Utwory poetyckie/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Lucjan Szenwald
Tytuł Utwory poetyckie
Wydawca Spółdzielnia Wydawnicza „Książka”
Data wyd. 1946
Druk Zakłady Graficzne „Książka”
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron
LUCJAN SZENWALD
UTWORY
POETYCKIE
Słowo wstępne:
ST. R. DOBROWOLSKI, S. POLLAK i WŁ. BIEŃKOWSKI[1]
KSIĄŻKA
1946
Okładkę projektował
STEFAN BERNACIŃSKI
SPÓŁDZIELNIA WYDAWNICZA „KSIĄŻKA” WARSZAWA
ODDZIAŁ W ŁODZI

ZAKŁADY GRAFICZNE „KSIĄŻKA” ŁÓDŹ — D-06494





UTWORY MŁODZIEŃCZE
Warszawa


Hej! Dźwignęło się słońce, rozwaliło chmury
i miażdży gniewną stopą blade tarcze dachów;
zadygotał pod ciosem wąż oślepłych ulic,
samochody frunęły w panicznym przestrachu.

Parowozy pędzące srebrną perspektywą
stanęły, w lśniące zęby zwalone kułakiem,
wykrzywiły się gwizdem, garścią jasnych rakiet,
i padły zionąc ogniem i opokę ryjąc.

Pierwszy to raz potoków słonecznych ulewa
kuła trotuar z siłą żelaznego młota,
dźwigała w chmury niby elektryczny lewar,
i toczyła, kręciła jak motor ze złota.

Zgnębione, płaskie nosy balkonów bezradnych
ustąpiły pokornie z powietrznej kolumny.
Szyby wklęsły w głąb komnat i na meble spadły,
wparte słupem ogromnym, płomienistym, szumnym.

Zawrotne leje kręcił żar w spalonym gruncie.
nasypywał je ludźmi niby much flotyllą,
przywalał niby głazem, miotał złote uncje
i przegryzał, potężnych kłów zjeżając milion.

Pada zgniecione miasto płaską taflą ulic,
płaszczony, rozpłatany sunie domów kontur.

Materia w sztywnych brylach gniewnie lawiruje
i ściele się pokotem w płytkich spadach gontów.

O, Wisło, wryj się falą w rozpalone piaski,
rozlej się po muskułach i po tętnic supłach.
O, zalej, zniszcz stolicy wizerunek płaski
i pokaż mi Warszawę piękną i wypukłą!

Skamander, 1925 r.


Infekcja


Idiotyczne obłoki toną w żółtej pianie,
Sączonej przez niezdrowe niepogody usta.
Stado nad cienkim lotem niewyraźnych tkanin
na lepkich linach liści sine lotki huśta.

Przeraźliwe jezioro gęste jest jak smoła
i bulgoce miotając zielone wyziewy,
i lękliwie oddycha, kiedy ptak zawoła —
a gdy zaskrzeczy słońca krąg złocistoplewy,

chowa się za wymioty przesyconej toni
i bluzga ropną cieczą spod zamglonej gazy.
Roztacza się jak rana, której wieczny womit
jest czarną strzałą śmierci i ogniem zarazy.

Ptaki długie i sine, żarłoczne bakterie
żują ropne pokłady i plenią się butnie,
wydrążają skrzydłami dna bagnisty teren
i topią w żółtym szlamie komary i kłótnie.

Dzioby ich mocne, groźne — kryją w czarnym błysku
lęk sinych piór i zapach zieleni jeziora,
zagiętym ostrzem kują chorobliwe liście,
brązowe niby kora, czerwone jak koral.

Liście — potrójne, lotne ceratowe strzępy;
kontury wibrujące; rozpalone cienie,

owiane cichym lotem ciem, sfinksowym szeptem,
liniami opętania — i owym milczeniem,

co za chwilę wybuchnie w rozbujane wycie,
rozchlasta szarym wiosłem brud jeziornej rzęsy
i w szalonym zawrocie, śmiertelnym skowycie
zanurzy w duszne wary i do dna zatrzęsie.

Te krzyki opętańców wędrują przez topiel
i tłuką się po fali chcąc się z niej wydostać,
a potem pną się w górę, pływają po ropie,
i zarażają niebo jak czerwona krosta.

Wariaci — męczennicy. Uduszeni w parze,
torturowane matki i chłopcy nieżywi,
mają potem tak żółte, tak spokojne twarze,
jak zgnilizna, co trądem ciała ich wykrzywi.

Skamander, 1925 r.


Garnek


W półgorączkowym stanie, w bezsennym szaleństwie
pijane uderzenia rozsadzają czaszkę,
rozpalony mózg wzbiera, nierozumem pieni się
i głodny, wbija w miazgi war — godzin dwanaście.

Zimna tarcza zegara dzieli go na płaty
i wirując zahacza o kości czołowe,
rozcina oczodoły i krwawe ochłapy
rzuca na cień płynący, wschody fioletowe.

O, wtedy chłodną nogi, lodowate ręce
rozkładają nad głową wieczorową bladość.
A gdy wolniej puls bije, to wścieklej, goręcej
płynie mózg, by fioletem w konchy uszne zadąć.

Chwile gonią i dzwonią monotonnym deszczem,
wlewaj ą się w arterie, rozszerzają płuca,
pod kolanami wilki wiją się i łechczą,
wielka czkawka wszechświata siennikiem podrzuca.

Lasy, liście i liany, palmy i paprocie,
to szept. To nieskończoność las dziewiczy zwęgla,
czarne odciski łażą po drewnianym złocie,
srebrne daktylotypie spod lekkiego pędzla.

Z łożyska do łożyska płyną oceany,
moreny zatapiają swe grzebienie czarne,

ogień łączy się z glebą, a błękit z wodami,
glob kipi i bulgoce jak prażony garnek.

Glob tańczy w atmosferze jak w łupinie jądro,
wymiotuje płomieniem przez wulkanów ślepie,
jest siłą i jest gniewem, przemiennością mądrą,
i jest mózgiem skaczącym w pękniętym czerepie.

Skamander, 1925 r.


Kasa


W nieruchomych wybłyskach metalowych klamek,
oślepłymi oczami wbita w szarą nicość,
ponuro waży w dłoniach zaciśnięty zamek,
opatrzony żelazną gwiazdą — tajemnicą.

Bonanse meksykańskie, Tagi, Kalifornie
płyną wrącym strumieniem w hebanowe muszle;
i wypełnia się skrzynia, pęcznieje potwornie
i — jeszcze jedna kropla — a pęknie i buchnie.

Daremnie jęczy, wyje, skowyczy i skomli,
że połknięty kwadrylion dusi ją i gniecie,
prosi o włamywacza, żeby ją uwolnił
i diamentowym nożem czarną ranę przeciął.

Daremnie krew puszczają purpurowe diabły,
krew czarną i spienioną, warczącą boleśnie —
w czerepie zahuczały tysiączne kowadła!
Hej! Czerep rozbić! Czerep! — Bo padnie i zdechnie.

W bezwładny przesyt walą okrwawione młoty!
Hej! Wymioty złociste! Metalowa flegma!
Błyskiem w zbielałe oczy! W uszy kołowroty!
Skrzydeł jej! Niech wyrzyga i niech wichry przegna!

Pęd w szyby! Rozsadzone przezroczyste błony.
Pęd w szyby! Już w powietrzu, na ogromnych torach.

Na zenicie migocą monety zielone,
a wśród monet steruje srebrny księżyc — dolar.

Rozniosły czarne pudło wichry i tajfuny
i już wiatr porankowy po pustkowiu hasał.
gdy coś pękło i brzękło, uderzyło w struny:
eksplodowało słońce — wielką światła kasą — — —

Skamander, 1926 r.


Bunt


Płatami ząb żelazny skorupę ziemi zdziera,
zawzięcie klin stalowy dodziera się do trzew.
Jak wszy ruchliwe stado gryziemy ziemski czerep,
nożami tniemy ciało, ciągniemy ciepłą krew.

Za mało kuć żelazo, za mało kruszyć granit,
za mało pławić złoto, lać cynk i topić brąz.
Do silnych bąbli ziemi przyssani pijawkami,
płyniemy kałużami odpływających słońc.

Kłosami strzela ziemia. Słodkiego pełne
zamieciom chylą głowy, w powietrza toną plusk.
Smakuje orna skiba, wilgotna, tłusta, czarna;
tulimy usta blade do kłosów bladych ust.

A noce — sine czaty. Obleśna gęba mlaska,
gdy z wiadra nieba ścieka pienisty, mleczny sok.
Słodyczą gwiezdnych kałuż upiorna spływa łaska,
oblepia słodkim tynkiem nerwowy czkawki tok.

O, dosyć tej słodyczy, o dosyć, dosyć, dosyć!
Jak muchy brzęczą serca złapane w lepką sieć.
Palącą, gorzką cieczą nabrzmiałe wargi zrosić!
Lancetem przeciąć wrzód i nożami piersi drzeć!

Przepalającą lawą otchłanne gardła zalać!
wytargać każdy nerw i wyszarpać każdy fibr!

O ból wołamy, chmury, przepaście, oceany!
Wołamy serc młotami, wodospadami krwi.

Ostrzami najeżone po niebie chmury łażą
kalecząc się o blachy przepołowionych łun.
Ulewo kul zawrotna — załoskocz w twarz cmentarzom!
Płomiennych gwoździ deszczu — wichurą na nas luń!

Niech nam zielona trwoga rozdzwoni dreszczem zęby,
niech krwawe oczodoły w przepastny gruchną lej.
Umarłych ze słodyczy niech pian zachłysną kłęby —
szkieletom żywych, śmierci, żywiołu życie wlej!

Bo jeśli oddech krótki, a ziemia jest bezkresna,
bo jeśli trzeba wiecznie i ssać i gryźć i żuć,
po wodzie i po niebie porozwlekamy niesmak
i tchem — eteru krople pozamieniamy w żółć.

I może się zbuntuje zatruta żółcią ziemia,
rozbabrze się wulkanem, szczeliną przerżnie brzuch
potrzaska dumnie karki, zawyje po korzeniach,
zagwiżdże w nozdrza wichrem, rozdmucha kości w puch.

I nic. Skłębiona czeluść w błękitny runie wiszar.
Pustynny będzie wieczór. Dalekie gwiazdy. Sierp.
Na wodzie cisza trupia. W powietrzu martwa cisza
W zaświaty idzie słońce, bolesnych pełne szczerb.

Skamander, 1925 r.


Pieśń o powodzi


Po szerokiej Ameryce tętnią i dudnią
rozchlapane popławy jezior, bagien i rzek.
Akordami C-moll grzmi rozlewne preludium,
burzą wyje śpiew piany, bije bulgot i brzęk.

Idą fal zbuntowanych zwycięskie pochody,
szmaragdowym sztandarem zamiatają piach z dna!
Wyrzucone w grzmot salw, luną w lej płaty wody,
ostry wiatr dymy piany, jako salw dymy, gna!

Czarny bunt białe fale przed gniew swój zapozwał;
czarny łowca rzemienie ściągnął w żył sinych kłąb
i ze smyczy, jak psy, spuścił wściekły wodozwał,
na sto pięter obłędnych, tysiąc tęcz, milion trąb!

Przez przepaście gna w cwał stado panter i Niagar,
kiedy skok — złomy arkad, kiedy rozpęd — to pion.
Drżące Andy za czub chwyta srebrny huragan,
że pękają, kamienne, jak topiący się dzwon.

Z fundamentem rwie dom i kołysze nam otchłań,
płyną miasta żelazne, z hukiem walą się w wir,
ludzi lęk wabi w loch, chłonie toń wrącym kotłem,
młyny ramion drą kołbań, sine zęby żrą żwir.

Któraś pierwsza o dno wiotkie ciało otarła
i rzuciła się naprzód wichrem szumów i bryzg,

muskularna jak koń, ciemna falo Ontaria,
(grzywa, kark, pierś, kopyta — ogień, orkan i błysk!)

jeśli tabun twych sióstr w zawierusze kawalkad
dumne fabryki pognie, domy, tumy, tor, mur,
jeśliś groźna jak tur, i nie fala, lecz walka,
włącz mnie, włącz, o zawrotna, w twój kołowrót i chór!

Ścisnę kark twój okrakiem i z pieśnią na wargach
chyży lot twój rozognię bosą muzyką pięt.
Tratuj, targaj i niszcz, a gdy zniszczysz i stargasz,
piramidę rozlewną nad Ameryką spiętrz!

Zakołuje nad lądem, jak wiatr, błędny wampir,
zawiruje błonami, zaszeleści jak cień,
potem spadnie jak głaz, i we mgle wodnych fanfar
zadmie krwią w trombon z brązu, kiedy pęknie od brzmień.

Wtedy groźne szaleństwem, jak tłum korybantek,
buchną fale na przestrzeń, parte pulsem stu serc:
wstanie siwy Pacyfik i siny Atlantyk,
będzie woda i niebo, będzie cisza i śmierć.

Wiadomości Literackie, 1927 r.


Śpiew złodziejski
Władysławowi Broniewskiemu w odpowiedzi na „Nike”

W dali burzy się dziki
na ulicy dnie tli się
Rozcinają nas krzyki
zamieniamy się — cisi —


płomień,
mgła.
konań,
w szkła.


Skowyt kundli się cicho
ochrypł dawno pijusa
Pod teatrem zdycha
z płuc zatrutych wyrzuca


urwał,
śpiew.
kurwa,
krew.


Co ci życie rwie? Powiedz, stara!
Czy arszenik, jodyna, ług?
Kto cię, za co, tak surowo ukarał?
Czy ten śmieszny potworek — Bóg?


Przylepiło się do nas
wszystkich epok, wieków
Będziem wiecznie konać
i hołotą będziem mleko


błoto
i lat.
hołotą
ssać.


Wiosłujemy po nocnej
w brudnej pianie się nurza
Nożom ostrym i mocnym
znamy wielką jak burza


czerni,
łódź.
wierni,
chuć.


My nie wiemy o morzu idei,
my nie chcemy odmienionych słońc.
My pragniemy tylko nowe widzieć,
tylko dławić, pławić, rżnąć.

Tylko deptać i łamać szkielety,
tylko chwytać i brać — głodny cień.
Dziko rzężąc kąsamy kobiety,
jadowita noc kąsa dzień.

Głos nasz świszczę jak starczy piszczel,
gdy na kości warczy ostrze pił.
Siły naszej wystarczy, by zniszczyć,
by zbudować, nie starczy nam sił.

Może jest gdzieś weselsze słońce,
lecz nie dla nas płonący świat.
Nam potrzeba ciemności, ciemności...
myśmy burza, i deszcz, i wiatr...

Kwadryga, 1927 r.


OKRES POSZUKIWAŃ
Portret młodzieńca


Tłumnie wychodzą z westibulu goście.
Dozorcy senni,
przynoszą mi herbatę, koc i pościel:
szumiący siennik.
Po salonach przeciąga mroźny wiew północny:
błękitna pustosz!
Jesteśmy senni: ty, monarcha nocy,
i ja — twój kustosz.
Otwieram flakon, w płuca wdycham eter,
i mgły się kleją
do szyb kwiecistych. Czekaj, włożę sweter,
bo dreszcz mnie przejął...
Ta makabryczna galeria obrazów
jest oranżerią
zlodowaciałą, kolorowych gazów
zamarłą prerią.
Tu śmierć. Tu blade, bezcielesne dłonie
tańczą z klarnetem.
Umarły światła, tylko jedno płonie
przed twym portretem.
Przed twym portretem w ramach czarnych, wąskich
(passe-partout srebrne)
Światło rozlewa się w kałużach grząskich,
przez które przebrnę.

I światło wsącza się w twą nikłą cerę.
Twych oczu ołów,
jak przetopiony w błyszczącą literę,
lśni z oczodołów.
Myślę, że drgnęła twoja dumna głowa,
wargi spalone
tylko drżą; słyszę sercem twoje słowa
niewymówione.
Po co tłumaczysz się? Ja znam dokładnie
ten słodki nałóg,
płynący z głębin, których nie odgadnie
potęga nauk.
Ja wierzę, ja rozumiem, ja nie żądam
rejestru przeżyć.
Fale ku strasznym zaniosły cię lądom!
Pozwól mi wierzyć!
Ja sam to wszystko wyrażę i powiem:
im słuchać rozkaż!
Toś ty, pod wonnym uśpiony listowiem,
wymyślił rozkosz
tak wielką, że pokrewna jest rozpaczy,
i odtąd płonąc
szedłeś drogami, które pożar znaczy,
po ziemi wionąc.
Palcami błądzić po wypukłych domach
piersi kobiecych,
w zatoki wpływać; czaić się w załomach,
pełnych obietnic. —
To nie zabiło straszliwego głodu!
Wśród tylu kobiet,
pięknych, rozumnych, kochających, młodych,
ni jeden obiekt
tej fantastycznej nie dał ci rozkoszy,
bez której marłeś.

Więc, oplątany stosem srebrnych koszul
sam się pożarłeś!
Teraz w galerii portretów zastygłych,
w lodowej pustce,
krew twoja marznie w krystalicznych igłach
na białej chustce.

Kwadryga, 1929 r.



Rewolucjonistka


Pędzą powietrzem rozjuszone chmury,
niosące burzę i księżyc. Wicher stentorowy
napełnia kłębami mgły cmentarne mury
i w porfirową katedrę wypręża się mgła.
Szumi rzeka,
szumią latarnie,
szumią drzewa nad grobami,
szumią trawy pod stopami,
szumią deszcze, i gwiazdy płaczą na wysokości
i włosami złotymi opadają łagodnie na serca nieme,
niosące burzę i księżyc. Wicher stentorowy
przelata szczytami katedry
płacząc,
i na zwał darni, i na mgły zwalisko
sypie wał miesięcznego szkła.

Pochylcie głowy!
Przed wami na katafalku,
w skłębionych świateł rzece,
leżą bezwładne i ciche
zwłoki kobiece.

Blady stalaktyt lodu,
ułamany lekko u sklepień.
Kropla jeziornej wody,
lśniąca na stepie dalekim.


Promień najbledszej gwiazdy,
położony na pałce, przegięty.
Jej czoło to księżyc, kołem na poły
rozcięty!
Jej usta to luna, to lumen, to łuna,
to kolumna purpury, na warg dwoje złamana,
w dwa grona złożona, szalona piołunem,
czerwona całując, wyssana ustami.

To ust rozcałowanych ruczaj po czole się wije,
i gra, błękitnieje, i usta zalewa.
Oplata jej skroń, i powieki, i brwi jej,
i tętni, i wzbiera, i grzmi, i wylewa.
I błękit obłędny na krew się przemienia,
i kipi, i bulgoce, i rozjusza się, i rozwichrza.
Piersi dwie, jak dwie męki, i dwie radości, i dwa olśnienia,
dwie noce, i dwie moce, jedna prędsza, druga cichsza.
I rozkosz najstraszliwsza i podobna do huraganu,
do malstromu, do oceanu, rozbieganego pianą i paniką,
rozrywanego
grzmiącą organiką,
rytmiką, gamiką
wstrząsanego.

Chmur potęgi
tułów o tułów trą z tępym szelestem
wydzierając piorun z pomiętych przepon,
i drzew tułowy,
rozwalone w konarów podniebne zasięgi,
wylatują z chmur, w bazaltowy mur krzepną,
i ramiona żałobne, ścięte do połowy,
tragicznym gestem
zawieszają nad tonią mgły.
Pochylcie głowy!

Pochylcie głowy!
Półmrok wygina się
w półkrąg szeroki.
Przed wami na katafalku
kobiece zwłoki.

Blask je dokoła jak wyspę opłynął,
deszcz rozdzwania je muzyką kropel.
Nad wezgłowiem majaczy we mgle
kamienny profil.

