej matki śród zwierząt nie pytać co jest poświęcenie bo dla niej to nie kategorja — to ona sama“.
Tak, to ona sama. Ból i troska o dzieci, to ona sama.
Opowiem ci, Neptusiu, jeszcze coś o czem nie wiesz, a co ciebie się tyczy.
Twoja matka, czarna jak kruk Mucha (ty po niej masz czerń a po ojcu biały pod szyją gors i białą łatkę na nodze) miała się oszczenić. To było na wsi, w domu Madziaków[10]. Jeszcze jej potomstwo w trzewiach jej było, gdy zapadł już wyrok człowieka by je zniszczyć. Mieliśmy już dwu psów, Muchę i Azora; doświadczenie nas pouczyło, że szczenięta ludziom oddane źle na tem wyjść mogą, powiedzieliśmy więc sobie iż lepiej zamknąć przed nimi świat odrazu. — Była noc, leżałem już w łóżku. Paliła się mała lampka przed obrazem. W kącie ciemnym, na posłaniu ku temu właśnie wypadkowi przygotowanym (— bo zwykle u mnie na łóżku, w nogach, Mucha sypiała), twoja matka zaczęła się wić w bólach porodu. Wydała pierwsze, wyczyściła je po swojemu i wymyła, lecz gdy z powrotną falą bólów, trzewiem targających, opadła jej głowa i zgasła czujność oka, czyjaś ręka (ta sama, Neptusiu, co — jak puch pieszczoty) uniosła jej szczenię. To samo nastąpiło z drugiem i trzeciem. W wnętrznościach jej zostało jeszcze jedno. — Patrzałem z udręką niezmierną na chwiejny płomyk lampki, gdy naraz z cieniów cicho się wysunęła, sam a jak czarny cień zgęstniały, i przy łóżku moim, u głów, stanęła Mucha. Łeb miała opuszczony i cała jakoś taka opadła, bezsilna i jak noc smutna. Drżałem — a gdy podniosła na mnie oczy, taki wściekły ból mną zatargał, żem na głos krzyknął: „Mucho“! I co prądzej uniosłem kołdrą, ułożyłem twoją matkę w jej zwykłym kąciku, nakryłem — i usłyszałem jej długie westchnienie — ulgi, bezpieczeństwa, wdzięczności, któż wypowie — czego... Tam, w nogach moich, wydała ostatnie szczenią, czarne, z białym pod szyją gorsecikiem i łatką białą na nóżce — i tego jej nie zabrano.
Tak to matka twoja, Neptusiu, wyprosiła twoje życie...
Gdy pomyślę jakie gammy, jakie falowania subtelne i delikatne przelewają się w uczuciowem wnętrzu tych duszy czek — i ile ja im zawdzięczam!...
Czytałem w pewnem czasopiśmie — przykro mi powiedzieć, że polskiem i w dodatku naukowem — mniej wiącej tyle: „Gdyby zwierzęta posiadały rozum, poznawałyby byty niematerjalne, mianowicie Bóstwo, dobro i zło etyczne, prawo i obowiązek, cnotą i występek a tym samym miałyby religję i moralność. Zwierzętom brakuje tego wszystkiego“. A dalej: „Zwierzęta nie mówią, bo im brak pojąć“. A dalej: „Zwierzą nie jest zdolne do postępu... Brak postępu świadczy o braku rozumu“. A dalej: „nie mogą uchwycić stosunku między przyczyną a skutkiem i środkiem a celem“.
Pocieszam się że istotna nauka, która jest skromną i ostrożną w twierdzeniu, uważną i poważną w badaniu, nie może pleść trzy po trzy i nie ma nic wspólnego z poglądem płytkim, osiągniętym przez zewnętrzne ostukiwanie skorupy, która dla takiego badacza jest szczelnie zamknięta i próżno na tem ostukiwaniu („psychicznych czynności zwierzęcych — czytam jeszcze — nie poznajemy oczywiście wprost, lecz przez wnioskowanie, oparte na ich objaw ach zewnętrznych“) czas traci. Może jednak takie poglądy — skoro mają obywatelstwo w druku — są echem pospolitego, przeciętnego sądzenia. To nie dobrze. Nie jałowe-ż to pytanie, czy mają lub nie mają rozumu? One i my — tkwimy w czemś jednem. Unosi nas jeden ocean i my fale jego. Wypłynął z nieskończoności i zasuw a się, ginąc nam z oczu, pod jej dalekie omglenia. Jest ciągłością, która nie zna skoków, urwań, ani skończeń i zapełnia po brzeg wszystkie przepaści.
Nie jest że to nierozsądną śmiałością mówić, że zwierzę nie zna Boga, stworzenie Stwórcy. Istota, która sam a nic stworzyć nie może i tylko w promieniach boskiej twórczości rozpina swe złudy, wydaje sąd o tem, jakie węzły łączą Twórcę i twór jego. Któż wie czy stokroć milszą Mu nie jest od naszej modlitwa przyrody, chór niemowny — bo zbędne są słowa do rozlania przed nim czci i uwielbienia. Tam rodzą się i giną wielbiąc, bouwielbienie — to oni sami, więc po co im słowa. Nam one potrzebne bo oto modlitwy nasze — stek próśb i wypraszań, jęczeń i utyskiwań i nalegań i molestowań, chociaż Chrystus ucząc nas jak się modlić mamy zaczął od wysławiania Imienia Boskiego i przywoływania jego królestwa i woli. Stanęły pewnie w tedy chmury nad nim lecące i pilnie mu się przysłuchiwać musiały, a z niemi ptastwo i ciemne głębie leśne i w cichą zadumę spływająca fala morska. Bo tak po dziś dzień czynią, jak On uczył...
Zwierzę nie rozpoznaje zła i dobra? Rozpoznając Boga, rozpoznaje dobro; jeśli zaś mowa o regułach etyki, to ujawnia wstyd a więc rozeznanie reguł. Zwierzę, które wiele obcuje z człowiekiem, oczywiście nie na gruncie tresury, lecz przyjacielskim, nie może ukryć pomieszania gdy przekroczy reguły, do których je wdrożono. Neptusia nikt nigdy nie uderzył i nie skarcił inaczej jak spojrzeniem i odmową pieszczoty; gdy uczyni mi przykrość, wzdycha i przeprasza.
Brak postępu? Nawet komórka posiada jego pierwiastki, czyli zdolność do zmian i utrwalania ich, nie pow stałby człowiek inaczej, — a jeśli mowa o postępie, owocu oświaty, popartej samoistnem prężeniem się ku doskonaleniu, uczmyż i wychowujmy je jak dziatwę a powiedzą nam coś o postępie. Nie obrażajcie się... Rzekł Ekkl. „Któż wie jeśli duch synów Adamowych wstępuje wzgórę, a jeśli duch bydlęcy zstępuje na dół?“
Ale te, słowa w jego nieśmiertelnej i pięknej jak wieczność pieśni (Ekkl. III, 1 — 21) wyśpiewały mu się w szumie posępnych skrzydeł melancholji, gdy odepchnąwszy się niemi od dolin życia, rozpiął ducha swego tak wysoko, iż jak Bóg płynął już nad przestrzenią i czasem. I widział stamtąd „przemija wszystko pod słońcem — czas rodzenia i czas umierania, czas szczepienia i — wyrywania tego co szczepione, czas nabywania i utracenia — milczenia i mówienia — miłowania i nienawidzenia — wojny i pokoju...“ Na tej wyżynie, gdzie przeszłość, obecność i przyszłość zlew a się w jedno („Co już było to i teraz jest; co będzie — już było!“) jednaką marnością widział człowieka i zwierzę — „...nie ma człowiek nic więcej nad bydlę. Wszystko idzie na jedno miejsce: z ziemie są uczynione i w ziemię się jednako obracają“.
Do tego jednak by duch synów ludzkich i duch zwierzęcy widzieć nie jako wyższe i niższe, lecz jako — jedno płynące, dojść można niekoniecznie przez wyżyny melancholji w marność wszystko obracającej. Śmiejąca się dolina radości życia też tam przywiedzie. Bo czyż to nie radość duchowi synów Adam owych, gdy przybiorą w siebie ducha zwierzęcego; toć nie mniejsi od tego będą, lecz urosną „wzgórę“ ku duchowi powszechnemu — Bogu. I na białych, radosnych skrzydłach śmiałej woli można również dolecić do wyżyn Eklezjasty i z niezmiernej wysokości widzieć jak nadchodzi, przemija i ustępuje innemu czas wszelki, a z nim i czas „rozrzucania kamieni i zbierania ich“ do budowy, o których dziś tu w dole, ledwie słabe błąkają się przeczucia...
