<<< Dane tekstu >>>
Autor Feliks Brodowski
Tytuł Moja biografja
Pochodzenie Respha. Opowieści
Wydawca nakładem autora
Data wyd. 1920
Druk Jan Cotty
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
MOJA BIOGRAFJA.


Skąd i po co? Stąd że jeśli w kimś powstała myśl i oderwana od niego w tej czy innej postaci stała się własnością ogólną, cząstką Myśli powszechnej, to może być — sądzę nawet, że winien być — zapytany o jej genezę. A więc — autobiografia jako dzieje myśli na przestrzeni danego osobniczego istnienia, historja powstania jej śród danego układu warunków życiowych i na podłożu indywidualnych właściwości umysłowych i moralnych.
Urodziłem się 9 maja 1864 r. w Lublinie, w rodzinie urzędniczej. Matka moja była córką rejenta Serafina Konwickiego, lublinianką; ojciec zaś osiadł w tem mieście przygodnie. Był on synem Karola Brodowskiego, dosyć znacznej figury — referendarza rady stanu Kr. Pol., „ober“ — prokuratora b. warszawskich departamentów senatu, z pochodzenia nieszlachcica — gdyż szlachectw o otrzymał dopiero od Mikołaja I. — Na portrecie — fizjonomja biurokraty, z odcieniem poczciwości.
Ojca straciłem mając cztery lata. Myślę, że przetrwał on w mnie chwilę skonu. Jeśli później, z biegiem lat, wyrobiło się we m nie zupełnie wyraźne poczucie ciągłości powszechnego istnienia, łączności zgoła wyczuwalnej z temi co pomarli, co przyjdą i z całą przyrodą, to już w dzieciństwie więź jakaś nierozerwana, spajająca trzy istnienia — ojca, — którego w wspomnieniu bardzo tkliwie kochałem, matki i moje — narzucała mi się niezmiernie żywo. Gdy przed kilku laty umarła mi matka w bardzo późnym wieku, który na schyłku życia zaćmił jej i wzrok i władze umysłu, śmierć jej w znaczeniu straty prawie mnie nie dotknęła. Trwanie jej — nieoderwane od mego — czuję. Wyznam, iż spirytyzm budził zawsze we mnie i dziś budzi głęboką odrazę umysłową. Nigdy też matki swojej nie wystawiam sobie jako ducha, nie obcuję z nią jak z duchem, nie wywołuję jej, nie wydaje mi się bym słyszał jej głos. Obcuję z nią jak z samym sobą, rozmawiam, pytam się, proszę o zdanie, proszę by rozważyła moją pracę, moje postępki i myśli i słucham jej uwag z tem większym szacunkiem, że miała nieskazitelnie piękne zasady i podług nich postępowała, ja zaś nigdy żadnych zasad nie miałem i chcąc sobie uprzytomnić co to jest „postępowanie podług zasad“ — muszę o to zapytywać jej. I gdy ona strofuje mnie, że coś — ze względu na zasadę — jest niedobre, ja otwieram jej głąb swojej duszy i pokazuję zamiast zasady nakaz, który inaczej postąpić mi nie pozwala i mówię jej: „Mamo, ja się tem u nie oprę“. Za życia wszystko mi przebaczała i teraz przebacza, chociaż nieraz ranię jej serce, godząc w zasadę. Spieramy się, godzimy i płyniemy wciąż niepodzielnie jednym strumieniem — bez najmniejszej potrzeby uciekania się do praktyk spirytystycznych.
Pierwszy mój drukowany obrazek — przepraszam za odskok, będą się wciąż powtarzały, gdyż idzie mi, jak powiedziałem, nie o życiorys lecz wykrycie i zbadanie w samym sobie dróg powstawania myśli — nosił tytuł: „Niu“[1] i odtwarzał w rażenia i odczucia dziecka, w którym wciąż żyje i odzywa się wspomnienie łączności fizycznej z matką z czasu, gdy w jej łonie było z nią jedno. Nieraz gdy patrzycie, jak dziecko wtula się w matkę, ona zaś chłonie go w jakimś szczególnie namiętnym uścisku, bezwątpienia uczyniliście sobie uwagę, że te dwa oderwane od siebie ciała długo potem czują jeszcze swą dawną jedność fizyczną. Lubo obrazek ten pisałem nie ze wspomnień swego dzieciństwa, lecz patrząc na dziecko[2], dla w czucia się jednak w jego w rażenia posłużył mi oczywiście odzew własnych przeżyć. Wspominam o tem dla tego, iż długotrwałość więzi fizycznej była stopniem; po nim moja myśl w spięła się do nierozerwalności więzi intelektualnej i duchowej, którą objąłem zrazu trzy nasze istnienia, później zaś wszystkie intelektualnie i duchowo do siebie przystające cząsteczkam i Dobra, czyli Jedności Boskiej.
Wracam do swoich wspomnień rodzinnych. Rodzice moi posiadali kulturę umysłową. To mi jest miłe. Bezwątpienia, nie mniej bym ich kochał, gdyby byli prostakami, lecz wspólność pierwiastków intelektualnych sprawia, iż dusze większemi przystają do siebie obszarami. — Z patentu ojca widzę, iż „licząc lat 17 po ukończeniu nauk w Gimnazjum 2-im Warszawskiem zapisany w poczet Uczniów Kursów Prawnych Warszawskich“ ukończył je w r. 1845 „przy sprawowaniu dobrem“ (więc nie celującem podobnie jak syn jego piszący te słowa, który za krnąbrność — „stroptiwost’“ otrzymał w patencie Rówieńskiej Szkoły Realnej czwórkę z prowadzenia). Stopień celujący przyznano ojcu z historji prawa rzymskiego, prawa cywilnego Królestwa i literatury łacińskiej, reszta dobrych za wyjątkiem historji i statystyki Państwa rosyjskiego i historji prawodawstwa polskiego; z tych tylko dostateczny[3].
Matka moja otrzymała staranne wykształcenie domowe. Niektóre przedmioty — jak historję powszechną i polską, geografię i botanikę znała gruntownie. Oczytaną była bardzo. Już po zupełnej niemal utracie wzroku — póki tylko wiek nie zaćmił jej umysłu — każda nowa książka, czy trafiała jej do przekonania czy nie, gotowała jej święto. Była gorliwą katoliczką. Stosunek jej do religji i katolicyzmu budził we mnie — nawet w tej dziwnej, przemijającej, dziś wręcz niezrozumiałej dla mnie samego epoce mego życia, kiedy zaliczałem siebie do bezwyznaniowych — szacunek i zajęcie. W katolicyzmie widziała jakąś kolosalną, niebotyczną potęgę duchową i intelektualną, przerastającą ciasne pojęcie wyznania, pełną prężnych, żywych pierwiastków, zdolną do wyłonienia zarówno Czynu, jak i Marzenia — subtelnego, lotnego, bezkresnego. Mówiła, że nie może być pochlebniejszego dla polskiej duszy zbiorowej świadectwa nad tę jej zdolność i potrzebę wchłonienia w siebie przedziwnej tej potęgi, zrośnięcia się z nią; proces ten — mówiła — nastąpił w najgłębszych warstw ach duszy narodu i ktoby zbadał drogi jej ciążenia ku katolicyzmowi, sięgnąćby m usiał do jądra duszy polskiej. Żaliła się, iż takie ciekawe, głębokie zagadnienia leżą odłogiem i może pieściła marzenie, że to jej syn będzie tym badaczem, który pokaże jak i dlaczego dusza polska omotała się siecią katolicyzmu, w sunęła się w niego, przerosła nim, dlaczego ciążą ku niemu zarówno warstwy oświecone, jak nieoświecone, skąd ta ich wierność kamienna, nieporuszona, nieprzełamana, dlaczego — mawiała — można sobie wyobrazić polaka sprzedawczyka, renegata, wyzbywającego się wyznania i narodowości dla pełnej miski — ale pomyśleć polaka wyznania mojżeszowego, prawosławnego, nawet luteranina nie można. „Wierzę — mówiła — że to będzie najzacniejszy człowiek, przywiązany i poświęcony syn tej ziemi. Jednak coś mu brak i to najważniejszego — możności uzyskania bezpośredniego kontaktu z duszą narodu. Niech przyjmie katolicyzm i na pierwszej mszy katolickiej, w najskromniejszym kościołku wiejskim, otworzy mu się furtka dotąd przed nim zabita. Do przekroczenia zaś jej nie może nie tęsknić, gdy w nim tkwi choć źdźbło polskości“. „Jestem przekonana — pisała mi kiedyś — że to, co się wyrabia we Francji, u nas nie mogłoby nastąpić, choćby rząd nasz był w rękach najskrajniejszych żywiołów, byle polskich, nieżydowskich lub innych. I wtedy ksiądz katolicki chodziłby sobie najspokojniej i w mieście i po wsi. Pierwiastkami ducha myśmy daleko od francuzów bogatsi i jeśli kiedyś Bóg sprawi, że przodownictwo intelektualne i duchowe przejdzie od nich do nas, to będzie za sprawą wierności naszej tym pierwiastkom, które z nas ostoję katolicyzmu uczyniły. To nie wyznanie, to — polot ducha.“
W owym najmarniejszym okresie mego życia, o którym wspomniałem, mawiała: „Jestem pewna, że wrócisz do religii i katolicyzmu. Odbywa się w tobie jakiś proces, którego dobrze nie rozumiem, ale mówię sobie, że błądzisz dlatego, że szukasz. A skoro szukasz to już dobrze“. Gdy przypomnę sobie te impresje filozoficzne, które snułem przed nią — i jak niczem nie okazała swego bólu, zapewne w obawie, bym nie zamknął przed nią duszy, wydaję się samemu sobie malutkim i obrzydliwym. Patrząc na mnie z wysokości widziała mnie bezwątpienia jako karzełka, gdy w gęstwinie traw buńczucznie toruje sobie drogę i napotkawszy wystający z ziemi kawałek korzenia wielkiego drzewa mówi: „Jak to dobrze, że drzewa są takie małe i świat tak uproszczony. Zbadam go w ciągu godziny a w ciągu następnej opiszę“.
Miała zdolności pedagogiczne i popularyzatorskie i trochę inklinacji literackiej, nie popartej talentem. Drukiem ogłosiła, około r. 1875, pod pseudonimem Bogumiły, książeczkę p. t. „Kobieta w rodzinie“ — i w pismach nieco artykułów; w rękopisie zostawiła kilka prób spopularyzowania historji polskiej i geografji.
W naszych rozgałęzieniach rodzinnych widzę stryjecznego brata mego ojca — Józefa Brodowskiego, znanego w Warszawie artystę malarza, i rodzonego mej matki — Stanisława Konwickiego. Żałuję, że go nie znałem; zdaje mi się, że w niektórych kierunkach, np. poczucia piękna był on bogaciej od mojej matki uposażonym. Czytałem listy jego do siostry — prześliczne, drgające głęboką wrażliwością artystyczną, bogatem odczuciem piękna w przyrodzie i sztuce. Jako młodzieniec, wyrostek niemal brał udział w powstaniu, wyemigrował potem do Paryża i nigdy już do kraju nie wrócił. Nie mam pewności co było przyczyną tego, czy nie mógł uzyskać pozwolenia na powrót, czy wessał go Paryż. Pisywał stamtąd, pod pseudonimem Stanisława Równi, korespondencje do dawnego „Echa“ warszawskiego i, zdaje się, do „Wieku“; był nauczycielem szkoły w Batignolles. Paryż dotknął go zarazą ateistyczną; na krótko przed śmiercią pojednał się z katolicyzm em. Sądzę, że Bogu Piękna i Dobra nie przeniewierzył się nigdy. Umarł mając lat 30; strawił go Paryż, nędza i suchoty. Dla uwypuklenia pewnych podobieństw duchowych i życiowych jego ze mną — jakie nasuwały mi się gdym swoje i jego życie zestawiał, winienem dodać, że w Paryżu ożenił się, po kilku latach pożycia nieślubnego, z dziewczyną bardzo nizkiego pochodzenia, o jakimś dziwnie pospolitego, nawet komicznego brzmienia nazwisku — Pipelet, czy coś podobnego. Rodzina ta całym swym kompletem wessać go musiała, gdyż po śmierci pierwszej żony, ożenił się z jej siostrą. Obfity zbiór jego listów do mej matki, wśród których były bardzo ciekawe z czasu oblężenia Paryża, nieszczęśliwym trafem zaginął, nie tracę jednak nadziei odzyskania go.
Dwie siostry mojej matki — Paulina i Marja Konwickie — były zakonnicami; pierwsza szarytką we Lwowie, w jakimś zakładzie karnym dla kobiet; druga wizytką z tych, które wyemigrowały z początku do Niemiec, później do Anglji, gdzie w Roselands Walmer (Kent) założyły pensjonat klasztorny dla panien. Twarze ciotek znam tylko z fotografii — miłe; dusze trochę z listów, ale to źródło mętne; Marja naprzykład w listach robi wrażenie oschłej, nasiąkniętej formułami ortodoksyjnemi, bez żywej treści; skądinąd zaś wiem — mówiła mi moja siostrzenica Wanda Frieman, która w owym w Roselands Walmer pensjonacie się kształciła — że żywej dobroci i tkliwości w Marji było wiele. Paulina zaś to już i z listów i opowiadań przejrzyście świetlany człowiek; cała w dobroci i ofiarności. — Obie dawno już zmarły.
Powtarzam, że miło jest doszukiwać się w rodzinie nitek duchowego powiązania. Tak zwanym związkom pokrewieństwa, istnieniem nici owych niepoświadczonego, trudno zaiste jakąś wagę nadawać. Gdy mi matka, lub ludzie obcy opowiadali o moim ojcu, że był to umysł marzycielski, że lubił dalekie, samotne przechadzki, długie sam na sam przebywanie z przyrodą, gdy mi pokazano ławeczkę, na której siadywał w ogrodzie miejskim w Lublinie (wspaniałym!), gdym z tego miejsca wpatrzył się w to, na co on patrzał, — czułem, jak łatwo rozrasta się moje ja i obejmuje jego. W tem tkwi jedyne istotne, nie zaś przygodne pokrewieństwo. Miło mi jest wiedzieć i stwierdzać opinją ludzi, że na pamięci moich rodziców nie cięży żadna plama, żadna skaza moralna. Syn ich nie może tego o sobie powiedzieć; szedł do Boga jakąś drogą okólną, daleką, przez moczary ponure, ziejące jadowitym oddechem występku, zgaszeń myśli, serca, cnoty, przez ostępy, w gąszczu których nie tylko kaleczył, lecz zdzierał duszę. Mimo to przyszedł gdzieś, gdzie jest widniej. Jeśli przyszedł żywy, nie oślepły, nie ogłuchły ze zdolnością od odepchnięcia się od wszystkiego tego moczarowego plugastwa, do lotu, z widzeniem tęcz złud i wyczuciem Rzeczywistości jedynej — czy można przypuścić by w jego wędrówce nie czuwały nad nim ręce niewidzialne dobrych, czystych, nieskalanych istot, by cnota ojca i matki nie była talizmanem, który jem u więcej niż życie zachował!
Po śmierci ojca został matce mały domek z ogrodem w Lublinie i bardzo niewielki fundusik. Chcąc kształcić troje swych dzieci — dwu synów i córkę — musiała się wziąć do pracy zarobkowej. Założyła pensję prywatną dla panienek. Było ich cztery, czy pięć. Korzyści innych nad to, iż pokryty był koszt edukacji mojej siostry, pensyjka ta zapewne nie dawała. Wiążę to z tą okolicznością, iż w parę lat po śmierci ojca — gdy miałem jakieś siedm, ośm lat — począł się zjawiać w domu naszym żyd. Był to stary człowiek, pochylony, z długą, siwą brodą i bezzębnemi, zapadniętem i ustami, — które okalał dziwnie ujm ujący uśmiech. Miał w swej twarzy i cichej, szepleniącej mowie coś tak miłego, że ja — co dzieckiem na każdego obcego przybysza, na każdą nową fizjonomję patrzałem z jakąś dziką, psią nieufnością — do niego przylgnąłem odrazu i tęskniłem do jego odwiedzin. On zaś nie chybiał w tym względzie, gdyż był to lichwiarz, który matce mojej niewielkie kwoty na dwudziesty któryś procent rocznie wypożyczał. Mama mówiła, że inni wymagali jeszcze więcej i że on był względnym wierzycielem. Mało mnie to obchodzi; jeśli krzywdził nas, rzecz to jego sumienia, ale ja go lubiłem. I matka również. Przesiadywał u nas, rozmawiali z sobą długo, matka prowadziła z nim zdaje się dysputy teologiczne i może chciała go nawrócić na katolicyzm, on zaś kiwał na to głową z miłym uśmiechem i opowiadał ładne rzeczy o swym Jehowie. Wyidealizowałem go potem w obrazku „Strącone liście[4] przez pewnego rodzaju wdzięczność nie za to, że pobierał od nas dwadzieścia kilka procent, lecz — że był z tych nielicznych w dzieciństwie mojem ludzi, od których zaraz na wstępie, przy pierwszem wiedzeniu, nie oddzieliła mnie lodowa, nieprzenikniona zapora.
A byłem dzieckiem — okropnem i bardzo nieszczęśliwem. Wcale nie ze względu na jakiś wyjątkowo nieprzyjazny układ warunków życiowych, bo niedostatek nas w tedy jeszcze nie nękał, matkę miałem dobrą, rodzeństwo dobre i miłe — lecz z powodu właściwości natury mojej. Otóż przedwszystkiem była to niesłychana bojaźliwość i nieśmiałość. Bałem się nie wiedzieć czego. Wszystkiego — od szczeknięcia psa do ciemności pustego pokoju, od odgłosów burzy do najprostszej w dzień pogodny wycieczki lub zaprosin w gościnę, od przedsennych jakichś widzeń do pierwszego otwarcia ócz zrana. Otworzyć oczy na świat — to już był ból i lęk. Zewsząd dybały na mnie strachy. Wtulić się w matczyną spódnicę i nic i nikogo nie widzieć — to był stan najmilszy. Bałem się życia a nadewszystko ludzi. Świat był pełen czarnych kątów, w których czaiła się nieżyczliwość i wyzierały jakieś twarze zimne, lub wykrzywione, lub szydercze. Sama myśl o obcym tchnęła strachem. Zapowiedź czyjejś wizyty już wprawiała mnie w rozdrażnienie i niepokój. Nie było zdarzenia by do gości nie wyciągano mnie przemocą z kąta. Na przemoc zaś reagowałem zaraz nienawiścią i na poczciwców odwiedzających nas w święta patrzałem okiem, które nie przyniosłoby im nic dobrego, gdyby mogło — kąsać. Wyciągnięty z kąta znikałem po chwili tajemniczo w jakiejś kryjówce, której nikt się nie mógł domyśleć i skąd już żadna moc by mnie nie wydobyła. Wtedy nie bałem się nawet ciemnego pokoju; wolałem ciemność z urojonemi strachami, niż żywych ludzi. Gdy wizyta się przeciągała bywałem głodny; siostra umiała mnie czasem odnaleźć i przynosiła mi do mego schowanka coś do zjedzenia. Nie jadłem dopóki „tamci“ sobie nie poszli; wtedy wracał mi apetyt i spadał jakiś ciężar z piersi.
Ale bywało i tak, że schowany między szafami lub pod stołem i upewniony co do swej nietykalności poczynałem przysłuchiwać się rozmowie, opowiadaniom, śmiechom dorosłych lub przyglądać zabawie kolegów i koleżanek mego starszego rodzeństwa. I jakoś zapominałem o swojem wystraszonem ja i żyłem za sobą, zawieszając się na czyichś ustach, przelewając się w czyjś śmiech, ruchy, gesty. Zamykałem oczy i mówiłem sobie, jakie to dziwne, że ja jestem i tu i tam. Czasem brała mnie chęć opuszczenia swego kąta i wmieszania się do toczącej się przedemną akcji, ale paraliżowała mnie nieśmiałość i wstyd fałszywy. Jak to wszystko odbiło się później w mojej kontemplacyjności, niemocy czynu, niezdolności do wzięcia udziału w akcji i wprowadzenia jej do swoich utworów!
Takie usposobienie w dzieciństwie miało dla mnie wielorakie następstwa. Ponieważ nie obcą mi była tkliwość — owszem, sądzę, że był jej nadmiar lecz utrudnione drogi wyładowania — więc gdy się zdarzało, że z owej ciżby obcych straszaków ktoś przeszedł na drugą stronę, do nielicznych „swoich“, blizkich — takiemu z miejsca gotów byłem rzucić się na szyję, może natrętnie nawet. To natręctwo musiało chyba dziwić patrzących na mnie, bo to — albo jak kociak fuka, chowa się i ucieka, albo przylepi się jak plaster, lezie niejako ze swą miłością nieproszony. Dużo mi się faktów takich przypomina; widzę w nich wiele podobieństwa do dróg uczuciowych u zwierząt, zwłaszcza u psa i innych domowych. Nie uraża mnie ono; rozważając te podobieństwa, później znacznie doszedłem do zrozumienia psychiki zwierząt, do możności wczuwania się w nie.
Dodać muszę, że wybór ludzi, którym — jak mówię — gotów byłem na szyją się rzucić — bywał bezkrytyczny; intuicja dziecka nieraz je zawodziła, omyłki zaś nie mogły nie przynosić skutków ujemnych. W ogólności jednak — dobrych czy złych — ludzi takich było bardzo niewiele. To naturalne, bo w istocie ile dobrej woli potrzeba, cierpliwości, wyrozumienia, żeby jeża takiego czy okunia ugłaskać i do duszy mu zajrzeć, tem więcej że jakieś bezpośrednie do mnie zwrócenie się celu chybić by mogło. Rękę która by pogłaskać, cukierkiem obdarzyć i popieścić mnie chciała, pewniebym podrapał — jeśli nie ugryzł. Do przełamania lodów potrzeba było czego innego — bym na człowieka popatrzeć mógł z strony, wcale przez niego niezauważony i żeby człowiek ten w obserwacji mojej przełamał się jakąś ujm ującą cechą, czy zewnętrzną — w rysach, uśmiechu, wyrazie ócz, głosie, czy — w postępowaniu; słowem nie zażegnywania zzewnątrz, lecz promieniowania trzeba było jakiegoś ku niemu odemnie zwewnątrz ciepłem, uśmiechem, chęcią dobrowolną powitania, ucałowania, przylgnięcia. I wtedy człowiek ten wołać mnie nie potrzebował, szedłem sam i lgnąłem już natrętnie.
W owych latach zwierzęta nie grały w mojem życiu żadnej roli, natomiast inny świat o bardziej bezwładnej od nich i prostolinijnej psychice — wobec skąpych relacyi z ludźmi — narzucił mi się z ogromną siłą. Świat roślin.
Ładny był nasz ogródek w Lublinie. Na terenie dość urozmaiconym miał bujną roślinność. Wzdłuż, środkiem biegł wał, podobny do resztek jakiegoś okopu, kończący się niby bastjonem górką, z wewnętrznej strony jak wały forteczne niższy, z zewnętrznej wyższy, bo uchodzący niżej jakby w fosę. Jak powstał — nie wiem; o okopach w tej stronie miasta nikt nie wspominał. Dzielił ogród na dwie części — wyższą, bardzo słoneczną, gdzie i kwiatów moc i dość piękne były klomby delikatniejszych krzewów i śród skąpanych w słońcu trawników cenniejsze drzew a owocowe, wzdłuż parkanów maliny troskliwie wypielęgnowane a przy w ale porzeczki i agrest w dobrze utrzymanych rzędach — i dolną, ocienioną więcej i chłodniejszą — tu warzywa i królestwo śliwek i jabłonek; w kąciku, znów słoneczną mającym wystawę, szparagarnia, a wzdłuż tylnego parkanu szereg starych grabów. Miał urocze zakątki. Na górce przepyszne bzy i jaśminy utworzyły naturalną altanę, odurzająco wonną w czasie kwitnienia; w gęstwinę ich weszło tylko jedno drzewo duże — lipa (dwie ich tylko było w całym ogródku); na zboczu rósł jesion i pięły się gąszcze berberysu.
Ponieważ obcowanie moje z roślinami poczęło się odrazu na tle uczuciowem — w poszukiwaniu przyjaciół, powierników, przedmiotu ukochania, więc odrazu też narzuciły mi się ich cechy osobnicze. Widziałem przed sobą nie gatunek, lecz indywidua wyraźnie odrębne. Stąd kwiaty dla swej mnogości, małego zindywidualizowania i krótkotrwałego zresztą istnienia nie tyle zajęcia we mnie budziły; lubiłem je — zwłaszcza fijołki i narcyze, ale inaczej, niż krzewy nie w skupieniu rosnące i — przedewszystkiem drzewa, które w małej ich liczbie uderzyły mnie obfitością cech osobniczych. Tu już każda gruszka była inną; każda cżereśnia inną; lipa rosnąca na górce miała w oczach moich więcej różnic niż wspólnych cech z lipą w pobliżu domu, dlatego że widziałem w drzewie każdą jego zmarszczkę, każde pęknięcie czy uszkodzenie kory, każdy sęczek czy narośl, miejsca stoczone przez owady, odłubane dziobem dzięcioła, sączące żywicę, dotknięte jakiemś cierpieniem, rany, skaleczenia i złamania, uważałem na kierunek pochylenia drzewa, układ gałęzi, nazywałem je ramionami (i później zawsze słowa konar i ramię — mieszałem) i cały ten obraz nasycałem swemi ludzkiemi odczuciami — bólem, płaczem, uciechą, nadzieją.
W tym światku znów kierowałem się nicią sympatji i antypatji, zapewne bezkrytycznej lecz jakieś źródła mającej. Graby na końcu ogrodu, budziły we mnie nieufność i lęk; jakże mi żal tego, gdy pomyślę, że już nie żyją i że je krzywdziłem. Sympatja dla pewnej czereśni może nie była bezinteresowną, bo i owoc jej nie był mi obojętny. Lipę na górce polubiłem dla tego może, że dziwnie rosła, była niskopienna i konary jej rozdwajały się tak blizko ziemi, a gałęzie tak się ułożyły, ze to było jak schody, które same niejako podsuwały się pod stopy dziecka, pragnącego wejść na drzewo i popatrzeć w dal. Dobry to był przyjaciel, żadne drzewo tak życzliwie mnie nie przygarnęło, z żadnym nie byłem tak poufały. Pieściłem kwiaty, kochałem róże i bzy; rozmawiałem z jedną tylko tą lipą, lub całym ogrodem, gdy cichy, majowy wieczór spoił go w jedno. I dziwna rzecz — bałem się ciemnego pokoju, nie bałem się ciemnego ogrodu; szeleszczący jego oddech uspokajał mnie; z niechęcią myślałem o mieszkaniu i siedzących tam strachach, których tu nie było. Kiedyś uświadomiłem sobie to wszystko w wielkiej wdzięczności, a z tego ziarna urosła z czasem tak ogrom na miłość przyrody, że mocy jej nazwać naw et się nie kuszę. Nikomu i niczemu tyle nie zawdzięczam — pociechy, ukojenia, zachęty, poznania Boga, poezji, pogodzenia się z życiem. Stałem się tak jedno z nią, że sam czuję się jak jakiś żywioł rozlewny; trwać będę nie w swych marnych utworach, nie w duszach i sercach ludzi, lecz w lipach i szumiącym borze sosnowym. Nie jestem obłudny, więc powiem, że nigdy człowieka — jednego, lub zbiorowego — tak nie kochałem... W uczuciach dla ludzi zawsze coś się rwało; tu — jedna nieprzerwana nić.