Uwieńczone łopotem bander,
czoło o wiatr zastygły wsparła.
Owinięto ją w płaszcz, i w wichurę, i w szkarłat,
w sztandar!

Bo w zamieci i w płaszczu, i w czerwieni, i w gniewie,
na barykady parła z karabinem w garści!
Za nią bruk nie tętnił, huragan nie wiał,
tylko ludzie szli od żelaza twardsi.

Armaty końmi ciągnięte ciężko,
najeżone śmiercią, w otchłannych płucach
przelewały krew, gdy, jak Moru cielsko,
gnała w dymie, ulicą, we krwi — Rewolucja!

W ustach nieulękłych, twardych, groźnych
taka zaparła się walki żądza,
wola, i sił taki zwał, taki rozmach,
taka zawziętość, i taka mądrość;

z oczu, co szły niby stal szeleszcząc,
taki głód zaskowyczał upiorem,
że glob się zatrząsł w podziemnych dreszczach,
i chrapnął grzmot, i wystrzelił piorun.


Jak niszcząc wali się wylew Ontaria
kolumną stall po niwach Ameryki
zatapiając ląd: tak szedł Proletariat.

O Piękna, i ty wolałaś w szereg iść,
I lecieć na bój, i przewodzić armii,
i hymny śpiewać, i krew całować,
i chorych karmić, i martwych chować,
i rany leczyć, i śmierci przeczyć,
i śmierć przynosić, i wieści nosić,
i biec po trupach, i wiać po polach,
i w sidła wabić — i w kępie osin,
samotna, wroga spotkać i polec!

O Piękna!
O Wielka!
O Niezwyciężona!
Ze czcią całujemy włos twój płowy.
Niech nad tym grobem nawet męskie oko
zaszkli się łzą.
Bracia, pochylcie głowy,
podajcie dłonie!

W naszych sercach grzmi radość odległych zwycięstw,
jej serce nie bije więcej.
My wiarę w ludzką moc oddamy chyba z życiem,
jej serce nie żyje więcej!

Ale z jej łona poczęty,
pod sercem noszony,
piersią wykarmiony
syn
z gwiazdą
płomienną
na czole,

kiedy dorośnie,
bagnetem najeży karabin,
i będzie wolał polec
śpiewając
rewolucyjny
hymn,
niż zdradzić!
Stanie w szeregu z nami,
zbrojny, do marszu gotowy,
pieśnią do walki poderwan,
i runiemy zwartymi kolumnami
na świat zawalony ścierwem!
Podnieście głowy!

Jesteśmy lawina światła, której ogrom wulkany przepiętrza
i miłością słońce przewyższa.
Jesteśmy wolność,
i zwal, i szał, i szczęścia wystrzał!
Jesteśmy lawina światła, zaczajona w granatowych zakamarkach,
wisząca na krawędzi przepaści, której dno pieni srebrny wodospad.
Lawina czekająca na piorun, aby sfrunąć z wapiennych arkad,
przepaść gruzem zawalić po brzeg, wypchnąć zdrój i na świat wydostać.

Że kaskada człowieczej radości bucha z krwi rozszalałych kaskad,
że pożarem płoną włosy nasze, że bunt zęby nienawiścią wykręca,

temu wyście winni, Demony, których brudne, złocone ręce
wysyłają po nasze głowy żołnierzy w mundurach i kaskach.

Szturmujcie w mur naszych serc taranami zawrotnych tortur
po stokroć — i po stokroć powleczcie na śmierć,
i po stokroć, i po stokroć! strąćcie
w pustkę katakumb —
— podobne ptakom,
wylecą słupy jasności i rozepchną portal!

Najrozpaczliwszych katorg
konstruujcie żelazne kręgi, niech armaty odszczekają pogrom —
— wstaniemy!
Wstaniemy, jak ocean, jak olbrzym, jak ogrom,
i zwalimy w ruiny zator!

Zatłuczemy kolbami bestię,
której kadłub czarny i zimny
drogę do szczęścia grodzi.

Moc truchleje, bo Miłość się rodzi:
bracia, do mnie! Na wieczny chrzest jej
śpiewajmy hymny.

Kwadryga, 1929 r.



Ku czci filologa
I

On nie był marnotrawcą.
Jeśli napęd żywy,
których kości przenika i w płucach gromadzi
powietrze, do złocistej porównam oliwy,
a ciało wielokształtne — do przestronnej kadzi:
on nie rozpryskał płynu bezcennego wokół,
świat myśli mając w sercu, a świat rzeczy w oku,
szedł naprzód korytarzem krętym i niejasnym,
a kędy przeszedł, trawa kwitnęła i jaskry.

Początkiem było może kilka cichych liter...
(O, świateł w antykwami chorobliwy półton!)
...kilka liter, powiadam, nad stronicą żółtą
zbłękitniałych, nim w słowo spłyną jednolite,
i brzmień architekturą skute doskonałą,
odkryją dziwne dale w greckim słowie: „naos“.

Czy chłopiec wielkooki, pochylony czołem
nad splątanymi wodnic łodygami pisma,
wciągał w nozdrza ich zapach? Czy na oczów żary
wilgotne, białe płatki kładły nenufary,
i nurzając płonący mózg w rozkosznym chłodzie
płynęły po tym ogniu, jak po rzece łodzie?


Tak i pierwsze przeciągłe z Homerem rozmowy —
pamiętasz, profesorze? Te dziwne parowy,
leśne i mokradlane, z paprociami na dnie,
te bagna, torfowiska, zasadzki, zapadnie,
te drogi powikłane (nikt ich nie uprości!),
którymi się dochodzi do starożytności?

Z Odyseuszem płynąć na powiewnej tratwie
po morzu, kiedy fale fioletowe warczą,
a siły nikną, nie wiadomo już, czy starczą,
i krzepnie wiatr, tak płynąć, o powiedz, czy łatwiej,
niż w trawie się rozkładać, na fistule z trzciny
świstać pasterskie śpiewki, runo golić owcom,
i zalecając smagłym dyskrecję jałowcom
ściągać z Amaryllidy hojny dar rozkoszy?
Lub marchwinami zdobić pełen sera koszyk?
Lub płoszyć kuropatwy z zielonej wikliny?
Lub twarz nastawiać, kiedy ciepły wieje zefir,
i sielankowe ziele jadać, i pić kefir?


II

Profesorze! Tyś nie był marnotrawcą czasu.
O kilometr zstąpiwszy pod powierzchnię morza,
i wśród próchniejącego znalazłszy się lasu,
próchna się nie uląkłeś, lecz z pomocą noża
drzewa obłupywałeś z zewnętrznej skorupy,
powstałej pod bandażem, a zaschłej jak strupy,
i pokazując światu żywą miazgę wnętrza,
wchodziłeś tam, gdzie fala biła najgorętsza,
golfstrom historii, słabe miażdżący skafandry;
prąd ognia; w nim zielone płyną salamandry!


Nieraz, nieraz oczami do ust twych przykuty,
mierzyłem rytm oddechu na sceniczne pauzy,
które twój akcentował głos; a zwiastun pauzy,
dzwonek, jak ostry łyk mi smakował cykuty.
Kochałem cię, o Starcze, przyprószony prochem,
za to, że tak kochałeś Grecję, którą kocham!
Olbrzymich, dawnych ludzi wywiodłeś z podziemi;
jeżeli byli głusi, ciemni, albo niemi,
dałeś każdemu skrawek własnego języka,
w puste piersi własnego serca kładłeś kawał,
i takcś po kolei serce swe rozdawał,
aż rana ci została, i się nie zamyka...
Aż próżnia ci została: ot pusta komora!
Serce twoje jest w Grecji, a w piersi go nie ma
głowa twoja jest w Grecji: rękami obiema
podparta, jak olbrzymi leży gdzieś monument...

Obok niej bez pomnika strzaskany postument
i przedpotopowego kręgosłup potwora.

Kwadryga, 1930 r.



Kuchnia mojej matki
Zbigniewowi Uniłowskiemu  —
bez którego nigdy by nie powstała
— pracę tę poświęcam.
Introdukcja

Podziemnym korytarzem, labiryntem krętym
schodzi się w lej, głęboki na dwadzieścia pięter,
aż na dno, zawilcami porośnięte.

Wśród kwiatów usiąść trzeba; potem czekać długo,
aż światło się zapali niebieskawą smugą
i odsłoni po lewej stronie przepaść drugą.

Wtedy schylić się nad nią. Przepaść ta porywa
w dół głową: oczy zamknąć, wyprostować nogi!
Nie schodzi się tamtędy, lecz po prostu spływa.

I ciało zstępujące sen ogarnia błogi,
sen, który wypoczynkiem jest, do dalszej drogi
przygotowaniem, winem i kąpielą.
Zaśnij,
i śpij tak dwie godziny!
Elektrycznym wstrząsem
wyrwany z ołowianych uścisków narkozy,
budzisz się w słońcu, które kochasz. Pniami dziąseł
smakujesz wiatr poranny i stóp zwinnych płoży

kierujesz przez śnieżyste hiacyntów zwały
ku ścieżce, którą drzewa słońcu odebrały,
Idź tędy! Zaprowadzi cię w końcu ta ścieżka
do przestronnego domu, w którym nikt nie mieszka,
a jednak światło życia w pokojach się pali!
Przejdziesz przez drzwi błyszczące, wykute ze stali
na dziedziniec, oblany zapachem ogrodów;
potem lotna galeria oświetlonych schodów,
podestów marmurowych, mosiężnych balustrad,
potem mała rotunda, zatopiona w lustrach,
w powierzchniach, w nachyleniach, w tłumie kolumn jońskich,
wśród których błądzą lekkie zielone stoliki,
na nich leżą czasopism pogniecionych pliki
i wielkie popielniczki w kształcie czaszek końskich,
Tę salę miniesz, potem jeszcze jedną salę,
i staniesz przed szerokim kamiennym portalem.


Pierwsze przejście przez kuchnię

Stąd już się wchodzi w lśniących kafli białą otchłań,
potrzaskaną przez suche błyskawice blachy.
Powietrzem płyną gęste, wilgotne zapachy,
idące od roztworów, gotowanych w kotłach.
Brzęk pokryw, roztańczonych nad kipielą słoną!
Syk, jakby ukręcono kurki stu syfonom!
Tak męczy się ocean, uwięziony w kranie.
Rury drgają kurczowo i rzężą jak krtanie,
lecz aby było widniej w atmosferze mglistej,
doprowadzają z góry strumień wody czystej.

Para wciska się wszędzie. Drżącymi kroplami
osiada na matowych rękojeściach noży,
w miednice ścieka, w kubłach wodę mnoży.
śniedzią pokrywa mosiądz, aluminium plam
i takimi chmurami pod pułap się smuży,

że wszystko to podobne jest do jakiejś burzy,
nietutejszym dąbrowom grożącej pogrzebem,
w podziemnych okolicach, pod podziemnym niebem.


Komentarz pierwszy: krajobraz podziemia

Srebrzyste rozpadliny, luetyczne krzaki,
wielkie, mętne jeziora, trzcin umarłych kępy,
dna, po których księżyce łażą jak robaki.

Stawidła z młynem, który mglę kraje na strzępy;
grzyby wielkości dębów: łeb takiego grzyba
pełny jest jam, do których nie łatwe dostępy!

W rozkroczach drzew mieszkają ośmiornice chyba!
W dolinach rośnie kaszka, pomornik i piołun,
nad strumieniami tataraków jest siedziba.

Czarnoziem, pomieszany z wapnem i popiołem,
rodzi same drapieżne lub smutne rośliny.


Drugie przejście przez kuchnię

A teraz patrz! W odmętach szmaragdowej śliny
rozluźniają się łodyg poplątane węzły,
i pod naciskiem nożów, które w nich ugrzęzły,
pękają złote supły i zielone liny,
rozdzielają się włókna, i spomiędzy włókien
wypływa sok żywotny, zwany krwią roślinną;
wre przez sekundę — potem ścieka wąską rynną
i pada na posadzkę z głuchym łzawym hukiem.

Czyja podstępna pasja pod ostrza gilotyn
oddala ten przepyszny podsłoneczny ogród?
Czyja ręka szperała pod każdym wykrotem,
sięgała po nasturcje, gwałciła winograd,

nad trawnikiem rozpięty w najśpiewniejsze linie?
Kto z iglastej urody obdarł wszystkie pinie?
Kto konwalie podebrał i śnieżystym snopem
rzucił w ogromny garnek z tańczącym ukropem?

Korzenie, które z gleby, jak z wielkiej cysterny,
ciągnęły mineralnych soli rzeźki napój,
tutaj stają się niczym: — najpierw ciężki topór
obdziera je ze skóry i przekrawa na pół,
potem ołowiany młot przezwycięża opór
tkanek, rozbija naczyń rysunek misterny,
wreszcie młynek przemienia w białą i brunatną
miazgę to, co przed chwilą miało kształt i miano.
Ach, kiedy noże maszyn pneumatycznych natną
młody pęd sosny i ze środka wydostaną
najpiękniejsze żywiczne krople, kiedy z łez tych,
wypłakanych przez drzewo w kryształowy flakon,
filtry wyciągną wonną treść — to rozpacz taką
jakież potrafią oddać patetyczne gesty?

A liście — patrz! — te same, które w słońcu mokrym
poranka żeglowały na powietrza fali
źródlanej, a każdy był jak zielony okręt
i w szkle błękitnym rosą płomienną się palił —
leżą oto w pierzastych naręczach pod piętą
prasy. Te, których szorstki pocałunek leczył
oparzelizny, skórę boleśnie napiętą
wypogadzając — teraz, ukropem zalane,
marszczą się w pęcherzyki, pełne chorej cieczy.
Jakiż balsam zasklepi liścia gorzką ranę,
kiedy zielone siostry — lekarki poległy?

Tymczasem piec z platyny i szkarłatnej cegły,
z ciężkim westchnieniem czarną otworzywszy czeluść,
czeka ładunku, który ma do środka przeleźć.
Więc najpierw arcykuchcik zanurza retortę,

w której kipią czeremchy, prane kwasem tortur,
potem idą peonie, za nimi konwalie,
słonecznych pól emulsje, wietrznych łąk emalie;
w końcu olbrzymia blacha wędruje do wnętrza,
na której róż podartych wonny stos się spiętrza.

Na wierzchu martwe kwiaty, a pod spodem bryły
węgla, które też kiedyś roślinami były.
Tak organizmów starych spopielone kości
niweczą ciała pięknych efebów — z zazdrości!


Komentarz drugi: pochodzenie węgla

Przechodzisz. Pod ciosami stóp kamienne płyty
głucho dźwięczą. Spostrzegłeś i stajesz jak wryty:

Stado bawołów, które w południowym znoju
przez brazylijski pampas gna do wodopoju,
że aż cholera trzęsie terenem równiny,
że aż jęczą w podstawach górskie połoniny, —
to stado, skrwawionymi palcami od przodu
pochwyciwszy za rogi, ogromna dłoń głodu
przenosi tu — i ostrych pił bezsennej warcie,
sforze haków i siekier rzuca na rozdarcie!
Obok czeka błyszczący świeżą stalą tartak,
w podwójne zęby strojna mosiężna wiertarka.
Zmielą te zęby konia i warchlaka zmielą,
odgryzą wielogłowy łeb rodzeństwu cieląt,
zetrą w proch ich przedśmiertne szlochy i rzężenia,
poszarpią na sekundy ich ostatnie tchnienia,
a iżby nie znalazły ciszy poza grobem,
wydrą z nich serce, płuca, pęcherz i wątrobę.

Dokądkolwiek się zwrócisz, poprzez gęstą parę
widzisz przekrwione, wielkie, słodkie oczy saren,

martwe słowiki, smukłe zajęcze tułowie,
mające krwi kałuże własnej za wezgłowie.
Transmisyjna maszyna w toku wartkim szarpie
myszy z mojego biurka i z akwarium karpie,
a na krysztale kona księżycowy denat,
mój kot, nocny wirtuoz miłosnych serenad.

Ból ściska mnie za serce i podchodzi wyżej,
do gardła. O! Bo nawet mój szlachetny wyżeł,
filut, łowca, filozof, najlepszy towarzysz,
leży — poćwiartowany. O czymże tak gwarzysz,
psie drogi, z przepiórkami bez głów i bez skrzydeł?
Tak samo tyś je kiedyś zapędzał do sideł,
a teraz śmierć, okrutny i wszechwładny lekarz,
położyła cię we krwi — i więcej nie szczekasz.


Komentarz trzeci: nagrobek psa

Tu leży ten, co zawsze lubił leżeć w słońcu
i kłów kłapaniem płoszyć natarczywe muchy.
Żył jak na psa przystoi, a że umarł w końcu,
winien jest temu autor i złośliwe duchy.
Zawsze dostawał dobrą i obfitą strawę,
niejedną z panem swoim przetrzymał wyprawę,
sztuki czynił przedziwne i skakał przez parkan —
aż hycel go pochwycił na hyclowski arkan,
udusił, wypaproszył, wymoczył i spulchnił,
i tajemnie dostarczył do podziemnej kuchni.

Tam, gdy już nań spadały przeznaczeń tarany,
przez pana swego z objęć zniszczenia wyrwany,
w koszyku na powierzchnię ziemską przewieziony,
jest zabalsamowany i tu pogrzebiony.
Requiescat in pace! Pobożny pielgrzymie,
módl się krótko — i ruszaj dalej, w Boże imię!


Epilog

Krwią szorowanych kafli rozprażona otchłań
na pożegnanie w jeden wielki akord blachy
uderza! Podskakują pokrywy na kotłach,
piły, sierpy, siekiery zwiększają rozmachy —
wychodzimy! Te same oświetlone stopnie
migocą pod stopami (serce w piersiach wali!),
przechodzimy przez halę oszkloną, i z hall
na powietrze!

Potężne uderzenia słońca
prasują asfalt, który wydaje się topnieć!
Szczebiot ptaków dobiega z dalekiego końca
ścieżki. Oddech obłoków, ziemi głośne tętno,
puls drzew, stukot dzięcioła, brzęczenie komarów,
składają się na światła rytmikę namiętną.

W tył zwrot! Ostatnie — jedno — spojrzenie — na parów!

Roztopionego żwiru ławica podpływa
pod fundamenty domu, który jak parowiec
dymi z czterech kominów i mglisty pokrowiec
rzuca na rzekę, która toczy się, leniwa.

Z daleka, nie wiadomo skąd, nadpływa podmuch
wiatru, lecz wnosić można z jego słonej woni,
że wykąpał się w morskich pumeksach i odmach,
zanim tu przywędrował. Wiatr ten puchy goni,
zerwane z anemonu wyprężonych łodyg,
jest to słaby wiatr. Niechaj siedem wiatrów młodych,
rozcinaczy chmur, bratu na pomoc przyfrunie,
niechaj zamącą niebios niezgłębionych pychę!

Tu-u-u! Dreszcz przechodzi nagły po traw bujnym runie,

trzeszczą konary, zefir przemienia się w wicher,
a wicher, opisawszy piruet spiralny,
przechodzi w burzę, w chmurę, w huragan nawalny,
i kołując powietrza świetlistym ogromem,
zatapia ląd — wraz z rzeką, ogrodem i domem.

Wiadomości Literackie, 1931 r.



Do uświadomionej robotnicy

(Canzona)


Jak lubię patrzeć z okna,
gdy w mgłami świt omyty
wychodzisz z węzłem sił porannych w sobie!
Pada twój lotny krok na
różowiejące płyty
i twarz się twoja śmieje w słonecznym zasobie.
Lecz drobne ręce obie,
całowane wietrzykiem,
nie mają czasu na to,
by powionąć zapłatą
fali powietrznej, która żegna cię z okrzykiem.
Bo w dali, nad domami,
czernieje komin, smuga dymu błękit plami.