Gdy wiem, że kamień węgielny duszy, granity jej, rudy — w których kruszec — pospolity lub z żyłami złotemi leżeć może, ale najważniejsza by same rudy te pokładem zalegały, — że to wszystko jednako założone jest w duszy mojej i Neptusia i gdy na tyle mi pytań odpowiedział, jeszcze jedno mu zadam — pytanie pytań, które samo w sobie huczy i łoskocze i o rdzeń ducha uderzając metalicznego szuka oddźwięku.
Czy ty masz, Neptusiu, jaką ojczyznę i czy ją kochasz?
A o to ciebie się pytając, muszę uprzytomnić wpierw sobie samemu, cóż we mnie jest ojczyzną?
Jest to zmysł duszy, który kiedyś, w zaraniu, oprowadzał mnie po zagrodzie domowej, a gdy już w wszystkich zakątkach naszego obejścia rozproszyłem cząsteczki serca, które nie ginęły w rozproszeniu na niewidzialnych niteczkach serca się trzymając, powiódł mnie dalej za miedzę, po granicach wioski i tak dalsze coraz kazał mi zataczać kręgi nie w przestrzeni tylko, lecz i w własnej duszy. W niej wirowały koła te, w wir swój w ciągając coraz nowe cząstki, aż zakołysała się od podstaw cała dusza i w wir rzuciła radośnie. A nie szło to z myśli i rozumu, bo gdybym słowa ojczyzna nie miał, ją miałbym i kochał płucami, gdy piję ojczyste powietrze, rzeźkością nóg, gdy po obcych ugorach swojego dotknę zagonu, rękami gdy prężą się do uścisku, któryby całą tę ziemię do piersi przytulił, oczami niesytem i nigdy swoich widoków, znojem czoła, które nigdzie takiej ochłody i ulgi nie zazna jak do ziemi tej przypadłszy, wreszcie prochem każdym swego ciała, tęskniącym by kiedyś w jej prochu spocząć. To jest coś, zaco się umiera nie myśląc, że się umiera, lecz że się życie uzyskuje. — A zaczyna się — od zagrody...
Cóż ty tedy, Neptusie?
W Ł. kilka lat mieszkaliśmy, mało dokąd wyjeżdżając, w reszcie kiedyś zamierzyliśmy wyjechać na całe lato. Neptuś z nami. Jedzie się odrapanym, żydowskim powozem mil parę do stacji; dalej kierowaliśmy się na Warszawę. Droga bawiła Neptusia zrazu, jak dziecko, z tą różnicą, że pies nietylko zaspakaja ciekawość, lecz rozglądając się i raz po raz wciągając powietrze ulega potrzebie dobrego zapamiętania drogi. W wagonie trochę odrętwiał. Ten sposób pochłaniania przestrzeni raził go, tylko na stacjach znów ćwiczył swą pamięć. Warszawa nie przypadła mu do smaku; raz i drugi poszedł z nam i na ulicę, potem nie chciał. Gdy zbieraliśmy się w dalszą drogę, zrazu okazał uciechę, lecz w net umiarkował ją pewną powściągliwą uwagą czekając, aż coś mu wskaże, że to już istotnie będzie powrót. Gdybyśmy pojechali na ten sam dworzec koleji, z którego przybyliśmy, sądziłby, że to zaczyna się odwrotna serja obrazów, na końcu której będzie dom jego, lecz pojechaliśmy na inny, więc zapadł w apatję mało się troszcząc o tę rozpoczynającą się nową serję, nowych obcych rzeczy. Po paru dobach jazdy koleją przybyliśmy na wieś, jedną z najcudniejszych, jakie znam, nad Zbruczem, w bajecznej krasie Podola. Po paru tygodniach Neptuś przyzwyczaił się i zżył z nowem miejscem, ale nie tyle co my. Myśmy się oprzędli już tutaj, wtulili w tę miłą wieś, tak że o wyjeździe myśleć się nie chciało, on wciąż tęsknił. To jakieś brzemię na sercu było widoczne. I czuł jakąś do nas urazę. W domu nie odchodził od nas na krok; tu szedł w kąt, kładł się z westchnieniem i drętwiał w jakiejś samotnej zadumie. Lub podchodził, kładł głowę na moim kolanie i patrzał się w oczy długo, pilnie, poważnie, smutnie. O coś pytał, czy o czemś przypominał. Czasem długo owąchiwał walizą i rzeczy, które miały zapach domu — i potem znów szedł do m nie i patrzał w oczy.
W reszcie trzeba było zabrać się do powrotu. Nie potrafię powiedzieć jak ą nadzwyczajną czujność i uwagę rozwinął wtedy pies. Coś grało w nim w oczach i mięśniach wszystkich, których ruch pod skórą stał się jakiś widoczniejszy. Pierw sza powrotna stacja. Poznaje ją, prowadzi do furtki na peron, pierwszy wskakuje do wagonu. Całą drogę odmawia posiłku, pije tylko chciwie. Pali go coś. Karmi się jakimś obrazem, swoją tęsknotą, napiętym do najwyższego stopnia oczekiwaniem jej zrealizowania. — Ostatnia stacja, odrapany, zbłocony żydowski powóz; niema czasu nawet na owąchanie jego, drży i rwie się do tego powozu. — Był ranek; dniało; tuż za stacją zapachniał las sosnowy... Nie potrafią wam tego opowiedzieć. Neptuś już dawno nie żyje. Zdaje mi się, że to moje własne nozdrza rozdymają mi się — jak jego w tedy — ciągnąc ten oddech pachnący „swoich stron“, że to moje oczy to mgłą zachodzą, to sypią snopem blasku łakomie, nienasytnie całując widok „swoich stron“. — Stanął powóz przed domem, Neptuś wyskoczył i znikł. Poszedłem za dom, na podwórze, ku ogrodowi. Nie było go. Stanąłem i czekałem. On wtedy witał jakieś swoje zakątki, gdzie rozproszył cząsteczki serca na niewidzialnych uwieszone niteczkach. W reszcie wybiegł z ogrodu i stanął koło mnie. Urósł jakoś w tym momencie i stał się jakiś tęgi i hardy. I naraz skoczył na mnie z prawdziwym krzykiem radości i z tym krzykiem, w podskokach szalonych, n a cały dom szczekając pomknął po schodach powitać — mieszkanie...
To ładne, Neptusiu, jak tak zagra w piersi, co? I co ci tak grało szmerem krwi w żyłach, ojczyzna, Neptusiu, tak? Nie żyjesz mój piesku. W zdziczałym ogrodzie Karola, gdzie teraz, na wiosnę zaczyna pachnąć czeremcha, niedaleko niej, w dołku, ziemią utulony, ziemią się już stałeś — ty, co po lipie moich lat dziecinnych, byłeś na całym obszarze życia, tym jedynym jeszcze moim przyjacielem, z którym naprawdę byliśmy na ty i nigdy żadnym nie zakłóli kolcem. Ale ja ci powiem — ty żyjesz, a to co ci grało w tedy gdyś okiem i duszą całował „swoje strony“, gra wciąż i nigdy nie zmilknie. Dopóki ja żyję — ty we mnie, ale ja wieczny; cóż mi śmierć zrobi, rozwieje mnie i rozsieje po tej ziemi, którą już usiałem grudkam i serca i trwam w niej i jej oddechu wiecznie i przelewać się będę do oddechu żywych. My jeszcze, Neptusiu, usiądziem razem na miedzy, pamiętasz? — pod gruszą i gwarzyć będziem, bądź listeczkami jej wyszeleścim Bogu i ludziom coś smutnego i trwać będziemy nieprzerwanie w tej ziemi i Polsce — wiecznej...
...Tyle o — zwierzętach. Czasem myślę, że w badaniu duszy, to one mnie przywiodły do tego momentu, w którym zaczyna się czuć i rozumieć wieczność.

