Życie Eskimosów/Pierwsze spotkanie z Eskimosami

<<< Dane tekstu >>>
Autor Roald Amundsen
Tytuł Życie Eskimosów
Podtytuł Opis podróży do bieguna północnego w latach 1903-1907
Wydawca Instytut Wydawniczy „Zdrój“
Data wyd. 1925
Druk „Grafja“
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


PIERWSZE SPOTKANIE Z ESKIMOSAMI.

Chcę spróbować oddać osobiste wrażenia, jakie odniosłem z pobytu wśród Eskimosów, z którymi spotkałem się w północnej Ameryce, chcę dać obraz ich życia i ich walki o byt. Nasze spostrzeżenia co do Eskimosów bardzo się między sobą różniły i mogę śmiało powiedzieć, że każdy z siedmiu uczestników wyprawy „Gjöa“ doszedł do odmiennego poglądu na Eskimosów. Rozpoczynaliśmy codzień sprzeczki z powodu ich mowy i sposobu wymawiania, tak, że nieraz nawet spieraliśmy się o pojedyńcze słowa. Jeśli więc jaki mój towarzysz będzie o tych ludziach opowiadał, to pogląd jego na nich w wielu punktach będzie się różnił od mojego, a trudno będzie osądzić, który jest bliższy prawdy.
Na brzegach Króla Williama znaleźliśmy zatokę, bardzo odpowiednią dla naszego „Gjöa“ i przygotowaliśmy w niej wszystko dla spędzenia zimy. Sprowadziliśmy zapasy żywności, wybudowaliśmy śpiżarnię, stację obserwacyjną i domki dla Riskreda i Wüka — mogliśmy więc spokojnie oczekiwać nadejścia zimy.
Pewnego dnia gdy znajdowaliśmy się na wzgórzu, które służyło nam za punkt obserwacyjny, aby strawić śniadanie przy wesołej rozmowie i przytem jak zwykle wypatrywać renifery, jeden z nas wskazał na północ i powiedział; „Przychodzą jak na zawołanie“. I zaraz rozpoczęliśmy przygotowywać się do polowania. Ale Hansen pozostał przy mnie i widziałem jak niezwykle uważnie przygląda się czemuś.
— No, Hansen, czy nie masz chęci pójść dziś polować na renifery?
— O mam — odpowiedział powoli, ale nie na te renifery, które widzimy, lecz na te, które chodzą na dwóch nogach.
Usłyszawszy to zdumiewające powiedzenie, chwyciłem za lornetkę i skierowałem ją w stronę, gdzie miały znajdować się renifery.
Eskimosi! I rzeczywiście stało tam pięciu ludzi.
Długo i szeroko rozprawialiśmy już o Eskimosach, ale z wielu powodów uważaliśmy, że jest rzeczą nieprawdopodobną, abyśmy mogli spotkać się z nimi. Był już koniec października, przypuszczaliśmy więc, że Eskimosi wymarli na ten rok — dlatego tak zupełnie zapomnieliśmy o ich istnieniu.
A tu mamy ich przed sobą!
Przychodziły mi na myśl wiadomości, jakie mieliśmy o tych podbiegunowych barbarzyńcach. Z tymi, którzy zamieszkiwali północną Amerykę wogóle nie można było żartować — to wiedzieliśmy z opisów podróżników o tej części ziemi. Nauczyliśmy się, że wyraz eskimowski „teima“ był najlepszem pozdrowieniem przy spotkaniu. Oznaczał mniej więcej bardzo serdeczne „dzień dobry.“ Wbiliśmy sobie w głowy to słowo, wymawiając je na różne sposoby.