Już poważnieją oczy
i uśmiech z twarzy znika,
na chwilę się pojawia, kiedy swoich witasz.
Już jesteś tam, już tłoczy
mozół pierś robotnika,
i tylko głuchy szum snuje się przez korytarz.
Widzę cię znów, gdy czytasz,
wsparta o starte krosna,
tekst pogniecionej kartki.
Jest przerwa. Umilkł wartki

tok lśniących maszyn. Za oknami płynie wiosna.
Niedoczytane słowa
rosną w olbrzymie myśli, w oczach rośnie głowa.

I oto sfruwa z lic twa
zaduma. Plan obronny
dojrzał. Zwołujesz ludzi, z miedzią głos kojarzysz.
Pył włókien, krzyk zwierzchnictwa,
pot czół i godzin tonny
rzucasz na jedną szalę, w drugiej — walkę ważysz.
Niejeden cię towarzysz
słucha z zapartym tchnieniem,
słowa z twych warg wyrywa,
jakby to była żywa
kaskada ziaren, skośnym przeszyta promieniem.
Kropla twej mocy padła
nawet w tych, którym serca chodzą jak wahadła.

O, nigdy nie zapomnę
tej chwili, gdyście razem
strajk rozpoczęli, który dziś w pieśniach się sławi!
Oczy miałaś ogromne
i radując wyrazem
tej drobnej twarzy, którą piegów mgiełka rdzawi,
wołałaś: „Nic nie zdławi
mas jednolitej siły!“
Zmierzchu iskra czerwona
padła ci na ramiona,
gdy pod oknem, na które pająki schodziły,
narady wiodłaś z braćmi.
Krąży papieros... to zajarzy się, to zaćmi...


Łódź, gdy jej odjąć stery,
wpada we wir i ginie,
inaczej strajk, co w tonie własnym wodzów rodzi.
Przez dni dwadzieścia cztery
trzymał się na głębinie
ten okręt robotniczy w pogwizdach powodzi.
Tyś była sterem łodzi!
Gdy ciebie dłoń zdradziecka
wydarła oczom bratnim,
gdy uśmiechem ostatnim
żegnałaś strajk — to jakby kto żegnał trup dziecka.
Lecz natychmiast za wiosła
chwyciło dwieście rąk: łódź dalej się poniosła.

Dzisiaj w powietrzu brzmi nasz
śpiew bólu i wyzwania,
jeszcze na wpół pod ziemią mieszkamy, jak krety.
Lecz ty już przypominasz,
choć krata patrzeć wzbrania,
te inne, wolne, piękne, zwycięskie kobiety!
Traktory i lawety,
kule, serca i kłosy
historii okrąg kręcą.
Gdzie jesteś ty, z dziewczęcą
twarzą, którą najprostsze okalają włosy?
Czy w mrocznych celach Wronek,
czy w Płocku brzmi twojego głosu jasny dzwonek?

Choć nieraz dłoń wzniesiona trafia na żelazo,
rośnie i wzrośnie w końcu
siła, która pozwoli przywrócić cię słońcu.

Lewar, 1935 r.



Ballada o trzech rzezimieszkach


Wieją kędziory zielonych wiech —
W durnia gra rzezimieszków trzech.
U wierzbowych podcieni
Siedli na łukach korzeni,
W wachlarze kart wpatrzeni.

Na końcu nosa liliowy smark —
Papieros w kącie zaciętych warg.
Tępa, złowroga gromada;
Kamrat kamrata bada —
W powietrzu czai się zdrada.

Nie drgnie powieka, rozmowę skuł
Posępny grymas kamiennych skuł:
Tylko dotyk się plącze,
Tylko drapieżne i rącze
Palce biegają w gorączce.

Karty! Karty! Ostatni kier —
Nożem z talii dobędzie skier,
Błyskawicą zakręci.
Grają — ciemni, zawzięci;
Grają — wciąż bez pamięci.


Dziecko szło w koszulinie do pięt,
W łapeńkach niosło irysu pręt:
Wstał starszy gracz — i siłą
Koszulę odebrał miłą.
Nagie do wioski wróciło.

Szła dziewczyna łąkami na skos,
Na wargach słońce, na włosach wrzos;
Wstał drugi, bez rzęs dziobaty,
Obciął majchrem i włosy, i kwiaty,
We łzach wróciła do chaty.

Wśród szeptu sitowia starzec szedł,
Zbożową miał brodę, zgięty grzbiet;
Gracz trzeci tę brodę sędziwą
Namotał na dłoń jak przędziwo,
O pień rozbił głowę siwą.

Wieją kędziory wierzbowych wiech —
W durnia gra rzezimieszków trzech,
Siedli na łukach korzeni
W wachlarze kart wpatrzeni,
A zmierzch już korę czerwieni.

Na końcu nosa liliowy smark,
Papieros w kącie zaciętych warg;
Tępa złowroga gromada.
Kamrat kamrata bada,
A już noc się ku nim podkrada.

Nie drgnie powieka, rozmowę skuł
Posępny wyraz kamiennych skuł;
Tylko drapieżne i rącze,
Palce biegają w gorączce,
A już księżyc wśród kart się plącze.


Rozchylając pętle nadbrzeżnych łóz,
Przybył czwarty, pod pachą harmonię niósł.
„Patrzcie — powiada — ukradłem“
I cicho szedł nad mokradłem
Pod srebrnym nocy zwierciadłem.

Pochylił się, zagrał: tonów gwałt
Wybucha z czarnych, skórzanych fałd:
Oto z arki skórzanej wylazły
Potwory bez twarzy i nazwy;
Na klawiszach połysk psiej gwiazdy.

Grający kołysze się, nagle z chmur
W trójkąt runął, w taneczny dur,
W rozwianie, w falban rozsnucie,
W furkotanie przy każdym podrzucie,
W wirowanie z iskrami przy bucie.

Stopy tańca unosi łagodny skłon;
Kaskadami oddycha akordeon,
Płyną radosne łodzie
Po szerokiej i smutnej wodzie,
Płaczącej rybami na spodzie.

Wolniej szemrze po perłach strumień rąk,
Pod palcami pęka nabrzmiały strąk;
Jest rosa w gasnących ogniach;
Jest woń w konających melodiach:
Jest w niebie milczący zodiak.

Wieją, wieją włosy liściastych wiech,
Patrzy w dal rzezimieszków trzech,
W zadumie pogrążeni,
Siedzą na łukach korzeni
U wierzbowych podcieni.


Na końcu nosa liliowy smark;
Papieros w kącie zaciętych warg;
Siedzą — sztywni i cisi —
W powietrzu chłodnym wisi
Nie ton już, lecz pojęk mysi.

I starszy wstał i podrapał się w łeb,
I mówi: „Człowiek już dawno skrzepły
A serce jak w lufie kula;
Byle melodia rozczula;
Na diabła mi była koszula“.

Drugi wstał i powiada tak:
„Nie wiem, wódki czy klepki mi brak.
Skąd ten dziwny, wariacko wesoły
Zachwyt z rozpaczą na-poły?
Chcę być mały i chodzić do szkoły“!

Trzeci nic nie rzekł, postąpił o krok,
Podniósł kamień, cisnął go w mrok,
I trwał tak milczący, ponury,
Podobny do martwej figury
Z ręką wzniesioną do góry.



Rower
(na tle prawdziwego zdarzenia)
I

Lekkim szarpnięciem sznurka budzę bezdźwięczny ranek.
Oczom odsłania się chata w rozchyleniu szronowych firanek;
na krokwiach soplami mróz.
W zlodowaciały śmietnik zatknięto rękojeść wideł,
a wiatr na niziutkim progu ze śnieżnych gwiazd piramidę
o zmianie nocnej wzniósł.

Oto pierwszy słoneczny promień kruszących się dotknął ścianek
i na łysej głowie komina bladych iskier położył wianek,
w skrzypiącą przeniknął sień:

Zaczynają świergotać wróble; gwiżdże pierwsza poranna kolejka.
Chata oczy sklejonych okien przeciera, a jeszcze się lęka
spojrzeć w otwarty dzień.


Nagle w sieni barchanu szmer i wiader dzwoniąca próżnia:
gospodyni! zaspana! w śnieg! — i ciepłem dłoni rozluźnia
zmarznięte zawiasy studni: wodo płyń!

Już dzień! Pan Breje siadł w betach, na twarzy ma uśmiech niemądry,
skrobie się w kark, a Franek wytyka głowę spod kołdry,
tyłkiem wierci na łożu z skrzyń!

Więc dzień? Alojzy Breje nogawice pospiesznie wciąga,
gospodyni rozpala szczapy, a Franek, syn tych obojga,
parska mydłem, wybijając takt.

Od kipiącego czajnika idą mgły kolorowe,
a Franek wywleka z sieni wielki błyszczący rower,
schodzi na podmiejski trakt
i w siodło — i nacisk
na migocący pedał!
To nie szum lotnych racic,
to nie srebrna torpeda,

ale dwie gwiazdy — dwie osie
w zawiei szprych — i dalej,
po kostce, po szosie,
od Wilanowa do Alej!

Zawrotnie — telegraf —
gałkami w dzwon — dojrzał!
Śniegowe allegro!
Blask w oczy! Wiatr w nozdrza!

Tych krzaków — czy armie
w panicznej ucieczce?
Krwi młodej alarmie!
Rwij skronie! grzmij wiecznie!


I pochylony do przodu, z drżącymi nerwowo wargami,
nieruchomieje w siodle, a słońce we włos potargany
nitki mu plącze złote. O, usłyszał turkot kolejki,
dłoń odjął od szyi roweru — błyskawiczny skurcz palców — trzymał
uczepiony pociągu — pod stopą czuje wir pedałów — i lekki,
swobodny — daje się nieść — z przymkniętymi łagodnie oczyma,
i uśmiecha się, jakby jaskółki śpiewały mu z wszystkich kalenic:
szaleniec!


II

Kiedy się ma dziewiętnaście lat —
dziewiętnaście lat — i nic poza tym —
to się jest z wichurą za-pan-brat,
a ząb-za-ząb z siwiejącym światem:
miły jest wodnych nawałnic gwałt
piersiom, zanim je ból wysuszył,
a uśmiech lęgnie się w dołkach fałd,
gdy powietrze gwiżdże koło uszu!

Kiedy się ma dziewiętnaście lat
i poza tym nic — to łeb uwiera
na karku, jak wśrubowana w gnat
rozżarzona gruszka bessemera:
wziąć by tak dźwignię, oskard, pion,
i kuć, i wiązać podniebne schody —
a tylko ten otulony w szron
pęd ci pozostał, wichrze młody!

Kiedy się ma dziewiętnaście lat,
wrażliwość bywa subtelną kliszą,

na której pozostawiają ślad
niewidzialne cienie owadzich pięt,
nad którą wklęsłe zwierciadła wiszą
świetląc gołębia, kota i kwiat;
— ale śruby żelaznej skręt
kruszy odbity zwiewnie świat
— i tylko w dal niepowstrzymany pęd
przejmuje serce najsłodszą ciszą.


III

A kiedy z podmuchem ciepłym nastały wiosenne roztopy,
para od ziemi szła — gałęzie nabrały prostoty
rzewnej; wschodziła ruń i już na dobre się wzmogła,
zaśpiewał szczygieł, i gil, i trznadel, i makolągwa.
Wtedy złaknionym uchem wchłaniając tumult ptasi,
czując powietrza gorycz — Franek zakochał się w Jasi,
w Jasi co żyła przy moście i cerę miała jak jaśmin.
Wkrótce związała się nić i doszło do wyjaśnień.
Odtąd już nie chodzili z kompanią i z gitarą,
ale nieskromną młodość powierzali wiosennym katarom,
żabom, gliniankom, niebu; przez światy łąk wędrowali
trzymając się mocno wpół, po kolana w mokrej konwalii.
Ach, jak drażniło to płótno, co im rozdzielało ramiona!
Jak cicho patrzyła się Jaśka, szczęśliwa, oszołomiona,
świetlana od łez; jeszcze akord warg — nim do domu dojdzie.
A raz zaczepił ich drab i Franek dał mu po mordzie.
A raz w błocie znaleźli pieniądz i poszli do cytrynowego kina.
Najchętniej spotykali się w lesie, gdzie mech się pod stopą ugina,

gdzie szumią nawoływania wśród drzew:
„Hop, hop, Franuś!“
„Jestem“.
— i tylko zazdrosne krzaki nakrywały ich gwarnym szelestem.
A w dzień, w niedzielny dzień, kiedy dachy są kolorowe,
Franek zajeżdżał po Jankę, brał ją ze sobą na rower,
przecinali tor;
ona krzyczała podskakując na siodle;
a potem wsłuchani w wiatr i w kół monotonną melodię,
w zawody szli z autem
rechoczącym sygnały,
a kundle obdarte
im w ślad naszczekiwały.

W wybojach i szczerbach
trzęsło radosne łkanie!
Dygotał telegraf
i ciskał w nich gałkami.

A Franek do maszyn
to taki jest inżynier,
że blaski tłumaczy
na ruchu rytm w maszynie;

a rower mu w palcach,
jest łowem nawijanym,
na szprych cichy falset
i gum akompaniament.

„Ech!“ — woła Franek przez ramię — „tylko bucika nie umocz,

patrz, jaka ziemia wilgotna!“ — na to Jaśka oburącz
objęła go pod pachy i śmieje, zaśmiewa się w siodle,
i tylko by chciała ręką dzwonek przekręcać ciągle.


IV

Za rogatką miejską, po wklęsłej żuławie,
dwa szemrzące cienie brodzą ja żurawie.
Północ księżycowo zdwaja ich istnienie:
dwa cienie w powietrzu i u stóp dwa cienie.

 — — — — —
„Ja ci, Jaśka, wyznam szczerze,
z ręką tu — i powiem wprost ci,
że ja ci, Jaśka, nie wierzę,
kiedy gadasz o miłości.

„Czy to głos ci się tak łamie,
jakby uciekł za horyzont,
czy to, że spoglądasz na mnie,
jak przez szkło, nie mnie tu widząc —

„czy już nie tak mnie całujesz,
czy do reszty łeb zaćmiłaś —
nie wiem, ale Janko, uwierz —
popiół widzę, a nie miłość“.

 — — — — —
„I ja szczerze powiem, Franuś,
a nie rzucam ci kamienia
— ani ty się na mnie zanoś,
(toś nie mój był? toś mnie nie miał?)

„Ból zatruje słodycz chleba,
kiedy... Marny rozum babi!

Serce mi się krwią oblewa...
Słuchaj Franku — i nie zabij!

„Choć byłeś mi bardzo drogi,
choć radość z tobą jedynie,
rozchodzą się nasze drogi
jako na dłoni dwie linie.

„Wyrosłam — ot, głóg w rozkwicie —
i dojrzałam do małżeństwa,
a to jest na całe życie:
dom — potomstwo — starość czerstwa.

„Ty — jak wicher; tobie dość jest
z niebem pić szumiący toast.
Co z ciebie, Franku, za ojciec?
Dzieciom gwiazdę dałbyś do ust?

„Z tobą szczęśliwa — i na czym
ogień rodzinny rozjarzę?
Za co kupiłbyś mi naczyń?
Czy zamieszkamy w pieczarze?

„O Franku, miłość zostanie
jak na piasku trupek łątki.
Tobie — dal, leśne świstanie,
mnie — bachor, garnki, porządki;

„mnie — Antoni, rudy szwejser
z warsztatów na Mokotowie;
tobie — serce jak najlżejsze
i jak najdłuższe zdrowie!“.
 — — — — — — —
Po zgiętych szuwarach trzaska powiew młody,
rozpraszając czady idące od wody,
glinianka połknęła biały chleb miesiąca
i teraz jaśnieje, świtaniem szumiąca.


V

„Koniec biegom i gwizdom przez zarośla i płoty,
chłopaki,
„idę szukać roboty, idę szukać roboty,
chłopaki!
„Jestem niby to mleko, co je rozpacz skwasiła
w niecce,
„bo mnie moja miła, bo mnie moja miła
nie chce.
„A jeżeli, jak wprzódy, wrócę z płótnem w kieszeni,
chłopaki,
„to nie chodźcie mnie szukać do rodziców, do sieni,
chłopaki...
„Poszukajcie mnie w polu, gdzie pleśniejące płoty
drewniane...
„Hej, nie wrócę ja do was, aże jakiej roboty
dostanę.“

Zatrzepotały gołębie
na chałup kalenicach,
na kominach kamienic:
szaleniec!


VI

Przed fabryk wizyterkami trwał,
w przedsionkach burs, w poczekalniach biur,
z cegieł gazowni zlizywał miał,
o iskrę prosił spawaczy rur.

Wyzłacał sienie, rąbał drwa,
szturmował kantor wytwórni gilz;
był w młynie; był przez tygodnie dwa
posługaczem trupy Czigansky — girls.


Był za Żelazną Bramą; tam
bezrobotni tragarze dawali mu rum;
widział tysiąc żelaznych bram
i oczu ludzkich bolesny tłum;

widelce ostrzył, sprzedawał klej;
malował krzesła; roznosił kwas;
zmajstrował talię kart i z niej
prostytutkom wróżył; aż stało się raz,

że poszedł z jedną — sobie na złość —
i padł na siennik rudy od pcheł
i krzyczał „Jaśka!“ — dziwaczny gość —
niejasne, łkał czy przekleństwa mełł

w dygocących zębach; odtąd krtań
zwężała się (ból podstępny i skryty);
pod czaszką chaos brzęczących zdań,
w skroni żar; w żołądku — stalaktyty.

W garażu, gdzie Franek przedrzemał noc,
na ścianach rosły rabaty pokrzyw;
wciągając na głowę przewiewny koc,
widział własny mózg, od liścia wiotszy;
a na liściu tyle bladych żyłek,
a po żyłkach toczy się kolejka.
a jechać tak — to jest wysiłek.
a myśleć tak — to jest rozpacz wielka,
a ten dom niepotrzebnie się pochyla,
w sam nos całując gazeciarza —
dlaczego gazeciarz wsiadł na motyla,
przecież ma rower, to się zdarza,
tyle girlsów, więc żółta plaża,
a na niej szyny z zielonych szkiełek,
po szkiełkach toczy się kolejka,

a kolejkę prowadzi karzełek,
karzełek na nosie ma szkiełka,
a kolejka to jest dwuszereg
numerowanych miejsc.
Z jednej talii kart taki piękny sklep,
dzień dobry, papo Brejc,
roboty szukam. Wyrzuć na zbity łeb!
Cóżeś tak oklapł?
Jaśka... Zamurowują... Cegła na piersi...
Franek budzi się. Nad nim w binoklach
lekarze dwaj, od aniołów bielsi...


VII

W rozchwiei szronowych firanek, w srebrzącym się wróblim świrze
— chata podmiejska; mróz futrzanym językiem liże
łukowe tafelki szyb;
z sieni wychodzi pan Brejc, przystaje w progu i słucha,
czerwone frędzle szalu wyłażą mu spod kożucha,
na głowie kapelusz jak grzyb;
z dwoma wiadrami ku studni zaspana brnie gospodyni
i staje; słońce staje na krańcu śniegowej pustyni —
w rosnący wsłuchane huk;
szosę przejeżdża furgon z ładunkiem pustych blaszanek;
gospodyni mówi: „Wiesz? tej nocy śnił mi się Franek,
nie wiem czemu — z łyżwami u nóg“.
„Ciszej — powiada pan Brejc — gadatliwa kobieto, ciszej!
Nie wiem, czy i ty słyszysz to, co ja teraz słyszę,
to dzikie tętnienie, dudnienie?
gdyby na białym śniegu pożar wybuchł czerwony,
nie taki by alarm szedł... Czemu, czemu te dzwony
we mnie — i wciąż — szaleniej?


