Życie neurastenika/Rozdział I

<<< Dane tekstu >>>
Autor Octave Mirbeau
Tytuł Życie neurastenika
Wydawca LUX
Data wyd. 1924
Druk Rekord
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les 21 jours d'un neurasthénique
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ I.

Latem przyjęte jest udawać się w podróż. Bogaci. szanujący zwyczaje światowe bourgeois, w określonej porze roku porzucają interesy swoje, przyjemności, przyjaciół i jadą, sami nie wiedząc po co, na łono natury. Gazety i czytająca je publiczność inteligentna nazywa to wędrówkami — termin mniej poetyczny, lecz daleko więcej prawdziwy... Ma się rozumieć, nie zawsze bywa przyjemuem podróżować, jednakże trzeba składać tą ofiarę na to, ażeby podtrzymywać swą powagę w oczach przyjaciół, wrogów, sług, dostawców, gdyż podróż wymaga pieniędzy, o one dają wszelkie prerogatywy specjalne.
Zatem ja podróżuję i podróżuję po Pirenejach, co jest dla mnie szczególnie męczące. Najwięcej mi się to niepodoba, że Pireneje są górzyste... A góry są dla mnie symbolem wszechświatowej, nieuleczalnej nudy, ponurej rozpaczy, zabójczej, niezdatnej do oddychania atmosfery, choć tak, jak i drudzy, odczuwam ich potężną, surową poezję... Podobają mi się ich olbrzymie zarysy, zdradliwe oświetlenie... Lecz jednocześnie to mnie przeraża... Zdaje mi się, że pejzaże śmierci powinny wyobrażać góry i góry, w rodzaju tych, które teraz widzę przed sobą. Być może dla tego to wielu kocha je...
Szczególną właściwością miasta, w którem się znajduję i „cudną, idyliczną piękność“ którego opiewał podstępny niemiec Baedecker, polega na em, że to nie jest miasto. Miasta wogóle składają się z ulic, domów i mieszkańców. Lecz w X., niema ani ulic, ani domów, ani mieszkańców miejscowych, są tylko hotele... siedemdziesiąt pięć ogromnych hoteli, podobnych do koszar, i dom dla obłąkanych, zbudowane w jednej bezgranicznej linji w głębi ciemnego, mglistego wąwozu, gdzie przepływa, niewielki potok... Kilka willi rozrzuconych na zboczach... i na dnie jamy znajduje się źródło ciepłej wody, które było znane jeszcze rzymianom... tak... rzymianom... Oto i wszystko. Z przodu góra, wysoka i ponura, z tyła góra ponura i wysoka... Naprawo góra, u stóp której drzemie jezioro, na lewo znów góra i drugie jezioro... A nieba niema!.. Ciężkie ołowiane chmury wiszą nad górami...
W X. wszystkie siedemdziesiąt pięć hoteli przepełnione podróżnymi. Z wielkiemi trudnościami; udało mi się nareszcie znaleść pokój. Są tu anglicy, niemcy, hiszpanie, rosjanie, a nawet i francuzi. Wszyscy ci ludzie przyjechali tu zupełnie nie po to, ażeby się leczyć na choroby wątroby, skóry lub żołądka..... przyjechali dla swojej przyjemności!..
Wszyscy ci ludzie są obrzydliwi i odznaczają się tą szczególną potwornością, która właściwa jest miejscom kuracyjnym. Rzadko kiedy zaledwie w tłumie tych tłustych masek i olbrzymich brzuchów błyśnie piękna twarzyczka, zgrabna figurka. Nawet dzieci mają wygląd małych starców. Taki widok jest bardzo smutny, gdyż służy za dowód wyradzania się sfer burżuazyjnych.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
Pozostaje mi tylko przedstawić państwu niektórych przyjaciół moich, niektóre osoby, z któremi spotykam się tu codziennie. Jedne z nich są śmieszne, inne wstrętne. Wiem, że powiecie o mnie: „oto jegomość, który ma dziwne znajomości“, lecz mam jeszcze i innych znajomych, o których nigdy nie mówię, gdyż bardzo ich kocham. Dla tego proszę was, drodzy czytelnicy, i was, cnotliwe czytelniczki, nie stosujcie do mnie znanego przysłowia: „powiedz, z kim przestajesz“... Gdyż ja wcale nie przyjaźnię się z temi osobami, o których chcę opowiedzieć wam mało pouczające historyjki... Spotykam się tylko z niemi, i dla waszej rozrywki, jak i dla swojej własnej, Zapisuję każde spotkanie.