∗             ∗

Zima wtedy — równie jak dziś — była dla mnie czemś okropnem. Świat najżyczliwszy i najmilszy oddalał się odemnie, uchodził w siebie, zamykał na siedm pieczęci. Nie mogłem tego zrozumieć i w jakiemś trwożnem napięciu oczekiwania wyglądałem wiosny. Ale w wytworzoną lukę coś musiało napłynąć. Napłynęła — książka. W kraju wiecznej wiosny chyba nikt by mnie do abecadła nie napędził. Książkę zrodziła zima. Jej zawiązki musiały powstać z gawęd lub marzeń w zimowe wieczory gdy ciało się kuliło z chłodu, dłonie wyciągały ku ognisku, myśl zaś — jędrniejsza i skupiona — poczynała błyszczeć, świecić i grzać silniej niż płonące polana. Malutkiego widzę siebie nad Starym Testamentem i Emilem. Dla czego te książki? Kto mi je dał — nie mam pojęcia. Księgozbiór mieliśmy dość liczny; dostęp do niego — dla dziecka, którego niktby nie posądził o chęć zgłębienia idei Rousseau’a — nie był kontrolowany; łapałem co chciałem, czytałem w kąciku. Więc — Biblja, Emil, Don Kichot, Gulliwer, Robinzon, Przyjaciel Dzieci, Tygodnik Ilustrowany z powieścią Zacharjasiewicza Mąż upatrzony i ilustracjami z wojny francusko-pruskiej, Ballady Mickiewicza, Pan Tadeusz (głośno przez kogoś czytany), Nieboska i Irydjon (głośno przez matkę czytane dla starszych), małe tomiki klasyków polskich, lub dla odmiany wyciągnięty z półki duży tom historji powszechnej Cezara Cantu — albo, co lepsze olbrzymia księga Słownika Lindego, cięższa odemnie — w której chyba szukałem obrazków. Nauczyłem się czytać mając lat sześć, może i nieskończonych; w siódmym począłem zakładać swoją biblioteczkę. Pierwszą książeczką, którą kupiłem w księgarni Arcta w Lublinie, był mały tomik Lilii Wenedy, drugą Mindowe (zdaje się z biblioteczki „Mrówki“); następne Jeż i Kraszewski. — Chciałbym sobie uprzytomnić co z tych książek, czytanych w latach życia — siódmym, ósmym mogło zostawać w umyśle. Wszystkie te książką czytałem później powtórnie jako rzeczy zgoła nowe Ależ i to trzeba wziąć pod uwagę, że niektóre z nich — jak Biblję, Don Kichota, Mickiewicza, Krasińskiego — odczytywałem i po raz trzeci, czwarty, dziesiąty i może jeszcze przeczytam jako rzeczy poniekąd nowe, bo w nowem przełamaniu myśli widziane. To więc nie dowód by wtedy nic nie zostawało. Przedewszystkiem po każdej książce nawet niezrozumianej, a może najbardziej po niezrozumianej zostawała jakaś tęsknota do jej zrozumienia, t. j. to właśnie co później zniewala wrócić do niej powtórnie — i raz trzeci... Dalej, każda bezwątpienia książka była szpulką, na którą ja sam się nawijałem snując jakieś marzenie. Czy to jest dobrą czy złą stroną w czesnego czytania wszelkich książek, bez wyboru — nie wiem. Marzycielem byłbym i tak, czy z Biblją i Emilem czy bez nich. Jaki cel w zamykaniu furtek i utrudnianiu szukania wątków do marzeń? No, wtrącić muszę, iż łajdackich książek, płodów sprostytuowanej myśli w księgozbiorze rodziców moich nie było i te mi nie zagrażały. A czy sądzicie, iż taki słownik Lindego w rękach dziecka, które zaledwie tom udźwignąć mogło, był przedmiotem obojętnym, bez wpływu na kształcenie się myśli? Z tych wielkich ksiąg biła do mnie pokusa, a odemnie ku nim tęsknota. Pytałem się: „Co to jest takie ogrom ne? “ Matka mi zaś odpowiadała: „To bogactwo naszego języka. Ogromny skarb. Schowaj go w sercu do tego samego kącika, gdzie masz Pana Tadeusza i Orcia i twoich kochanych Lelum Polelum, białą Lilę, królową Jadwigę, bitwę pod Grunwaldem, księdza Kordeckiego“. — Czy ta kie rzeczy przechodzą bez wrażenia?
Uczyć się zacząłem wcześnie i z wielką ochotą. Podkreślam to trochą by zestawić z późniejszą dziko płomienną nienawiścią — nieugaszoną, dziś tyleż piekącą co i dawniej, może jedyną w tym stopniu choć wiele rzeczy nienawidziłem, — nienawiścią do pierwszej mojej szkoły. Uczyła mnie matka, pamiętam jej historję polską w obrazkach, które skądciś powycinała i tekst do nich ułożyła; pamiętam pisany katechizm. Bardzo go lubiłem; te pytania i odpowiedzi sprawiały na mnie wrażenie rozmowy nie z nauczycielem, lecz z samym Bogiem. Zdawało mi się, że to On się pyta: „Ilu mnie jest?“ — I ja odpowiadałem: „Jeden jesteś, Panie.“ — „A gdzie jestem?“ — „Wszędzie, ukochany mój Panie, koło mnie i we mnie gdy Cię nie obrażam“. A Historja święta — ileż w niej uroku. A początki geografji, kosmografji, botaniki, zoologji — toż to nie były w owym czasie domowego uczenia przedmioty do wykuwania, lecz coś, co dawało ogromny rozpęd myśli i wyobraźni. Toć patrząc na globus czy atlas w rękach matki i słuchając jej skromnego wykładu (mówiła zcicha i wolno), który jednak czcią dla nauki i jej umiłowaniem tchnął w każdem słowie — widziałem ziemię — Sacharę i palmy oazy, — Sfinksa zagrzebującego się stuleciami w piasek — i lody Północy. Płynąłem Drogą mleczną. Sięgałem w głąb zwartego jeszcze pąka róży; słyszałem rozgwar czyniony w puszczy podzwrotnikowej przez nieznane mi zwierzęta. Rozrastałem się śmiało i lotnie na wszystkie strony. — A szkoła — no, później o niej...