Mróz pęka w gwiazdy szczelin,
młotami światła kuty,
w ten dzień, w niedzielny dzień
w przedsionkach stanął Luty
i nie chciał na dwór wyjść, aż
nie dostał biczem z ognia,
i pomknął — szklany łyżwiarz —
i śnieg z dzwonnicy odwiał.

Ze śpiżu lane kwiaty
huczą w kościelnej wieży;
nie wierzy mur szczerbaty,
okrąglak drzew nie wierzy
(pod wapnem śnieżnych bieleń
wspominający zieleń)
— że to niedzielny dzień
— że to weselny dzień.

Przed kruchtą ciżba szara
w na twarz wciśniętych czapach.
Gdy z nozdrzy świszczę para,
miły jest potu zapach,
dobrze się wcisnąć bodaj
w sam gąszcz i spać jak chrabąszcz.
Hej, pali się tej młodej,
że w taki dzień chce za mąż!

A Luty — szklisty Luty —
na łyżwach sunie ze świstem,
w telegraficzne druty
uderza pięścią iskier,
kominom chat doskwiera,
w śniegowej lecący trąbie,
a jego srebrna siekiera
choiny przydrożne rąbie.


Kto tam huka po płotach?
Kto w pędzie gałęzie strzyże?
To wicher rogatki dopadł —
ma rower zamiast łyżew,
ma zamiast chmur — czuprynę
i oczy zamiast błyskawic;
zwierając palce sine,
nad kierownicą zawisł:
jak bryła lodowa — nim
na szosę z hukiem runie;
jak ciężar dwudziestu zim,
zgęszczony w jednym piorunie,
ułożył się tuman biały
i wiatr nad głową scichł,
migają skrzypiące pedały
wśród oszronionych szprych,

a cień od roweru pada, i zgina się, i przyklęka!
Na horyzoncie nieśmiały gwizd: to poranna kolejka,
wyłaniający się z dali ledwie brzęczący owad,
który urośnie i przejdzie, niby krępa chmura gradowa.
Nie widząc nic,
prócz dwóch linii tęskniących do siebie, a nie zbiegających się nigdy!
Nie czując nic,
prócz utkwionego w gardle wielkiego palca krzywdy!
Nie wiedząc o tym,
że popękana skóra twarzy
we krwi
— jednym roweru obrotem
miażdżąc lodowe okruchy
— bezwładny, od bólu głuchy —
Franek wjechał na tor.


Słońcu, słońcu naprzeciw
— lećcie, o koła podróżne!
Słońce w źrenice świeci,
w oczodołach gorące żużle.
Po podkładach, po krokwiach
skaczą gumowe opony,
a śnieg jest w słońcu jak pokwiat
czerwienią przyprószony,
postrzępiony wirami,
w cienie błękitne pocięty,
ciemny zielenią mięty.
Nie stłumić, nie stłumić wrażenia,
że mak się pali w lodowej grudzie —
jaki jasny dzień, jaka piękna ziemia!
Skąd się wzięli ci wszyscy ludzie?
Dlaczego brodzą w zielonym sianie
piękne ptaki, szkoda, nie poluj.
Sierpy w iskrach, po co gwizdanie,
o wiele lepiej śmiać się w polu,
tyle snopów, żółto, wesoło,
gdzie jest chór i kto zaczyna,
najpierw wężem, potem wokoło,
koniczyna, koniczyna, koniczyna.
Nie gwizdać, po co, różowa ulica,
sklepy, sklepy, zbudujemy jeszcze,
w każdym sklepie szkarłatny policjant,
proszę, za darmo, zaprasza, bierzcie,
Tyle dzieci, każdemu orzech,
gdzie magiczna latarnia, zaprowadź.
Zorze, zorze, świat cały w zorzach.
Jak strasznie gwiżdżą! za późno
hamować!

Nowa Kwadryga, 1937 r.



Życzenia

Myśl z „Hellady“ Shelleya.

SHELLEY
Would I were a winged cloud

Of a tempest swift and loud
I

Gdybym ja był obłokiem lotnym,
pary morskiej duchem wilgotnym,
i gdyby poprzez błękitne sfery
niosły mnie własne pióra i stery —
o, nie leciałbym tam, gdzie poranny wiew,
napełniając żagle okrętów i mew,
będzie ze mnie girlandy świetliste snuć,
i przemieni mnie w chatę, w gołębia i łódź,
ani leciałbym tam, gdzie słońca żar,
sprawiający pożogę obłocznych chmar,
we włosy nasypie mi iskier tysiące,
a każda iskra jak małe słońce;
o, nie igrałbym z wiatrem, i świtem, i zmierzchem,
po szczytach drzew nie cwałowałbym wierzchem,
nie rozwijałbym się pod stopami księżyca,
ani zamglonym patrzałbym okiem
w jeziorne odbicie własnego lica,
gdybym był obłokiem...


Ale zwarłbym się w granatowy kłąb,
żyłkowany zarysem przyszłych grzmotów,
na czole wieniec deszczowych splotów,
w uszach spirale powietrznych trąb,
i dotarłbym do krwawej rubieży,
gdzie sępy dziobią ciała żołnierzy,
gdzie skała na skale, i w ogniach leży
Sierra Guadarrama.

Słyszysz ponad przepaścią chór
z minuty na minutę rosnących chmur?
To błyskawicowe eskadry!
Jak bolid czarny, gdy runie na dół,
tak ja wirem burzy i ścianą gradu
zagrodziłbym drogę na Madryt!


II

Gdybym ja był
strugą czystą,
z ziemi wybuchłą, światłem pienistą —
o, nie skakałbym pośród śliskich skał,
ani w słońcu cały aż do dna drżał,
ani bym się błoniem kwiecistym wił,
ani mój tęczowy kiełkowałby ił,
ale rozlałbym się w szeroką, szeroką rzekę,
i popłynął przez wąwozy, gdzie dym
zasnuwa las jak po strzale piorunu,
i z cichym westchnieniem zebrałbym
łzy sierot i wdów Irunu...


Potem obróciłbym wodne oczy
na łańcuch szczytów, na zygzak zboczy.
Hej, tam w górze, pod skalną drzazgą,
wianek pikiet czy orle gniazdo?
A w dole — pancerny chrząszcz zębaty
czy tank, zakuty w żelazne płaty?
Trzeba mi nurt w jeden obszar zebrać:
to bitwa!
Wówczas powierzchnią srebra
odzwierciedliłbym atak bystry,
spojrzenia luf, pocisków świsty,
i przedarcie się przez kolczasty drut,
i pod czołg granatu śmiertelny rzut,
a potem odwrót, ogień i pościg,
w pomroce boru świecące kości
i pni barykady; w ostatniej scenie,
w łachmanach koszul, w strzępach onuc:
strzelają! — nad nimi samolot jak owad.
I wiedziałbym: to milicja ludowa,
i będąc rzeką nie mógłbym pomóc.

Jak więc tę krwi bohaterskiej barwę
na burzliwych falach do kraju nieść mi?
Chyba z własnych brzegów sitowia narwę
i uczynię lutnię dla nowej pieśni;
chyba wieżą stanę: niech fala najwyższa
omyje wały, okopy i zgliszcza,
i spazmując wybuchami pian,
dalej, dalej, pod San Sebastian,
gdzie leniwy bród, gdzie warowny gród,
z garstką ofiarnych dla obrony.
I potoczę masy wezbranych wód,
gniewem i krwią rozpłomieniony!


III

Gdybym był górą stromą,
ze wszystkich stron widomą —
nic turystom, zbrojnym w lornetkę i pled,
na mój kamienny wspinać się grzbiet,
nie poetom zaglądać w mój mglisty krater,
i nie wolno zdejmować mnie aparatem,
ale Wam,
Obrońcy wolności,
Waszym grzmiącym bateriom
najdogodniejsze pozycje
na skłonie moich bark!
Daleka perspektywa
na ruchy nieprzyjacielskiej armii,
dobra osłona —
chmur gęstwa,
i myśl, co
ogniem
odwagi
karmi:
nadzieja zwycięstwa!

Pisane na dzień przed zajęciem
San Sebastian przez wojska rewolty

Warszawa, 1936 r.







SCENA PRZY STRUMIENIU
POEMAT



Wstęp


Ode skib, które kąkol pokrył,
od leniwie dzwoniących żyt,
ku dąbrowy głębinom mokrym
zalękniony przekrada się świt.

Miękką łapą przeciąga po gęstwie,
dołem trawa szeleści zwilgła.
W liściach nagle tysiące westchnień,
i już gil, i kukułka, i wilga,

wychylając się z gniazd szczebiocą
o alarmach przeżytych we śnie.
Oto dzień mocuje się z nocą,
i różowo jest, i jest wcześnie.

Oczy, pełne porannych zdumień,
dzika jabłoń przeciera listkiem.
Spojrzał na nią znienacka strumień
źrenicami płynących iskier,

i zakochał się w niej, i objął
szuwarami wpół ukochaną,

gadatliwą uśpił melodią
i opryskał słoneczną pianą.

W takiej chwili jest półcień światłem,
hukiem — odgłos rosnących łodyg.
Bicie serca rękami zatłum
posłuchaj, co mówi ten oddech.


∗             ∗

Kamień padł w rozszeptaną noc,
rozbił ciszę wtargnięciem głuchem.
Nagłym świstem spłoszona noc
kroki świtu złowiła uchem.

Kamień padł z rozognionych rąk,
krzywym lotem gałęzie pociął,
w furkocący rozwinął się krąg,
zaklekotał w szuwarach jak bocian.

Szli o brzasku chłopi po chrust,
kamieniami walili w świerki.
Niósł się w bór z niewesołych ust
śpiew — nie śpiew, chłopski poświst cierpki.

Żar wczorajszy pniaki osmalił,
pod stopami kołysał się teren.
Po litr szczawiu, po garnek malin
chłopi szli przez las tyralierą.


Poruszyły się liście w gniewie,
kołami poszły echa, i nikt chyba dziś nie wie,
prócz wiewiórek, czeszących ogon,
z której strony padł kamień, a z której — huk i ogień.
Nie powiedzą gile i szczygły,
czyje ślady na trawie parowały i stygły.
Długo głuchł po wyrębach wystrzał
i cisza biła z ziemi, wciąż dalsza i wciąż wyższa.
W górze jastrząb cichutko piszczał.

Dymy prochu wiatr porozwleka,
las się zewrze, gałęźmi wrzący.

Szumi las, pachnie las wielkorządcy,
użyźniony kośćmi człowieka.

Czasem pies, przybieżawszy z daleka,
korę drzewną obwącha, drżący,
i przypadłszy do ziemi zaszczeka.

Czasem dziecko z włosami jak płomyk,
czerpiąc dłonią ze strugi żwir,
wypatrując we mchu poziomek,
trafi nagle na smugę krwi.

Takie bitwy się toczą w labiryncie borsuczym,
w borze mrocznym, urocznym, pełnym osin i buczyn.
Tyle pręg jest na grzbiecie, tyle szram na ciemieniu,
ile jagód na krzaku, ile wody w strumieniu.


W cichym śpiewie konwalii tyle szczęku i zgrzytu,
ile pasem czerwonych w delikatnej mgle świtu.
Tyle grzybów trujących na zieleni, na puchu,
ile męki jest w kraju, ile żelaz w łańcuchu.

W borze mrocznym, urocznym, pełnym jemioł i leszczyn,
takie świsty, poświsty, że aż w bukach kość trzeszczy.
A im więcej serc chłopskich w macierzance się spali,
tym kalina dostaje urodziwszych korali.
A im więcej krwi chłopskiej w ciemniejące mchy wsiąka,
tym ostrzejszym zapachem każda leśna tchnie łąka.
A im więcej kamieni w strudze sinej utonie,
tym są mędrsze i starsze łyse dęby na skłonie.

Dajesz zdrowie i siłę, dajesz życia puls, lesie,
komu twoja żywica lekko w nozdrza się niesie.
Dajesz śmierci pieszczotę na posłaniu z traw uschłem,
kogo w twoje ostępy głód zapędzi powrósłem.
Panom wiejesz słodyczą, chłopom szumisz goryczą,
nawet krowy biedackie, omijając cię, ryczą.
Ale w mieście, w zaduchu przepełnionych izb, dziatwa
tęskni, tęskni za lasem —
i w liczbach, jak drzewach, się gmatwa.



Rozdział I


Na krańcu wielkomiejskich dróg,
gdzie głazy szorstkie są i rude,
zsunięta cielskiem na sam róg,
wśród nędznych bud, wśród lichych ruder,
podobna do brudnego czoła,
ciężka, jak miedź roboczych płac,
— czernieje, ocieniając plac,
bezpłatna i powszechna szkoła.

Rogaty, niegościnny dom,
mierzący w chmury z okien mroźnych!

Tam wapno plami każdy złom,
i słychać czas, i kroki woźnych.

Masyw cementu, cegły, szkła
na niebo kładzie się jak mgła.

W gliniastym rozsypisku grud
nie darmo mury te ugrzęzły!

Ku piętrom wznoszą się od wrót
schodowych klatek twarde węzły,

i sążnie izb, i korytarze,
i ławek chór, i podia katedr,
i szaf szerokie, nieme twarze,
i karcer — mroczny, groźny krater,

i gzymsy, i framugi okien
z zieloną wkoło ram wypustką
i czas, mierzony ciężkim krokiem,
i wzniosła myśl, mierzona pustką.

Przez okna właśnie wchodził świt,
jak uzbrojony łomem złodziej,
i w blasku, co na gzymsach kwitł,
wyglądał gmach z kamiennych płyt
nie piękniej — ale trochę młodziej.

Po odrętwiałych grzbietach ław
budziły się stalowe błyski.
Jeszcze nie umilkł chrobot bliski
nocnych pod progiem mysich spraw,
gdy słońce szło przez izbę wpław.

Więc coraz więcej siwych plam
iskrami wpada w kałamarze,
szafy w łagodnym toną żarze,
po ścianach żółty pełznie szlam,
i nawet sina deska ścienna,
pokryta rąk niezdarnych dziełem,
przetarła się, i — jeszcze senna —
błysnęła tarczą linoleum.


W ten zespół tynku, drzazg i żelastw
wbiega cieniutki gwizd i śmiech.
Skąd taki gwar i taki szelest,
tak wiele barw i tyle ech?
Czyżby ptaszęcy żywy sad
nawiedził obumarłe sprzęty?
A może nowy ląd nietknięty,
pełny motyli — oknem wpadł?
Nie ląd, ni sad, nie preria wolna,
nie ptaków śpiew, nie kwiatów szkarłat,
ale obdarta dziatwa szkolna
do izby się z dziedzińca wdarła.
Wloką się, strzępią i furkocą
ojcowskie spodnie, serdak matczyn.
Włosy — jak dzień zmieszany z nocą.
Ławki od werbla rąk dygocą
rytmem nierównym i pokracznym.
Biją o strop skłócone głosy,
plącze się pięt bałagan bosy.
Okna wtórują cienkim szkłem,
po ścianach idzie dreszcz — i wtem:

To nie błyszczący upadł grosz,
zapracowany w pocie czoła,
nie miedziak brzęknął w szklany klosz,
lecz dzwonek zerwał się i woła.
Jak dniówka, jak machorki zioła,
jak majstra nad głowami cień,
dymić zaczyna, jak co dzień,
powszechna i bezpłatna szkoła.


A cóżeś ty, kamienna szkoło, za szkoła,
jeśli w sercu o tobie myśl niewesoła?

A cóżeś ty, drewniana ławo, za ława,
skoroś na łaty gorzkie mało łaskawa?

A któż cię, szkoło ciasna, taką budował,
na jakich to wyrosłaś głodach i kłodach,
że chociaż dosyć miejsca od stóp do pował,
nie pomieścisz ty, szkoło, głów naszych młodych?

Żar słoneczny w południe ciemiona parzy,
kurz osiada na czole, na końcu pióra.
Wysnuwa się, wypływa z twych korytarzy
szara nuda bezdenna, litania bura.

Na pulpitach spłowiałe więdną zeszyty,
rozlewa się atrament kroplą niebieską.
Wyłupiasty jak bulwa, jak pień — poryty,
łysy łeb dyrektorski skrzypi nad deską:

O tym, że orły i że lot,
że pierś, i pióra, i przedmurze,
że wstęgi dróg i flagi flot,
i na obrońców czołach róże,
że węgiel nasz, i Śląsk, i Hel,
i Ukraina w złotych plonach.
Lecz sławiąc piór i skrzydeł biel,
jakoś nie wspomniał nic o szponach.


A cóż ty się, godzino, ciągniesz tak żmudnie,
gdy każdy ton z katedry, jak kamień w studnię?

I po cóż ty, katedro, na śpiew się silisz?
Pamiętamy sto pieśni i obelg tyleż!

A cóż ty, łbie skrzypiący, tak lśnisz z daleka?
Czego piorunem ciskasz z wyżyny żłobu?
Orły nam twoje skąpią chleba i mleka!
Uspokój gromy! Nakarm, odziej nas, obuj!

Mucha krąży po nodze, przy uchu bzyka,
gra pająków słonecznych oczy zachwyca,
Coraz głębszy na ławce ślad scyzoryka.
Wist na zapałki! Dureń i Szubienica!

O, żeby tak te blaski, co cieszą oko,
ułowić i uwięzić w przejrzystym szkliwie!
Na drugim końcu izby, we mgle, wysoko,
łysy łeb dyrektorski pieje fałszywie:

O tym, że hejnał złotych trąb,
że hełm, i hymny, i przymierze,
że symbol, i kwiecisty zrąb,
i wieczność, i graniczne wieże,
jaki ogrodnik chwasty rwał,
i jakie wzrosły laurów tłumy!
Lecz sławiąc rozmaryny chwał
nie wspomniał nic o liliach z gumy.


Chodzą plamy zielone po szarych kartach.
Chodzą oczy znużone po drzwiach zawartych.

Za oknami jedzie wóz z ładunkiem belek,
przy oknie siedzi chłopak z czupryną płową
i nazywa się ten chłopak Andrzej Skobelek,
i spogląda na ten wóz, i kiwa głową.

I do swojego w ławce współtowarzysza
obraca się, długo mu szepcze do ucha.
Naraz robi się w izbie ogromna cisza,
potem uśmiechy, wreszcie śmiech salwą bucha.

Jakie były przyczyny śmiechu i szeptu,
nic wiadomo, i nigdy nikt się nie dowie,
ale chochlik radości znienacka wszedł tu,
urodzony w Skobelka wichrzastej głowie.

Tańczyła dyrektorska linia w podskokach,
lecz było już za późno, bo wszystkie ściany
i progi, parapety, szkła, nawet okap
opanował ten śmiech nieopanowany.

Tak! Trzęsło się fałdziste, spasłe sklepienie,
piec się zaśmiewał, do łez, po same białka,
śmiały się kąty, krokwie, parskały cienie,
aż prysła dyrektorska na iskry pałka.

A kiedy sam ze siebie tumult nacichał,
i wszystko było dreszczem i ciszą białą,
Andrzej Skobelek rzekł do Bogdana Grzycha:
„Ale nam się udało! A-le udało!“


Andrzej i Bogdan! Przyjaciele. Dwa duchy
niepokoju. Czy zmowa tajna ich wiąże?
Bo wspólne mają myśli, wspólne odruchy
i każdy czyn ze wspólnych wypływa dążeń.
Serca nadmiar tętni w nich, a ten rytm głuchy
rozgrzewa kąty karców i karty książek.
Nie ujdzie trzepotliwej, czułej uwadze
źdźbło światła, zaplątane w najgęstszej bladze.