∗             ∗

Autobiografji swojej chronologicznie nie wiodłem i u daty jakiejś nie kończę. — Ale co warta jest chronologia. Zarówno w osobniku, jak historji widzimy, że co nastąpiło później, istniało już wpierw. —
Nie upierałbym się przy takiem twierdzeniu, lecz — czy nie przychodziło wam czasem na myśl, że cała historja jest zwiniętą taśmą zdjęć kinematograficznych — gdzie wszystko już jest — od sensacyjnego tytułu do „Itala-Film“ lub „Cines“ na końcu. Ktoś kręci korbą, taśma się rozwija — nam zaś się zdaje... A jak się to robi, że na ekranie wszystko zaczyna chodzić do góry nogami lub wspak — przeszkoda biegnie do konia, koń z jeźdzcem od niej umyka... I w życiu trzeba dobrze przecierać oczy by się przekonać czy coś jest złudzeniem, czy może w istocie dzieje się coś na wywrót. A już w chronologji, to zazwyczaj koniec bywa początkiem i odwrotnie.
Mówią, że zachodząc w lata człowiek coś przybiera. Co, jednak? Czy macie na myśli, iż sprawi sobie komodę i do jednej szufladki włoży trochę wiedzy, do drugiej trochę doświadczenia, do trzeciej zżółkłe szpargały wspomnień. Ale to nie jest przybór w tym strumieniu naszym, którym płyniemy do oceanu. Wiem, że w dzieciństwie cały byłem i doskonale w „czarnym kącie“ widziałem zwiniętą moją taśmę posępnych zdjęć. I to fakt nieodosobniony, raczej powszechny; nad nim trzeba by myśleli wychowawcy, chociażby dla tego tylko, żeby dziecku oszczędzić — chodzenia do góry nogami. —
„Wychowawcom“ — należało mi zatem napisać w dedykacji..

Wołomin, 19 lutego 1915 r.




ŻONA LEWITY.

Wstawszy tedy mąż jej, szedł po nią, aby ubłagawszy ją zasię, przywieść do domu swego z powrotem (Iudic., XIX; 3).