∗             ∗

Miły nasz ogródek najżywiej mi się przypomina, gdy na wiosnę kwitł cały w jakiemś żarliwem, młodem rozradowaniu, gdy kwitł swemi wiśniami, jabłoniami, gruszami — i później, gdy zakwitał marzeniem swych cudnych róż. Z tym ogródkiem wiążę jeszcze dwa wielkiej dla mnie wagi wspomnienia — mój pierwszy romans i moje zapoznanie się z ludźmi prostemi, z nizin.
W dzieciach marzycielskich i samotniczych romantyczne czy erotyczne popędy — we wszystkich chyba — wcześnie się budzą. Miałem wtedy lat jakieś dziewięć. Mówiłem już, że w wyborze ludzi, którzy nie „mrozili“ mnie, nie zawsze byłem szczęśliwy.
Nie pamiętam już w jaki sposób przylepił się do mnie jakiś chłopiec z sąsiedztwa, starszy odemnie o lat trzy, uczeń zdaje się wstępnej czy pierwszej klasy. Szukał znajomości ze mną i wyraźnie schlebiał mi — najwięcej w czasie dojrzewania porzeczek i agrestu, a potem — gruszek i śliwek. Mętna figura, umiejąca naszeptywać do uszu brzydkie rzeczy. Otóż jakoś wypaplałem do niego, że przez dziurę w parkanie, oddzielającym naszą posesję od tej, gdzie on mieszkał, przyglądam się codzień bardzo ładnej dziewczynce i to tylko wiem o niej, że nazywa się Emilcia.
Zwąchał natychmiast korzyści nowego odkrycia; urodzaj agrestu był wielki, a zwierzenia nasze odbywały się jakoś zawsze w pobliżu gęsto owocem osypanych krzaków.
Spojrzał na mnie domyślnie:
— Emilcia Ł. Znam ją doskonale. Kochasz się w niej? Pysznie się składa. Napisz-no tylko list, a ja jej oddam.
Nie oparłem się pokusie i napisałem.
Tyle tylko; „Emilciu, kocham cię i kochać będę do śmierci“.
Niespodziewanie prędko przyniósł mi odpowiedź. Napewno, zbrodniarz, napisał ją sam:
„I ja panu jestem życzliwą.

Emilcia“.
Nie sprawdzałem nigdy czy to było jej pismo. I po co? Nie trzeba zaglądać za złudę ani ściskać palcami kolorowej bańki mydlanej. Owszem, w tedy trzeba wierzyć — listom, spojrzeniom, nieuchwytnym obietnicom uśmiechu, nawet przysięgom. Jedno powiedziałbym, że rozpinając swą złudę lepiej chyba brać do tego coś pięknego. Królewski płaszcz swego marzenia, utkanego złotem i perłami, zarzucił Don Kichot na brudne ramiona folwarcznej dziewki. Tak mu się podobało i tak zrobił, i dobrze zrobił, gdyż chciał dowieść i dowiódł istotnie, że rzeczywistość tkwi w nas nie zaś w tem, na co patrzą oczy rozmarzone. Ale ja wolę, że moja Dulcynea była milutką, pełną wdzięku dziewczynką, z rozwianemi pukielkami jasnych włosów, z muzyką cieniów i uśmiechów przelewających się po twarzyczce, żywą, roześmianą — uroczą antytezą mego zdziczałego samotnictwa.

Jeśli mój Mefisto podsunął mi własne pismo, na czem zarobił kilka więcej garści agrestu, to w dalszym toku rzeczy okazał jednak istotną gorliwość.
Widziałem — przez pamiętną ową dziurę w parkanie wyglądając — jak łakomy Mefistofeles kusił Małgorzatkę; coś do niej żarliwie mówił — ręką na nasz ogród wskazywał; może cuda o kwiatach naszych opowiadał; mnie może wystawiał jako zaklętego królewicza, może co najprędzej — próbował ją roztkltwić mówiąc o dzikim, biednym chłopcu bez towarzyszy, który przesiaduje pod szopą i przez dziurę w parkanie przygląda się ich zabawom...
Dość, iż dopiął czego taki djabełek zawsze dopnie — obudził przedewszystkiem jej ciekawość. — I oto Emilcia z drugą dziewczynką zaczynają jakoś kołować, serso ich potoczyło się w stronę parkanu, jeszcze chwilka — zagląda rezolutna twarzyczka i śmiały głosik rzuca mi pytanie. Odrobina za stanowienia w owej chwili wystarczyłaby dla ustalenia, że list był sfałszowany, gdyż tam nazywano mnie panem, tu — najzwyczajniej mówiła ty:
— Czy ty jesteś Felcio B?
— Tak.
— Czemu siedzisz sam i nie przyjdziesz się bawić z nami, jeśli tam nie masz nikogo?
— Sam nie wiem.
Nie umiem się bawić.
— To się nauczysz.
Zajrzała do mnie przez dziurę.
— Siedzisz pod jakąś szopą sam. Przyjdź tutaj. Tu się schodzą dzieci i z innych domów, bo dużo miejsca na podwórzu i w środku jest klomb, gdzie chłopcy bawią się w zbójców. A ty może wolisz w piłkę?
— Ani w zbójców, ani w piłkę.
— Czy udajesz dorosłego? Fe! Może jesteś o rok starszy odemnie. Słuchaj — jeśli jesteś grzeczny, bawiłbyś się może w kotka i myszkę z dziewczynkami. Tu chłopcy są nieznośni i my nie możemy się z niemi bawić. Przyjdziesz?
— Nie. Z a dużo was jest. A ty czybyś nie chciała zobaczyć nasze róże?
— A to dobre sobie. Żebym ja miała przychodzić do chłopca — jeszcze czego...
Zabrała się i poszła.
Gdy na drugi dzień jak kot czatowałem przy dziurze, ona podkradła się niepostrzeżenie.
— A kuku! Czy jesteś tam?
— Jestem.
— Zawsze sam? I co ty tam robisz?
— Patrzę się na ciebie.
— Nie nudzisz się?
— Nie, gdy patrzę na ciebie.
Nie wiem skąd się wzięła jej rączka tuż przy otworze. Ująłem ją, przeciągnąłem na swoją stronę i pocałowałem.
— To niegrzecznie — zawołała i odbiegła.
Następnego dnia idąc pod szopę zerwałem pąsową różę. A Emilcia sama zaczęła o kwiatach.
— Ładne macie?
— Dosyć.
— Irysy, narcyze?
— Te już dawno przekwitły. Teraz są róże.
— Ładne?
— Ot takie.
Podałem jej rozkwitły królewsko kwiat z cudnym nabrzmiałym pączkiem drugiego, z łezkami na nich rosy.
— Ach, dziękuję. Śliczna!
— Ale nie najładniejsza. Gdybyś sama chciała wybrać... Może wolałabyś białą?
Miała minkę zakłopotaną i skubała wstążeczkę, w plecioną do warkocza.
— Przyjdź — prosiłem.
— Nie.
Prosiłem już tylko milczeniem, w którem może wyczuła łzy dzikiego chłopca.
— Możebym przyszła — rzekła wahająco — ale co powie twoja mama?
— Pocałuje cię — zawołałem radośnie — i poprosi, żebyś sobie sam a wybrała kwiaty.
I przyszła. Oprowadzałem ją po ogrodzie i rwałem dla niej róże...
Na tem koniec. — Czy ona z rodzicami wyprowadziła się wkrótce z tych stron, czy to myśmy w tedy na dłuższy czas wyjechali do Warszawy — nie pamiętam. Nigdy się nie dowiedziałem czy ta dziewczynka miała dla mnie trochę sympatji, czy była tylko litościwą, czy tylko lubowniczką kwiatów. To wszystko jedno. Była słońcem, które pomalowało moją tęczę — i za to jestem jej wdzięczny. — Nigdy nikogo więcej po ogrodzie nie oprowadzałem i dla nikogo róż nie rwałem.
Spierać się czy człowiek może kochać raz, czy więcej! Zabawne, niech kocha sto razy... Myślę jednak, że czyste i piękne ekstazy, chwile w których wszystko gra w człowieku, płacze i śmieje się, modli i dziękczyni — nie mogą się często powtarzać.

∗             ∗

Tu zrobię odskok, idąc jednak za naturalnem kojarzeniem myśli o kobiecie. Przełamała się ona w mojej myśli i świadomości: jako matka, o której już mówiłem; jako przedmiot miłości (nie ośmieliłbym się Emilci nazwać kochanką); jako pracownica z ludu — żywicielka; jako pracownica z inteligencji — żywicielka lub dla idei, lub w jednej i drugiej razem postaci; wreszcie — jako prostytutka. Nie znam artystek, literatek, uczonych, wielkich arystokratek krwi czy myśli i ducha. Wymieniłem jeden czy dwa listy z panią Orzeszkową, która przesłała mi jakieś miłe słowo z powodu moich Chwil, tyleż z autorką Gromnic panią Posner-Garfeinową, która w „Ogniwie“ o tym że zbiorku pisząc bardzo delikatnie dotknęła mojej duszy i wiele zrozumiała. Oto wszystko. Synteza moja jest taką tylko dla mego skąpego materjału, a przeto i ostrożną i nieupierającą się przy swoim i uważną, by — nie urazić.
Kobieta je st szczerą jako matka, jako pracownica — i jako prostytutka. W matce odzewa się szczerość całej przyrody; w pracownicy szczerość tych pierwiastków, które jako naturalne jej bogactwo rozstrzygają sprawą jej wyzwolenia. Bo ktoś gdzieś spiera się o jej prawa. O na tym czasem pracuje. I skoro praca, której się dotknęła, płynie z niej w sposób prosty, naturalny i konieczny, jak źródło, które trysnąć musi bez wzglądu na zatykający je palec lub szmatą, — więc gadania o jej prawach są zwykłą kołowacizną bezwładu, którego zawsze to boli, gdy coś płynie, tryska i odbiega od niego.
W prostytutce jest szczerość kobiety, która nie oszczędzając siebie i „jego“ — pokazuje jaką ją chciał mieć mężczyzna. Ten, który namawiał ją do zdrady — gdy była cudzą kochanką, do wiarołomstw a — gdy była żoną innego, a zarazem oplatał ją siecią zakazów w imię jedynej zasady że miło jest wziąć cudzą żonę — nie miło dać swojej — i nauczył katechizm u małżeńskiego, t. j. sztuki przypodobania się jemu przed — i po ślubie. — Otóż prostytutka powiada: „Patrz-że teraz w jaki sposób zdołałam pogodzić sprzeczne twe żądania z memi niezaprzeczonemi prawami. Chciałeś ciała cudzych kochanek i żon, masz je i to bez obowiązku zaślubienia, który ci szedł w niesmak gdyś odbił przyjacielowi kochankę, lub cudzą żonę skłonił do rozwodu. Nie mogę ci się już narzucić na żonę, ale za to nie potrzebuję udawać zalet, których nie miałam jako panna i nie nabrałabym po zamążpójściu. Zyskałam najświętsze prawo człowieka do szczerości. Wolno mi kochać kogo chcę. I oto patrz. Widzisz tam w zaułku ciemną postać? To najobrzydliwszy twór, jaki ziemia wydała — alfons. Jemu oddałam serce. Bo on ma — jak i ja dziś — szczerość występku, gdy wy jesteście występnymi komedjantami. My chodzimy, obnażywszy dusze, wam został najhaniebniejszy strój — obłuda.“
Pochylić głowy przed tą szczerością. I pamiętajmy, że ta biedna — której żywot jest falą tłukącą się od kamienia do kamienia, od cyrkułu do kozy, do szpitala, do szynku, do czkawki pijanego gościa, do razów kochanka — spala się żywą ofiarą na ołtarzu nietykalności ducha kobiety.
Jeszcze w jednej postaci przełamała się we mnie kobieta, pomagając mi do rozpięcia jednej z najczarowniejszych złud — twórczej. Tu jednak muszę pogłębić nieco to, o czem mówiłem w „Złudzie i Rzeczywistości.
Jeśli pomyślę twórczość jako atrybut Boga, który jest Dobrem, i widzę w tkwiących w nas cząstkach dobra pierwiastki czynne, to wnioskuję, że nasza genetycznie boska twórczość ujawnia się w Czynie. — Czyn płynący z nakazu, tkwiącego w Dobrem, może być tylko dobry. Mówimy jednak również i o złych czynach. Te nie mają przed sobą realnego objektu, bez którego nie można pomyśleć czynu. Dobry czyn czyli poprostu czyn ma przed sobą Dobro, więc rzeczywistość, objekt realny. Zło zaś nie jest rzeczywistością, tylko nieobecnością dobra, przeczeniem, chaosem. Zły czyn zatem jest obłędnem przeciwieniem się dobru, działaniem warjata, ślepca, lub głuchego, istoty niemogącej dojrzeć ani wyczuć rzeczywistości; jest bezsprzecznie widmem strasznem i złowrogiem, ale które rozwiewa się i znika, gdy tylko dobro w pływa tam, gdzie go nie było, gdy w pustkę przeczenia wchodzi twierdzenie i chaos zostaje ukształtowany. Zły czyn jest wyrazem bezwładu, którego uraża ruch i który przenosi niebyt nad ruch, więc sam w sobie nosi zagładę swą. — Tołstojowskiego nieprzeciwienia się złu nie rozumiem. To Dobru nie trzeba się przeciwić; złowrogiemu zaś, krwawemu, ohydnemu widmu trzeba się przeciwić i rozpraszać je całą twórczą potęgą dobra, całym Czynem. Oczywiście złemi środkami posługiwać się on nie może, gdyż sam wtedy staje się chimerą i mogąc być nieśmiertelnym czyn taki umiera znikomie, bezpowrotnie.
Taką więc wyobrażam sobie naturę Czynu. Mówiąc jednak o twórczości miałem na myśli to coś, w czem widzimy wykwit pewnych wyjątkowych umysłów, własność twórczych geniuszy. Wyobrażam sobie umysł genialny uczonego lub artysty, jako punkt, ku któremu od wieków ciążą myśli i aspiracje zgasłych i dzisiejszych pokoleń. Zawartą w tych myślach tęsknotę i więcej, bo dorobek swój już na drogach tych myśli osiągnięty — zgasła ludzkość wycisnęła, w rzeźbiła w organizacyę tego człowieka. On to wszystko już przyniósł ze sobą. Potem coś przybrał, ucząc się. Potem — rozpędem od wieków i od milionów umysłów nabranym myśli te przebyły jeszcze jakąś drogę w własnym jego umyśle, aż po setnych i tysiącznych błądzeniach i w przestrzeni wieków i nawet w tym jeszcze ostatnim umyśle — skupiły się wreszcie i zestrzeliły u jednego punktu i tu trysnął wytęskniony płomień. Dokonało się odkrycie. Co tu jest bezsprzeczną własnością geniuszu? Nie Bóg rozedrgany w płomieniu Praw dy lub Piękna, bo on nie może być własnością uczonego lub artysty; może raczej ich przybrać do oceanu. Ich własnością jest to, co towarzyszyło uroczystej chwili bezpośredniego kontaktu z Bogiem, to jest splot nastrojów i przeżyć, chwila ekstazy, cudowna nie mająca równej złuda, która podobnie, jak złuda miłości — nie daje się utrwalić, lecz mimo to jest czemś godnem pożądania i tęsknoty. —
Rzeczywistości Czynu złuda ta nic nie ujmuje, podobnie, jak tęcza miłości nie ujmuje rzeczywistości tego morza w nas rozlanego, w którego oparach ona się wymalowała.
Otóż ta złuda twórcza różne miewa postaci, można w niej tworzyć posąg, a można żywego człowieka. Taką właśnie dała mi przeżyć kobieta. Zdawało mi się, że ją tworzę... „z mułu ziemi.“ Była to dziewczyna zepsuta, o bardzo złych, niskich skłonnościach i gdy tylko dostrzegła moją chęć doszukania się w niej czegoś dobrego — zaraz zachciała pokazać się gorszą jeszcze niż była. Nie stosowałem do niej żadnych pedagogicznych metod, prócz dobroci — tem łatwiejszej iż prawie biernej. I stało się to co dokonywa każdy wiatr wiosenny, w którego ciepłem tchnieniu roztapiającem lody nikt się nie dopatruje dobroci. I w niej od tchnienia łagodności wyrozumiałej, życzliwej, cierpliwej — coś stopniało i spłynęło łzą. Prześliczne są te pierwsze łzy — żalu i tęsknoty do odzyskania siebie samej, z sobą zaś — Boga.
Czułem wtedy dla niej taką tkliwość jaką zapewne czuje matka, gdy swe dziecko okrywa nietylko swą piersią i chustą lecz duszą całą. I pamiętam taką między nami rozmowę:
— Ty jesteś dobry, dobry...
— Nie mów tak.
— Czemu — kiedy ty naprawdę jesteś dobry?
— To nie ja — Bóg jest dobry. Jeśli będziesz wmawiała we mnie dobroć i jeśli się poczuję dobrym, to zacznę się tem pysznić. Wtedy natychmiast Bóg odleci i z mojej dobroci zostanie coś suchego, umarłego jak kokon po odlocie motyla. Pożałuj białego motyla, niech od nas nie odlatuje.
Wzięła moją rękę.
— Nic z tego nie rozumiem. Powiadam, że jesteś dobry — jeszcze raz, i dziesiąty raz, i setny raz.
— A ja setny ci mówię, ze to Bóg jest dobry.
— To ty jesteś Bóg? Nie strasz mnie. Boga jabym się bała, a ciebie się nie boję.
— Bo tak właśnie Bóg czyni. Żeby ciebie nie przestraszyć swoją wielkością i nie oślepić swoim blaskiem, przelew a się przez czyjąś ziemską, ludzką duszę i pieści cię ręką takiego jak i ty stworzenia.
— O, to nie może być! Zresztą, jak tam sobie chcesz. Ty jesteś dobry.
Zarzuciła mi na szyję rączyny zeszczuplałe, bo to było po długiej jej chorobie.
— I ja ciebie kocham. Nic tego nie rozumiem. Miałam tylu kochanków. Tysiące razy ciebie bardziej kocham — i inaczej, inaczej. Dla czego? Co to wszystko jest, powiedz mi?
W sunąłem dłoń w jej włosy i leciutko rozczesywałem miękką ich gęstwinę.
— Pamiętasz — jak to mi mówiłaś kiedyś, że w dzieciństwie nikt cię nie kochał, nikt nigdy nie popieścił, nie wziął na kolana, nie pohuśtał na rękach — jak dobre matki swe dzieci huśtają. Prawda? mówiłaś tak... Może za to mnie kochasz, że ja dla ciebie jestem trochę matką. Ot widzisz jak ci ostrożnie rozczeszę włosy, gdybym miał wstążkę wplótł bym ją...
Odrzuciła w tył głowę, a potem jakimś płomiennym rzutem przywarła do mnie i wessała mi się w usta drobnemi, przybladłemi po chorobie usteczkami...
— Nieprawda — tyś mi nie matka tylko kochanek, za którego bym życie oddała.
Odjąłem łagodnie jej główkę:
— Nie dziecko. Ty kochasz kogoś Innego, ale Go jeszcze nie widzisz. Tym czasem widzisz tylko mnie i zdaje ci się, że mnie kochasz.
Bezwątpienia łudziła się — ale nie było złudą to, co już w niej się iskrzyło i płonęło. Że to coś układało się z początku w głoski cudnego słowa kocham — to wszystko jedno. Bo i te głoski są płomienne i w żarze ich już się począł wypalać brud, co ją oblepił. Nie byłoż to — „z mułu ziemi“ powstawanie!...
Nie kochałem jej. Nie była Emilcią, moją pąsową różyczką z perlącemi się na niej łezkami rosy. Ale za ową chwilę nie mniej, niż tam tej jestem wdzięczny. Jakieś delikatne, przejrzyste skrzydła łopotały wtedy nademną i radość lekka i lotna — nie powiem żeby w mnie wchodziła, lecz mnie brała w siebie i niosła dokądciś.