Gdziekolwiek wędrujące palce się kładą,
dłoń z najgłębszych popiołów iskrę wygrzebie.
Bogdan włosy miał ciemne i cerę śniadą,
jasny był Andrzej niby złociste źrebię.
Obaj — przed koleżeńską gwarną gromadą
wyrzucali pomysły, wyższe od siebie,
z piersi, od natłoczenia wzruszeń obrzmiałej:
niemianowani szkoły wodzowie całej.

Z pyłu, z przeciągłych gwizdów, z wiatru, z kamieni
ich młodość nieczesana brała kolory.
Ulicznicy! Bułkami bruku karmieni,
rośli w żywe krzyczące kamieniotwory,
i szli tak, szorstkim słońcem rozpromienieni.
pijąc kropelki światła porami kory.
Głusząc fabrycznych syren melodię grubą
oni byli dzielnicy ryczącą tubą!

Inni kroczą po ścieżce z mchu. Dla nich świat
nieubłaganą miał twarz i łapą burą
nasiona nienawiści do serc im kładł,

i obsypywał żużlem i wyzwisk lurą.
O siniaki! O spodnie z gwiazdami łat,
zdzierane na kolanach razem ze skórą!
Pamiątki wczesnych bójek, świadkowie niemi
pierwszych strąceń na łono potężne ziemi!

Andrzej i Bogdan, w półmrok, zorzą nabiegły,
wsłuchiwali się w długie rozmowy starszych:
o pokoleniach, które w boju poległy,
o strajkach, oblężeniach, głodowych marszach,
o tym, że język mają fabryczne cegły,
i każdy zaśpiewa ci balladę warsztat,
i każdy opowie ci legendę kamień,
ogrzej go tylko piersią i w kwiat go zamień.

I jak płonęły oczy węziej i węziej,
i głowy przysuwały się bliżej, bliżej,
gdy o mrocznych mówiono komnatach więzień
i o płynącej rynną poświacie ryżej.
Jakim kupieniem każdy pulsował mięsień!
A gdy wybuchła pieśń: „Wciąż wyżej wyżej!“
i padło imię, sercom walczących drogie,
w oknie stanęło słońce — szkarłatny ogień.

Takie chwile formują i rzeźbią linie,
takie chwile kształtują serce jak odlew.
Rysy tym rychlej krzepną, im szybciej płynie
zdarzeń wieloskrzydły młyn trzepiąc na odlew.
Każdy cios utrwala się jak w lepkiej glinie.

Choć dawno zapomnieli dziecinnych modlitw,
chociaż wykołysały ich twarde ręce,
Andrzej i Bogdan mieli twarze dziecięce.

Nie wyczytać z pogodnych czół, że o pracę
bili się zmarzłe na kość strzępiąc języki,
nie znać było, że biegnąc przez ludne place,
do zapalniczek sprzedawali kamyki.
Tylko, niby gotowe do lotu race,
w źrenicach migotliwe drżały płomyki,
i pierwszy powiew, który w oczy im wionął,
rozpętał wesołości burzę zieloną:

Teraz, gdy w szkolnej izbie wzbudzony śmiech
przemienił się w przeciągłe rozgłosy ech,
i nad punktów mrowiskiem, nad liter zgrają
pająki światłocienia zwinnie biegają,
żaden głos jedwabistej ciszy nie przedrze,
tylko skrzypi — czy też grzmi — głos na katedrze:

O tym, że banda i że bat,
że bagno, bunt i brud z obory,
że są, na szczęście, okna z krat,
I taran jest, gdy są zatory,
że Boże wesprzyj ziemski tron
i do tych głów oliwy nalej!
A potem zmienił nagle ton
i ciepłym głosem ciągnął dalej:


„Powodowani troską, że szkolny rok
swój blask ostatni jutro liczy,
mimo w czerepach waszych rosnący mrok,
mimo wasz wicher buntowniczy,
słuchajcie: przebaczamy opór i błąd,
i taka nasza święta wola,
aby jutro, skoro świt, ruszyła stąd
wycieczka do Srebrnego Pola.

„I jeszcze to zapiszcie w niemytych łbach:
na przyszły rok, nim dmuchnie jesień,
żelazne ramię rygla zamknie ten gmach,
a was ministra dłoń przeniesie
na tamten kraniec miasta i z czterech szkół
jeden dom nauki uczyni,
wspólnym blaskiem ogarnie miliony czół,
niby latarnia morska w Gdyni.

„Daleka droga wiedzie w światłości chram,
szlak prawdy zawsze mgłą zasnuty.
Więc wińcie nóg swych małość, gdy przyjdzie wam
siedmiomilowe wdziewać buty.
Wiem, że to będzie trudno dla wielu: mróz
nadgryzie rąk, pył płuca zniszczy.
Ale gdy winnic pańskich plon będzie rósł
i wstanie budżet od gór wyższy,
gdy cierpliwością swoją wzmożecie stan
opancerzenia przeciw burzy,
czyż godzi się cielesnych pamiętać ran?
Niech raczej radość was odurzy!“


Skończył — i cisza znów się waży
ponad południem obumarłem.
Skończył — i właśnie z korytarzy
zadźwięczał dzwonek jasnym gardłem.

Zaszeleściło na pulpitach,
zakotłowało się po kątach.
Szmer wzmagał się, za klamkę chwytał
i głos się z głosem trwożnym plątał.

Dyrektor wstał. Głowa wypukła
skrzypnęła, deska drgnęła pod nim,
kiedy, zstąpiwszy stopą z podium,
odchodził chwiejąc się jak kukła.

Zmieszanym, hałaśliwym krokiew
runęła dziatwa do drzwi, lecz
z którejś tam ławki obok okien
padł nienawistny okrzyk:
„Precz!“



„Chłopaki!

Zwracam się nie do lizusów, a do tych jedynie,
którzy nie boją się guza i nic drżą na myśl o jodynie,
lecz śmiało chodzą po ulicy z przekrzywioną na ucho czapką,
i dzielą między siebie piosenkę — jak ze straganu świśnięte jabłko!

Pamiętacie, kochane chłopaki, jak pełno w kieszeni
mając niedopałków, szpagatów, korków, kamieni,
na zbójeckie szliśmy wyprawy wąwozami śpiącej Warszawy?
Pamiętacie elektryczną latarkę — jaki krąg rzucała jaskrawy?
Jeszcze szumi książęcy ogród, który w usta strząsał nam wiśnie.
Pędzi rower ze srebrnymi osiami, nim się o sztachety rozpryśnie.
Chodzi kataryniarz, który ukradł petykową trzepaczkę,
i małpa, sprzedająca na podwórku karty — po pięć groszy paczkę.
Gazeciarski wrzaskliwy przetarg
w blasku słońca i dymie petard
pamiętacie? — z buforu na bufor, kiedy dzwonek przystanki odmierza!
Raz nawet dyrektorowi do teczki włożyliśmy jeża —

przypłacił to Antek Frąc natychmiastowym z budy wylotem —
tej samej nocy leciały szyby z kancelaryjnych okien —
a nazajutrz, na pytanie: „kto winien?“ — pięćset rąk się podniosło do góry!

Oto więc na wspólne pomysły, przygody, bałagany, awantury,
zaklinam was — przed tym dla nas od dziś niedostępnym progiem —
razem! — naprzód! — choćby i w ogień!

Bo cóż to zapowiedział nam łysy drab,
co złotego ołówka nie puszcza z łap,
a na karku ma krzak kapuściany?

Zapowiedział, że zawrą się szkolnych bram
blachy rdzawe — i pustka zamieszka tam,
gdzie nasz głos dzwonił pieśnią o ściany.

Oto drzwi zawarte. Już wkrótce grzyb
pozarasta szkła bibliotecznych szyb,
globus w kącie okryje się pyłem.

Drzwi zamknięte. Gdzie belfry? Kto ukradł klucz?
Nie ma szkoły! Więc głową o cegły tłucz!
Może w głazach wyrąbiesz wyłom?


Resztę światła zabierają źrenicom, chmur przybywa i noc ogarnia.
Niby stoi gdzieś szkolny gmach — jak daleka na morzu latarnia —
ale dotrzeć tam? — trzeba by nart, samolotów, zaprzęgów, czółen.

W kraju — milion dzieci bez szkół,
milion głodnych dzieci — bez szkół —
na ojczyzny sercu nieczułem.

Pięć milionów młodzieży marnieje na podwórkach, które dym zatruł.
Pracy pragną barki, ramiona,
w żyłach burzy się krew szalona,
głowy tęsknią do wielkich wynalazków, a płuca — do górskiego wiatru!
Więc dojrzewa tęsknota. Walka wyrasta z niej. Walka walkę rodzi.
Lud nabiera tchu i — jak słychać — gniew po całym kraju się pleni.
W Sosnowcu pod gmach województwa z delegacją i śpiewem szli młodzi,
w kieszeniach mając pełno korków, szpagatów, niedopałków, kamieni.
Gazety doniosły, że w Lodzi, na przedmieściu, w magistrackiej stołówce,
łyżki, rondle, patelnie, kotły wydzwaniały blaszane hołubce
na łbach dobroczyńców — gdy chłopcom podano do stołu rosół z obierków.

Pod Lwowem licytowani chłopi wypełnili po brzegi cerkiew
i odprawili tam — wiec. A na Śląsku, na hucie „Montwiłł“
tak długo strajkowali robotnicy, aż zarząd zląkł się i ustąpił.

Fala buntu rośnie, uderza wzwyż.
Alarmowy dzwon w ziemi tętni —
sły-ysz? —
huczy lud tłukąc dłońmi o bramy!

My — czy lale z gipsu? Gdy wróg łby gnie,
czy nie starczy nam serc, aby krzyknąć:
nie!?
— że nie damy, nie damy, nie damy?

Tej szkoły nie damy zamknąć na gwóźdź!
I nie damy pokrzywom na gzymsach róść!
Chociaż piaskiem ćmiono nam oczy,
choć wpajano nam strach i wpajano nam cześć,
choć fałszywy kazano nam sztandar nieść —
patrzcie: światło szczeliną broczy!

Nie zagłuszy ryk mocarstwowych trąb
tego światła liter, co sięga w głąb!
Mgły sprzed powiek, jak pianka,
bryzną. —
Chłopcy! Dajcie mi ręce. Gromadą stań!

I niech hasło nabrzmiałą rozszerzy krtań:
Nie — chcemy — analfabetyzmu!

Chłopcy! Dziś wysyłają nas na wycieczkę, za miasto, na błonie,
gdzie zapewne armia białych zawilców atakuje smagłe jabłonie;
wysyłają nas panowie władcy na zieloną podmiejską wycieczkę,
abyśmy w korzonkach fiołków rozniecili świerkową świeczkę,
abyśmy całowali robaczki i równianki z kaczeńców pletli,
i grając na wierzbowej dudce gnali wszy na wodopój letni.
Na wierzbowych dudków wystrychnąć nas chcą! Uwaga, koledzy!
Nie pójdziemy na majówkę! Nie będziemy ganiać krów po gryczanej miedzy!
Ale tu, pod tym szkolnym murem jak żelazna załoga, staniem —
w przekrzywionych na ucho czapkach, z ironicznym na ustach świstaniem —
w kieszeniach korki i kamienie, w oczach błysk, w tym błysku — przekora!
Pozdrowimy pana policjanta, przywitamy pana inspektora...
A nad nami, na znak protestu — zygzak malowany niech wieje!
Cały dzień trwać będziemy na szańcu, a wieczorem pójdziemy w aleje,

tłumem przeciągniemy przez ogrody, i śpiewem, i chórem, i mową —
opowiemy o młodym pokoleniu powieść wichrową...“

Bogdan urwał i stał nieruchomy
z leciuteńkim uśmiechem na wargach,
niby posąg nieczuły na gromy.
Tylko wiatr koszulę mu targał,

tylko czapka, od kurzu pożółkła,
drżała w ręku, wstrząsana pulsem.
Właśnie słońce wychynęło z zaułka
rozpylając świetlistą emulsję,

i we włosach, jak złoty grzebyk,
przeszło pękiem promieni szczodrych.
Po stłoczonej gromadzie przebiegł
niewyraźny, bolesny odruch.

Był to odblask zbudzonych wspomnień
(jak jaśniała głowa przy głowie!),
żal, rosnący coraz ogromniej,
troski, których głos nie wypowie.

Był to gniew, zamyślony o gniewie,
dal szeroko rozwartych oczu,
zachwyt stawu, co zalśnił, a nie wie,
że w nim słońce kolana moczy.


Był to gniew — ale gniew ściśnięty
w jedną bryłkę, tętniącą bezgłośnie.
Poprzez bruku kamienne skręty
słyszeć mogłeś, jak trawa rośnie.

Gniew to był — ale nie ten, co drzewa
z korzeniami wywraca jak burza....
Gdzieś szczęknęła brama od podwórza...
Tynk oddycha. Cisza nabrzmiewa.


Tym, który wystąpił i dłoń w górę wzniósł,
był Andrzej Skobelek. Przez noc tę
sen dziki, jak chwast, w żywe ciało mu wrósł,
i usta napoił mu octem,

i lica naznaczył mu piętnem bladości,
i ciężkie pod brwią wybił sińce,
i wszystko powikłał, i nic nie uprościł,
i wlókł jak pajaca na lince.

Stał Andrzej na bosych kołysząc się stopach.
Przemówił. We krtani czuł grudy.
Krztusiło. Sekunda. Już lżej. Prędko chłopak
nauczył się gorzkiej obłudy.

Więc najpierw przeprosił, że żaden orator,
że mówić nie będzie perliście,
nachylał się, ręce zaplatał, rozplatał
(nie słowa leciały, lecz liście).


Powiewem, poszumem, wietrzykiem nieznacznym
myśl sączył — pachnącą i zwinną.
Wtem żart cisnął mocny, zaczepny — jak z karczmy —
i mak purpurowy rozwinął!

Zakręcił, zabłysnął — szkłem, drzazgą, zawieją,
wiśniami, rakietą zieloną.
I tylko mu oczy zmrużone się śmieją,
a usta pęcznieją i płoną.

Zdawało się, pszczół1 dzikich szumiący dzwon
kopniakiem swawolnym rozwala,
wśród kwiatów się tarza, wydusza sok z gron,
przez step galopuje jak fala.

„Cóż bój — woła Andrzej — cóż pulpit i plakat,
gdy lato, gdy rzeka, gdy żywioł?
Tę rosę — myślicie, że asfalt wypłakał?
Ten wiatr — czy z komina tu przywiał?

Że w Łodzi tynk z okna posypał się na-bruk?
My z kory zrobimy sto łódek!
Ach, prawda, harmider warsztatów i fabryk
ważniejszy niż kos i niż dudek!“

Co Bogdan namiętnie, to on lekko, pusto,
ze śmiechem — jak garstkę motyli —
i śmiech swój pod nos mu podstawiał, jak lustro,
kpił z walki, jak tamten z idylli.


Deszcz łącząc ze słońcem, pustynię z jeziorem,
kojarząc dym z blaskiem, pół na pół,
srebrzystą ironią przetykał perorę,
kaskadą fałszywych gwiazd kapał,

i szklił, i namawiał, i straszył, i łgał,
i barwne na wiatr puszczał słówka.
Aż w ciszę przedmieścia gruchnęło jak z dział:
„Majówka, majówka, majówka!“


Jadą dzieci torem,
poprzez wał, i piach, i most,
jadą dzieci borem
jarem i bajorem,
w siną oddal jadą wprost
po stalowych wstęgach szyn,
poprzez wał, i piach, i most
przez urwiska rudych glin.
A z przeciwnej strony
pędzi wystraszony
młyn.

Po głębokiej trawie
rozwleka się czarny dy<m.
Studzienne żurawie,
po uszy w kurzawie,
cofają się skrzecząc, nim
poprzez darń, i żwir, i rów
przewlecze się czarny dym.

Drzewa, chaty, drzewa znów!
W przelocie mijamy
nieforemne plamy
krów.

Brzęczące depesze
wiatr we włosy sobie wplótł.
Każda iskry krzesze
krzycząc: „Ja się śpieszę!“
— i skrzydłami trąca drut.
A na drutach wróble w pisk,
jak na liniach punkty nut.
Zapach rozoranych rżysk
tłoczy się, ucieka.
Srebrzy w słońcu rzeka
pysk.

Pochłaniamy tory!
Przepływamy dzień na wskroś!
Wrzask radosnej sfory
rozdzwania bufory.
Pod wagonem skryta oś
bierze niespodziany skręt.
Tym, wagonie, głośniej głoś
pieśń stłoczonych naszych pięt!
Koła grube, skrzypcie!
Szybciej, szybciej, szybciej!
Pęd!

Jazda, panie Gwiazda!
Mosty, rzeki, piargi — precz!
Nam zielony las da

rozśpiewane gniazda
i szumiące liście.
Lecz
w głowie, jakby roje gnid,
dziwne myśli.
Dziwna rzecz:
jakby w sercu oset kwitł.
Ach, nikt nie odgadnie,
że tam w głębi na dnie:
wstyd.

Wielka, ciemna szkoła —
w pustych murach szumi czas...
Grzmijcie, grzmijcie koła!
Jedźmy, nikt nie woła!
To na drodze zgrzytnął głaz.
To w zaroślach krzyknął drop.
Jest zielony taki las,
a w tym lesie leśny trop,
a na tropie licho...
Ciszej, ciszej. Cicho.
Stop.


„Srebrne Pole“. Biały, malutki,
dzikim winem obrosły budynek.
Ławka, sygnał dróżniczej budki,
tor i czerwień pocztowych skrzynek.
Koło domku — warzywne ogródki,
marchew, dynia, malwa, barwinek,

i wysoko nad kolce i tyki
bujające w słońcu — słoneczniki.

Kolejarska działka. Poczta. Stąd
w obie strony, równo, uroczyście,
srebrnych topól wybiega rząd,
w chwieruczące odzianych liście.
W niebie cisza. Tylko pod prąd
mknie w niedosłyszalnym poświście
jedna mała pierzasta chmurka,
niepogody wczorajszej córka.

Jaka czystość! Jakie napięcie!
Dech zamiera w piersiach od woni.
Pod stopami, w zielonym odmęcie,
skaczą zbóż lokatorzy zieloni.
Tu lot pszczół, tu na każdym zakręcie
w gęstej trawie świerszcz polny dzwoni,
tu, zgarniając blaski rozsnute,
dzień urasta z minuty na minutę.

Jest za stacją, za ogródkiem, za żytem,
ni to pustka, ni to pastwisko.
Sterczy w polu, deszczami rozmytem,
kępa krzaków, schylonych nisko.
Tam wycieczka pod niebios błękitem
rozłożyła obozowisko.
Cień gałęzi, głęboki i lepki,
objął szare papierowe torebki.

W przezroczystej kąpieli poranka
glina szkli się chlebnym zakalcem.

Gotowanych jaj skorupy, jak pianka,
błyszczą w słońcu, gdy dotknąć ich palcem.
Sól sypie się w traw obłe kolanka,
dzięgiel w cukrze, dziewanny ze szmalcem.
Śmiech cienkimi strużkami płynie,
jakby walca kto grał na mandolinie.

Wśród melodii ziół tajemniczej
głosem skrzypiec szeleści pergamin.
Troska życia przez chwilę jest niczem,
jeśli „słońce“ powtarzać wargami.
Słońce, złoci! Nawet nauczyciel
zdaje w słońcu zręczności egzamin,
ściga się z chłopcami po błoniach,
macha kozły, chodzi na dłoniach.

A na krańcu, gdzie błękitniejący
nad łąkami pył się rozwleka,
gdzie z kamieni wybija się drżący
ruczaj — tam, niby wyspa daleka,
szumi las — pachnie las wielkorządcy,
użyźniony próchnem człowieka,
i tyle w nim słodkich jagód na zboczach
ile iskier w nadąsanych złych oczach.