Przytem nie popełniliśmy tego głupstwa, aby swoje zaufanie opierać tylko na tem jednem biednem słówku. Najroztropniejszem było uważać nadchodzących za nieprzyjaciół. Przeto odrazu powstał plan wojenny. Miałem wyjść naprzeciw nieprzyjaciela, a Hansen i Sund zgłosili się odrazu jako ochotnicy. Sprawdziliśmy sprawność karabinów, i ładownice zapełniliśmy nabojami. Stojąc na lodzie przed okrętem zrobiłem przegląd oddziału, ale nawet najbardziej krytycznie usposobiony dowódca musiałby być zadowolony z postawy i wyglądu tych żołnierzy. Ja sam wyglądałem bardzo wojowniczo, wyprostowałem się mocno, zrobiłem najbardziej prawidłowy obrót i zakomenderowałem: „Naprzód, marsz!“
Mając swoich zuchów tuż za sobą, poszedłem naprzód, rzuciłem jednak od niechcenia spojrzenie na pokład, gdzie porucznik i kucharz stali obok siebie. Miałem wrażenie, że ciekawe spojrzenia, jakie rzucili na naszą gromadkę, nie wyrażały nietylko należnego podziwu, ale nawet zdawały się nie oceniać powagi chwili. No tak — pomyślałem sobie — łatwo jest być wesołym, gdy się jest tak bezpiecznym na statku, podczas gdy my idziemy na spotkanie nieznanym przygodom, a nawet w odkrytem polu śmierć znaleźć możemy.
Eskimosi oddaleni byli od nas o pięćset kroków i schodzili z pagórka, kierując się ku naszemu okrętowi. Szedłem na ich spotkanie, przybierając najbardziej wojowniczą postawę, a za sobą słyszałem miarowe kroki moich ludzi. W odległości jakichś dwudziestu metrów Eskimosi się zatrzymali. Różne możliwości strategiczne przemknęły mi przez głowę — ofensywa, defensywa i tak dalej, ale wreszcie uznałem za najwłaściwsze zakomenderować: stój. Moi chłopcy zachowali się wspaniale: doskonała postawa, nogi w pozycji, dającej kąt 45 st., na twarzy wyraz odwagi i zaufania do wodza. Zacząłem obserwować przeciwników. Wydawało mi się, iż są bardzo podnieceni: wykrzykiwali, śmieli się, gestykulowali, jednak bez ujawnienia jakichś wojowniczych zamysłów. Ale nagle ustawili się w jedną linję i ruszyli naprzód.
Niech tam — pomyślałem — lepiej umrzeć z honorem, niż ratować się ucieczką, jak tchórze. I zakomenderowałem: Naprzód marsz!
Ruszyliśmy naprzód, zupełnie na to przygotowani, że nieprzyjaciel zacznie do nas mierzyć z łuków. Ale nie, najwidoczniej ma co innego na myśli. — Podstęp wojenny?
Nagle w mózgu mym, podnieconem oczekiwaniem bitwy, zabłysnęło słowo „Teima“. I z całych sił krzyknąłem nieprzyjacielowi: „Teima“. Eskimosi zatrzymali się. Ale nasze podniecenie jest już zbyt wielkie — teraz musi nadejść rozstrzygnięcie, więc biegniemy naprzód, gotowi do walki. Wówczas słyszę okrzyk:
Manik — tu — mi! Manik — tu — mi!
A to brzmi tak jasno, zrozumiale, czytaliśmy bowiem u Mac Clintock’a, że wyraz ten oznacza najserdeczniejsze pozdrowienie Eskimosów. W jednej chwili rzucamy broń i biegniemy ku naszym przyjaciołom z okrzykiem: Manik — tu — mi! Manik — tu — mi!
Krzyczymy wszyscy równocześnie, obejmujemy się, klepiemy po ramieniu i nie wiem doprawdy czy radość była większa po ich stronie, czy po naszej.
Nasi przyjaciele zadziwili mnie w najwyższym stopniu swoim wyglądem. Niedawno opuściliśmy brzydkich, płaskonosych Eskimosów z północnego wybrzeża Grenlandji, a tu trafiliśmy na szczep, którego poszczególni przedstawiciele mogli być nazwani pięknymi. Dwóch z nich było podobnych do indjan, wyglądali tak, jakby byli bohaterami powieści Coopera. Byli dobrej budowy i wysokiego wzrostu. W braterskiem porozumieniu szliśmy do okrętu. Nie mogę twierdzić, żebym doznawał wzniosłego zadowolenia dowódcy armji.