Ukończył Lewita Efraim posługi swoje w przybytku Pańskim w Silo. Był wolny teraz na dni kilka. Uzyskał zezwolenie kapłana by odwiedzić mógł dom swój, o dzień drogi od Silo na słonecznym stoku gór Efraimskich położony.
Pochyliwszy się ostatni raz w stronę zasłony od świętego świętych skierował się przez sień przybytku ku wyjściu. Głowę miał ciężką od dymu kadzideł, nozdrza pełne pomieszanych woni, pierś uwędzoną w gorzkim dymie całopaleń. Gdy ciężka zasłona sieni przybytku opadła za nim, chciwie w ciągnął ożywczy powiew słabego z gór od północy dolatującego wietrzyka.
Dzień się już był bardzo nachylił. Zapóźno już było w drogę mu się udawać, bo nocą śród górskich pustoszy zwierz dziki nie rzadko się napotykał, odłożył ją tedy do zaranka.
Nieopodal przybytku, na kamieniu, w cieniu wątłym garbatej oliwki usiadłszy, odetchnął Lewita głębokiem westchnieniem człowieka, co zbywszy zewnętrznej służby życia odzyskuje na czas prawo do wnętrza swego. Tam — ci sam tylko jest arcykapłanem, mogącym uchylić ostatniej przybytku zasłony i wstąpić do swojej świątnicy najświętszej.
Purpurą nasiąkło niebo na zachodzie. Z dymów rozpełzłych i kurzawy wzniesionej przez powracające z pastwiska trzody złotawy pod słońce obłok ogarnął przybytek. A był to jeszcze ów namiot Mojżesza z opon jedwabnych, zahaftowanych postaciami cherubinów, w szczycie opony z sierści koziej tkane mający i skórami borsuczemi i baraniemi, czerwienią farbowanemi nakryty; ten sam sędziwy już namiot w szczegółach najdrobniejszych urządzenia swego — od wymiaru opon, ilości pętlic na nich i klamr do spinania, do kształtu ołtarzy, skrzyni przymierza, jej wieka z cherubinami nad nią złote skrzydła rozpościerającemi, do całokowanych ozdób świecznika, do słupów, ich główek i srebrnych okręceń, do mis, czasz, kubków, lamp i kaganków — pomyślany w dni samotne na milczącym, obłokami spowiniętym szczycie Sinai. Niedalekie to jeszcze były czasy. Nie stężał jeszcze Mojżesz w legendę, choć fantazja ludu zdążyła już cudami wyhaftować wspomnienie o nim. Zdążył też Izrael sto razy już twardy swój kark od Pana odwrócić i znów w trwodze i pomieszaniu go ugiąć, zakon podeptać i do zakonu z utęsknieniem wrócić, ale tu — w przybytku, gdzie nie było przedmiotu, którego by ręka Mojżesza nie dotykała — żył on jeszcze osobą swoją, tchnął oddechem żywym, grzmiał gdzieściś w górze.
Nie raz i niejednemu zdawało się, że oto uchyli się zasłona i z za niej wyjdzie ten mąż niezwykły z jaśniejącą, jak ongi gdy z Synai schodził, twarzą. Zaprawdę, jednym z najbardziej majestatycznych ludzi świata był ten pierwszy prorok Izraela, prawodawca, pół-bóg, w spaniały królewski ptak o orlim locie i gołębiem sercu, wielki piastun ludu. Ten-ci, co śpiewał Panu Panującemu: „Tyś — jako orzeł, co orlęta swe wybawia na skrzydłach swoich je nosząc; tyś skrzydła rozpostarł i lud swój wziął na nie i nosisz to orlę w puchu skrzydeł twoich“! Lecz i on sam takim był orłem. Czasem z utrudzenia mdlały mu skrzydła, utyskiwał wtedy przed Panem: „Czemużeś włożył na mnie jednego ciężar wszystkiego ludu tego, czyliżem ja go wszystek zrodził, iż mówisz mi — noś je na łonie swojem jak piastun niemowlę? Nie mogę ja podołać ludowi temu wszystkiemu, bo to nad możność moją!“ Ale wnet się prostował i brał na swe bary lud ten krnąbrny, płochy, niestały a miły mu i nosił go a wstawiał się za nim. — Ten-ci był, co rozumiał i pamiętał, że ziemia jest żywa, wysila się, poci, omdlewa z trudu, że i jej przeto siódmego roku należy się sabat odpocznienia, sabat Pański — „nie będziesz w tedy pola obsiewał, ani winnicy twojej obrzynał; rok odpocznienia ziemia będzie miała“. — Ten co rzekł — ziemia nie ma być sprzedawana na wieczność, bo — mówi Pan — moja jest ziemia a wyście gośćmi i przychodniami u mnie. Ten co nakazał święcić rok pięćdziesiąty — lato miłościwe „obwołując wolność w ziemi wszystkim obywatelom jej“ i wróci naówczas każdy wydziedziczony do osiadłości swojej. Ten, ustami którego Pan mówił: „Świętym i bądźcie bom Ja jest święty — Pan wasz, Bóg wasz“ — i napominał: „Gdy będziecie żęli zboża ziemi waszej, nie będziesz do końca pola twego wyrzynał, ani pozostałych kłosów zbierać będziesz; także winnicy twojej gron do szczętu obierać nie będziesz, ani jagód opadających nie pozbierasz. Ubogiemu i przychodniowi zostawisz je. Jam Pan, Bóg wasz“!
Ogromny był Mojżesz i nie trzeba mu było wywoływać widomej postaci Pana Panującego, bo Pan był w nim, przez duszę jego przelewając się falą jasności.
Roziskrzyła się noc i stanęła nad przybytkiem srebrna od lśnień gwiezdnych. Rosa obficie skraplać się zaczęła na trawie; rozwilgotniała ziemia uśpiona i odetchnęła wonią jędrną, rzeźwiącą.
Legł Lewita na ziemi, za wezgłowie mając kamień i dłoń pod głową podłożoną.
Długo wodził oczami po wspaniałej oponie niebios aż przylgnął spojrzeniem do jednej z gwiazd na zachodzie, niewysoko nad ziemią równym i łagodnym blaskiem płonącej. Jakby się uśmiechnęli do siebie... To była znajoma — gwiazda jego domu. Ilekroć wieczorem na kamiennym stopniu, przed drzwiami swemi zasiadł, miał ją wprost przed sobą, niewysoko nad posrebrzonemi wzgórzami, jasną i życzliwie jakoś ku domowi jego spoglądającą.
A w te godziny ciche, obok niego, dwie inne jeszcze gwiazdki w ciemnej oprawie tęczówek, pod długiemi rzęsami, płonęły w owalu bledziutkiej twarzy. Białe, przejrzyste zasłony, jak obłoczki powiewne, otulały czerń wijących się nad skroniami włosów i kołysały się przy policzkach. Od zasłon tych obłocznych, od cieni kładących się pod marzącemi oczami, od smutnego trochą uśmiechu okalającego krwisty, wilgotny pączek stulonych usteczek — jakaś chmurka tęsknoty spowijała wtedy twarz tej miłej gwiazdki jego domu, którą niedawno przywiódł sobie z Betlehem Juda.
Ciepła fala wzruszenia podniosła mu się w piersi, gdy gwiazda zachodnia tamtą mu przypomniała.
Bardzo kochał Lewita swoją żonę.

∗             ∗

Pod tym samym iskrzącym stropem, do zbocza góry przytulony, śród kilku starych cisów, opleciony bluszczem spał o tej późnej godzinie swoim kamiennym snem dom Lewity. Ale w domu nie spano. Zgrzytnęła zatwora, skrzypnęły grube, dębowe drzwi i na kamiennym stopniu przed progiem stanęło białe, cudne marzenie. Wymarzyła ją ta noc wonna i wywiodła przed dom, by wszystkie płonące gwiazdy widzieć ją mogły.
Mała rączka stuliła zasłony na twarzy, a druga przytrzymywała powiewną sukienkę nad nagiemi nóżkami. Stanęła pochylona nieco przed siebie i zastygł w niej na chwilę pełny wdzięku ruch ptaka, gotującego się do lotu.
Ale gdy uczyniła krok i drobna jej stopa wcisnęła się w zwilgotniały piasek drożyny, w dół od domu zbiegającej, jakaś postać ciemna wysunęła się zza węgła domu i przestąpiła jej drogę.
Była to stara, przygarbiona, na kiju w spierająca się niewiasta. Złożyła błagalnie ręce i cichą, szepleniącą mową ust bezzębnych prosiła:
— Nie czyń tego pani moja, słodka Orfo moja, pani pana mego. Tyś jego radością. Dla kogo ten pąk róż, które widziałam na wezgłowiu posłania twego? A mirra i aloes któremi potrząśnięta twoja izba — dla kogo? Nie czyń tego pani moja. Wróć! Sen spokojny, bezgrzeszny cię upieści.
Dwie wonne ręce splotły się na jej szyji, a pocałunek zamknął starcze wargi.
— Czyś ty nigdy nie była młodą Hagito? Nie łaj mnie. Dotknę ustami twego policzka, prawda — jaki w nich żar? A teraz ty połóż rękę na moim sercu. Jak bije? Połaj je, jeśli twoje nigdy tak nie biło. Czy w twojej ojczyznie nie bywa upalnych wiatrów, które ognisty strumień do krwi wlewają? Taki wiatr mnie owiał i niesie. Nie łaj Hagito! I frunęła lekko, powiewnie. A wróciło ich dwoje — młodych i płochych. Na kamiennym stopniu, nieruchomie zastygła na czatach grzesznej miłości Hagita. Wsparłszy na rękach głowę, w patrzyła się osłabłą, mgłą zasnutą źrenicą w jasną gwiazdę, która przeciw dom u Lewity łagodnem światłem płonęła.