Niespodzianka, dzieci!
Przepasany dymem wpół,
drugi pociąg leci,
szkłami okien świeci,
wali w tor łapami kół,
wszystkim wiatrom dmie na złość,

przepasany dymem wpół
hałaśliwy czarny gość.
Peron pyskiem liże.
Bliżej, bliżej, bliżej.
Dość.

Z wagonów — czy to duchy kolorów
wyskakują na stopach wiotkich?
Z wagonów — czy to wiatrowy poryw
nawiał barwnych włóczkowych motków?

Z wagonów — czy to pióra kolibra
opadają leciutko na poręcze?
A może promień światła w podróż się wybrał
i po drodze zamienił się w tęczę?

To nie pióra sypią się zewsząd,
nie przędziwo jedwabne wionie,
ale setka wytwornych dziewcząt
stąpa w szyku bojowym po peronie

Tego marszu powiewny urok
nawet skałom fruwać by pomógł.
Sunie lotna falanga córek
eleganckich stołecznych domów.

Ich zakręty, pętle, klucze, wiraże
zdumionymi oczami śledźmy.
Baczność! Przełożona w pierwszej parze.
Z dala, z dala od starej wiedźmy!


Jak fontanna się różni od przydrożnej kałuży,
tak panieńska czereda od powszechniackich drużyn:

One — niby park pyszny, wpółogłuchły od woni.
Łąka dzika, porosła kaczeńcami — to oni.

One — pachną dusząco i słodko się kołyszą.
Oni — ostro i gorzko: ziemią, wiatrem i ciszą.

One — jak bujne róże w złotych kolców oplocie.
Oni — w miękki wtulone cień sieroce stokrocie.

One — niby nasturcyj pełzające ogniki.
Oni — chabry, szaleje, pokrzyki, pomorniki,

rumianki, muchołapki, w śpiewającej dolinie.
A one — tuberozy, glicynie, georginie,

delikatne mieszkanki kryształowej cieplarni!
Oni — prości, bezpańscy, czupurni, ordynarni,

z twardych włókien pleceni, sękaci od korzeni,
z drwiącym błyskiem na wargach i rękami w kieszeni.



Rozdział IV


Święte gałęzie dębowego boru,
tylekroć wrzaskiem pogwałcone siekier!
Wy, których skórę czas bruzdami porył!
Wy, z których blizn żywiczny sok pościekał!
Lasu ogromne ramiona! Porżnięte
na krokwie, rychło podeprzecie domy!
Oto raz jeszcze piły ostrym łbem tnę
mchem porośnięty pień wasz nieruchomy.

Konary! całe w brunatnych kołtunach!
Sęki! płatami oblata z was łuska.
W korzeni tęgo zaplecionych strunach
sił płynnych potok wiecznomłody pluska.
A w liściach drzemią błękitnawe chłody,
a w korze śpiewy i owadów szelest.

Drzewa! Nie w hołdzie dla waszej urody
ogradza puszczę rdza kłujących żelastw,
nie po to chodzą gajowi po wrzosach,
aby słowiki rozróżniać po głosach,
lecz chodzą strzelby, wymierzone w chłopa,
przez to, że leśną skradając się pustką,

mijając dworski budulec i opał,
ciągnie za sobą wielką gałąź uschłą.

Drzewa! Nadejdzie czas, kiedy w koronie
waszej zaszumią liście wolnym drwalom,
i nim topory was lśniące powalą,
że tak padniecie, jak podcięte słonie,
zanim was tartak chroboczącym zębem
przetrze na wonne, skrzypiące kawały,
przedtem w olbrzymi uderzymy bęben
i podzielimy puszczę na dwa działy.

Technika jedną połowę obejmie,
warkną motory i żelaza szczękną.
Z drugą polową w radosnym rozejmie,
dla wszystkich bujne rozdrzewimy piękno!
Niechaj z bukami sokora się brata,
niech człowiek czerpie z nich zdrowie i szczęście...
Szlachetne drzewa! Żyjcie długie lata
i czuprynami zielonymi trzęście!

Bywa i dzisiaj, że zakipi w borze
płomyk radości — szczery, choć matowy.
Wiatr niesie z polan dziatwy głosy hoże
i dymy ognisk wschodzą nad parowy.
W gałęziach ptactwo pazurkami świeci
i las jagody, gdyby perły, trwoni.
A pośród harców, i sporów, i gonitw,
śmieją się dzieci. Ba! nie wszystkie dzieci.


Ode skib, które kąkol pokrył,
po nieznanych samotnych tropach,
ku dąbrowy głębinom mokrym
zamyślony podąża chłopak.

Czapkę wcisnął głęboko na oczy,
głowę nisko ku ziemi zwiesił,
i po mchu cichym krokiem kroczy,
i zaszywa się w gęstym lesie.


Od czterech godzin Andrzej włóczył nogi
po ciemnolistnych, okwitłych konwaliach,
przez uroczyska, wąwozy, rozłogi,
po kłodach, po korzeniach, w głąb!
Jak wariat,
dłonią tarł czoło i próbował twarzą
darni, czy miękka, i kory, czy szorstka,
patrzał na chrząszcze, jak po liściu łatą,
i jak niszczeje jędrna liścia cząstka
i nagi świeci nerw. Od czterech godzin
z płonącą głową po zieleni chodził
i pojąć nie mógł.

Najpierw były trwożne
spojrzenia, pełne nieufnych światełek,
potem wykrętnych odpowiedzi szereg,
ubranych w słowa chłodne i ostrożne.
Potem już tylko między sobą szeptem,
ukrytą myślą, której nic nie wstrzyma,
lub wymownymi gadali oczyma.
Stali grupami. Kiedy Andrzej szedł tam,

milkła rozmowa, gasł wesoły nastrój.
Tak wiatr jesienny daje znak pierzastej
ciżbie śpiewaków: cyt!

Coraz niechętniej,
coraz wzgardliwiej, zimniej, obojętniej
witali twarz znajomą — i bez przyczyn
wyraźnych, może blaskiem, który mignął
w drzewach, lub ziemi głosem tajemniczym
zaklęci, chłopcy, jak na dany sygnał,
odsunęli się.
Andrzej został w tyle
usiadł i suche począł rwać badyle,
bezmyślnie, potem wstał i poszedł boso
w gęstwinę leśną — gdzie oczy poniosą.


Pochylają się z góry na dół
setki rdzawych klonowych rąk.
Coraz więcej zgniłych mokradeł,
coraz więcej bagnistych łąk.

Od tych pni, które kołtun porost,
do srebrzystych i wąskich brzóz,
przeskakuje ognik raz po raz,
jakby wiatr lasem gwiazdę niósł.


Mrok się pogłębia, las gałęzie gmatwa.
Czy to głos dzierzby? Zabłąkany promień
umiera w gęstwie i coraz ogromniej
drzew uduszonych rośnie miazga martwa.


Wylot? Nie, tylko zakręt wirydarzy
leśnych, gdzie berło klon oddaje olsze.
Tam głowa nurza się w burzliwsze gąszcze
i liście sieką, jak blachy, po twarzy,
pręty kaleczą skórę i na pewno
strzępiastych spodni każdy drobny kosmyk
na wskroś przesiąkły jest wilgocią drzewną.
W kolanach drzazgi, w ustach kory posmak,
dłoń we krwi. Kiedyż objawi się ścieżka?
Czy nigdy słońca wśród zielonej nocy?
Głupcze! Co krzyczysz? Tutaj nikt nie mieszka,
i duch ci żaden nie poda pomocy.
O takich lasach, jak ten, mówią bajki,
że śmierć przy każdym czatuje wykrocie,
a tu wokoło — haszcze i bagniska.
Oko? Na pewno dwie źrenice kocie!
Ach, to jest oko niezapominajki!
W blednącej gąszczy cichy szmer źródliska,
niech pod stopami, a o pierś paprocie
jasne trącają — tak, to światło błyska!
Olbrzymów leśnych potężne zwaliska,
plamy wyrębów, całe w wiórów złocie,
więcej tych plam.

Niebo patrzy błękitnie
na ziemię, która kolorami kwitnie,
a tam najbarwniej kwitnie i najtłumniej,
gdzie po kamieniach rozlewa się strumień.
Fala strumienia dziecinno-świetlana
zwalonym drzewom skacze na kolana
i dalej, dalej, niby ścieżka, wiedzie

ku krzakom, które majaczą na przedzie,
a za krzakami słoneczna polana.


Pośród bratków, i malw, i dziewann,
w które wiosna leciutkim tchem
pulsującą błoń przyodziewa,
i piękniejsza jest z każdym dniem,
pośród pąków, i traw, i łodyg,
błoni, malwom i słońcu rad,
pląsa wianek tanecznic młodych
i stopami potrąca kwiat.

Idą koła, wciąż dalsze i szersze,
śpiew to wzleciał, to w liściach znikł.
Muzykanci — borowi świerszcze —
stroją skrzypce i czyszczą smyk.
A flecistki — zielone żabki —
z młodych listków na ziemię buch!
i podniósłszy do góry łapki
naśladują tych dziewcząt ruch.


Była to szkoła, której sznur stuoki,
pod wodzą wiedźmy, strojnej w czarne fioki,
rankiem w pobliżu stacji się przewinął.
Andrzej przyklęknął za nikłą krzewiną
i, jak zaklęty, patrzał na ich skoki
lekkie, wężowe skręty i rozkręty.

Ostatniej doby zamęt niepojęty,
wydarzeń dzikich splot, niby postaci

orszak z rozwianym, postrzępionym włosem:
praca, za którą sumieniem się płaci,
jazda pociągiem wśród piachów i sosen,
pośród osypisk i błot; drobne twarze
kolegów, słońce, Bogdan przy filarze,
brzmiąca miedź własnych słów — głowa się kręci!
i znowu: z Czarnym Człowiekiem spotkanie,
uliczka, cienie, kroki, bluszcz na ścianie,
bezsenność, duszny obłok niepamięci,
tułaczka, drogi kołujące mgliście,
zgubione w cieniach i zielonych światłach,
i pnie szczerbate, i gałęzi natłok,
a potem tylko liście, liście, liście,
i krzyk w gęstwinie głuchej: wszystko razem
zalało mózg jak rzeka rozszalała,
nerwy stargało czerwonym żelazem,
i wycieńczyło, i objadło z ciała,
i krew bladymi wysączyło usty,
że Andrzej stał się bezcielesny, pusty,
i był jak wiotka śród pni pajęczyna,
z którą przelotny wiatr igraszki wszczyna,
i śmieje się z niej, i na wylot śwista:
sama — bezbarwna, wątła, przezroczysta;
lecz barwa ognia, godziną śródnocną,
las nasycając odblaskami łuny,
zamienia nitki jej w płonące struny,
na których zagrać — a ptaki się ockną.

Taki był Andrzej w chwili, gdy nasiąkał
urokiem, który przepływał przez serce,

i w oczach bujna odbiła się łąka,
i szły źrenice naprzeciw tancerce,
naprzeciw owej pierwszej baletnicy,
która na sygnał starej czarownicy,
kołysząc się w dzwoneczki leśne brzdąka.


Przypominasz gwiazdę zaranną,
której blask pała w skroni twej,
a korowód zowie cię Anną,
o tancerko, wodząca rej!
Czyż niemiły ci szum gałęzi,
że nie dzwoni twój śmiech wśród ros?
Czy cię wiedźma okrutna więzi,
że po łące twój nie brzmi głos?

Czemu, póki słoneczna wędka
tak wysoko nad taflą łąk,
ty, jak pręt wiklinowy, giętka,
stąpasz cicho i równo w krąg?
Głupi dzięcioł w lesie nie stuknie,
pająk dureń zapomniał snuć,
kiedy w fałdy układasz suknię...
Echo śpi. Ty słowem je zbudź!


Właśnie ten cichy, jedwabisty spokój
łagodną wstęgą pierś Andrzeja owił,
i światłem olśnił go, i czarem okuł,
że aż nieswojo było Andrzejowi
na myśl, że wszystko to jest prawda żywa.
Odwrócił głowę, rozejrzał się wokół

i — całą ciała szerokością przywarł
do krzaku.

Twarzą oparty o ciernie,
wstrzymując oddech, trwał nieporuszony,
i tylko pragnął, ażeby bezszmernie
biło mu serce.

Puszysty dmuchawiec,
swawolnym wiatrem w krzak zawieruszony,
siadł mu na ustach.

A on patrzał, patrzał
na Annę, która, w promieniach się pławiąc,
stała — tak blisko! że mgiełka najrzadsza
gęstszym welonem przykryłaby rysy,
niż ta odległość mała. Mógłby dłonią
zerwać we włos jej wplecione irysy,
gdyby chciał. Mógłby nawet sięgnąć po nią
i dotknąć haftu, co ją wpół otula,
lecz nie chciał.

Czarno-złocista zazula,
spod pokryw lotne wysunąwszy błony,
na czoło jego spadła i z furkotem
znów odleciała.

A on, urzeczony,
wciąż patrzał, patrzał, i rozmyślał o tem,
jak Anna może, mając taką kibić,
stojąc tak cicho, ledwo drgając stopą,
z powikłanego rytmu się nie wybić?

nie tańcząc, jednak tańczyć? Jakim blaskiem
na palcu jej okrągły świeci opal!
jaka jest w sobie szczupła, wiotka, krucha!
jakie ma piękne trepki!

Nagle z wrzaskiem
zerwał się. Wielka wilgotna ropucha
wskoczyła mu na dłoń, z dłoni na szyję,
do szyi ciałem przyssała się płaskiem,
wreszcie. niezwykłym zgiełkiem przerażona,
na głowę!

Krzak szeleści, serce bije,
Andrzej aż skręca się w zielonym wstręcie.
Wtem — czyjś okropny wzrok. To przełożona!
Błysk złotych zębów. Ratuj się. kto żyje!
Łamanych sęków trzask. Głuche warknięcie.
Andrzej — prysk w bok! Obrócił się na pięcie
i pomknął w las.


Kędy bór się na północ wygiął,
jeśli długo bez przerwy iść,
rozpoczyna się stref a igieł
i zanika pierzasty liść.

Rude pnie, w regularne rzędy,
w rudym świetle rdzawy rój ciem,
jakby skrzydła pożaru tędy
łopotały wieczystym tchem.


Tylko świece zielonych szyszek,
tylko w niebo wtopiony szczyt,
jak chwiejący się w słońcu szyszak
tylko wrzos, który niegdyś kwitł,

jasny mech, gdy stopy ogarnia,
grzyb, pleniący się bujnie na pniach,
budzą myśl, że to nie trupiarnia,
lecz przyrody żyjący gmach,


W alej cienistych milczeniu głębokiem
Andrzej ochłonął po niedawnym wstrząsie
i krocząc równo, prędko, ścigał okiem
rude wiewiórki, jak po sosnach pną się
strącając płaty łuski.

Jeśli przedtem
samotność była nad siły ciężarem,
teraz czuł Andrzej: dobrze się tak włóczyć.
gdy głowa czysta, serce bije szeptem
i ramię słodkim nacieczone żarem.
Resztę zapomniał. Zaczynał się uczyć
nowych, dotychczas niepojętych uczuć,
które oddechem były i oddalą,
pustką i pełnią, słabością i mocą,
które, nie wiedział, skąd przyszły i po co,
lecz wiedział, że są; że są — i że palą!

Przystanął. Palcem dotknął rany w drzewie,
tam, gdzie się włókna splatają najmłodsze.
Przyszło mu na myśl, że doprawdy nie wie,

gdzie jest, że pewno zbłądził i nie dotrze
do stacji. Ale nim w zarysach wątłych
wizja kolegów szkolnych mogła powstać,
ogromny smutek Andrzeja oplątał,
i znów nad sercem przepłynęła posiać
Anny, jak chmurka świetlista i wiotka.

Więc dalej szedł i łamiącym się głosem
pytał obłoków, czy jeszcze ją spotka,
i pytał wrzosów i wyniosłych sosen
gdzie się podziała twarz jej smutno-słodka,
gdzie jedwabiste, melodyjne ciało
i głowa z czołem kwiatami obwitem?

Las milczał groźnie i niebo milczało,
własnym bezbłędnym zajęte błękitem.

Tylko w pobliżu nagle, przeraźliwie
zaszeleściło miażdżone igliwie,
jak szelest kości, przewracanych w grobie.

Powietrze drgnęło naprężoną struną
i ciemny kontur szybko się wysunął
z drzew: to był Bogdan. Spojrzeli po sobie.



Andrzej: Używasz nazbyt mądrych wyrażeń i niepotrzebnie zawracasz mi głowę.

Bogdan: Kiedy już przemogłem się i pierwszy wykrztusiłem słowo, nie nastraszysz mnie wydęciem policzków. Draniu! Palcem takich pokazywać! Tfu, powiadam! Wyszło z ciebie świństwo na jaw, jak z żaby, gdy ją nakłuć patykiem. Ale czy wierzyłeś przynajmniej w swoją dziurawą rację? To słodkie rechotanie, czy było naturalnym głosem twojego serca? Co ci przyobiecano, blondasie, w zamian za złamanie walki?

Andrzej: Co ci przyobiecano w zamian za śledzenie mnie? Z drzew wylazłeś, podpatrywaczu, wracajże między drzewa!

Bogdan: Iście drewniane żarty! Aż podziw bierze, skąd w tobie tyle bezczelności? Spacerujesz po lesie, jakby nigdy nic, wzdychasz do wiewiórek, gdy ja miejsca nie mogę sobie znaleźć! Słuchaj, nie będę ci dokuczać, porozmawiajmy szczerze. Dręczy mnie uparta myśl — ot, drzazga, która ugrzęzła w głowie. Boję się, że i moja jest wina. Boję się, że popełniłem fałsz rymując ironicznie krówkę z majówką i świeczkę z wycieczką. Jak często naszym chłopakom trafia się wąchać polny wiatr? Jaką znają kąpiel prócz ścieków i glinianek? Przed nimi otwierały się zielone perspektywy, a ja ich namawiałem, aby gwizdnęli na słoneczną pogodę i poszli się bić. Nieraz chodziliśmy z rozkrwawionymi nosami i nikt by się nie uchylił, gdyby trzeba było jutro. Ale wycieczka wycieczką i dzisiaj święto. Znaczy było tak: ja, zapatrzony we własną gotowość, prześlepiłem pięćset żywych stworzeń, którym inaczej ułożył się obraz świata, niż mnie. Zanadto wysunąłem się naprzód. Dlatego inni pozostali w tyle. Przerachowałem się. Tylko nie myśl, nie myśl, że ciebie zamierzam przez to oczyszczać z winy. Andrzeju! Powiedz, może to mój błąd tak ciebie wzburzył i zaperzył?

Andrzej: Twoje błędy — i zeszłoroczny pył — jedno dla mnie. Jeżeli musisz się wywnętrzyć, weź scyzoryk i na sosnowej korze wyryj listę swoich omyłek! (chce odejść)

Bogdan: Stój! Jeszcze dwa słowa. Andrzeju, byliśmy przyjaciółmi. Najpiękniejsze w życiu moim momenty wiążą się z twoją postacią. Dziś jesteśmy wrogami — chciałeś tego. Dlaczego rozmawiam z tobą? Dlaczego nie pluję ci w twarz? Czy siła wspomnień większa jest niż siła słuszności? Ale tyś podeptał i wspomnienia i słuszną sprawę. Już koniec. Zasmarowałeś naszą przyjaźń i siebie. Masz w tej chwili oczy samobójcy. Andrzeju, bądź dawnym Andrzejem. wróć do nas — bo... bo... nie pozostanie ci nic, tylko... powiesić się w tym głuchym lesie.