Nasi goście przyjęli zaproszenie na statek z wielką radością. Na pokładzie leżały setki zabitych reniferów — i Eskimosi wytrzeszczali oczy widząc ten zapas mięsa, ale nic nie powiedzieli. Długo staliśmy razem i gwarzyliśmy, śmiejąc się z nimi i żartując. Wtedy szepnął mi Lindström, że należałoby ich czemś ugościć. Naturalnie, zgodziłem się na to i poleciłem mu, aby ugotował kawy i przyniósł sucharów. Zabraliśmy naszych gości na dół, do sali ogólnej — w kajucie widziałbym ich niechętnie, gdyż obawiałem się, że nie będą sami: północno-grenlandzcy Eskimosi znani są bowiem z wielkiego zawszawienia.
Przyniesiono kawę i chleb, ale widocznie tem im nie dogodziłem. Gestami dali poznać, że chętnie by coś wypili i twarze ich się rozpromieniły, gdy podaliśmy im wodę. Każdy z nich wypił cały litr. Ale jeżeli lodowatą wodę woleli od kawy, w takim razie możeby także...
— Hej, Lindström, daj te udźce reniferów, które tam leżą!
Tak, miałem rację, to było coś zupełnie innego niż suchary. Teraz też spostrzegłem, że nie byli tak zupełnie nieuzbrojeni, jakby się zdawało na pierwszy rzut oka. Z za cholewy powyciągali duże, długie noże i mięso z udźców pookrawali i zjedli w nieprawdopodobnie krótkim czasie, pozostawiając tylko kości. Na początku mieliśmy wielkie trudności w porozumieniu się z naszymi gośćmi. Ale później udało się nam wyrazić im chęć nauczenia się słów, oznaczających przedmioty najzwyklejsze, poczem zaczęliśmy się szybko porozumiewać. Eskimosi u nas przenocowali, a nazajutrz powrócili do domu. Zdołaliśmy wytłumaczyć im, że chcielibyśmy kupić od nich wyprawione skóry. Gdy zobaczyli w jaki sposób zabraliśmy się do wyprawiania skór, ujawnili ogromną wesołość, z czego wywnioskowaliśmy, że wyprawianie skór należy pozostawić innym.
Po dwóch dniach ukazali się Eskimosi znowu i przynieśli kilka ładnych skór reniferowych. Wykazali duży spryt handlowy, przynosząc tylko skóry z dużych rogaczy, które dla nich samych nie przedstawiały wielkiej wartości. Ale my zapłaciliśmy im tą samą monetą i daliśmy za każdą sztukę jedną — podkreślam wyraźnie: jedną igłę. Postanowiłem towarzyszyć im w drodze powrotnej, aby zobaczyć jak i gdzie mieszkają. Dali nam do zrozumienia, że nie potrzebują po drodze szukać noclegu, z czego wywnioskowałem, że nie mieszkają zbyt daleko. Nazajutrz wyruszyliśmy o wpół do dwunastej.
Miałem sanie, na których ułożyłem futrzany worek do spania, trochę jedzenia i różnych rzeczy, przez Eskimosów bardzo cenionych. Gości zaprzągłem do sani, a sam założyłem narty i pomknęliśmy szybko w kierunku zachodnim. Eskimosi nie mieli ani nart, ani kanadyjskich śniegowców, ani nic podobnego. Biegli tak dobrze po stwardniałym śniegu, że musiałem porządnie nogi wyciągać, aby im dotrzymać kroku.
