[87]
Życzenia
Myśl z „Hellady“ Shelleya.
SHELLEY
Would I were a winged cloud
Of a tempest swift and loud
I
Gdybym ja był obłokiem lotnym,
pary morskiej duchem wilgotnym,
i gdyby poprzez błękitne sfery
niosły mnie własne pióra i stery —
o, nie leciałbym tam, gdzie poranny wiew,
napełniając żagle okrętów i mew,
będzie ze mnie girlandy świetliste snuć,
i przemieni mnie w chatę, w gołębia i łódź,
ani leciałbym tam, gdzie słońca żar,
sprawiający pożogę obłocznych chmar,
we włosy nasypie mi iskier tysiące,
a każda iskra jak małe słońce;
o, nie igrałbym z wiatrem, i świtem, i zmierzchem,
po szczytach drzew nie cwałowałbym wierzchem,
nie rozwijałbym się pod stopami księżyca,
ani zamglonym patrzałbym okiem
w jeziorne odbicie własnego lica,
gdybym był obłokiem...
[88]
Ale zwarłbym się w granatowy kłąb,
żyłkowany zarysem przyszłych grzmotów,
na czole wieniec deszczowych splotów,
w uszach spirale powietrznych trąb,
i dotarłbym do krwawej rubieży,
gdzie sępy dziobią ciała żołnierzy,
gdzie skała na skale, i w ogniach leży
Sierra Guadarrama.
Słyszysz ponad przepaścią chór
z minuty na minutę rosnących chmur?
To błyskawicowe eskadry!
Jak bolid czarny, gdy runie na dół,
tak ja wirem burzy i ścianą gradu
zagrodziłbym drogę na Madryt!
II
Gdybym ja był
strugą czystą,
z ziemi wybuchłą, światłem pienistą —
o, nie skakałbym pośród śliskich skał,
ani w słońcu cały aż do dna drżał,
ani bym się błoniem kwiecistym wił,
ani mój tęczowy kiełkowałby ił,
ale rozlałbym się w szeroką, szeroką rzekę,
i popłynął przez wąwozy, gdzie dym
zasnuwa las jak po strzale piorunu,
i z cichym westchnieniem zebrałbym
łzy sierot i wdów Irunu...
[89]
Potem obróciłbym wodne oczy
na łańcuch szczytów, na zygzak zboczy.
Hej, tam w górze, pod skalną drzazgą,
wianek pikiet czy orle gniazdo?
A w dole — pancerny chrząszcz zębaty
czy tank, zakuty w żelazne płaty?
Trzeba mi nurt w jeden obszar zebrać:
to bitwa!
Wówczas powierzchnią srebra
odzwierciedliłbym atak bystry,
spojrzenia luf, pocisków świsty,
i przedarcie się przez kolczasty drut,
i pod czołg granatu śmiertelny rzut,
a potem odwrót, ogień i pościg,
w pomroce boru świecące kości
i pni barykady; w ostatniej scenie,
w łachmanach koszul, w strzępach onuc:
strzelają! — nad nimi samolot jak owad.
I wiedziałbym: to milicja ludowa,
i będąc rzeką nie mógłbym pomóc.
Jak więc tę krwi bohaterskiej barwę
na burzliwych falach do kraju nieść mi?
Chyba z własnych brzegów sitowia narwę
i uczynię lutnię dla nowej pieśni;
chyba wieżą stanę: niech fala najwyższa
omyje wały, okopy i zgliszcza,
i spazmując wybuchami pian,
dalej, dalej, pod San Sebastian,
gdzie leniwy bród, gdzie warowny gród,
z garstką ofiarnych dla obrony.
I potoczę masy wezbranych wód,
gniewem i krwią rozpłomieniony!
[90]III
Gdybym był górą stromą,
ze wszystkich stron widomą —
nic turystom, zbrojnym w lornetkę i pled,
na mój kamienny wspinać się grzbiet,
nie poetom zaglądać w mój mglisty krater,
i nie wolno zdejmować mnie aparatem,
ale Wam,
Obrońcy wolności,
Waszym grzmiącym bateriom
najdogodniejsze pozycje
na skłonie moich bark!
Daleka perspektywa
na ruchy nieprzyjacielskiej armii,
dobra osłona —
chmur gęstwa,
i myśl, co
ogniem
odwagi
karmi:
nadzieja zwycięstwa!
Pisane na dzień przed zajęciem
San Sebastian przez wojska rewolty
Warszawa, 1936 r.