∗             ∗

Już ku wieczorowi następny dzień się pochylał, gdy Lew ita do skłonu góry Efraimskiej podchodził. Był znużony, ale kiedy rozwinęła się przed nim, śród kamiennych złomów, biała ku domowi wiodąca drożyna i dom ten w górze zobaczył i bluszczowe oplecenia jego i drzwi uchylone, rzeźkie uczuł nogi. W chwil kilka był na progu swoim.
W szedł do izby. Pusta.
Zawołał. Nikt się nie odezwał.
Przed sień wyszedł i powtórzył wołanie:
— Orfo!
Zajrzał za węgieł ściany. Pod murem skulona, z głową opuszczoną siedziała Hagita. Nie miała dla niego słowa powitania; coś niewyraźnego szepleniła do siebie.
— Gdzie ona? — z trwogą w głosie zawołał. Stara podniosła się z trudem i dłoń jego w milczeniu ująwszy, powiodła go do progu domu. Przy kamiennym stopniu przystanąwszy, czegoś na ziemi upatrywała, a dostrzegłszy na piasku ślad drobnej stopy tak wyraźny, że i paluszki w nim się wyżłobiły — wskazała go Lewicie.
— Oto wszystko panie, co ci po niej zostało — rzekła.
Milczał i patrzał na nią.
— Dziś o południu żona twoja opuściła ten dom by do Betlehem Juda powrócić, do domu ojca swego — i przed oczy ci nie wróci już nigdy.
Podniósł Lewita dłoń do czoła, jakby cień jakiś z przed oczu spędzając:
— Co to znaczy Hagito? Mów proszę, nie męcz mnie.
— Wszystko ci powiem panie — bo i ona tak że kazała aby tobie wszystko powiedzieć, nic nie ukryć i nic nie skłamać. Ale nie krzycz na mnie i nie wołaj o prędkie mówienie. Stara jestem i słowa mi się nie kleją i zapomnieć co mogę a chcę każde jej słowo powtórzyć, bo ostatnie to są, jakie od niej do ciebie dochodzą.
Osunął się na próg Lewita i zamglonem jakimś okiem patrzał ku zachodniej stronie nieba. Gorycz i ból w kątach ust mu zasiadły.
A stara stała nad nim i szepleniła:
— Dziś o południu — tak. Nie wzięła nic z sobą, ani z tych rzeczy coś ty jej dał, ani z tego co ona do domu ci w niosła. Jak stała tak poszła, jeden listek bluszczu twego sobie uszczknąwszy. I kazała ci powiedzieć panie mój te słowa. Zgrzeszyłam — mówiła i tak powtórzyć mi kazała — zgrzeszyłam przed panem moim i mężem i srom do domu jego wniosłam. Rozgorzał we mnie żar krwi mojej młodej i upragnęłam płomieni żeby mi twarz lizały i ciało moje — niech bym w nich zgorzała wszystka! Ale gdy wzeszły zorze ranne, zgasło to płomienisko we mnie. I żal mi teraz i płaczą. Tak mówiła i tak mi powtórzyć kazała, panie mój, obym jednego słowa jej nie uroniła. I żal mi teraz i płaczę — mówiła żona twoja — ażem nie godna domu tego, przeto idę srom mój ukryć i opłakać w domu ojców moich. A pan mój i mąż — mówiła — niechaj mnie poniecha i niechaj do domu swego wprowadzi pannę czystą i dobrą — o mnie zaś zapomni i mnie nie szuka.
Zmęczywszy się gadaniem, odpoczęła chwilę długą, kiedy oboje milczeli. Poczem tak rzekła Hagita:
— A żona twoja, panie, słowa owe mówiła na tym to progu, gdzie siedzisz. A gdy słowa owe mówiła, z oczu jej — widziałam — łzy ciekły i widziałam, że łza jej padła na to miejsce, gdzie teraz siedzisz. — Wszystko ci powiedziałam.
Odeszła, bardziej jeszcze niż zazwyczaj przygarbiona, kijem piasek przed sobą rozgarniając.
Długo był Lewita za jedno z swym progiem kamiennym jak ten nieruchomy. Już noc jak ptak ciemności zatrzepotała się pod gasnącem niebem, gdy poruszył się, osunął na ziemię, nachylił głowę — i ślad małej stopy ucałował.

∗             ∗

Prędzej powrócił Lewita do Siło, niż tam go się spodziewano, bo jedną tylko noc spędził w opustoszałym domu i to nie w izbie, lecz na progu, bez snu w rozmowie niegłośnej z gwiazdą domu swego, na zachodzie łagodnie promienną. Wrócił i był w Silo jak przedtem, milcząco posługi swoje w przybytku sprawując.
Lecz po czasie jakimś znów zebrał się w drogę.
— Dokąd udajesz się teraz, synu mój — pytał go kapłan.
— Do Betlehem Juda, ojcze.
Po drodze wstąpił do domu, na stokach Efraimu i ztąd zabrał dwie oślice swoje, swojego sługę, szaty żony swej i podarki dla jej ojców. I poganiał w drodze oślice jakby za długie mu godziny były.
Do Betlehem Juda przybywszy, szedł do domu świekra swego i tam, zaraz na progu zaskoczył tę, do której wiodła go tęsknota. A nie miał dla niej słów twardych, lecz powitał ją łagodnem powitaniem, ona zaś osunęła mu się do nóg i płakała ukrywszy u kolan jego twarz. Wwiodła go potem w dom ojca swego, a ten radował się z przyjścia Lewity, mówiąc:
— Oto człowiek dobry wszedł pod dach mój.
Była więc radość w tym domu.
I dobre były chwile. A najlepszą, gdy po opadnięciu dnia i uciszeniu się wieczornem wszystkiego, szukając chłodu, posiadano przed sienią.
Położyła Orfa swą głowę na kolanach Lewity i oboje szukali po niebie swojej gwiazdy jasnej.
I spowiadała mu się Orfa:
— Jakbym nowe życie zaczynała, panie mój.
A to mówiąc, twarz zarumienioną ku niemu zwróciła i oczy swoje do jego ócz nieśmiało poniosła:
— Dla mnie nowe życie — szepnęła — i we mnie nowe życie. — I cichutko bardzo dodała:
— Dzieciątko będę miała.
Lewita położył rękę na jej głowie:
— Cieszysz się? — rzekł.
— Tak. I cieszę się, że to dziecię jest twoje. Wiem to po dniu poczęcia. To prawe dziecię twoje będzie.