Było to dziewiątego października i bardzo wcześnie robiło się ciemno. Dlatego uważałem za wskazane naglić do pośpiechu. Nie wiedziałem jeszcze wówczas, jak obojętną jest rzeczą dla Eskimosa, czy podróżuje za dnia, czy w nocy, w czasie pięknej pogody, czy w najgłębszej mgle, podczas wichury, czy ciszy, albo nawet czy znajdzie się wśród takiej śniegowej nawałnicy gdy człowiek końca nosa swego nie widzi. Dowiedziałem się o tem dopiero później, gdy się z nimi zbliżyłem. O wpół do czwartej zaczęli nam pokazywać, że zbliżamy się do ich siedziby. Ze szczytu jednego wzgórza dostrzegłem na drodze wygodnej, dobrze osłoniętej kilka błyszczących światełek. Było teraz już prawie zupełnie ciemno. Eskimosi wydawali okrzyki radości, dając wyraz zadowoleniu z tego widoku. Małe światełka, ukazujące się na dole, migotały bardzo gościnnie i budziły myśl o cieple i wygodzie, o jedzeniu i piciu, o wszystkiem, co nęci wędrowca w ostrą i mroźną noc zimową.
Gdy zbliżyliśmy się na taką odległość, że można było się porozumiewać wołaniem, moi towarzysze zaczęli wydawać okrzyki, z których uchwyciłem słowo kabluna, tj. biały człowiek. Mieszkańcy tej osady zaczęli się snuć dokoła. Nadzwyczajny był to widok, który teraz przywołuję w pamięci i którego nigdy nie zapomnę. Na pustem polu śnieżnej krainy otoczony byłem gromadą dzikich ludzi, którzy wrzeszczeli jak szaleni, zaglądali mi w oczy, dotykali się mego ubrania, głaskali mnie i poklepywali. Światełka padające z okien lodowych nabierały tonu jasno-zielonkawego od blasków gasnącego słońca. Takie spostrzeżenia mogą być bardzo miłe, ale nie przy dwudziestu stopniach mrozu i przy pustym żołądku. Tęskniłem do ciepłego domu i do ciepłej strawy. Z jednym więc Eskimosem, który mi się najbardziej podobał, poszedłem do jego domu. On i jego rodzina mieszkali razem z drugą rodziną w dużej chacie, w której mieściło się wygodnie ośmiu mieszkańców. Wkrótce po naszym przybyciu zgromadzili się męscy przedstawiciele całej kolonji przy wieczerzy, składającej się z mięsa reniferowego i wody. Trzy całe renifery zjedli tak szybko, jak ja zjadam bułkę z szynką. Eskimosi śmieli się przytem i gwarzyli nieustannie. Żadna kobieta nie brała udziału w tej uczcie. Gdy starałem się wytłumaczyć jak my odnosimy się do naszych kobiet i żonie naszego gospodarza, która pilnowała ognia, podałem kawałek mięsa, Eskimosi wybuchnęli głośnym śmiechem i patrzyli na mnie jak na skończonego głupca. Gdy wreszcie mężczyźni się nasycili, pozwolono zbliżyć się kobietom. Te pozdrowiły mnie swojem Monik — tu — mi! i dotykały mego ciała, potem znikły znowu, nie dostawszy nic do jedzenia. Później jednak uspokoiłem się w tym względzie, gdyż, jak słyszałem, kobiety same myślą o swem pożywieniu i na ich stole równie szybko znika cały upieczony renifer. Koło godziny dziesiątej położyłem się na mojem posłaniu, które rozłożyłem sobie na tapczanie między dwiema rodzinami. Spałem dobrze do rana, chociaż ruch zaczął się nim się rozwidniło. Widziałem, jak Eskimosi odkrywają górną część ciała i leżą nago pod przykryciem skórzanem — aby o świcie brać kąpiel powietrzną.
Doprawdy, bardzo chłodna przyjemność! pomyślałem i zawinąwszy się mocniej w swój worek, ponownie usnąłem. Po południu powróciłem do domu.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Roald Amundsen i tłumacza: anonimowy.