∗             ∗

Nie mogę się utrzymać na jednej linii i znów muszę zboczyć, ale to będzie blizkie i krewne. Była we mnie niemoc czynu, która w pewnym, dość długim okresie mego życia ujawniała się poprostu w jakimś zaniku czy przytłumieniu zmysłu pracy. Niczem innem — a już zgoła nie jakąś niesprawiedliwością losu lub winą społeczeństwa — nie mógłbym sobie samemu wytłómaczyć faktu, jaki się ze mną zdarzył, iż człowiek młody, inteligentny, z nieco wyższem niż średnie wykształceniem, zdrów (bo choć byłem wątły, ale skoro mogłem bezkarnie znosić brak i nędzę, to mogłem znieść i brzemię pracy, choćbym w braku innej zabrał się do łopaty) — w ciągu jakichś dziesięciu lat kołatania się w Warszawie nie mógł sobie nic znaleźć, żeby musiał przemieszkiwać w norach piwnicznych z żebrakam i i hultajstwem[5], żeby po tygodniach nie jadał nic ciepłego, żeby czerpał zarobek z pisania listów służącym lub prostytutkom, lub próśb żebrakom, żeby sam uciekał się do wypraszania zapomóg — i dla pociechy, żeby wkraczał do szynku. Czasem naprawdę trudno o pracę, ale tu bezwątpienia musiało być co innego. Zastanawiam się nad tem nie jako swój adwokat, lecz jako badacz siebie. Przypominam sobie, iż przesyłając p. Aleksandrowi Świętochowskiemu (w roku zdaje się 1902 czy 1903) zbiorek drukowanych w jego „Prawdzie“ Chwil pisałem coś o owym 10 letnim okresie (mniej więcej od 1890 do 1900 r.) swojej wielkiej biedy i wtedy — sądzę, że w dobrej wierze, ulegając jakiemuś złudzeniu — okres ten idealizowałem. Możnaby z mego ówczesnego wystawienia rzeczy myśleć, że miałem się za jakiegoś misjonarza, który dobrowolnie zeszedł do ciemnego państw a zła i nędzy, by sam em u wyczuć i zbadać Cierpienie i ująć ogromu jego, biorąc ile się da na swe barki. W dobrym i pięknym liście p. Świętochowski — prócz słów spółczucia i zachęty do pisania — wypowiedział uwagę, że takie bierne poniekąd krzyżowanie siebie, o jakiem mu pisałem, nie wydaje się koniecznem — gdyż brzemię cierpienia, jak mówi Jan-Paweł, nie staje się lżejszem, choć je rozłożyć na wiele bark[6]. Ale ja go wprowadziłem w błąd. Mieszkaniec domu Miotełki ani misjonarzem nie był, ani nie poszedł tam jako Don-Kichot (przypuszczał to jeden z kolegów moich z „Ogniwa“).
Przeżycia ówczesne nie wypełzły mi tyle w pamięci, by nie módz już sobie ich uprzytomnić, głąb zaś własna pod niemi wydaje mi się daleko bardziej przejrzystą. I widzę, że nic tam nie było dobrowolnego, a więc nic z misjonarza i Don-Kichota. Był przymus tylko zgoła nie zewnętrzny, losowy — lecz wewnętrzny. W prawdzie zdawało mi się, że coś rzuciło mnie w te moczary i trzyma tam stupudowe u nóg uczepiwszy gwichty, ale to coś było we mnie, nie zew nątrz. Nie próżny był u dziecka ów strach życia, instynktowa obaw a ukłóć jego prozy, przeczucie, że ta proza — szara, zadymiona powszedniość — miejscami gęstnieć musi w opar zatruty i duszący, a gdzieindziej tężeje w topiel. Ten strach rozpraszała najbardziej mi wtedy dostępna, najwymowniejsza — poezja przyrody, tkliwość mojej dobrej lipy, powiernictwo bzów i róż. — Później przytłumiło go własne moje marzenie. Nawet nauka nie była dla mnie czem innem niż marzeniem. Ale bez chleba powszedniego i marzenia nie wysnuje. Póki był — choć najskąpszy, chowałem się w nie, jak dawniej w spódnicę matczyną, byle nic i nikogo nie widzieć. Przyszła chwila, która z ukrycia mnie wypędziła i w tedy odrazu grzmotnąłem się o samo dno tego, czego tak się bałem, i odrazu uczułem się obezwładniony, w jam ie cuchnącej i oslizłej — stokroć straszniejszej od wszystkiego, co czaiło się w czarnych kątach dzieciństwa, co mogła uroić wylękniona wyobraźnia dziecka. Gdzież tu mosjonarstwo! — a Don-Kichot byłby swą wielką dzidą walił w ścianę jamy. Ja zaś tylko charczałem...
Tak — za wiele marzenia i niemoc czynu. Najlepszy dowód, że innych nie było przyczyn, jest ten, że z tej jamy, z jej najciemniejszej czeluści nikt mnie nie wyprowadził, wyszedłem z niej sam, powoli, nauczywszy się po trochu pracować. Mówiąc sam, nie mam wcale na myśli, że nie spotykałem ludzi uczynnych, z wyciągniętą do pomocy ręką. Owszem, lecz żeby pomoc mogła być istotną potrzeba było, by miała się o co we mnie zahaczyć, o rozbudzony pierwiastek czynny. I wpierw, w najcięższych latach byli ludzie, którzy mną się interesowali i ratować chcieli, ale ja im w tem nie pomagałem. —
Tu, naturalnie, każdy wychowawca uczyni uwagę, że skoro człowiek mógł już w późniejszym wieku czegoś się nauczyć i jakieś z siebie wydobyć pierwiastki, to można było ułatwić mu to wychowaniem — że więc cała spraw a sprowadza się do braków wychowania. Praw da, że chłopiec wcześnie wdrożony do pracy i dawania sobie rady, później mniej by cierpiał, że powinien być wciągany do gier towarzyskich i tańca, do gimnastyki na świeżem powietrzu, że z dziewczynkami powinien się zapoznawać nie przez parkan, lecz na otwartym terenie rówieśnym i patrzeć na nie nie przez wczesny opar rozmarzenia, lecz jak na przyszłe towarzyszki pracy i bojów. Tak, ale nastręczającą mi się tu uw agę zachowuję dla siebie, powiem tylko, że do nikogo nie mam pretensji, niczego nie żałuję, strumienia swego cofać i inne my wytknąć łożysko — nie chciałbym. Co było — być musiało i tak jest dobrze. — Dotknę się jeszcze pewnych konsekwencji niemocy czynu w mojem życiu wewnętrznem i pracy literackiej.
Nieraz dawniej stawiałem sobie pytanie, co w arta jest moja dobroć — gdy nie ma czynu i naturalnie odpowiadałem sobie: nic, a z tej odpowiedzi wypływała wątpliwość, czy wogóle jest we mnie co dobrego. Owa dziewczyna, słowa której powtórzyłem, zapewniała mnie, że jestem dobry, ale wcale nie upewniła. Czy jest czynem dawać siebie? To nic zgoła nie kosztuje. Dając siebie, robią to w warunkach zupełnej, nawet z zyskiem kompensaty. Bo w tej samej chwili coś chłonę w siebie i rozrastam się większy niż byłem. Jeśli co dałem owej dziewczynie, to wziąłem w zamian daleko więcej. Wątpliwe jednak czy co dałem, czy może byłem wobec niej tylko żywiołem, który nic nie daje, poprostu — rozlewa się, a wtedy bierz go ile chcesz — jeśli chcesz, bo nigdy go nie ubędzie. —
Powiedziawszy sobie, że pytanie — czy jestem dobry — rozwiązane w sobie samym być nie może a przeto jest dla mnie martwe, poniechałem je zupełnie. Ale patrzałem pilnie, jak dobroć ujawnia się w innych. I nasunął mi się razu jednego człowiek, którego tu opisać czuję jakąś potrzebę.
Była to niemłoda już posługaczka, żona bardzo nędznego pijanicy, którego występki odezwały się w dzieciach. Ale ją wszyscy lubili. Miły z niej był człowiek. Posługiwała w wielu domach, wszyscy ją znali. Była w wiecznem chowaniu się przed mężem, który, na każdy grosz jej polował i odbierał przemocą — na wódkę. Trochę rzeczy swoich i dzieci, odzież, bieliznę m usiała chować po ludziach, bo wyniósł by wszystko do ostatniego łaszka, jak wyniósł pościel i co tylko sprzedać się dało. W mieszkaniu nie mieli literalnie nic prócz tapczana z słomą, paru nadtłuczonych garnków i chudego kota. Zwaliśmy ją Karolową. Posługiwała i mnie trochę.
Tuż za domem, w którym mieszkałem (było to przed laty kilku w Ł.), był stary, po rozpadlinach wzgórza kępam i gęstych zarośli rozrzucony ogród — obraz zdziczenia i zniszczenia. Coś tu kiedyś kwitło, coś pachniało, rodził się owoc; rzeczy miały swe przeznaczenie i cel w ładzie i porządku. Potem czyjaś ręka zatarła znamię ładu, pękły jakieś wiązadła; wszystko zaczęło żyć byle jak, dusząc się, gniotąc, następując jedno na drugie, godząc brat w brata. Co delikatniejsze wymarło. Pełno tu było uschłych nieboszczyków, o usunięciu których nikt nie myślał, pełno konarów czarnych, w kurczowem zaciśnięciu wychylających się z zielonej i żywej, lecz zdziczałej i zażarcie skłębionej gęstwiny; pełno jam jakichś wypłukanych przez deszcze, śmietnisk, które niewiadomo kto i jakiem prawem tu zaprowadził...
W ogród ten w sunięta była długa waląca się szopa — skład desek, przy niej zaś niemal po okna zapadnięta w ziemię chałupa stróża. Tu siedział Karol. Ogród ten właściwem był tłem dla niego i jego dzieci. Gęstwina krzaków tuż przy domu dawała cień i ochłodę zmożonemu przez wódkę pijanicy. Wzwisłemi zaroślami ocienionej, chłodnej, gliną wyczerwienionej rozpadlinie nad cuchnącą strugą, zbierającą ścieki z położonych wyżej domostw, odbywały się pierwsze spotkania młodej Stasi z łobuzami i złodziejaszkami. Dzikiem stadem żerując w tem ogrodzie, zwęszyli oni w chudem jej i posiniaczonem ciele łatwy łup — i zagarnęli go. W gęstwinie pod uschłą gruszką schował Wacek swój pierwszy ukradziony zegarek.
Gdy przypominam sobie Karolową — widzę ją zawsze wiążącą jakiś tobołek z chustki czerwonej, w którą zawija chleba bochenek, wędlinę najtańszą — czarny salceson, rożek z herbatą, funt cukru i czystą koszulę kobiecą.
— Dokąd że to Karolowa?
— Muszę to podać Staśce, bo dziś widzenie.
Bowiem Staśka „siedzi“ od tygodnia, czy już od miesiąca i jeszcze ma siedzieć tygodnie czy miesiące. Potem jakiś czas pobędzie „na wolności“ — i znów ją w plączą w awanturę, okaże opór policyi, czy odmówi uczęszczania do lekarza, oględzinom którego podlegać musi, i powtórzy się ta sama historja. Będzie siedziała.
Innym razem znów widzę tobołek i w nim rychtyk to samo, tylko koszula męzka.
— To dla Wacka. Dziś widzenie.
I dla niego „siedzenie“ jest regułą, swoboda ruchów na świecie wyjątkiem, który nigdy niczego nauczyć go nie może i znów wpędza go w regułę. Tylko pierwszy zegarek puszczono mu płazem ze względu na młodociany wiek.
Ma jeszcze Karolowa i trzecie dziecko — najstarszego syna Jana. Ten jest porządny. I o tego właśnie ona nie dba — i bodaj że wcale go nie lubi. W istocie antypatyczny. Drewniany sobek. Nie pije — praw da, nie kradnie — prawda. Ale drewno drewnem, nic z niego nie wypuka. W tych zaś dwojgu rozpustnych i bez pukania odzywało się raz wraz coś takiego, co chwytało za serce. Te dzieci umiały i popłakać i śmiać się — i użalić się — i potęsknić — i roić o czemś. Była w nich i chętność jakaś i uczynność, tylko środek ciężkości i punkt oparcia nie były należycie umieszczone, więc kto chciał, to wyprowadzał ich z równowagi i obalał na ziemię lub pchał dokąd mu się spodobało. Przez kogoś były zawsze eksploatowane. Janek — gdy mógł, eksploatował sam.
W Karolowej tkwi spokojne, niezachwiane przekonanie, że dzieci jej — za wyjątkiem porządnego Janka — są dobre i że Bóg będzie je inaczej sądził, niż pan komisarz i pan sędzia. Są dobre — tylko „coś się z niemi wyrabia“. I opowiada mi, że Stasia służyła i mogłaby służyć, ale cóż — miesiąc końca nie dobiegnie a już ojciec grosz po groszu wybierze całą jej pensyę — potem zaś na trzewiki nie ma. — Wackowi na wolności zawsze ktoś głowę skręci; terminował po wszystkich rzemiosłach i nigdzie się nie utrzymał. W więzieniu zaś był „dobrze widziany“. Że łyknął tego i owego fachu, więc dawano mu różne roboty, bywał blacharzem, to zdunem, to szewcem — i gdy jego chcenia w pewne karby ujęte nie mogły się rozpierzchnąć, pracował wytrwale, dobrze, chętnie. W zimie kiedyś zachorował na ospę; przydreptał biedaczyna do szpitala sam i cierpliwie czekał, aż ktoś go zapyta po co przybył — i tak omdlał na schodkach przy wejściu. Ztąd zabrano go na salę. Przeleżał jakieś sześć tygodni w wygodzie, czystości, śród trosk o niego lekarza i zakonnicy. Po raz pierwszy uśmiechnęła mu się słodycz jakiejś życzliwości i opieki ludzkiej, i powaby kultury. Kąpano go, a potem sam mył się codzień i czesał; słuchał modlitwy i uczestniczył w niej.
— Tu mi jak w raju — do matki mówił. Był wdzięczny. Jeszcze poręczy łóżek chwytać się z słabości musiał, a rwał się by czemś zakonnicy pomódz i usłużyć.
Ale wyzdrowiał. Zamknęły się za nim drzwi szpitalne i nieumyta proza znów go zagarnęła. I zaraz rozczochrały mu się włosy, a punkt ciężkości począł się chwiać, nie mogąc wyczuć oparcia. Więzienie uczyło go powabu pracy, szpital odsłaniał urok życia.
— Dobre, dobre dzieciska — tak zawsze kończyła Karolowa o nich.
A mąż — nie raz posiniaczy ją, ukrzywdzi, gdy zaś pijany przewali się na podłogę, ona mu poduszkę z siana pod głowę podłoży i sam a głową nad nim kiwa:
— Dziwny, dziwny człowiek. Dawniej taki nie był.
Wszystko jej tylko dziwne. Dziwem wszelki występek.
I tak chodzi sobie po świecie zawsze pogodna, dla wszystkich życzliwa, cicha, skromna. Chyba miło Bogu przepływać przez jej duszę — czy to wtedy gdy drepcze z tobołkiem do więzienia, czy gdy zatarta w tłumie modli się w kościele: „Boże! nie patrz krzywo na moje dzieci. One są dobre, tylko coś się z niemi dziwnego wyrabia“... I gdy tak krąży od pijaka do prostytutki, do małego złodzieja — wydaje mi się białą gołębicą, której płynna dobroć sączy się nieświadomie na podobieństwo żywiołu i pada „jako deszcz na sprawiedliwych i niesprawiedliwych“, na opoki spieczone, na główkę zgrzanej ptaszyny, na kudły zwierzęcia.
...Unikajmy martwego węzła, w którym skręciło się pytanie — czy jesteśmy dobrzy. Żyjmy jak nakaz wewnętrzny mówi, a tam już ktoś zważy — i może orzecze, że deszcz wiosenny, który nic o swojej dobroci nie wie — jest dobry, człowiek zaś — który ją w sobie rozważa — nie.
Gdy ten punkt — nie na drodze — lecz w sobie samym znalazłem dużo się we mnie uspokoiło.
I tylko dla tego teraz — w tej autobiografii mogę tak mówić o sobie, jakby nie o sobie, bo jest mi własny sąd obojętny — i wasz sąd jest mi obojętny — nieobojętny zaś sąd Boga i pilnie patrzę w zgłoski wewnętrznego nakazu, ufny, że którąś z nich jego własna wyryła dłoń.