Andrzej: Do stu par brodatych baobabów! (ucieka).

Bogdan (sam): A jednak pewien jestem, te przekupiono cię!


Rozdział V


Po zasiekach, po zaroślach,
gęstwiną, po błoniu płaskiem,
cieniem, blaskiem, cieniem, blaskiem,
przez wężowiska, na oślep,
poprzez czahary i dzikie ostępy,
przez mchu roztopy i przez jagód kępy,
darnią przecieka, piaskiem się przerzyna
biedna ścieżyna, samotna ścieżyna,
i biegnie, biegnie, wciąż dalej i węziej.
Skrzypią gałęzie, chichocą gałęzie,
krzaki skrzydłami czarnymi łopocą,
chwieją się sosny na bezludziu głuchem,
i, wyrzucone szeleszczącą procą,
w dół lecą szyszki.

Andrzej chwyta uchem
stłumione echa tęsknego wołania,
zadziera głowę, ogląda się, zbacza.
Ejże! To w niebie zawieszona kania
kwili, jak pisklę, to był krzyk derkacza!
Las się na drodze jak olbrzym rozkracza!

i z góry się w pas ironicznie kłania,
i pod stopami trzeszczy sucha ściółka.

Andrzej, brnąc tropem leśnego zaułka,
dotarł do miejsca, w którym się odkrywa
alei drzewnej prosta perspektywa.
Zna tę aleję wiatr i latające
z wiatrem w zawody puszyste zające.
Siadem zająca i wilka-przybłędy
i Andrzej kroki swe skierował tędy.

Wkrótce dosięgnął skraju zagajnika,
położonego w niewielkiej kotlinie,
którą cienisty bór z trzech stron zamyka,
a południowy brzeg łamie się, ginie
w obrywach płytkich, kamienistych wzgórzach,
bałwanach piasku i zagonach ostu.
Tam srebrny perz i koralowy burzan
ścielą się wydmom karbowanym do-stóp,
tam, na południu, skwar, powietrza wiele,
a tu, pośrodku, wystraszonym stadem
siadły jałowce, których ciemną zieleń
okala łąki delikatny diadem.
Opodal świerki zamyślone stoją,
szczupłe i ciemne, iglasto-surowe.
W trawie, co kipi zielonością swoją,
Andrzej ułożył skołataną głowę.


Gdy na leśnej leżąc łące,
z dołu wsłuchać się w dzwoniące

ponad głową kiście traw,
kiedy wpatrzyć się w badyle
wyższe od sąsiednich sosen,
pierś ubrudzić w kwietnym pyle,
w piach dyszącym wniknąć nosem
i popłynąć dołem wpław

aż pod miejsce, gdzie korzenie
mają swoje połączenie,
gdzie pulsuje w kłączach treść;
jeśli nabrać w głodne płuca
rozproszonych żywych próchen
i ten rytm, który podrzuca
każdym tajnym serca ruchem,
z rytmem łodyg drżących spleść;

jeśli ból strudzonej głowy
zanurzyć we fioletowy
macierzanki nurt;
gdy się oko zaprzyjaźni
z żukiem, który łapki czyści,
i po morzu wyobraźni,
pod zielonym niebem liści,
wśród kwiecistych burt

pożeglują żywe pszczoły,
i jelonek wklęsłoczoły,
i przejrzysty, cichy szklarz:
wtedy trwoży i oniemia
tętno ożywionych opok.
Wielka i potężna ziemia,

mały i znużony chłopak,
oddychają twarzą w twarz.

Z nastroszonej kępy wzleciały nagle
dwa motyle — ciemne, ciche i duże,
i nad żółtym jaskrem wirują w górze,
skrzydeł aksamitne kołysząc żagle.
W tym locie jest lęk, niepewność, wahanie:
czy kwiaty słodkie? czy warto siąść na nie?
Zapach mówi: nie. I na powój blady
opadły wielkie świecące owady
tak lekko, jak po wiolinowych strunach
melodyjne ręce bezgłośnie idą.
W słońcu zabłysnął łagodny rysunek
składanych, to znów rozkładanych skrzydeł.

Andrzej, widząc to, dźwignął się z murawy,
wstał na kolana, rozprostował stawy,
patrząc w motyle, po kwiatach chodzące,
mówił, a wiatr nosił głosy po łące:

„Motyle! Motyle! Motyle!
Kolorowe dzieci powietrza!
Lotniejsze ode mnie o tyle!
Szczęśliwsze ode mnie o tyle!

Was upaja rosa najbledsza,
pocałunek słońca was karmi.

Słodyczy złodzieje bezkarni,
latacie, fruwacie po darni.

A mnie smutek daremny dręczy,
w sercu tęskny wiosenny klekot,
bo dziewczyna z pary i tęczy
daleko, daleko, daleko!


∗             ∗

Choć obce wam słowa, motyle,
o, nie ulatujcie na dźwięk ich!
Nad wami się cicho pochylę,
rozpalone czoło pochylę,

i zapytam: na skrzydłach miękkich,
wiatrolotne, skąd szybujecie?
na jakim dojrzałyście kwiecie?
i od kiedy wspólnie żyjecie?

Czy po drodze, wśród leśnych spotkań.
nie zdarzyła się wam polana?
na polanie dziewczyna wiotka?
u dziewczyny srebrne kolana?


∗             ∗

Motyle! Motyle! Motyle!
Kiedy wasze odwłoki wątłe

w kwiatowym nurzały się pyle,
gdy tarzały się w kwietnym pyle,

czy we włosy jej wiatr was wplątał?
czy usiadłyście jej na dłoni,
kiedy skroń nad murawą kłoni
i w dzwoneczki liliowe dzwoni?...

Póki słońce, grając na flecie,
gna po niebie obłoczną trzodę,
do dziewczyny miłej polećcie,
ja za waszym pójdę przewodem!“


Motyle drgnęły słysząc tę namowę,
jakby świadome ludzkiego języka,
wyprostowały skrzydła kolorowe,
strzepnęły rosę, która je zamyka,
i cicho, lekko wzbiły się do góry
wlokąc za sobą dwa świetliste sznury.
A za smugami tej nieziemskiej zjawy,
jak niewładnący lejcami woźnica,
którego koni polotność zachwyca,
podążył Andrzej — posłuszny i żwawy.

Przez macierzanki, jałowce i jodły,
przez żwir, co gnąc się, pod stopami skrzypi,
chochliki barwne Andrzeja zawiodły
aż nad grzebienie piaszczystych usypisk,
włóczyły go po kamienistych wzgórzach,

po falach piasku i zagonach ostu,
gdzie srebrny perz i koralowy burzan
ścielą się wydmom karbowanym do-stóp,
gdzie żar pustynny, i powietrza wiele,
i w nozdrza bije ostry piasek suchy,
a potem w nową, niespodzianą zieleń
wpadły jak ptaki, i znikły jak duchy.

Andrzej przystanął. Przed nim w glebie wiązkiej
bierze początek liściasty las młody,
od krzewów aż do podniebnej gałązki,
wciąż wyżej — niby szeleszczące schody.
A brzegiem lasu zieleń się odgina
i piasek trawę ubogą porasta.
A środkiem lasu bieży rozpadlina,
głęboka, stroma, czerwona, gliniasta.
Andrzej naprzeciw niej. A w górze, obok,
stoi luźnych płyt czworobok ponury,
niby szczerbaty kamienny nagrobek,
prosty, sklepiony siłami natury,
spojony pleśnią. U stóp tego wzgórka,
między głazami — jakby wnęka płytka
i z omszonego dna kroplista nitka
źródlanej wody sączy się i siurka
wpadając w krągły basen, który bije
wewnętrznym nurtem i podziemnym warem.
Stąd się strumienia jasna wstążka wije,
muska gliniasty grunt i spływa jarem.

Andrzej pochylił się nad strugą srebrną,
dla warg spieczonych szukając ochłody,

potem obiema stopami w nurt webrnął
i poszedł z biegiem śpiewającej wody.


Płynie woda, płynie
poprzez piach, i mech, i żwir,
gubi się, nie zginie,
w płaczącej wiklinie.
Na zakrętach czyha wir,
pod brzegami grząski muł.
Płucze fala drobny zwir
i korzonki młodych ziół,
weseli się, śpiewa
obejmując drzewa
wpół.

Przezroczyste ważki
trącają powierzchnię wód:
cieni rój nieważki!
A na wodzie zmarszczki.
Promień nurka dał pod spód,
wypłynął, i znowu spadł
aż na dno przeczystych wód.
Andrzej brnie, i tak jest rad,
że jak długi parów,
pełen nenufarów
świat.

Przygodne źródełka
zasilają wspólny nurt.
Fala szkli się, pełga,

jak płynące szkiełka.
Dzikie kaczki z wody frrrt!
wyciągają setki szyj.
Bije piana, syczy nurt,
niby zwój świetlistych żmij.
Strumieniu, strumieniu,
po jasnym kamieniu
rwij!


A z brzegu dumnego, gdzie olcha i buk,
i łoza, i wąski liść rokit,
gałęzie do wody pryskają spod nóg,
i ciężkie oddechy, i kroki.

I szczygły spłoszone wzbijają się wzwyż,
i twarze w zielonej tkwią kracie,
i szept bieży nisko przy ziemi jak mysz,
i snują się ciemne postacie.


Na trzcinowej lirze
wiatr wygrywa wodną pieśń.
Brzeg opada niżej,
piana pniaki liże.
Naprzód, falo wartka, nieś!
(Miły stopom złoty piach).
Wietrze, graj trzcinową pieśń!
Źródło, napełń ujścia łach!
Ponad głową istny

dębowy stulistny
dach.


Postacie na brzegu zginają się wpół,
a potem się prężą do góry.
U każdej na grzbiecie garb wielki jak wół,
a w rękach sękate kostury.

Gdy bliżej podejdą, to widać z ich ust,
że ważną czynnością zajęci,
i widać, że garby — to worki na chrust,
pękate od zeschłych gałęzi.


Płynie strumień, płynie.
Wędruje słoneczny krąg
ku zmierzchu krainie.
Kto prędzej dopłynie?
Czy do zmierzchu słońca krąg,
czy też strumień do tych drzew,
do multanek, gajów, łąk,
kędy brzmi dziewczęcy śpiew?
Niebo coraz bledsze.
Przedwieczorny szepcze
wiew.


Ostrożnie, powoli stąpają przez las
kobiety i chłopy, na plecach

dźwigając ładunek ogromny jak głaz,
a cenny, jak ognia szmer w piecach.

A jest paru młodszych i żwawszych w tym tłumie,
deszcz liści im czoła opłakał.
I śmieją się widząc brnącego przez strumień
takiego jak oni chłopaka.

Hula woda, hula.
Kto na drodze? Kępa brzóz!
A każdą otula
Brzeg grzebieniem w pianę wrósł.
(Strumień coraz szybciej rwie).
A u stóp dziewiczych brzóz,
pośród mchów, zdobiących je,
w węzłach kwietnej krajki
— niezapominajki
dwie.

Tu już mgły się po wrzosach ścielą.
Wiatru nie ma: w gałęzie wsiąkł.
Nad zatoką, nad fal kąpielą
Anna pył zmywa leśny z rąk.
Świeci sukni różowa plama
na szuwarów brunatnym tle,
a gdy schylić się, taka sama
suknia plącze się w wodnym szkle.


Głowa Anny zwrócona w stronę,
którą nurtu wskazuje bieg.
Tylko łokcie drżą obnażone
i miecz słońca na karku legł.
Z ramion stacza się włosów pasmo,
kipi mydlin ognisty wian,
pęcherzyki pierzchają, gasną
— i na nowo wir złotych pian!

Kiedy tak w słońca przedostatnim blasku
nieci po wodzie płomieniste pręgi,
można by mniemać, że w brzozowym lasku,
nad obręczami śpiewających węgli,
siadła na trawie piękna morderczyni,
i paląc kości czary dziwne czyni.

Lecz Andrzej tak nie myślał. Andrzej — cały
był jednym serca uderzeniem głuchem,
gestem, porywem, okrzykiem, wybuchem.
Czemuż wahał się?

W głowie mu brzęczały
iskry i lutnie, gwiazdy i sygnały,
a pierś dudniła, gdy puls nią poruszał.
Andrzej wahał się.

Andrzeju, bądź śmiały!


Skądże, u diabła, te głupie świsty ostrzegawcze
w uszach?

Nabrał tchu do płuc.
Naprzódl
Biegiem

— i do brzegu
pryskając pianą

skoczył,
obrócił się dokoła siebie,
jak biegun,

— i stanął

Zapłoniony przed Anną.
Cichy jak łan.

(Nad głowami z furkotem przeleciał ptak).

W gęstniejącym pyle,
w umierającej chwale
dnia —
nagle przechylono dzban:
wysiano mak.


Mierzchną obłoki. Chwila goni chwilę.
Fala goni falę.


Jak obraz lilii, odbity w jeziorze,
czyste zarysy ma i barwy hoże,
dopóki tafla gładka i świecąca;
lecz niech tylko wiatr fale poroztrąca
i szorstką ręką uderzy w powierzchnie,
a wnet się obraz zamąci i spierzchnie,
wydłuży, zmarszczy, postrzępi, pozwija,
jakby nie kwiat to był, lecz wodna żmija:
tak w rysach Anny zachodziła zmiana:
znikła gdzieś czoła pogoda świetlana,
a w kątach oczu, które brew ocienia,
osiadł na moment grymas przerażenia,
blady i śliski; delikatne usta
zadrżały wątle, potem się zacięły,
skrzywiły się, uniosły, i wydęły
w wyraz pogardy, pychy, obrzydzenia,
wyższości, która, nie poznasz, jak pusta!
Z twarzą do góry podniesioną, ręce
trzymając blisko siebie, przy sukience,
jak gdyby bojąc się, że w tym przelocie
zawadzi o brud i skala się w błocie,
uskoczyła w bok, a potem jak strzała
pobiegła w leśny gąszcz i zawołała:
„Proszę pani! Proszę pani! Proszę pani!
Tu jakiś łobuz chodzi i cygani,
brudny, obdarty, ordynarny łobuz!“


Odbił się metaliczny głos od brzegów obu.

Drzewa powtórzyły:
— obdarty...

Woda zaszemrała:
— brudny...

Wiatr załopotał i powiedział głośno:
— ordy-narny!

A echo
rozigrało się po lesie,
po lesie — bezkresie,
i dzwoni, i niesie
ze śmiechem, z uciechą:
— Łoo-buuz! Łoo-buuz! Łoo-buuz!
oo-b-uu... oo-uu... oooo...


Okrzyk
jeszcze
na falach
drżał

i w liściach
szeleścił
tylko,

gdy w puste powietrze
runął
strzał.


Zatrzęsło się wszystko
i zmilkło.


Szumi las, pachnie las...


Gruchnął drugi strzał, i trzeci, a potem
czwarty przeciągłym odpowiedział grzmotem.


Pachnie las, oddycha las...


Chwytając się trzcin, i brzóz, i wierzb,
w promieniach, krwawiących oczy,
wybiega człowiek szary jak zmierzch,
i słania się i broczy.
Na brzegu ruczaju łamie się w pas,
na piasek z łoskotem pada.
A już od tętentu huczy las,
nadciąga chłopska gromada.
Stłoczyli się, obstąpili w krąg,
worki cisnęli o ziemię,
kamień ze sztywnych wydarli rąk,
owinęli szmatami ciemię,
i wodę do bladych sączą ust,
i czoło wilżą wśród wiklin.
A potem, dźwignąwszy rannego i chrust
przebrnęli, pobiegli i znikli.



Wiatr skonał, zmilkły dalekie wystrzały
i szumi fala leśnego potoku.
Na brzegu Andrzej — drewniany i mały.
Ręce w powietrzu mu się zatrzymały.
Stopy wbiły się w szary piasek zmroku.
Andrzej na brzegu w zupełnym bezruchu,

jak pniak, jak rudy stępor, jak kość drzewa.
Popiół, dymiący w wieczornym cybuchu,
syci milczenie — i tylko przy uchu
lutnia komara cieniutko pobrzmiewa.

Andrzej rozumie, że na skórze głowy
rosną mu liście, a na rękach kora.
Nie Andrzej to już, a krzak orzechowy!

Lecz serce dzieli go na dwie połowy,
a z serca bije krew — ciepła i skora.

Krew wchodzi w sęczki, zarumienia pręty,
wędruje ciałem, wspina się ku uszom,
kluje, szelestem przepływa przez pięty.
Pierwsze nieśmiałe zgięcia boleć muszą!
Nim Andrzej naprzód chwiejnym ruszył krokiem,
minęła chwila. Zdała mu się rokiem.


Nagle rozprężył dłonie. Biorąc rozpęd
skoczył na drugi brzeg. Potknął się. Pobiegł.
I biegł przez kępy, kolcami zarosłe,
i biegł, jak sforą psów ścigany człowiek,
broniący się zamknięciem oczu. Wpadłszy

w gąszcze, przyczaił się, przystanął, patrzy:
przed nim, półkolem drzew obramowana,
cała w paprociach, ściele się polana,
pc której Anna z orszakiem rówiennic
wodziła tańce — o, chyba przed laty!

Gdzie są tancerki? Gdzie jest wdzięczny wieniec
pąków? Gdzie malwy, dziewanny, bławaty,
głóg? Prysła magia barw i wszystko tonie
w jednym szkarłatnym jednostajnym tonie,
który oznacza, że oto zapadło
za horyzontu brzeg — dnia tego słońce.

Polana w cienkiej z gałęzi koronce
wygląda niby płomienne widziadło.
Wkoło bór takim gęstym zwarł się pasem
i tak wysoko sięgły drzewne głowy,
że skrawek nieba, widny ponad lasem,
jest sino-szary, zimny i surowy.
A dołem noc przewiewa już i chce na
zaroślach welon rozciągnąć uroczny.

Więc jeden świat ogromny był i mroczny,
a w głębi drugi świat jak teatralna scena —
pełny krwawej urody.

Wtenczas gniew powstał
w Andrzeju. Drobną pięść, twardą i prostą
podniósł do góry i wyszeptał głucho
trzykrotną klątwę.



∗             ∗

Ostatni słońca umilkł dźwięk.
Jest chwila przejmującej ciszy,
gdy ucho chrzęst owadzich szczęk
i huk rosnących łodyg słyszy.

Ostatni promień słońca zgasł.
Szeleści szary liść dębowy.
Oddycha sinym zmierzchem las.
Nietoperz wstał. Polują sowy.

Prędzej, bo rychło przestrach drogi pogmatwa!
Prędzej, na stację dziatwa, na skrzydłach dziatwa!

Kołyszą się od kroków polne ukosy,
po alejach się młode skrzykują głosy,

trzeszczą suche gałęzie, łamią się osty,
powietrze bije w nozdrza i wiatr jest ostry.

A kiedy przed budynkiem białej stacyjki
zgromadzili się chłopcy, głodni jak wilki,

kiedy resztki zapasów przez mgnienie powiek
znikły w przepastnych gardłach zdyszanych uczniów,

na peron wszedł wysoki w cylindrze człowiek,
z nim wyorderowany młody porucznik.

Cywil wygłosił płynnie dwa przemówienia,
oficer nastrój chłopców i sprawność bada,


mierzy, zagląda w zęby, sprawdza, ocenia,
czwórkami! równaj! zachodź! aść! defilada!


Cześć! na wpół ironicznie, na wpół z powagą.
Dosyć... Zapach matiolki płynie powietrzem...
Do dyspozycji szkoły oddano wagon
pusty — na osiemdziesiąt kilka pomieszczeń.
Załadować!
Ładują.
Napór na deski!
Niesamowity tumult uderza w uszy.
Za pięć minut nadjedzie pociąg podmiejski,
przykotwiczy ten wagon, gwizdnie i ruszy.