Dziś rano, naprzykład, wychodząc z bufetu zobaczyłem mego przyjaciela, Roberta Hagmana, w kostjumie porannym bez najmniejszego zarzutu. Udałem zaraz, że interesuję się bardzo manewrami stróża, który pod pretekstem polewania alei platanowej, czerpał rądelkiem wodę ze strumienia i rozlewał ją po ziemi... Ażeby dać przyjacielowi memu czas do odejścia, zacząłem nawet rozmawiać ze stróżem o dziwnym aparacie jego, lecz Robert Hagman zauważył mnie.
Szybko podszedł i wyciągnął do mnie obiedwie ręce w białych skórkowych rękawiczkach.
— Jakto, to ty?.. Co tu robisz?..
Nie lubię rozmawiać o swoich niedomaganiach. Dlatego też i odrzekłem:
— Spaceruję... A ty?..
— O, ja przyjechałem się leczyć... Doktór przysłał mnie tu... Coś się tam zepsuło...
Rozmowa przybrała charakter banalny, przyczem Robert nie omieszkał opowiedzieć mi swoich wrażeń i po co właściwie tu przyjechał...
— Wstaję o dziesiątej godzinie, — mówił... Spaceruję w parku przy źródle... Spotykam się to z tym to z drugim... skarżymy się jeden drugiemu na nudy krytykujemy tualety... Do śniadania czas przechodzi niespostrzeżenie... Po śniadaniu partja pockera u Gastona... O piątej godzinie Kasyno... gra w backarat... stawki po cztery sous, bank rodzinny... obiad... znów Kasyno... Oto i wszystko... Na drugi dzień to samo.. Niekiedy malutkie intermedjum z jaką bądź Laisą z Tuluzy lub Fryną z Bordeaux... Uwierzysz, że ten wysławiany zakład, w którym leczą wszelkie możebne choroby nie wywiera na mnie żadnego skutku.. Zupełnie się nie poprawiłem.... Wszystkie te gorące wody to jedno kłamstwo...
Pociągnął nosem powietrze i rzeki:
— Znów ten zapach!.. Czujesz? To straszne.
Zapach hiposulfurum szedł od źródła i rozchodził się po alei platanów...
Mój przyjaciel ciągnął dalej:
— Pachnie... jak Boga kocham pachnie... tak,jak u markizy...
I roześmiał się głośno...
— Wyobraź sobie... razu pewnego... markiza de Tourbreit i ja mieliśmy jeść obiad w restauracji... Pamiętasz markizę... wysoką blondynkę, z którą żyłem dwa lata? Nie?... Nie pamiętasz... Lecz, dróg, przyjacielu, cały Paryż wie o tem.
— Kto była ta markiza? Spytałem...
— Bardzo szykowna kobieta... mój drogi... Była praczkę w Concarneau, a potem, nie pamiętam już jak, została markizą, i to jeszcze markizą Tourbreit. I jaka mądra, żebyś wiedział!.. A więc, zamiast tego, żeby zjeść obiad w restauracji, jak to było umówione, markizie zachciało się jeść obiad u siebie... Dobrze!.. Pojechaliśmy do niej... Lecz tylko weszliśmy do przedpokoju, gdy poczuliśmy duszący zapach. „Mój Boże!.. zawołała markiza: znów... Nigdy nie oduczę od tego mojej matki!!.. I rozgniewana poszła do kuchni. Szanowna mama gotowała tam zupę z kapusty...
— Nie chcę, żebyś gotowała zupę z kapusty. Dwadzieścia razy mówiłam ci, że to zatruwa powietrze... A żeby ze mną przyjechał nie kochanek, a kto bądź inny, cobym zrobiła z takim zapachem?!.. I zwróciwszy się do mnie dodała: można pomyśleć, że tu stał cały pułk kirasjerów...
Zamyślił się przy tem wspomnieniu... i westchnął:
— A mimo to była to szykowna kobieta...
Potem dodał:
— Zapach ten przypomina mi zupę mamy Tourbreit.
— Wspomnienie markizy powinno ci ułatwić znoszenie jego... rzekłem i podałem mu rękę.
— No, bądź zdrów... Przeszkodziłem ci...
— Zaczekaj, zaczekaj!., zawołał Robert.
Lecz ja skoczyłem na trawnik i zniknąłem za grubym pniem drzewa.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Octave Mirbeau i tłumacza: anonimowy.