∗             ∗

Gdzie jest niezdolność do akcji, tam znaczy się mała jest jej potrzeba wewnętrzna, zaś brak jej lub nikłość musi kompensować się czemś innem. W mnie wyrównywała się pewną zdolnością do przelewania się do cudzej akcji na zewnątrz mnie odgrywającej się w przyrodzie, śród ludzi, naw et śród zwierząt, lecz i tutaj zajęcie moje obudzały nie tyle wypadki i zdarzenia, t. j. właściwa akcja ile jej treść wewnętrzna, dusza aktora. Usiłowanie przeniknięcia tam, wyznać muszę, było osią, jądrem zachodzących w mnie, w dzieciństwie poczętych, z śmiercią zakończyć się mających procesów myślowych i uczuciowych. Drogę widziałem zawsze tylko jedną — a to by duszę będącego przedemną aktora — kimkolwiek on był — lipą, człowiekiem, psem, krajobrazem, istotą cnotliwą, bezecną, bierną, piękną, brzydką — wypełnić czemś z własnej duszy i patrzeć co będzie, jak to się dopasuje, jak umieści i co z tego wynika — w mnie. Drobna, nikła, i w mojem własnem przekonaniu (powiem, na czem je opieram) żadnego lub zgoła małe znaczenie mająca cząstka tych prób i dochodzeń przeszła do moich utworów literackich. Nikłość ich wagi pochodzi ztąd, że w szelka próba przepisania siebie, wykładania siebie — czy w nutach, czy w obrazach, rozsnutych na tle zewnętrznej akcji, zatracając charakter badania, przerywając proces krystalizacji w tem badaniu zachodzącej t. j. skupiania się kryształków poznania — może posiąść wagę nawet wielką, gdy wsparta jest wielkim talentem. Gdy nie — zostawia niesmak i gorycz u tego, kto w tych próbach rozmienił coś z siebie na groszaki. Pomówię niżej o swojej „literaturze“, teraz zauważę, że z tego, co napisałem, może jedna tylko ta autobiografja w inna by odrobinę zaważyć. Pisząc nowelkę nie mogłem się wyzbyć frasunku, jak też będzie wyglądał oderwany odemnie obraz; nie mam — pisząc te kartki — takiego frasunku, o tyleż zaś mam więcej spokoju i uwagi. Poprostu biorę łopatę, kopię i ziemię rzucam na taczkę. Bezpośredniość zaś tak a badania i wykładania może w niektórych razach budzić zajęcie i uzyskać wagą. Ja bym chciał, żeby obudziła zajęcie — wychowawców...
Próbując swoją duszą wypełnić cudzą po tknąłem się o różne progi. Odrazu — wezmę przykład. Podczas kilkunastoletniej służby biurowej[7] poznałem kolegę rosjanina i bardzo prędko ustaliłem styczne z nim punkty duszy. Najłatwiej mi było w płynąć do jego duszy tem i punktami, którędy z niej wypływała miłość przyrody, dobroć, umiłowanie dzieci, poetyczne odzewy i t. d. Poznałem go wreszcie tak, że mógłbym skonstruować człowieka, któryby zupełnie tak sam o jak on chodził, mówił, uśmiechał się, myślał i czuł — a jednak nie byłby to on, bo rozglądając się w jego duszy natykałem się zawsze, zupełnie wyraźnie, namacalnie, pod ręką to czując — na coś, czego przejrzeć i wyczuć nie mogłem. I to właśnie ja nie mogłem tego przeniknąć, przeniknął by zaś z łatwością pierwszy lepszy Mitrofan Iwanowicz, który pod innemi względami daleko mniej odemnie miałby z nim wspólnego.
Napisałem dwa obrazki z życia żydów. Gdyby mi żyd jaki powiedział, że w „Dziecięciu Symychy“ lub w „Strąconych liściach“ uchwyciłem coś specyalnie żydowskiego zdumiałbym się i ucieszył, gdyż świadczyło by to o istnieniu we mnie jakiejś pozaświadomej zdolności przekraczania progu duszy rasowej. W świadomości zaś mojej dusza żydowska zamknięta jest przedemną na siedem pieczęci, lubo z każdym żydem na pewnej przestrzeni mogę się czuć jedno.
Uprzytomniając sobie progi rasowe, narodowe, klasowe — dostrzega się w końcu w każdej duszy prożek, który broni ona — hardo lub lękliwie — od przekroczenia. Szanowałem je zawsze, tem więcej im lękliwiej były bronione. I w sobie szanuję próg taki, za który i autobiografji — zasię... Może tam — sensacja, zbrodnie? Nie. Te wyznałbym chętnie. Nic takiej jak spowiedź nie przynosi ulgi. Opowiedziałbym i pospolite swe grzechy, gdyby to nie było niewłaściwe, nudne i śmieszne. Ale — za progiem tulą się rzeczy może mało uświadomione, może tak rozwiewne, że rękami ująć ich nie sposób.

∗             ∗

Dziwne są czasem objawy lgnięcia dusz — jednostronnego. Bywa jednak chwila, że i druga dusza, w punkcie ich przylgnięcia mięknie, rozchyla się i przez m om ent jakiś obie ku sobie promieniują.
Przypominam sobie, iż w złym okresie mego życia, z czasów domu Miotełki, uczęszczałem do jakiejś podrzędnej piwiarni na Podwalu. Zawsze sam. Był tam ciemny kącik mój własny. Bywalcy — jedni i ci sami, o co mi szło głównie; nie lubiłem nowych figur, a z tem i się oswoiłem i one ze mną, więc wzajem mogliśmy o obecności naszej zapominać.
Ów okres wiele miał wspólnego z innym, wcześniejszym, z czasu pierwszej mojej szkoły, o którym bez względu na galimatias chronologiczny — mówić będę na końcu. Tak samo byłem ubezwładniony spojrzeniem jakiegoś gadu; czułem na sobie jego twarde, nieuginające się sploty, a nad głową moją pod jakimś nizkim, przytłaczającym mnie daszkiem wielki pająk rozsnuwał siatkę, umocowując niteczki jej na mojej duszy. Od kufla żądałem by wrócił mi zdolność marzenia, żądałem oparu co by zasłonił ścianki skrzyneczki, w której leżałem; w tedy dopiero zaczynało się znów coś tlić w duszy i małe od iskierek światełko barwiło ów opar i rozpinało w nim złudy.
Zbierało się w piwiarni kółko jakichś starych ludzi i ci codzień się z sobą spierali. W reszcie razu któregoś jeden z nich, na dobre rozzłoszczony na towarzyszy, fukając jak stary i zły kot, odszedł od nich i usiadł przy moim stoliku. Była to starość zaniedbana, zapominająca o umyciu się, uczesaniu, utarciu nosa, nie mająca nikogo ktoby to przypomniał. Miał się kiedyś dobrze, a i teraz nie był w nędzy; posiadał ongi drukarnię, którą przekazał synom. Nie mieszkał jednak przy dzieciach, lecz sam. Narzekał na nie i na wszystkich, sprawiał jednak wrażenie, że sam winien jest osamotnienia; sądzę, iż na starość powyrastały mu długie a ostre kolce, nikomu zaś nie chciało się delikatnie je rozgarniać i zobaczyć co go tam w środku boli. Był też manią wielkości trochę dotknięty i roiło mu się pokrewieństwo z znacznemi rodami. — Odtąd ku głuchej mojej irytacji już co wieczór siadywał przy mnie i gnębił niedorzecznemi opowieściami. Że jednak rozmawiał on właściwie sam z sobą, z swojemi rojeniami, mogłem go nie słuchać i pieścić własne. — Towarzysze jego zachowali doń urazę. Pewnego razu ich grono powiększyło kilka nowych figur, niemiłych i hałaśliwych. Coś mnie odrazu tknęło, że jest jakaś przeciw staremu zmowa. Odwołano go od m ego stolika, usadzono gwałtem w kompanji — uczęstowano kieliszkiem jednym, drugim i zaczęło się wręcz okrutne z niego naigrawanie. Pryskali na niego piwem; ktoś podkręcał mu jego wąsa, ktoś zasadził mu na głowę damski kapelusz... Przyglądałem się kuzynowi znacznych rodów i widziałem w stężałych jego oczach to samo odrętwienie, jakie sam czułem wobec wielkiego, zasnuwającego mnie swą siatką pająka.
Podszedłem do starego i położyłem mu rękę na ramieniu. Patrzał na mnie chwilę martwo, potem coś zbudziło się w jego oczach — i szepnął, uchwyciwszy się mojej ręki:
— Ratuj mnie!
— Chodź pan — rzekłem i pociągnąłem go, ale nie tak łatwo chcieli go puścić. Mnie i jem u dostały się szturchańce i wymysły śród hucznego śmiechu.
Wyszliśmy. Jakże pamiętam ciszę głuchego zaułka, czyjeś ginące w oddali kroki i ohydny rozgwar szynku! Spojrzeliśmy sobie z starym w oczy i powiedzieli coś, czego usta wymówić nie umieją. Nie widziałem go już potem. Wkrótce nazwisko jego wpadło mi w oczy na klepsydrze. W piwiarni, choćby żył, więcej byśmy się nie spotkali, gdyż przestałem uczęszczać tam i pić. Są chwile, co krzyczą. Ta, gdyśmy z starym patrzyli sobie w oczy, wołała: „Obudź się, wstań, idź, bo będzie, zapóźno!“ — Starego z wielkiej sieci pająka wyzwoliła śmierć, mnie co — nie wiem.

∗             ∗

Zacząłem pracę literacką na szpaltach „Prawdy“, około r. 1889[8]. W owym czasie lgnąłem bardzo do spółczesności, z spółczesnych zaś naszych największe wrażenie swym talentem, polotem myśli, wspaniałym stylem uczynił na mnie autor „Dziennika pesymisty“ i „Liberum veto“. Powiedziałem sobie, że albo w „Prawdzie” albo nigdzie. Otwarto mi „Prawdę“ i zaczęła się moja „literatura“, czyli wymiana na grosze. Miałem „nowelki“ zawsze za tabakę i za tabakę mam je dzisiaj choć w tej postaci ujrzałem własne płody. — Gdybym umiał borykać się z losem i wziął byka tego za rogi miast przewrócić się i stękać, byłbym dopiął marzenia lat szkolnych i zostałbym przyrodnikiem. Przyglądając się teraz własnemu konterfektowi z owych lat, które o przyszłości stanowić miały, widzę z przykrością taką jakąś słabą niezaradną osobę, bez woli, czemś spętaną i ciągle potykającą się, że — złość mnie na siebie sam ego bierze. A przecież znałem ludzi, którzy o głodzie i chłodzie pokończyli jednak uniwersytety i rozumiałem, że dyletantyzm jest tylko brzęczeniem umysłu, zagrać zaś na nim może tylko wiedza. Gdybym się więcej uczył i wyspecjalizował w jakiejś gałęzi nauki uruchomiłbym więcej cząstek duszy, żyłbym jej pełnią i może wypieścił w niej, wycieplił naprawdę jakiś żywy kiełek, nie ten niuch startego liścia, zawarty w kilku chudych tomikach. Szczerze mówię, że gdybym sam nie był ich autorem nigdybym czytać tego nie chciał. Starannie okurzam w pamięci półeczki, na których przechowuję wspomnienia „Prawdy“ i „Ogniwa“ i szczycę się faktem spółpracownictwa w nich mego, lecz nie jego owocami.