∗             ∗

Choć pilno było Lewicie do domu swojego żonę odzyskaną przywieźć, nie chciano ich stąd wypuścić. Pod wieczór mówił do Lewity świekier:
— Dziś już zapóźno, przenocujcie-ż tu, proszę.
A zrana mówił:
— Posilcie się dziś jeszcze chlebem naszym.
Tak przeszło dni cztery, ale i piątego zatrzymywano ich gościnnie. Lecz gdy z południa słońce zeszło, nie chciał Lewita słuchać uprzejmej namowy i wziąwszy żonę swą i sługę i osły objuczone udał się w drogę.
Wiodła ich ona koło miasta Jebuzejczyków, ale że do zachodu jeszcze dość zostawało czasu nie usłuchał Lewita rady sługi by w tem tu mieście przenocowali i mniemał, że przed zajściem słońca zdążą do Ramy.
Ale dzień się skończył, gdy byli ledwie w części tej drogi, na wzgórzach przy Gabaa.
Miasto było pod ich nogami, w dolinie. Zeszły już z murów jego odblaski zachodu i cienie nocne szybko na nie spadać poczęły, a wkrótce i po wzgórzach się rozpostarły.
Po dniu upalnym wieczór nie przyniósł ochłody. Było parno. Chmury gromadziły się na zachodzie i przysłoniły łunę nieba, czasem tylko w rozdarciu ich wyzierały krwawe pasy i szedł od nich płowy, posępny blask. Wszystko dokoła sposępniało.
Stanęli niepewni co czynić.
Drogę ich śród skalnych rozpadlin noc wysłała grozą, lecz i to miasto nieznajome, obce budziło w nich nieufność.
Orfa patrzała na nie z trwogą. Tam, w dolinie ciemność już zgęstniała i z niej szczyty białych domów wynurzały się jakoś widmowo.
— Boję się. Nie chodźmy tam — szepnęła.
Ale nad głowami ich wzdęte, ciężkie chmury coraz niżej zwisały, gdy zaś błyskawica otworzyła ich głąb huczącą, Lewita przynaglił oślice, niespokojnie strzygące uszami, do chodu. Nim zeszli z wzgórzy i do bram miasta doszli ciemność była zupełną.
Ulice i zaułki były puste, miasto jak wymarłe, domy milczące, niegościnne.
Powietrze śród murów było jeszcze parniejsze. Zaduch ugniatał im piersi. Szli z jakiemiś uciśniętemi sercami. Oślice chrapały podejrzliwie węsząc.
Nie śmieli nigdzie zapukać w obawie nieżyczliwego przyjęcia i usiedli pod murem, który cokolwiek przed nawałnicą mógł ich osłonić. Kroki czyjeś się rozległy. Patrzali niespokojnie, kto się z cieniów wynurzy. Był to stary człowiek, rolnik, który od roboty swojej z pola dalekiego wracał, a trafem pochodził, jak i Lewita, z gór Efraim.
Przy stanął przy podróżnych i po nakryciu głowy lewitę poznając zapytał:
— Dokąd idziesz i skądeś przybył?
— Idziemy z Betlehem Juda, odpowiedział, — aż ku stronie góry Efraimowej, skądem jest, zaczem i do Silo, do domu Pańskiego, powracać mam. Tu nie masz nikogo, kto by mnie w dom przyjął, przeto n a ulicy noc przeczekamy.
Stary mąż obejrzał się dokoła i rzekł z frasunkiem:
— Żadną miarą tu na ulicy pozostać nie możecie. Złe miasto to jest i mężowie w niem niepobożni. Beliala to syny, którym za nic zakon, ni Pan Panujący, za nic ogień co pochłonął Sodomę. Oni tu nową Sodomę nasadzili. Niech ręka Pana broni by dojrzały w as oczy ich, a uszy dosłyszały krok obcych przychodni, bo nie znają wędzidła ich chuci brudne. Przeto chodźcie do mnie.
W świetle błyskawicy bledziutką się stała, bledszą od swych zasłon żona Lewity słuchając tych słów i trwożnie do ramienia starca tego przypadła. Poszedł przodem, ci zaś za nim pod murem, chyłkiem i cicho — i wszyscy odetchnęli z ulgą, gdy mąż gościnny zamknął za nimi starannie drzwi domostwa swego.
Ale nikt z nich nie widział, że wypełzłe z zaułków cienie jakieś, kryjąc się za węgłami ścian, śledziły ich złemi oczami i wypatrzyły ich schronienie, poczem rozbiegły się, a za chwilę wróciło ich wiele pod drzwi domostwa starego efraimczyka. Szedł między nimi szept jakiś wstrętny i chichot obrzydłej uciechy. Czyjaś pięść i druga i trzecia uderzać poczęła w drzwi zamknięte, w czyichś rękach drąg się pokazał. Stary mąż wyszedł, strofował ich i błagał.
Odepchnęli go, wpadli, obezwładnili męzczyzn.
Brudna ręka uchwyciła białą szatę Orfy, jakaś dłoń zdławiła krzyk w jej ustach.

∗             ∗

Gdy zorze wzeszły, na kamieniu u proga, w różowości pierwszych promieni słonecznych, leżał w poszarpanej odzieży trup Orfy. Otwarte miała usta do krzyku lecz ciche; dłoń jedna jej zwisała z kamienia, a druga leżała na tem łonie, w którem miało rozkwitnąć jej dziecię.
...Tak oto umarła w Gabaa zbeszczeszczona żona Lewity.
Nie przywiódł jej żywej do gór Efraimowych, lecz martwą przytroczył w poprzek do grzbietu oślicy i tak ją powiódł.

Nizko opadała jej główka, a usta niezawarte. krzyczały bezgłośnie — we wieczność...




NA GRANI
Epilog.

Jeśli kto nie usnął i zdołał do tego miejsca tę książkę doczytać, radbym by mu starczyło cierpliwości do przeczytania jeszcze i tego gawęd moich i opowieści — zwłaszcza ostatniej o żonie Lewity — epilogu. Może lepiej zrozumieli byśmy się na rozstaniu. Pożegnanie mówi czasem więcej, niż powiedziała cała długa, wspólna wędrówka.