∗             ∗

Daleko odbiegłem od naszego ogródka w Lublinie, wrócić zaś tam na krótko przed końcem jeszcze muszę, pokołowawszy przedtem — zwyczajem swoim — nieco. Jedną z wstrętnych i bezecnych na świecie rzeczy tak w objaw ach swych zewnętrznych jak treści, jest to co pod różnemi mianami — trywialności, pospolitactwa, gburostwa, grubijaństwa, brutalności, nieposzanowania innych, przemocy — do jednego sprowadza się jądra i najdobitniej nazwać „chamstwem“ — tylko że chamskie również tego wyrazu pochodzenie czyni go niemiłym. Dla uniknienia superlatywów i pytania czy może być coś jeszcze bardziej godnego wzgardy i nienawiści, najlepiej zastanowić się czy czasem wszystkie na nienawiść zasługujące rzeczy nie sprowadzają się do jednego mianownika z wyraźnemi oznakami „chamstwa“. Tak sądzę. Wszelki egoizm, w szelka nietolerancyjność, wszelka przemoc nad ciałem i duchem mieści w sobie pierwiastki chamstwa, które nie mniej jest wstrętne i w zewnętrznych formach spółżycia, w postaci nieokrzesania i gburostwa. Jest chamstwo wszędzie, gdzie niem a dobra; jest widmem złowrogiem, zamieszkującem w pustce lecz niemniej groźnem, gdyż jeśli pozwolimy na najmniejsze skurczenie dobra, napłynie w to miejsce pustki tej ciemność i chłód. Ponieważ umie się kryć i przystrajać, więc walka z niem jedna — światło. Patrzmy w swoją duszę, czy tam go niema, a potem wyświecajmy go zewsząd — zrywajmy togi sędziów, profesorskie oznaki, mnisie kaptury, świętokradzkie krzyże, wołając wielkim głosem — patrzcie, co tam było! Bo chamstwo nie zasługuje na przebaczenie i litość i jako przeczenie dobru nie może być cierpiane. Chamstwo godzi zawsze w wolność myśli i chętnie zezwoli na wyuzdaną swobodę ciała byle uciąć mu myśl; godzi przedewszystkiem w wasze ja; nienawidzi waszego ja i musi je kopnąć, zranić w ten lub inny sposób. Chętnie bym jako deszcz rzeźwił sprawiedliwych i niesprawiedliwych, występnych, upośledzonych i okaleczonych, lecz widząc tam w dole uznojony łeb chama, wróciłbym kropla po kropli do chmury.
Przeciw stawieniem najprostszem chamstwa jest obecność zmysłu poszanowania innych. Mogę nie umieć trzymać rąk i nóg by nie zawadzały innym, a jedząc mlaskać językiem, lecz rychło wyczuję, że komuś sprawiam przykrość, to zaś skłoni mnie do poszukiwania doskonalszych form współżycia, usuwających w zajem ne urażanie siebie. I to samo w każdej dziedzinie. Miło jest pomyśleć, że zmysł ów nie jest własnością żadnej klasy. Gdyby go nie było w pierwszych „ludziach z ludu“, którzy podeszli do mnie w dzieciństwie, nigdybym z ludem żadnych węzłów nie nawiązał i o miłości dla niego mówić bym mógł, gdybym kłamać ją umiał.
Zamyśliła matka jakąś przybudówkę murowaną do naszego domu. I oto zjawił mi się w ogródku stary mularz Sydor i drugi — nie pamiętam imienia; kobiety ubielone wapnem; chłopcy do podawania cegły. Cały nowy świat! Rzecz dziwna — wcale nowym mi się nie wydał. W pierwszem zawołaniu do mnie Sydora: „A chodż-no tu mały paniczu, miałeś też kiedy cegłę w ręku?“ — było tak coś znajomego. Podszedłem do niego, nie wystawiając ani jednego kolca i wziął mnie na ręce całego z duszą. Ani jego, ani żadna z tych rąk zgrubiałych nie uraziła mnie; grube a tak delikatne, takie przyjacielskie, jak lipy ręce! I dziś mówię — żaden z nich nie uraził m nie nigdy, jeśli nie miał chamstwa w duszy.
Już koniec z ogródkiem. Nie wrócę tam i was nie powiodę. Wkrótce — gdy stanęła przybudówka i poszedł sobie Sydor z towarzyszami (czemuż nie poszedłem za nimi! owej chwili głos wielki wołał — opuść dom rodzicielski by wrócić lepszym, nie zaś gorszym) — stało się ze mną coś takiego, że ogród znikł mi z przed oczu, potem matka znikła z przed oczu, potem całe moje kochanie z duszy odleciało i byłem tylko nienawiścią. Czem było gimnazjum lubelskie w owe czasy (wstąpiłem tam do drugiej klasy w dwunastym roku życia, w 1875) pamięta zapewne wielu. W obrzydliwem tem wspomnieniu pewne momenty nie wydają mi się dość jasnemi i bezwątpienia ludzie, którzy gimnazjum to ukończyli, lub dłużej odemnie (byłem tam przed wstąpieniem do Szkoły Realnej w Równem dwa lata) w niem przybyli i większą z ciałem nauczycielskiem mieli styczność — dużo więcej odemnie powiedzieć i obraz cały pogłębić, plastyczniej wystawić by mogli. O plastykę zewnętrzną nie idzie mi, idzie mi tylko o obraz zniszczenia, jakie dokonywa się w duszy dziecka, gdy myśl jego zetknie się z domem szkolnym, zamienionym na dom nierządu myśli w ładzą „chamstwa“. W zewnętrznym jednak domu tego obrazie — powiadam — widzę w swojem wspomnieniu punkty niejasne. Rozum iem w zupełności istnienie system u ciemiężenia szkolnego pierwiastków narodowych i wszelkiego sam odzielnego prężenia myśli nawet po drogach nie objętych bezwzględnym zakazem, systemu świadomie skierowanego ku usunięciu wszystkiego co żywe z nauki. System taki bynajmniej nie jest uwarunkowany program em tym czy innym — realnym, czy filologicznym. Łacina i grecki nie są martwe; dość uchylić głazu z nad nich i głębiej nieco zasunąć dłoń ucznia — by sam wyczuł tam wieczny puls życia i piękna. Niech dotknie potem rozedrganego tętna ojczystego języka — który przed nim w ciele i krwi — a zrozumie natychmiast, że życie języków nie rwie się i jak wszelkie życie jest wieczystą ciągłością, obecną w tem wszystkiem „co płynie“. Gdzie zaś tylko jest to płynne życie i widok jego przed uczniem niezasłonięty, tam już poznanie nie może być czem innem, niż radością. Gdy z przeniesieniem się do Równego stoczyły się ze mnie głazy, to nie dla tego, że greckiego i łaciny mi ujęto, lecz że — z domu przedpogrzebowego poszedłem do szkoły — skromnej, wiele jeszcze braków mającej, ale szkoły. I oto czego nie rozumiem — zamknąć naukę szkolną w budynku, gdzie przystojnie leżeć nieboszczykom przed oddaniem ich ziemi, nie jest tak łatwo; nie dość nakazu, potrzeba do tego spółudziału mnóstwa rąk, mózgów, czynnego powiem nawet udziału tych wszystkich, którzy zamknąć się tam dadzą i wmówić w siebie, że to jest szkoła. Gdy widzę w pamięci jakieś czcigodne oblicza nauczycielskie, namaszczone, i ten długi sznur rumianych, bez oznak udręki, chłopaczków i młodzieńców, sunących w niedzielę z czerwonego gmachu gimnazjum do pobliskiego kościoła Panny Maryi na mszę, — czegoś nie rozumiem. Nie oskarżam — lecz nie rozumiem. Z takiej szkoły może wyjść albo człowiek okrojony w kostkę, albo jakiś krańcowy anarchista, jakiś niszczyciel bezwzględny dla rozkoszy niszczenia, w kim długa rozpacz i nękanie spruła wszystkie szw y więzi moralnej. O takich nie słyszałem, natomiast słyszy się i widzi ot — lekarzy, adwokatów, przeciętnie bardzo porządnych ludzi...
W czem — że się wyraził protest mój — dziecka o bardzo słabo zarysowanych pierwiastkach czynnych, niezdolnego do oporu gwałtownego, do śmiałego buntu i urzeczywistnienia tego, co tylko w marzeniu się przejawiło — by uciec do Sydora i z jego chłopakami nosić cegłę i szafliki z wapnem — co w istocie dla zdrowia duszy i ciała byłoby stokroć pożyteczniejsze?
W tem, czem się wyraża protest każdej rośliny, przeniesionej do piwnicy. Życia nie traci, lecz w swem łaknieniu jego, w tem tragicznem — ze wzglądu na nakaz wewnętrzny i niepodobieństwo zewnętrzne — wspinaniu się ku okienku piwnicy przybiera kształt potworny wydłużonej łodygi, jakiejś nieswojej — z blademi, nieswojemi również listkami. Im potworniejsza, tem głośniejszy jej protest, krzyk — ot krzywda!
Organizm dla walki z napastującemi go zarazkami, bez pomocy lekarza, posiada różne środki, przedewszystkiem wzmożenie całej swej wewnętrznej akcji, podniesienie ciepłoty, powiększenie wydzielin i t. d. Nie obce są i duszy takie bez obcej pomocy sposoby walki, lecz jej gorączka, to już obłęd lub zbrodnia; wypocić się jej trudniej, gdyż procesy moralne odbywają się w wielkiej głębi. Moja nienawiść może z strachem z niemocy czynu płynącym pomieszana, zatykała wszystkie pory duszy i walka z jadem m usiała mieć przebieg tylko wewnętrzny. Poczęło się zatem niszczenie wnętrza, tkanek duszy.
Coś przesłaniało mi widzenie. Nie widziałem już lipy. Cierpienie moje było zbyt wielkie, by wmieście je mogła dusza drzewa, więc i ja już go nie rozumiałem. — Nie widziałem matki. Gdy mówiłem jej o swym bólu, ona mi mówiła o zasadach, obowiązku, ofierze. Znienawidziłem te słowa. Niech by ciało w jakiej ofierze niszczyć, ale myśli nie wolno, ona powszechna i boska... Przestałem czytać. Za wielki był rozdźwiek między marzeniem a prozą by dotykać książek, które mi były wątkiem marzeń. — Stępiałem. Siedziałem na ostatniej ławie między nieukami, w sąsiedztwie jakichś idjotycznych fizjonomji i drągali, zajętych tylko zbytkami. Pamiętam złośliwą fizjonomję nauczyciela geografji i jego chudy, długi palec, którym mnie w skazuje: „Oto tępa głowa (ołuch carja niebiesnaho)!“ Geografji! A toż kraje, w których on nosa nie pokazał — ja widziałem sam fruwając nad niemi na skrzydłach słów matki i swojej wyobraźni. — Mój rozwój fizyczny doznał przeszkód; zwątlałem, nie mogłem odpierać napastników, którzy gnietli mnie na ławce lub dręczyli psztyczkami. — W tedy rozpoczął się proces znieprawienia moralnego. Z ponurych zakamarków, które są w duszy każdego człowieka choć światełko dobra je przesłania lub zgoła mrok z nich wypłoszyć może — wypełzł gad kłamstwa.
By nie pójść do szkoły udawałem chorobę. Potem udawałem, że idę do klas i chyłkiem tylną furtką lub przez parkan wkradałem się z powrotem i kryłem w drwalni, lub na stryszku z sianem. O jak pamiętam te godziny i tego pająka, który snuł swą siatkę pod gontami dachu. Przyglądałem mu się nieruchomy, stężały, zahypnotyzowany jego wstrętną powierzchownością i wstrętnym sposobem życia. Wreszcie polubiłem go. Pająki obsiadły mi duszę.
Do matki zaczęły dochodzić wieści. Pewnego razu przywołała mnie bardzo wzruszona, z pełnemi łez oczami. „Ty kłamiesz?“ — zapytała. — „Tak“. — „Nie chodzisz do szkoły?“ — „Nie mogę“... „Marzłeś na strychu?“ — „Nie, tam cieplej niż w klasie — mam pająka“ — mówiłem jak przez mgłę obłędu. — Otwarła mi ręce i płacząc oboje wtuliliśmy się w siebie, jak to kiedyś dawniej. Znów byliśmy jedno. Odzyskałem matkę. Powiedziała: „Nie pójdziesz tam więcej. Niech będzie przeklęta szkoła, która nauczyła cię kłamać“. Jak-że czczę jej cień, jak dziś całuję jej ręce za te słowa...
Ale to było po dwu latach. Dwa lata, drodzy moi, w życiu dziecka...
Odzyskałem matkę. Równe — już w roku następnym sprawiać zaczęło, że potrochu, potrochu zacząłem odzyskiwać siebie. Ale czy zniszczone tkanki duszy mogą jeszcze narosnąć. Nie wiem. Myślę, że po ranach duszy zostają też zawsze blizny, guzy, stwardnienia, których mogłoby nie być... Wy, co chowacie dzieci pomyślcie nad tem.
Myśl — jakiekolwiek byłoby jej pochodzenie, ludzkie czy boskie — jest objawem powszechnego ciążenia. Musi prężyć się ku czemuś. W każdej tkwi cząstka Prawdy; w tej cząstce zaś nakaz poznania całej. — Istotą myśli jest dążenie cząstki ku Całości; w tem dążeniu myśli osobnicze stapiają się w powszechną. Prężność myśli, to jej wolność. Wszelki zam ach na wolność myśli to zam ach na sam ą myśl i na Boga. Można skroplić gaz, ale żadnem zimnem, żadnem ciśnieniem nie można ruchu postępowego myśli powszechnej zastąpić ruchem wstecznym. Niema wstecznej myśli. Wstecznictwo jest objawem bezwładu, usiłującego zeskorupić myśl w jakimś momencie jej lotu. Myśl może być tylko wolną i postępową. Nie może odbiegać, musi biedź do Boga. Jedyny to nakaz, którego się słucha, gdyż tkwi on w niej samej i jest jej istotą.
Co my możemy dać dziecku? Obfity i żywy materyał poznania i opowieść o tem, jak myśli i serca ludzkie szukały i gdzie, jak znajdywały Boga. I niech ono sam o idzie do niego. Chcemy mu ułatwić drogą? Prowadźmy dziecko i pod nasiąkłe modlitwą stropy kościelne i pod zielone szumiącego boru sosnowego; idźmy z niem miedzą naszej polskiej wioski, opowiadając mu co przyjdzie na myśl — o królowej Jadwidze i zakonniku z Jasnej Góry; o chłopie, który po obu stronach miedzy zaorał ziemię — i o dalekich w przestrzeni i czasie bojownikach ludzkości. Niech dziecko idzie do Boga przez Ojczyznę, Lud, Ludzkość. Niech je ukocha i życzy im szczęścia. Wtedy zrozumie co jest szczęścia tego warunkiem.
Niech dziecko będzie samym sobą. Może nie raz w życiu będzie dawało siebie, ale to nie uszczupli jego całości. Człowiek winien być niczyim i kiedyś oddać się Bogu cały, bo nie mogą się zawieruszać cząstki Boga i niech on nie szuka rozproszonych...
Oto program — jeśli wogóle potrzebne są programy. Można je pomyśleć tylko jako otwarcie wolnej od przeszkód drogi dla wolnej myśli.
Zawsze tak było i będzie, że dzieci zapytują o rzeczy niezrozumiałe i przechodzące ich rozum, młodzieńców zaś zajmuje polityka i sprawy społeczne. Co wobec zalatujących wprzód myśli i porywów robić ma wychowawca? Jedno. Powiedzieć — otworzywszy furtę na oścież: „Wchodzicie do miejsca świętego. Tu ludzkość — zgasłe, takie jak wy młodości — stuleciami całemi znosiła swe myśli, a z ofiar przyniesionych patrzcie stos jaki urósł popiołów. Odsłońcie głowy i stąpajcie, jak powadze miejsca przystało, Waszą chcecie przynieść ofiarę — spalić serce a myślą podsycić płomień ten w górze? Trzeba się wczuć w popioły i oczy wzwyczaić do patrzenia w płomienie. Więc — uczcie się!“ — I stanie się co z książką niezrozumianą; tęsknota zawiedzie do niej raz drugi, trzeci, dziesiąty, aż oczy przejrzą, a serca popioły czuć się nauczą.
Myśl nieraz zatacza koła — lecz nawet błądząc zawsze postępuje. Zdarza się jednak, że to co zowiemy postępem, już się oblepiło wstecznictwem. Grasował u nas kiedyś pozytywizm. Zastanówmy się nad tem. Był August Comte — głęboki umysł, poszukujący prawdy. Z wyjątkiem małego grona umysłów filozoficznych, które spróbowały podążać do prawdy szlakiem wielkiego myśliciela, nasi warszawcy pozytywiści to byli ludzie, którzy w dobrej, lecz naiwnej — lub złej wierze twierdzili, że Comte czegoś dowiódł. Że zaś w tem mniemanem dowiedzeniu istota ludzka ukazała się jako coś niezmiernie uproszczonego, co jak befszytk z kartofelkami można położyć na talerzu, więc zadowoleni, że skończyła się robota myśli i można sobie odpocząć, rozpoczęli wyrób foremek pozywistycznych i w kramach swych sprzedaż hurtem i detalicznie. To był najzwyczajniejszy bezwład. Grasował nie pozytywizm — lecz pozytywiści. Forem ki się rozleciały, myśl idzie naprzód. O ukochana, wolna myśli!
Dla czego rówieńską Szkołę Realną zestawiając ją z gimnazjum lubelskiem, nazywam w istocie szkołą? Bo nie ciemiężyła. Były braki w podaniu poznania, nie było ciemięztwa. Przypominam sobie tego starego dyrektora, olbrzyma, owiniętego w zrudziały płaszcz, jak nocami krąży po mieście, zaglądając do stancji uczniowskich. Czy szpiegował nasze myśli? Nie. Patrzał czy te dzieci małe i duże — nie robią sobie czego złego. Czy kto ich nie wciąga w złe miejsca — czy nie wpadły w szkodliwe nałogi, — czy mają dosyć snu — czy im na stancji dają zdrową strawę. Był ich stróżem dobrym. Wyrzucono starego i przysłano młodszego, dla wykorzenienia prądów wolnościowych. Lecz napotkał opór Nauczyciele jak jeden powiedzieli — „Ciemiężyć nie będziemy“. Byli to ludzie zwyczajni, nie orły — choć parę umysłów bardzo jasnych, pięknych, zajmujących. Przedewszystkiem byli żywi. Sami coś czuli i myśleli, więc rozumieli dziecko i młodzież. Nie frasowali się, iż do młodych umysłów napływają najrozmaitsze kierunki i programy. Czego tam nie było — nihilizm, radykalizm, pozytywizm, ateizm, „narodnaja wola“, socjalizm, komunizm, anarchizm i kierunek bez nazwy, który na tem polegał by uczyć się z zapałem skoro los zdarzył doskonałych przewodników, jak w historji naturalnej, matematyce, historji, literaturze. Pamiętam wykłady świetne, gdzie tryskało życie, zapał, dowcip, satyra. A te różne kierunki... Wiele z nich nie mogło przystać do dziecka polskiego, spotknąwszy się o próg duszy narodowej; żaden nie był prawdą, lecz wszystkie dążeniem do niej. Za to że do czegoś dążyć można było — dzięki ci szkoło! Gdy przypomnę sobie nauczycieli, życie koleżeńskie, którego czaru tu dopiero zaznałem — i całe to miasteczko wołyńskie skąpane w jakiemś szerokiem tchnieniu cudnej dokoła przyrody, — pokłon im oddaję do ziem i...

∗             ∗

Nie wszystko jeszcze w sobie odkopałem... Nie mówiłem naprz. o stosunku moim do zwierząt. W obrazku: „Czyja ona była“?[9] — chciałem pokazać że zwierzę jest niczyje. W obrazku: „Opowieść druga“ — że łzy zwierząt sam Bóg — gdy ludzie nie chcą — ociera. — Mało to. — Rozumiem i widzę zbrodniczość wszelkiego zakusu by zwierzę uczynić własnością. Ani nabywać, ani sprzedawać, ani zabijać, ani spożywać. Lecz sam jestem winien, do winy ogólnej ręką przykładam, więc wstydzę się przed niemi i — z męką niemocy, gdy na rzeź ich wiodą — oczy odwracam. — Ci o zwierzętach wszystko powiedzą, którzy sami w sobie wilka krwiożerczego zetrą. I powiedzą cuda... Ja o nich jakoś mówić nie śmiem, może jednak winienem to przynajmniej powiedzieć, co wrosło we mnie i jest już organiczną częścią mojego wyczucia czy ujęcia świata.
Im uważniej patrzy człowiek w siebie, tym głębsze rozstępują się przed okiem pokłady duszy i coraz wyraźniej prześwieca załamany w niej świat. Innej nad tą drogi w żywem badaniu duszy zwierzęcia nie miałem. Gdy mi pies łapy na kolanach położył i patrzył w moje oczy tak pilnie, jakby mnie na wskroś przejrzeć chciał, rozumiałem, że my jeden drugiego badamy metodą jednaką, żywym dotykiem usiłując natknąć się na nasze miejsca nieosłonięte. Skorupy istnień osobniczych pozornie tylko wydają się nieskruszoną jednolitością i zamknięciem, w istocie zaś pełne są szczelin i pęknięć, przez które coś promienieje ku powszechności jakiejś, czyli — jak to ja sobie wystawiam — ku Bogu. Gdy pies i człowiek patrząc na siebie każdy przez swoją duszę, zaczynają widzieć i czuć jedno, tam skorupy niema i treści przelewają się swobodnie jednym spływając strumieniem. Jest pewna cecha odróżniająca rozmowę z Neptusiem od rozmowy z Pawłem i ta cecha właśnie pierwszej użycza powagi i wagi, jakiej zbyt często brak drugiej. Paweł i ja posługujemy się prawie wyłącznie symbolami i znakami, więc nasza rozmowa nie raz jest tylko fragmentem cyrku; jak żonglerowie wyrzucamy i pochwytujemy nasze gałki, noże, talerze i różne ludzkie bzdurstwa. Neptusiowi z symboli dostępne jest spojrzenie, ruch, którym przytula się do mnie; niewyraźnie przez fałdy skóry owłosionej przebijający się skurcz uśmiechu; łza, wilgocąca oko; nieliczne warjanty głosowe; słowem, ma tych symboli niewiele i gdy się wyczerpią nie pozostaje mu nic innego jak kłaść przedemną poprostu żywe, drgające kawałki swojej duszy. Ponieważ ja te kawałki jego, powtarzając w słowach rozmowę naszą, przekładam na kategorje ludzkich pojęć czyli znów symboli, więc nie sprawia ona w rażenia dwugłosu i wydaje się jakby człowiek dawał tylko siebie powtarzając rozmowę z samym sobą. Jest to błąd; obcowanie z Neptusiem, na małej tylko przestrzeni posługujące się symbolami, jest wymianą wnętrznej treści. I to właśnie jest różnica — że rozmowa z Neptusiem — lub dalej idąc nawet z lipą, bądź krajobrazem całym — nie może być czem innem jak wymianą wnętrznej treści, rozmowa zaś z Pawłem, mogąc być nią również, nie bywa prawie nigdy. Czemu? Może za sprawą rozpylenia się w zbytniej obfitości symboli; z nich już mgła może w koło nas zgęstniała i coś nam przesłania. Nie wiem. Bezwiednie lgnąłem zawsze bardziej do mniej rozsymbolizowanych a więcej z Neptusia i lipy i wgłębień krajobrazu polskiego mających...
Więc romawiam z Neptusiem. Oto najcudniejszy z jego symboli — to spojrzenie, którem poprostu związał mnie całego jak jakąś własność swoją lub drugiego siebie; on trzyma ruch moich oczu, najlżejszę zmianę w fali mego wzroku, widzi lepiej bo głębiej niż lustro każdy skurcz w mojej twarzy i zabiega przed mój gest; dość mi dłonią ruszyć by on gest ten skojarzył z szeregiem dalszych mających nastąpić aż do momentu gdy... — Sądzisz że na spacer, Neptusiu? Nie. Teraz tylko pogadamy sobie...
Powiedz mi, Neptusiu, czy ty umiesz kochać, jak i kogo kochasz? — Osądź sam — odpowiada — bo ja się nie znam na ludzkich walorach. Było to już dawno. Ciepły, różowy język mojej matki lizał mnie całego zgarniając nieczystość szczenięcia, myjąc włos mój. Gdy wpółsenny ssałem jej pierś, przenikało mnie jej ciepło; byliśmy z nią jedno i to było dobre, takie co się nie zapomina. Czasem coś podnosiło mnie, brało. Moja matka nie sprzeciwiając się patrzyła na to spokojnie, więc w tem niebezpieczeństwo nie tkwiło; nie bałem się i czułem bezpieczny w twojej ludzkiej dłoni. Raz wziąłeś mnie w obie dłonie, podniosłeś do ust i chuchałeś na mnie; twój oddech był ciepły, dotknięcie miękkie. To była pieszczota. Było to dobre, takie co się nie zapomina. Druga para rąk, tej kobiety, twojej towarzyszki, która teraz gdzieś wyszła a my obaj na nią czekamy, ciepliła się w takiem puchowem ujęciu, tak łekuchno głaskała, że nie wiem gdzie mi było przytulniej zasypiać czy u matki, czy pod tą pieszczotliwą dłonią. Ta sama dłoń ostrożnie przemywała mi ropiące oko; wyrywałem się wtedy i parskałem, ale dziś mówię, że to było dobre, takie co się nie zapomina.
— Prawda, Neptusiu, że takie wspomnienia wyrugować się nie dają. Pow iem ci coś. Twoją matkę — szczenięciem od suki, którą ktoś zabił, wziętem, takiem małem że trzeba je było karmić jeszcze smoczkiem i łyżeczką podarowała nam pewna kobieta, stróżka, owej suki zabitej właścicielka. I wkrótce potem gdzieś wyjechała. Przeszło trzy lata i kiedyś na targu, do jakiejś która mnie nieznajomą wydała się wieśniaczki twoja matka łasić się zaczęła i do nóg jej przypadła z takiem — no — dziecinnym chichotem, z takim wybuchem naraz wskrzeszonej pamięci, że stanąłem zdumiony. A kobieta pochyliła się do niej i pozwalając się jej polizać, rzekła: „To ty“? — Poznały się. Mów-że dalej...
Dobrze. W miarę gdy rosłem wyrastały w polu mojego widzenia i wasze postaci tak wielkie...
Ja już dokończę za ciebie, Neptusiu... Tak wielkie, że niemal przysłoniły ci świat, który w reszcie widzieć zacząłeś w odniesieniu do nas. Nie dziwneż to, że ty — pies — śród psów nie możesz już znaleźć istoty, która by tyle i takie w tobie zajęła miejsce, jak my ludzie. Nas ci odebrać to zgasić ci słońce, które straciłoby swój walor w tobie odkąd w jego promieniach nas byś nie widział. Nie wiem czy mogę w kategorjach ludzkich mówić o twojej miłości, bo ona w nie nie wlezie. To jest za wielkie i inne. My mówimy o miłości, która może przestać być miłością i dla tego obok niej dajemy mnóstwo kategorji takich jak stałość — gdyż może być i niestałość, wierność, gdyż może być i niewierność, przysięga — gdyż może być jej złam anie. W tobie niem a nic zaprzysiężonego, jak niema walorów przybranych. Twoja wierność i miłość, to ty sam; nic o nich nie wiesz bo ty siebie nie widzisz. Jak deszcz wiosenny nie widzi swej dobroci... Nasze zaś miłości, które mogą się zapalać i gasnąć, to błędne chyba ogniki nad bagnem, które zalało wnętrze gdzie niegdyś treść, ta co i w Neptusiu była, nieświadomie cudnym jarząca się blaskiem.
A czy w twojej miłości, Neptusiu, jest troska o kochanych, ból, gdy ich coś boli, potrzeba łez im otarcia? Zbędne to moje pytanie — gdy w nocy, w śnie ciężkim jęczałem nie mogąc się obudzić, któż trącał mnie i łapą na piersi mojej położoną budził! Gdy ta, której ręce mówisz, że ciepłą się puchem pieszczoty, płakała, któż prosił by dała sobie łzę zlizać i kto, w podskokach jak dziecko cieszyć się począł, gdy się uśmiechnęła.
A czy obraz ukochanych jest ci ciągle przytomny, czy widzisz ich gdy odejdą, czy przywołujesz, czy znasz niepokój, oczekiwanie, troskę? Ja się pytam a cóż my z tobą czynimy teraz, w godzinie gdy nas odeszła ona, ta o dłoni pieszczotliwej, ta której obecność obu zarówno jest nam potrzebna, której głosu chcemy, fali jej ruchów chcemy, oczu chcemy by się z naszem i spotykały — więc obaj jednako ją przywołujemy. Mnie książka w ręku drgnęła, tyś łeb podniósł z kolan moich i uszu nastawiłeś. Dla czego? Bo w sieni, na dole, drzwi stuknęły i za skrzypiały schody. Ale to nie jej chód, nie ten lekki, biegnący krok. Czas mija. Masz ty pojęcie czasu, Neptusiu? Masz, gdyż dłuży ci się ta godzina, a niepokój — wskazów ka upływających chwil oczekiwania — w zbiera w tobie, jak i we mnie. Ja usiedzieć, ty doleżeć nie możesz. Podniosłem się, ty już u drzwi. Tak, pójdziemy wyjrzeć na drogę. Wyszliśmy i tyś wiedział po co, bo na drodze odrazu ku tej zwracasz się stronie, skąd ona ma nadejść. Już zmierzch zapada; pod kępam i drzew, wzdłuż drogi, zmroczyło się i tam oto majaczy coś, niby do niej podobna sylwetka. Pomknąłeś jak strzała. Wracasz; to nie ona! Wróćmy do izby. Jak tu smutno, praw da, jak osowiało. Czemu ty wąchasz jej chustkę, którą zostawiła na krzesełku? Czemu kładąc się w zdychasz długiem, mojem westchnieniem?
I naraz jak ptak się porywasz, jak szalony w skoku o drzwi uderzasz. Ona!
Jednakie w nas drgnienia, jednaki rytm serca, jednaka ulga że skończył się niepokój a obraz pamięciowy, tęsknotą spowinięty stał się znów ciałem. Mamy jej głos, jej ruch, jej oczy — te dziwne okienka, przez które trzy nasze światy tak lekko i łatwo przesączają się w siebie!
...Umiecież wy się poświęcać? Wy zwierzęta? A chór głosów wszelkich jakby ziemia cała głosem wezbrała i odpowiada — woła: „My tego nie rozumiemy. Jeśli poświęcać się to znaczy przenosić czyjeś istnienie nad swoje, jeśli znaczy bez namysłu dać siebie za coś innego, to żadnej matki śród zwierząt nie pytać co jest poświęcenie bo dla niej to nie kategorja — to ona sama“.
Tak, to ona sama. Ból i troska o dzieci, to ona sama.
Opowiem ci, Neptusiu, jeszcze coś o czem nie wiesz, a co ciebie się tyczy.
Twoja matka, czarna jak kruk Mucha (ty po niej masz czerń a po ojcu biały pod szyją gors i białą łatkę na nodze) miała się oszczenić. To było na wsi, w domu Madziaków[10]. Jeszcze jej potomstwo w trzewiach jej było, gdy zapadł już wyrok człowieka by je zniszczyć. Mieliśmy już dwu psów, Muchę i Azora; doświadczenie nas pouczyło, że szczenięta ludziom oddane źle na tem wyjść mogą, powiedzieliśmy więc sobie iż lepiej zamknąć przed nimi świat odrazu. — Była noc, leżałem już w łóżku. Paliła się mała lampka przed obrazem. W kącie ciemnym, na posłaniu ku temu właśnie wypadkowi przygotowanym (— bo zwykle u mnie na łóżku, w nogach, Mucha sypiała), twoja matka zaczęła się wić w bólach porodu. Wydała pierwsze, wyczyściła je po swojemu i wymyła, lecz gdy z powrotną falą bólów, trzewiem targających, opadła jej głowa i zgasła czujność oka, czyjaś ręka (ta sama, Neptusiu, co — jak puch pieszczoty) uniosła jej szczenię. To samo nastąpiło z drugiem i trzeciem. W wnętrznościach jej zostało jeszcze jedno. — Patrzałem z udręką niezmierną na chwiejny płomyk lampki, gdy naraz z cieniów cicho się wysunęła, sam a jak czarny cień zgęstniały, i przy łóżku moim, u głów, stanęła Mucha. Łeb miała opuszczony i cała jakoś taka opadła, bezsilna i jak noc smutna. Drżałem — a gdy podniosła na mnie oczy, taki wściekły ból mną zatargał, żem na głos krzyknął: „Mucho“! I co prądzej uniosłem kołdrą, ułożyłem twoją matkę w jej zwykłym kąciku, nakryłem — i usłyszałem jej długie westchnienie — ulgi, bezpieczeństwa, wdzięczności, któż wypowie — czego... Tam, w nogach moich, wydała ostatnie szczenią, czarne, z białym pod szyją gorsecikiem i łatką białą na nóżce — i tego jej nie zabrano.
Tak to matka twoja, Neptusiu, wyprosiła twoje życie...
Gdy pomyślę jakie gammy, jakie falowania subtelne i delikatne przelewają się w uczuciowem wnętrzu tych duszy czek — i ile ja im zawdzięczam!...
Czytałem w pewnem czasopiśmie — przykro mi powiedzieć, że polskiem i w dodatku naukowem — mniej wiącej tyle: „Gdyby zwierzęta posiadały rozum, poznawałyby byty niematerjalne, mianowicie Bóstwo, dobro i zło etyczne, prawo i obowiązek, cnotą i występek a tym samym miałyby religję i moralność. Zwierzętom brakuje tego wszystkiego“. A dalej: „Zwierzęta nie mówią, bo im brak pojąć“. A dalej: „Zwierzą nie jest zdolne do postępu... Brak postępu świadczy o braku rozumu“. A dalej: „nie mogą uchwycić stosunku między przyczyną a skutkiem i środkiem a celem“.
Pocieszam się że istotna nauka, która jest skromną i ostrożną w twierdzeniu, uważną i poważną w badaniu, nie może pleść trzy po trzy i nie ma nic wspólnego z poglądem płytkim, osiągniętym przez zewnętrzne ostukiwanie skorupy, która dla takiego badacza jest szczelnie zamknięta i próżno na tem ostukiwaniu („psychicznych czynności zwierzęcych — czytam jeszcze — nie poznajemy oczywiście wprost, lecz przez wnioskowanie, oparte na ich objaw ach zewnętrznych“) czas traci. Może jednak takie poglądy — skoro mają obywatelstwo w druku — są echem pospolitego, przeciętnego sądzenia. To nie dobrze. Nie jałowe-ż to pytanie, czy mają lub nie mają rozumu? One i my — tkwimy w czemś jednem. Unosi nas jeden ocean i my fale jego. Wypłynął z nieskończoności i zasuw a się, ginąc nam z oczu, pod jej dalekie omglenia. Jest ciągłością, która nie zna skoków, urwań, ani skończeń i zapełnia po brzeg wszystkie przepaści.
Nie jest że to nierozsądną śmiałością mówić, że zwierzę nie zna Boga, stworzenie Stwórcy. Istota, która sam a nic stworzyć nie może i tylko w promieniach boskiej twórczości rozpina swe złudy, wydaje sąd o tem, jakie węzły łączą Twórcę i twór jego. Któż wie czy stokroć milszą Mu nie jest od naszej modlitwa przyrody, chór niemowny — bo zbędne są słowa do rozlania przed nim czci i uwielbienia. Tam rodzą się i giną wielbiąc, bouwielbienie — to oni sami, więc po co im słowa. Nam one potrzebne bo oto modlitwy nasze — stek próśb i wypraszań, jęczeń i utyskiwań i nalegań i molestowań, chociaż Chrystus ucząc nas jak się modlić mamy zaczął od wysławiania Imienia Boskiego i przywoływania jego królestwa i woli. Stanęły pewnie w tedy chmury nad nim lecące i pilnie mu się przysłuchiwać musiały, a z niemi ptastwo i ciemne głębie leśne i w cichą zadumę spływająca fala morska. Bo tak po dziś dzień czynią, jak On uczył...
Zwierzę nie rozpoznaje zła i dobra? Rozpoznając Boga, rozpoznaje dobro; jeśli zaś mowa o regułach etyki, to ujawnia wstyd a więc rozeznanie reguł. Zwierzę, które wiele obcuje z człowiekiem, oczywiście nie na gruncie tresury, lecz przyjacielskim, nie może ukryć pomieszania gdy przekroczy reguły, do których je wdrożono. Neptusia nikt nigdy nie uderzył i nie skarcił inaczej jak spojrzeniem i odmową pieszczoty; gdy uczyni mi przykrość, wzdycha i przeprasza.
Brak postępu? Nawet komórka posiada jego pierwiastki, czyli zdolność do zmian i utrwalania ich, nie pow stałby człowiek inaczej, — a jeśli mowa o postępie, owocu oświaty, popartej samoistnem prężeniem się ku doskonaleniu, uczmyż i wychowujmy je jak dziatwę a powiedzą nam coś o postępie. Nie obrażajcie się... Rzekł Ekkl. „Któż wie jeśli duch synów Adamowych wstępuje wzgórę, a jeśli duch bydlęcy zstępuje na dół?“
Ale te, słowa w jego nieśmiertelnej i pięknej jak wieczność pieśni (Ekkl. III, 1 — 21) wyśpiewały mu się w szumie posępnych skrzydeł melancholji, gdy odepchnąwszy się niemi od dolin życia, rozpiął ducha swego tak wysoko, iż jak Bóg płynął już nad przestrzenią i czasem. I widział stamtąd „przemija wszystko pod słońcem — czas rodzenia i czas umierania, czas szczepienia i — wyrywania tego co szczepione, czas nabywania i utracenia — milczenia i mówienia — miłowania i nienawidzenia — wojny i pokoju...“ Na tej wyżynie, gdzie przeszłość, obecność i przyszłość zlew a się w jedno („Co już było to i teraz jest; co będzie — już było!“) jednaką marnością widział człowieka i zwierzę — „...nie ma człowiek nic więcej nad bydlę. Wszystko idzie na jedno miejsce: z ziemie są uczynione i w ziemię się jednako obracają“.
Do tego jednak by duch synów ludzkich i duch zwierzęcy widzieć nie jako wyższe i niższe, lecz jako — jedno płynące, dojść można niekoniecznie przez wyżyny melancholji w marność wszystko obracającej. Śmiejąca się dolina radości życia też tam przywiedzie. Bo czyż to nie radość duchowi synów Adam owych, gdy przybiorą w siebie ducha zwierzęcego; toć nie mniejsi od tego będą, lecz urosną „wzgórę“ ku duchowi powszechnemu — Bogu. I na białych, radosnych skrzydłach śmiałej woli można również dolecić do wyżyn Eklezjasty i z niezmiernej wysokości widzieć jak nadchodzi, przemija i ustępuje innemu czas wszelki, a z nim i czas „rozrzucania kamieni i zbierania ich“ do budowy, o których dziś tu w dole, ledwie słabe błąkają się przeczucia...
Gdy wiem, że kamień węgielny duszy, granity jej, rudy — w których kruszec — pospolity lub z żyłami złotemi leżeć może, ale najważniejsza by same rudy te pokładem zalegały, — że to wszystko jednako założone jest w duszy mojej i Neptusia i gdy na tyle mi pytań odpowiedział, jeszcze jedno mu zadam — pytanie pytań, które samo w sobie huczy i łoskocze i o rdzeń ducha uderzając metalicznego szuka oddźwięku.
Czy ty masz, Neptusiu, jaką ojczyznę i czy ją kochasz?
A o to ciebie się pytając, muszę uprzytomnić wpierw sobie samemu, cóż we mnie jest ojczyzną?
Jest to zmysł duszy, który kiedyś, w zaraniu, oprowadzał mnie po zagrodzie domowej, a gdy już w wszystkich zakątkach naszego obejścia rozproszyłem cząsteczki serca, które nie ginęły w rozproszeniu na niewidzialnych niteczkach serca się trzymając, powiódł mnie dalej za miedzę, po granicach wioski i tak dalsze coraz kazał mi zataczać kręgi nie w przestrzeni tylko, lecz i w własnej duszy. W niej wirowały koła te, w wir swój w ciągając coraz nowe cząstki, aż zakołysała się od podstaw cała dusza i w wir rzuciła radośnie. A nie szło to z myśli i rozumu, bo gdybym słowa ojczyzna nie miał, ją miałbym i kochał płucami, gdy piję ojczyste powietrze, rzeźkością nóg, gdy po obcych ugorach swojego dotknę zagonu, rękami gdy prężą się do uścisku, któryby całą tę ziemię do piersi przytulił, oczami niesytem i nigdy swoich widoków, znojem czoła, które nigdzie takiej ochłody i ulgi nie zazna jak do ziemi tej przypadłszy, wreszcie prochem każdym swego ciała, tęskniącym by kiedyś w jej prochu spocząć. To jest coś, zaco się umiera nie myśląc, że się umiera, lecz że się życie uzyskuje. — A zaczyna się — od zagrody...
Cóż ty tedy, Neptusie?
W Ł. kilka lat mieszkaliśmy, mało dokąd wyjeżdżając, w reszcie kiedyś zamierzyliśmy wyjechać na całe lato. Neptuś z nami. Jedzie się odrapanym, żydowskim powozem mil parę do stacji; dalej kierowaliśmy się na Warszawę. Droga bawiła Neptusia zrazu, jak dziecko, z tą różnicą, że pies nietylko zaspakaja ciekawość, lecz rozglądając się i raz po raz wciągając powietrze ulega potrzebie dobrego zapamiętania drogi. W wagonie trochę odrętwiał. Ten sposób pochłaniania przestrzeni raził go, tylko na stacjach znów ćwiczył swą pamięć. Warszawa nie przypadła mu do smaku; raz i drugi poszedł z nam i na ulicę, potem nie chciał. Gdy zbieraliśmy się w dalszą drogę, zrazu okazał uciechę, lecz w net umiarkował ją pewną powściągliwą uwagą czekając, aż coś mu wskaże, że to już istotnie będzie powrót. Gdybyśmy pojechali na ten sam dworzec koleji, z którego przybyliśmy, sądziłby, że to zaczyna się odwrotna serja obrazów, na końcu której będzie dom jego, lecz pojechaliśmy na inny, więc zapadł w apatję mało się troszcząc o tę rozpoczynającą się nową serję, nowych obcych rzeczy. Po paru dobach jazdy koleją przybyliśmy na wieś, jedną z najcudniejszych, jakie znam, nad Zbruczem, w bajecznej krasie Podola. Po paru tygodniach Neptuś przyzwyczaił się i zżył z nowem miejscem, ale nie tyle co my. Myśmy się oprzędli już tutaj, wtulili w tę miłą wieś, tak że o wyjeździe myśleć się nie chciało, on wciąż tęsknił. To jakieś brzemię na sercu było widoczne. I czuł jakąś do nas urazę. W domu nie odchodził od nas na krok; tu szedł w kąt, kładł się z westchnieniem i drętwiał w jakiejś samotnej zadumie. Lub podchodził, kładł głowę na moim kolanie i patrzał się w oczy długo, pilnie, poważnie, smutnie. O coś pytał, czy o czemś przypominał. Czasem długo owąchiwał walizą i rzeczy, które miały zapach domu — i potem znów szedł do m nie i patrzał w oczy.
W reszcie trzeba było zabrać się do powrotu. Nie potrafię powiedzieć jak ą nadzwyczajną czujność i uwagę rozwinął wtedy pies. Coś grało w nim w oczach i mięśniach wszystkich, których ruch pod skórą stał się jakiś widoczniejszy. Pierw sza powrotna stacja. Poznaje ją, prowadzi do furtki na peron, pierwszy wskakuje do wagonu. Całą drogę odmawia posiłku, pije tylko chciwie. Pali go coś. Karmi się jakimś obrazem, swoją tęsknotą, napiętym do najwyższego stopnia oczekiwaniem jej zrealizowania. — Ostatnia stacja, odrapany, zbłocony żydowski powóz; niema czasu nawet na owąchanie jego, drży i rwie się do tego powozu. — Był ranek; dniało; tuż za stacją zapachniał las sosnowy... Nie potrafią wam tego opowiedzieć. Neptuś już dawno nie żyje. Zdaje mi się, że to moje własne nozdrza rozdymają mi się — jak jego w tedy — ciągnąc ten oddech pachnący „swoich stron“, że to moje oczy to mgłą zachodzą, to sypią snopem blasku łakomie, nienasytnie całując widok „swoich stron“. — Stanął powóz przed domem, Neptuś wyskoczył i znikł. Poszedłem za dom, na podwórze, ku ogrodowi. Nie było go. Stanąłem i czekałem. On wtedy witał jakieś swoje zakątki, gdzie rozproszył cząsteczki serca na niewidzialnych uwieszone niteczkach. W reszcie wybiegł z ogrodu i stanął koło mnie. Urósł jakoś w tym momencie i stał się jakiś tęgi i hardy. I naraz skoczył na mnie z prawdziwym krzykiem radości i z tym krzykiem, w podskokach szalonych, n a cały dom szczekając pomknął po schodach powitać — mieszkanie...
To ładne, Neptusiu, jak tak zagra w piersi, co? I co ci tak grało szmerem krwi w żyłach, ojczyzna, Neptusiu, tak? Nie żyjesz mój piesku. W zdziczałym ogrodzie Karola, gdzie teraz, na wiosnę zaczyna pachnąć czeremcha, niedaleko niej, w dołku, ziemią utulony, ziemią się już stałeś — ty, co po lipie moich lat dziecinnych, byłeś na całym obszarze życia, tym jedynym jeszcze moim przyjacielem, z którym naprawdę byliśmy na ty i nigdy żadnym nie zakłóli kolcem. Ale ja ci powiem — ty żyjesz, a to co ci grało w tedy gdyś okiem i duszą całował „swoje strony“, gra wciąż i nigdy nie zmilknie. Dopóki ja żyję — ty we mnie, ale ja wieczny; cóż mi śmierć zrobi, rozwieje mnie i rozsieje po tej ziemi, którą już usiałem grudkam i serca i trwam w niej i jej oddechu wiecznie i przelewać się będę do oddechu żywych. My jeszcze, Neptusiu, usiądziem razem na miedzy, pamiętasz? — pod gruszą i gwarzyć będziem, bądź listeczkami jej wyszeleścim Bogu i ludziom coś smutnego i trwać będziemy nieprzerwanie w tej ziemi i Polsce — wiecznej...
...Tyle o — zwierzętach. Czasem myślę, że w badaniu duszy, to one mnie przywiodły do tego momentu, w którym zaczyna się czuć i rozumieć wieczność.