Mówiłem w biografji swojej, że do Biblji dorwałem się bardzo wcześnie. Była to biblija ks. Wujka z ilustracjami Dorego[11]. Wyznam, że do tych obrazków nie ważyłbym się dziś przykładać miary jakiejś czy skali z wymaganiami artystycznemi, gdyż nie chciałbym zetrzeć z nich puchów kultu, jaki miałem dla nich w dzieciństwie. Starłbym z puchem tym pierwsze swoje w zruszenia, łzy, biadania nad złem gdy trjumfuje, nad dobrem gdy ginie, pierwsze może próby wzlotów i zajrzenia za grań rzeczy wiecznych. Początków nigdy nie należy niszczyć, bo jakaś klamra w okręgu życia tak blizko spina je z końcem, że są one z nim jak jedno. Śmieją się z starców, że blizcy są dzieciom. Niedobrze. I te i tamci bliziuchno są Boga.
Było śród tych rycin kilka, do których wracałem nieustannie a między temi właśnie obrazek, gdy to Lewita prowadzi po wzgórzu nad Gabaa oślicę z zwłokam i swej żony. Dręczył mnie ten obrazek chyba dłużej, niż połowę mego życia.
Wikłałem się bowiem w pojęciach grzechu i kary. Grzech — mówiłem — jest to odstąpienie od Boga, a łzy, żal, pokuta to powrót do niego. Ale gdzież tu miejsce na karę? Bo pokuta choćby najostrzejsza, najcięższa nie jest karą, owszem — jako powrót do Boga, radością. Jeśli uznamy zasadę słuszności i potrzeby kar bądź boskich, bądź ludzkich, przypatrzmy się co z tego wynika. Oto żona Lewity zgrzeszyła; śmierć sromotna była jej karą[12]. Ale ta kara znów była ohydną zbrodnią, która nie mogła zostać bezkarną. Jakoż wiemy, że Lewita rozrąbał zwłoki żony na dwanaście części i rozesłał je „po wszystkich granicach izraelskich“ i powstał cały Izrael do walki bratobójczej z pokoleniem, w łonie którego dokonała się zbrodnia, w dzień zaś pomsty „poległo z Benjamina dwadzieścia pięć tysięcy mężów walecznych, wszystko mężów dużych“. Uważcie — zawiniło kilku, padło dwadzieścia pięć tysięcy „mężów walecznych“; wygładzono całe niemal pokolenie z wyjątkiem sześciuset, którzy schronili się na skale Remnon. I to jest prawem niezmiennem, że złe pobijane złem nie kurczy się ani odrobinę, lecz pęcznieje, do zbrodni dorzuca stos nowych, aż urośnie do rozmiarów gigantycznych. Więc nawet dziecię powie, że łańcuch takich rzeczy obrzydłych nie może iść od Boga i bluźniłby mu kto by to twierdził. Kara jako wywarcie złości na winnym jest nowem złem, którego wyolbrzymienia dalszego nawet przewidzieć nie zdołamy.
Grzech jest odstąpieniem od Boga. Kto ma Boga, ten go czuje — i czuje gdzie Bóg, gdzie nie — bóg, gdzie dobro gdzie zło, czuje przeto gdy odstąpi od Boga; płacze i pokutuje, by go odzyskać. Rzeczą zaś Boga — tę drobinę swoją zgubioną przygarnąć, czy odtrącić, pocieszyć lub na próby ją wystawić.
Zgrzeszyć może tylko dobry człowiek. Zły nie grzeszy, bo nie może odstąpić od Boga kto w sobie go nie ma. Zły nie grzeszy, ale całem swem istnieniem, przeczącem dobru, jest grzechem i obrazą Boga. Nie kara mu się należy — nie można bowiem bez dopuszczenia się złości karać za odstąpienie od Boga tego, który nigdy u niego nie był, lecz należy mu się — potępienie przedewszystkiem i wytępienie następnie. „Przeklęty, kto lekceważy ojca swego i matkę swoją“ — mówił Mojżesz przed ludem, lud zaś wszystek odpowiadał mu: Amen! — „Przeklęty, kto sprowadza ślepego z drogi aby błądził“ — a wszystek lud mówił: Amen! Takiem właśnie powinno być potępienie — powszechnem, przez wszystek lud, bezwzględnem. — I niszczenie zła winno być równie bezwzględnem, niedopuszczającem żadnych z niem układów, idzie tylko o to by było istotnem i skutecznem.
Dla wytępienia złego Mojżesz widział jedno — śmierć. Śmiercią umrze ten, śmiercią umrze tamten — taki jest cały stary zakon. Ale ta sama formuła powtarza się i w późniejszych prawodawstwach karnych. W gruncie rzeczy kara śmierci bez mąk i pastwienia się nie jest zasadą kary, lecz zasadą niszczenia zła w jego siedlisku. Więc słuszną, uprawnioną i konieczną, lecz naiwnie stosowaną, bo jednostka nie jest siedliskiem, ani źródłem złego, lecz jego objawem. Tępiąc złe śmiercią, gasimy płomień, zostawiając zarzewie. To właśnie jest pomstą powieszonych, ukamienowanych i obezgłowionych, że zbywszy sami złego, przekazali je żywym, śród których ono żyje nadal pleśnią, grzybem, ropą do nowego wrzodu zbierającą. Niszcząc śmiercią złą jednostkę, nic nie zyskujemy, tracimy natomiast wiele. Tracimy coś z samych siebie jak zawsze, gdy dopuszczamy się złego. Wszelkie bowiem złe, w jakimkolwiek celu czynione, jest świętokradzkiem kurczeniem dobra, więc w samego Boga wymierzonym ciosem, który on zawsze wzgardliwie odepchnie. Choćby miało być maczugą dla zabicia innego zła, zawsze odbije się i spada na własną naszą głowę. Na wozie zła dobro ani kroku nie ujedzie, owszem cofnie się i musi potem podwójną przebiec drogę — by siebie odzyskać i coś na złem zdobyć, od czego zawsze zaczynać należy.

Bo z błędnego koła było zawżdy i jest jedno jedyne wyjście — widome, otwarte, jasne i dostępne od chwili, gdy Jezus nauczał, że za złe dobrem się płaci. Niema innej drogi — złe wyplenia się, niszczy, tępi dobrem. Złemu należy się by naprzód usłyszał głos potępienia powszechnego nad sobą, a potem by dano mu przewodnika ku dobremu.
∗             ∗
Lecz i do tego punktu doszedłszy, nie miałem jeszcze rozwidnionej drogi. Przedemną wciąż była tajemnica tajemnic — sromotna śmierć żony Lewity. Jeśli to nie była kara, to jakże taka rzecz mogła się stać przed obliczem Pana? Takie zaś posępne trjumfy zła są na każdej karcie historji i na każdym kroku naszego życia. Jakiż więc jest ten Pani czy jest on, skoro przed obliczem jego złe tak wielmożnie się rozpościera?

Gorzki tej tajemnicy jad.
Lecz jest książka dobra, która wszelkie jady zbiera i z ran ludzkich wysysa, o tajemnicach zaś wszelkich powiada, że niema — żadnych, bo prawda od wieków stoi przed nami blizka, naguchna jak dziecię, łatwa, prosta. Biedne te oczy nasze... A to powiada znów ta sama Biblja, którą pisali ludzie, dyktował zaś Bóg. Bo zresztą zawsze tak jest, że człowiekowi zdaje się, iż tworzy, czyni co dobrego, jest zaś rylcem Boga; tylko złe czyni na własną rękę.
Klucz do tajemnicy tajemnic — walki przemocnej zła z dobrem książka ta zawiera w słowach, które są na początku jej i u końca, w pierwszych Genesis i ostatnich Apokalipsy. Trzeba je tylko spiąć klamrą.
Genesis mówi: Ziemia była nieukształtowana i próżna, i ciemność była nad przepaścią. Bóg rzekł: Niech będzie światłość. „I widział Bóg światłość, że była dobra“. — Apokalipsa, na stronie ostatniej: „I ukazał mi rzekę czystą wody żywota, jasną, jako kryształ“, niżej zaś: „A kto pragnie, niech przyjdzie; a kto chce, niech bierze wodę żywota darmo“. Ot i wszystko.
Ciemność starsza jest od jasności, złe od dobra. Cóż to jest ciemność? Bezwład materji i ducha, chaos rzeczy nieukształtowanych, żywiołów niekarnych, żądz rozpętanych. — W tej ciemności Bóg zapalił się jasnością. To jest — czem że? Ruchem pokonywającym bezwład, dobrem nienawidzącem zła, pięknem ukształtowanych rzeczy, ładem ich, prawem, karnością, czynem twórczym, zarodzią słońc, prawd, życia.
Ale-ć od tego, że Bóg w ciemności zapalił się jasnością ciemność nie zginęła. Czy gdy w przestworzu rozpali się słońce, bądź w ciemnej izbie zapłonie kaganek — mrok tylko się cofnie. Już po kątach izby cień się tłoczy, a gdy ściany jej, za któremi noc, rozsuniemy, o kilkadziesiąt kroków ledwie widoczne będzie światełko kaganka, a z oddalenia w cale go widać nie będzie.
Nie mniej — ten kaganek gdzieś płonie, jest.
Odkąd Bóg zapłonął jasnością, niem a na świecie mocy, któraby zgasić ją zdołała. Ale możemy tak daleko odejść w mrok, że nic prócz mroku nie dojrzemy.
Nie mniej — Jasność gdzieś płonie, jest. I od nas zależy, by mroki się z przed niej odsunęły. Gdy od jednego kaganka zapalimy dziesięć łuczywek (a nie ubędzie kagankowi światła od tego), w izbie stanie się jasność taka, że mrok się zaciśnie do ostatnich jej szczelin. — Tego właśnie Bóg żąda: Jam się zapalił Ogniskiem wiecznem i przystęp do mnie każdemu dany; przyjdźcie z kagankami waszemi i zapalone nieście do mroku, by cofnął się do szczelin ostatnich, do Hadesu, gdzie wiecznością jest niebyt, nicość i zło; a nie ubędzie Ogniska mego choć miljony łuczyw odeń się zapalą, ani ubędzie wody żywoty, choć miljony spragnionych darmo ją zaczepną.
Pozorny bywa tedy tryumf złego, bo ani jeden z zapalonych przy Ognisku kaganków zagasnąć nie może, lecz z oddalenia może go mrok przesłonić, gdy w tym mroku nikt nic nie rozpali.
Nie płakać nam przeto żony Lewity, wszystkich dobrych, których źli pohańbili, wszystkich męczenników i męczennic za prawdę, wiarę, ojczyznę, dobro — bo wszyscy żywi. Ale płakać, gdy osamotniałe płonie gdzieś Ognisko, a w naszych rękach niezapalone kaganki; gdy zapomniane płyną gdzieś wody żywota, jako kryształ jasne, my zaś pragnienie gasimy winem, lub krwią.
Tak się kończy Apocalypsis: „Tak mówi ten który świadectwo daje o tych rzeczach: Zaiste, przyjdę rychło. Amen. I owszem przyjdź, Panie Jezusie“. (Apoc. XXII; 20).