∗             ∗

Autobiografji swojej chronologicznie nie wiodłem i u daty jakiejś nie kończę. — Ale co warta jest chronologia. Zarówno w osobniku, jak historji widzimy, że co nastąpiło później, istniało już wpierw. —
Nie upierałbym się przy takiem twierdzeniu, lecz — czy nie przychodziło wam czasem na myśl, że cała historja jest zwiniętą taśmą zdjęć kinematograficznych — gdzie wszystko już jest — od sensacyjnego tytułu do „Itala-Film“ lub „Cines“ na końcu. Ktoś kręci korbą, taśma się rozwija — nam zaś się zdaje... A jak się to robi, że na ekranie wszystko zaczyna chodzić do góry nogami lub wspak — przeszkoda biegnie do konia, koń z jeźdzcem od niej umyka... I w życiu trzeba dobrze przecierać oczy by się przekonać czy coś jest złudzeniem, czy może w istocie dzieje się coś na wywrót. A już w chronologji, to zazwyczaj koniec bywa początkiem i odwrotnie.
Mówią, że zachodząc w lata człowiek coś przybiera. Co, jednak? Czy macie na myśli, iż sprawi sobie komodę i do jednej szufladki włoży trochę wiedzy, do drugiej trochę doświadczenia, do trzeciej zżółkłe szpargały wspomnień. Ale to nie jest przybór w tym strumieniu naszym, którym płyniemy do oceanu. Wiem, że w dzieciństwie cały byłem i doskonale w „czarnym kącie“ widziałem zwiniętą moją taśmę posępnych zdjęć. I to fakt nieodosobniony, raczej powszechny; nad nim trzeba by myśleli wychowawcy, chociażby dla tego tylko, żeby dziecku oszczędzić — chodzenia do góry nogami. —
„Wychowawcom“ — należało mi zatem napisać w dedykacji..

Wołomin, 19 lutego 1915 r.







  1. Nikły ten utwór przesłałem p. Aleksandrowi Świętochowskiemu. Zwrócił mi go z uwagą, że jest to coś niedokończonego, urywek raczej z większej całości. — Wydrukowała go „Gazeta Lubelska“ w roku 1886 czy 1887. Podpisałem go pseudonimem Henryk Równia. Obrazek ten się nie zachował.
  2. Bardzo miłe i dobre. Był niem mój siostrzeniec Jerzy Frieman. Jako sztabs-kapitan wojsk rosyjskich — ubiegłej jesieni, śród posępnych jezior Mazurskich, poległ on piękną śmiercią żołnierza.
  3. Karjera jego służbowa była krótka. Jako aplikant sądowy przy trybunale cywilnym w Warszawie zaliczony został do Komisji „dla rewizji do ułożenia praw Król. Pol. w S.-Petersburgu ustanowionej.“ Potem jako urzędnik do szczególnych poruczeń Komisji Rządowej sprawiedliwości został delegowany do pracowania w sądzie kryminalnym w Lublinie. Opuścił wkrótce służbę i został rejentem. Zmarł w r. 1869, w wieku lat czterdziestu paru.
  4. Zamieszczony w zbiorku Chwile i powtórnie w książce zbiorowej Z jednego strumienia.
  5. W Tomaszu Sitoku — w drugim zbiorku moim p. t. „Liote“ — opisałem swego spółmieszkańca. Znikł mi potem z oczu. Przed laty 16 żebrak ten wystawał na ul. hr. Berga, w kawałku od Krakowskiego do Włodzimierskiej. — Mówiąc o hultajstwie mam na myśli populacyę nieistniejącego już dziś domu Srula Miotełki na rogu Żelaznej i Ogrodowej. Przez parę lat prowadziłem tam „meldunki“, za co miałem malutką przewiewną facjatkę, do której nietylko oknem gwiazdy zaglądały. W tym „drewniaku“, na rogu którego mieścił się słynny w owe czasy, w tamtej dzielnicy, szynk Miotełki, — prócz kilku uczciwych robotników — same ciemne zamieszkiwały postaci — pobytowi, sutenerzy, stadła nie powiązane ślubem, ohydne w rodzaju Skublińskiej baby i t. p. To wszystko jakiś Zola żywcem by wsadził do „L’Assomoir’u “.
  6. W roku 1906 pożar na letnisku w Karolówce koło Rembertowa, strawił i ten list i wszystkie cenniejsze jakie miałem — pani Orzeszkowej, Posner Garfeinowej, S. Posnera, S. Stempowskiego, Stanisława Krzemińskiego i in. W ogólności zaś korespondencya moja była b. szczupła.
  7. Począłem ją w roku 1895 czy 1896 w Warszawskiej Komisji Włościańskiej; skończyłem (z przerwą w latach 1900 — 1905) w Łomżyńskiej Komisji w lipcu 1914, podawszy się do emerytury —
  8. Trzeba te rzeczy trochę ułożyć w czasie. Szkołę realną w Równem skończyłem w 1883 r. Dwa lata potem zeszło mi na wyszukiwaniu środków do dalszego kształcenia. W r. 1885 wstąpiłem do Instytutu gosp. i leśn. w Puławach, gdzie przebyłem dwa lata (dwójka stale się jakoś powtarza). Choroba i brak środków usuwają mnie ztamtąd. Znów parę lat zmarnowanych. Koło 1888 czy 1889 zaczynam pisać; idzie to dość intensywnie rok czy dwa. Ale literatura nie daje mi utrzymania; następują choroby, bieda i taki stan moralny (w pamiętnym domu Miotełki) iż pisać nie mogłem. W r. 1896 uzyskałem posadę w Komisji Włościańskiej. Do pióra powracam jakoś w 1902, po przerwie z górą dziesięcioletniej i piszę dwa czy trzy lata (czasy spółpracownictwa w „O gniwie”), potem znów przerwa do 1914 r. czyli do chwili opuszczenia posady w Komisji. Słowem w okresie z górą 25-letnim na pracę literacką przypada nie więcej nad 5 — 6 lat. Owocem tego książkowym jest dawniejszych trzy i obecnie przygotowany czwarty tomik własny, trochę tłumaczeń, parę broszur w sprawach włościańskich (niewydanych).
  9. W zbiorku: „Drzewa“.
  10. Pt. „Czyja ona była“? — w Drzewach.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Feliks Brodowski.