...I owszem, przyjdź Panie Jezusie.







  1. Nikły ten utwór przesłałem p. Aleksandrowi Świętochowskiemu. Zwrócił mi go z uwagą, że jest to coś niedokończonego, urywek raczej z większej całości. — Wydrukowała go „Gazeta Lubelska“ w roku 1886 czy 1887. Podpisałem go pseudonimem Henryk Równia. Obrazek ten się nie zachował.
  2. Bardzo miłe i dobre. Był niem mój siostrzeniec Jerzy Frieman. Jako sztabs-kapitan wojsk rosyjskich — ubiegłej jesieni, śród posępnych jezior Mazurskich, poległ on piękną śmiercią żołnierza.
  3. Karjera jego służbowa była krótka. Jako aplikant sądowy przy trybunale cywilnym w Warszawie zaliczony został do Komisji „dla rewizji do ułożenia praw Król. Pol. w S.-Petersburgu ustanowionej.“ Potem jako urzędnik do szczególnych poruczeń Komisji Rządowej sprawiedliwości został delegowany do pracowania w sądzie kryminalnym w Lublinie. Opuścił wkrótce służbę i został rejentem. Zmarł w r. 1869, w wieku lat czterdziestu paru.
  4. Zamieszczony w zbiorku Chwile i powtórnie w książce zbiorowej Z jednego strumienia.
  5. W Tomaszu Sitoku — w drugim zbiorku moim p. t. „Liote“ — opisałem swego spółmieszkańca. Znikł mi potem z oczu. Przed laty 16 żebrak ten wystawał na ul. hr. Berga, w kawałku od Krakowskiego do Włodzimierskiej. — Mówiąc o hultajstwie mam na myśli populacyę nieistniejącego już dziś domu Srula Miotełki na rogu Żelaznej i Ogrodowej. Przez parę lat prowadziłem tam „meldunki“, za co miałem malutką przewiewną facjatkę, do której nietylko oknem gwiazdy zaglądały. W tym „drewniaku“, na rogu którego mieścił się słynny w owe czasy, w tamtej dzielnicy, szynk Miotełki, — prócz kilku uczciwych robotników — same ciemne zamieszkiwały postaci — pobytowi, sutenerzy, stadła nie powiązane ślubem, ohydne w rodzaju Skublińskiej baby i t. p. To wszystko jakiś Zola żywcem by wsadził do „L’Assomoir’u “.
  6. W roku 1906 pożar na letnisku w Karolówce koło Rembertowa, strawił i ten list i wszystkie cenniejsze jakie miałem — pani Orzeszkowej, Posner Garfeinowej, S. Posnera, S. Stempowskiego, Stanisława Krzemińskiego i in. W ogólności zaś korespondencya moja była b. szczupła.
  7. Począłem ją w roku 1895 czy 1896 w Warszawskiej Komisji Włościańskiej; skończyłem (z przerwą w latach 1900 — 1905) w Łomżyńskiej Komisji w lipcu 1914, podawszy się do emerytury —
  8. Trzeba te rzeczy trochę ułożyć w czasie. Szkołę realną w Równem skończyłem w 1883 r. Dwa lata potem zeszło mi na wyszukiwaniu środków do dalszego kształcenia. W r. 1885 wstąpiłem do Instytutu gosp. i leśn. w Puławach, gdzie przebyłem dwa lata (dwójka stale się jakoś powtarza). Choroba i brak środków usuwają mnie ztamtąd. Znów parę lat zmarnowanych. Koło 1888 czy 1889 zaczynam pisać; idzie to dość intensywnie rok czy dwa. Ale literatura nie daje mi utrzymania; następują choroby, bieda i taki stan moralny (w pamiętnym domu Miotełki) iż pisać nie mogłem. W r. 1896 uzyskałem posadę w Komisji Włościańskiej. Do pióra powracam jakoś w 1902, po przerwie z górą dziesięcioletniej i piszę dwa czy trzy lata (czasy spółpracownictwa w „O gniwie”), potem znów przerwa do 1914 r. czyli do chwili opuszczenia posady w Komisji. Słowem w okresie z górą 25-letnim na pracę literacką przypada nie więcej nad 5 — 6 lat. Owocem tego książkowym jest dawniejszych trzy i obecnie przygotowany czwarty tomik własny, trochę tłumaczeń, parę broszur w sprawach włościańskich (niewydanych).
  9. W zbiorku: „Drzewa“.
  10. Pt. „Czyja ona była“? — w Drzewach.
  11. Przypis własny Wikiźródeł Gustave Doré (1832-1883) — francuski grafik i ilustrator książkowy.
  12. Tu w nawiasie coś wtrącić muszę. Według Pisma św. Lewita w domu efraimczyka w Gabaa postąpił haniebnie, sam bowiem wywiódł do zgraji łotrowskiej swą żonę; w języku zaś hebrajskim — jak mówi komentarz — użyte jest nawet słowo przemocą; czyli-że ona się opierała, on zaś przymusił ją by wyszła do napastników. Odrażający ten fakt znajduje się jednak w tak wielkiej sprzeczności zarówno z pierwszą częścią tego opowiadania, gdzie gra tęsknota Lewity za żoną, słyszy się radość jego z odzyskania jej, jak i z końcem — gdy widzimy go w gniewie przywołującego na złoczyńców pomstę całego Izraela, że czułem się uprawniony tę rzecz w swojej opowieści inaczej wystawić.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Feliks Brodowski.