Jak gdyby pogrążeni we śnie,
przez błoń, przez mglisty mrok wieczoru,
choć z różnych stron, lecz równocześnie,
Andrzej i Bogdan ciągną z boru.

Andrzej zasępił brew i czoło,
jak gdyby snuł zawiłe plany.
Bogdan przygięty i złamany,
stąpa powoli, niewesoło.

Na stopień weszli równocześnie,
tak, że zetknęły się kolana.
I tylko koło warg Bogdana
drgnęły nerwowo drobne mięśnie.



Nauczycielstwo daje znak: zacząć chóry.
Buchnęła z setnych piersi marszowa nuta
i wzbiła się srebrzystym drzewem do góry.

Sześćdziesiąt srebrnych sekund — grzmiąca minuta

Ucichło. Potem znowu z dzwoniących gardeł
wydarł się śpiew i wzleciał i załopotał,
rozerwał się pocisków lśniących miliardem,
zajęczał milionami zgonów w okopach,
i dudnił kanonadą i drżał po szkliwie,
i tętnił, jak na moście dzwon końskich kopyt,
a ilekroć z obłoków na peron opadł,
łamał się, chrypł, fałszował, rzęził płaczliwie,
dławił się w młodych piersiach i wiązł we krtaniach,
lepił się, bladł, chorował, aż zamarł, zanikł.

Kto struną syczącą kaleczyć śmie hymn?
Kto pieśń śmiercionośną uśmierca?
Kto iskrę, świecącą przez tuman i dym,
przerzuca od serca do serca?

Kto buntu zarzewie rozdmuchał i płomień
z popiołów obudził i podjął?
To Andrzej obiema zagasić marsz dłońmi
i nową wybucha melodią:


„Koledzy! Oto urok zgasł!
postąpił naprzód gniewny czas

i ziemski glob wypełnił krąg.
Kamień ciskam z napiętych rąk!
Niech leci w noc, niech liście tnie,
niech sparzy staw o czarnym dnie,
niech meteorem zalśni dla ludzi,
podłych zatrwoży, śmiałych obudzi!

Gdy sokół bił o pręty krat,
wąż wsączył mu do piersi jad
i zatruł serce. Odtąd sokół
po klatce złotej latał wokół,
gnuśnie i sennie. Naraz grom
przez druty spłynął, iskrząc dom,
okrwawił pióra, przepalił żyły —
w piersi sokolej wichry — odżyły!

Tak ja, otruty słodkim czadem,
zbudzony grzmotem, pieśń układam,
i widzę was, i wołam was.
Kochani! Oto urok zgasł
i czas o dzień postąpił wprzód.
Ciąć do dna granatowy wrzód,
co bolejące piersi zasklepia!
Krzywda, jak wrzątek, upiorom w ślepia!

My, którzy znamy głód i chłód,
my — w męce dni poczęty płód,
karmiony błotem, bity do krwi —
nieposkromiony pomiot lwi —
my, których twarz, ciśnięta w mrok,
ku światłu zwraca głodny wzrok:

za zbrodnie katów, za jęki braci
bez drgnienia ręka nasza zapłaci...

Koledzy! Śpiew nie zgłuszy łkań,
bo kruchy głos, i słaba krtań,
i jak przekrzyczeć wiatru szum?
Do walki, druhy! Jest nas — tłum!
Gdziekolwiek wieje tuman dróg,
gdziekolwiek stopy rani bruk,
w ogniu wystrzałów, w huku powodzi —
przyszłość w ramionach niesiemy — młodzi!“


Pociąg drgnął i ruszył
wypluwając ogień z trzew.
Dymem się napuszył,
zagrzmiał, a nie zgłuszył.
Łomot kół, i takt, i śpiew,
po nasypach lecą w dal.
Noc pożera kształty drzew.
Zanim świt, powstały z fal,
rozepchnie wierzeje —
w pąkach serc dojrzeje
stal.



Komentarz

I. Poemat „Scena przy Strumieniu“ jest — o ile wiem — najnowszą, choć nieodosobnioną, próbą ożywienia współczesnej poezji polskiej, której za temat wystarczają sami autorzy, elementami powieściowej przedmiotowości. Jest on zarazem próbą wprowadzenia ruchu, działania, akcji, konfliktu do tego ideologicznego odłamu poezji, który pragnie wyrażać tęsknoty walczącego ludu, a dusić się już zaczyna w wąskich granicach nieruchomej ody i dytyrambu.
Poemat „Scena przy Strumieniu“ jest — formalnie rzecz biorąc — utworem epickim. Oddaję go do druku w okresie, gdy większość krytyków mówi o epice ze wzruszeniem ramion, faworyzując liryczne źródło poetyckiej inspiracji. Odnoszę wrażenie, że spór pomiędzy zwolennikami liryki i epiki jest nieco przedawniony, a jego przedmioty należałoby odesłać do muzeum szablonów. Jeżeli nigdy w historii nie zdarzały się utwory czysto opowiadawcze lub skończenie subjektywne, to dzisiaj, bardziej niż kiedykolwiek — nie przez swoją jednoznaczność, ale właśnie dlatego, że są przeciwieństwami — elementy epiki i liryki dążą do łączenia się, do przeplatania się, do wzajemnego się podkreślania i uzupełniania. Gdyż źródło tych dwóch równoległych strumieni jest — wbrew zasadom geometrii — wspólne i natura twórczego procesu o nastawieniu epickim na wskroś liryczna.
Żaden człowiek nie wyczerpuje w życiu wszystkich swoich możliwości odczuwania, jak nie wyczerpuje wszystkich możliwości akcji. Oprócz tego czym jest — każdy z nas jest tym, czym mógłby się stać, gdyby inaczej ułożyły się warunki jego życia. Rozwój jednostki ludzkiej rzadko bywa prostolinijny. Z tych węzłowych momentów, kiedy zapoczątkowany w pewnym kierunku rozwój urywał się, aby ustąpić miejsca rozwojowi w kierunku innym, pozostały szczątki niezrealizowanych, stłumionych przedwcześnie, utajonych kształtów psychiki. W tym nieraz indywidualne oparcie dla wewnętrznych tragedyj, których główna przyczyna leży wszakże poza indywidualnością. Stąd też olbrzymia w nas zdolność przeżywania nie swoich stanów psychicznych, identyfikowania się w wyobraźni z innymi ludźmi, zdolność, której rezultatami bywają w równej mierze: blaga, współczucie i twórczość.
Wymagam od pisarza, aby był w stopniu większym niż inni istotą podwójną: z jednej strony niech będzie pełnokrwistym, indywidualnym, stronniczym człowiekiem, walczącym na określonym odcinku barykady, z drugiej strony — psychiczną wielokrotną możliwości, zaczątków, zadatków, aluzyj. Gdyby był tylko sobą — nie byłby pisarzem. Gdyby siebie bez reszty roztopił i zagubił w milionie swoich postaci, gdyby sprawiedliwie „unurzał wszystkich w tym samym błocie“ jak Flaubert — zabrakło by dla niego miejsca w piśmiennictwie przełomowej epoki, którą przeżywamy.
Pisarz — to nie jest jeden człowiek. Pisarz — to cała rodzina; rodzina kształtów dość zwiewnych, ale utrzymywanych przy życiu przez ojca z krwi i kości.
Istnieje dostatecznie mocny pomost liryczny między pisarzem a jego postaciami, aby epika mogla być poezją — nawet dziś i dziś na nowo.
II. Poemat leżał w rękopisie, czekając na wydawcę, blisko rok. W międzyczasie wytworzył się pewien dystans, który pozwala mi dziś rzecz ocenić bez pierwszego porywu miłości — okiem nie autora, lecz krytyka. Przypuszczam, że umocnię tym tylko czytelników w sądzie, osiągniętym przez nich samodzielnie, jeżeli powiem, że nienawistny duch schematyzmu nie całkiem został wygnany ze strof poematu. Wyraża się to nie tyle w rozbieżności istniejącej pomiędzy rzeczywistą psychiką chłopców szkolnych, a psychiką ich daną w utworze (gdyż więcej tu poetyckiej transpozycji, niż politycznego uproszczenia), — ile w programowym happy-end’zie, który uważam za poważny błąd artystyczny. Poemat powinien kończyć się tragicznie. Domaga się tego jego konstrukcja, jego dynamika, domaga się tego nawet jego rewolucyjny morał. Andrzejowi nie wolno już nigdy wyjść z lasu. Bogdan wykazuje sporą znajomość praw, rządzących utworem, w którym wypadło mu figurować, jeśli ostrzega swego kolegę przed samobójczą śmiercią.
W motywacji psychologicznej postępowania Andrzeja jest pewna luka, której nie potrafiłem już zapełnić. Czarny Człowiek zaleca chłopcu powstrzymanie się od walki i zachowanie milczenia, Andrzej zaś pojmuje to po swojemu (jest bowiem naturą na wskroś aktywną), przemawia i walkę łamie — a więc spełnia więcej niż mu kazano, chociaż spełnia niechętnie. Należało — albo rozszerzyć wymagania, stawiane przez Czarnego Człowieka, albo w osobnym ustępie pokazać wewnętrzne źródła czynnego zachowania się Andrzeja.
Niestety, i jedno i drugie zostało zaniedbane. Nie sądzę, aby świadomość błędu starczyła za usprawiedliwienie. Niech przynajmniej na przyszłość wyniknie z tego nauka.

„Szene am Bach“
Źródło: serwis muzyczny Musopen [1].

III. Tytuł utworu nie jest oryginalny. „Scena przy strumieniu“ — „Szene am Bach“ — tak się nazywa druga część Symfonii Pastoralnej Ludwika van Beethoven. Gdybym chciał zaopatrzyć poemat w motto, umieściłbym na pierwszej stronie kilka taktów z wyciągu fortepianowego symfonii. Zrezygnowałem z tego, aby nie sprawiać przykrości czytelnikowi nie umiejącemu czytać nut.
IV. Rozmowa Bogdana z Andrzejem w lesie była pierwotnie napisana wierszem pięciojambowym, z przewagą zakończeń męskich i w układzie rymowym, przypominającym skróconą tercynę. Brzmiało to nad wyraz sztucznie. Za namową jednego z przyjaciół odrzuciłem koturnowy wiersz i zastosowałem prozę. Jest to wyjście kompromisowe. Nie starczyło oddechu na jeszcze jeden wysiłek, a niewątpliwie odpowiednie rozwiązanie wierszowe było do znalezienia.
V. Zakończenie pierwszego Krymskiego Sonetu wplotłem do tekstu nie posługując się cudzysłowem, sądzę bowiem, że zwrot „Jedźmy, nikt nie wołał“ — nabrał już waloru przysłowia.
VI. Zwrócono mi uwagę na szereg nieścisłości przyrodniczych, popełnionych w różnych miejscach poematu. A więc — we wstępie — gil, kukułka i wilga,

„wychylając się z gniazd szczebiocą
o alarmach, przeżytych we śnie“;

tymczasem, jak się okazuje, ptaki leśne nie sypiają w gniazdach, wobec czego nie mogą się z nich wychylać, kukułka zaś, jak wiadomo, w ogóle gniazda nie posiada. Bardzo się tą uwagą przejąłem, ale na próżno szukając odpowiedniego rozwiązania obrazowego i wersyfikacyjnego, wolałem raczej urazić ornitologów niż popełnić jeszcze jeden grzech artystyczny.
Inaczej przedstawia się sprawa owych ogrodowych malw i niekwitnących w czerwcu dziewann, które raptem znalazły się na leśnej polanie tworząc tło dla tańczących dziewcząt. Tutaj nieścisłość przyrodnicza nie może być poczytywana za błąd, ponieważ od tego momentu akcja poematu rozwija się w okolicznościach fantasmagorycznych. a powrót do realności podkreślony został przez rozpłynięcie się nagromadzonych barw.
Drobiazgów, które wymagałyby korekty, jest napewno dużo. Proszę czytelnika, aby z faktu, że tej korekty zaniechałem, nie wyciągał wniosku, jakobym zgadzał się ze stanowiskiem ludzi lekceważących dokładność szczegółów w poezji.
VII. Spotkał mnie zarzut, że w taktownym skądinąd opisie wycieczki użyłem frywolnej metafory — „traw obłe kolanka“. Spieszę wobec tego wyjaśnić, że „kolanka“ traw nie mają nic wspólnego z podkasaną muzą i że tak nazywają się węźlaste zgrubienia, członkujące łodygi niektórych traw.
VIII. Utwór jest bez wątpienia akademicki. Atakowano mnie za to in publico jeszcze przed ogłoszeniem całości. Gdyby istniał Uniwersytet Poezji, „Scena przy Strumieniu“ uzyskałaby, być może, kwalifikację pracy proseminaryjnej. Cóż? W okresie, gdy leniwe nieuctwo, osłaniane sztuczną mgłą pozornego eksperymentatorstwa, tak wielką czyni koło siebie wrzawę — skromna praca proseminaryjna jest niewątpliwym krokiem naprzód.
Mistrzami moimi (z jakichże nizin patrzeć muszę na ich wysokie pomniki!) byli Eschylos, Wergiliusz, Szekspir, Shelley, Mickiewicz, Słowacki — nazwiska, które na twarzach owej krzykliwej generacji poetyckiej wypaliłyby rumieniec wstydu, gdyby nie to, że ta generacja nieomal nie wie, co to za jedni.
Nigdy nie zrozumiem, jak można godzić się z myślą, że twórczość nasza nadal będzie o tyle — o całą poezję — niższa od tego, co zdziałały te wielkoludy.
Długo i troskliwie pracowałem w ich laboratoriach — i uznanie tej pilności jest jednym z niewielu zaszczytów, o które się ubiegam.
Jeżeli do słabych moich strof, tym ważnych, że usiłują złowić puls współczesnego życia, przedostało się nieco potężnego ducha, który czerpać z najpiękniejszych ksiąg świata było i jest radością nie do opisania — niechże to na początek wystarczy.
Gdy mowa o dziełach, które ze szczególną siłą zaciążyły nad „Sceną przy Strumieniu“, to dla celów informacyjnych nazwę przejmujący poemat Shelleya — „Alastor, czyli Duch Samotności“ (istnieje po polsku w doskonałym przekładzie Kasprowicza).

Lucjan Szenwald

Warszawa, we wrześniu. r. 1936.






Z ZIEMI GOŚCINNEJ DO POLSKI
Maskowanie reflektorów


Sosno zielona, w igły odziana,
Łzami żywicy rzewnie spłakana!
Twój pień podcinam siekierą jasną,
Strącone szyszki padając gasną.

Olcho, kapiąca od światłocieni!
Odzieram z ciebie szatę zieleni.
Wilkiem grasuję w twej bujnej krasie,
Lecą gałęzie i gniazda ptasie.

Po to, o sosno, ciebie zrąbałem.
Aby otoczyć zielonym wałem
Nasze pojazdy, lśniące jak ogień,
Z pancernymi czołem, z promiennym rogiem.

Na to ja, olcho, ciebie pustoszę,
Aby zarzucić liściaste klosze
Na skórę powiek, na lekki statyw.
Na lakier luster i reostatów.

Gdy z nor smrodliwych na żer wypłyną
Ptaki, tuczone ludzką padliną,
Gdy cień zakrąży na podobłoczu
I łyskać będą lunety oczu —

A niech łyskają, niech łypią krwawe!
Pod gęstwą liści, igieł kurzawą,

O pień oparte, zrośnięte z ziemią,
Maszyny, ludzie, cichutko drzemią,

Zmęczeni bojem, zmierzchowi wierni,
Nie słyszą grzmotu smukłych bateryj,
Którymi dymi góra daleka,
Więc jawa im się w sen przyobleka,

I widzą pogoń złotych wybuchów,
I gonią wicher ostrych okruchów...
Szakalu niebios, w ucieczce skorej
Padaj na ziemię, padaj — i zgorej!

A kiedy góra w mrok się zanurzy,
I będzie wieczór i posmak burzy,
Sosno i olcho, spod twoich liści
Wyjdziemy, od snów dziennych świetliści,

I wytoczymy lustrzane smoki
Na step szeroki, w okop głęboki,
Lędziemy blaskiem bruździć obłoki
I pętać wroga nadchmume kroki...

To miecz świetlisty nad znojnym światem!
To bój promienia z nocnym piratem!
Tak gwiazda chmurę czarną roztrąca,
Tak noc uchodzi przed ogniem słońca.

Armia Czerwona, lipiec 1941 r.



Na warcie


Krótkowidz, gdy na wartę wyszedł uzbrojony,
Uszami patroluje rejony milczenia.
Ledwo gałązka mignie w plamach światłocienia,
On już bagnet wychyla z liściastej zasłony.

„Stój, kto idzie?“ — Wiewiórki podnoszą ogony.
„Stój, kto idzie?“ — Kukułka milknie ze zdumienia,
Zając przystanął, sowa budzi się z uśpienia,
Milionem witek parska młody las zielony.

Myśl domaluje, czego ucho nie dosłyszy.
Plądruje wyobraźnia bezludne rozłogi,
Za kroki wroga biorąc krzątaninę myszy,

Biorąc na muszkę wiatr, rozwiewający stogi,
Krótkowidzu, ty w trosce o sen towarzyszy
Mógłbyś las, i świat cały, postawić na nogi!

Lipiec 1941 r.



Oktawy o piątej kolumnie
1

Nad brzegiem Obu, gdzie wątła Kamionka
Swe szepty łączy z jego pieśnią siną,
A na niej mostu żelazna koronka,
A w niej ulice odwrócone płyną;
Nad nurtem, który — o bolesna mrzonka! —
Zda się niekiedy wiślaną głębiną
Odlśniewać w słońcu: ponad brzegiem Obu
Głos usłyszałem, jakby wyszły z grobu.


2

Dokoła młoty straszliwe tętniły,
Wrzały korpusy fabryk, dymna czerwień.
Na zachód płynął kraj — lawina siły,
Błyskały węzły stalowych unerwień.
I nagle ten głos: jakby loch przegniły
Odsłonił wnętrze, bielejące czerwiem;
Jakby kto zęby spróchniałe wyszczerzył,
Jakby kto palcem uschniętym uderzył.


3

Poznałem! To głos przeklętej przeszłości,
Kłamanej Polski głos: to on zagłuszał

Głos inny, czysty — głos sprawiedliwości;
On pogromowe drużyny rozjuszał,
Truł dusze, ciało odbijał od kości,
Judził i gwałcił, zwodził i przymuszał,
W Poznaniu chodził z policjantem na łów,
Na Ukrainie był echem wystrzałów.


4

A stawiał siebie przy Polski sumieniu,
A był jej hańbą i wielką obrazą:
Kto mu dał prawo dziś w Polski imieniu,
W imieniu ziemi spalonej zarazą,
W imieniu ludu, co ginął w promieniu
Daremnej chwały i skrwawioną gazą
Skroń miał owitą — kto tej czarnej szajce,
Gdzie herszt jest zdrajca i kamraci zdrajce,


5

Dał prawo krzyczeć? I przed trybunały
Pożywać — kogo? Mówię bez patosu:
Kogo pozywać? Kraj, co wzniósł się cały,
Przytroczył Polski los do swego losu,
I na pierś swoją, niby na pierś skały,
Przyjmuje siłę centralnego ciosu,
I miota metal stopiony i ogień
Na wroga, który jest i Polski wrogiem!


6

Wy, coście kłodą i protestem legli,
Gdy chciały odsiecz nam nieść bratnie roty,
A gdy lud walczył, wyście go odbiegli,
Na rozbrojone siadłszy samoloty...

Patrzcie! Od równin, połonin i regli
Dymi żałoba. Ręce patrioty
Z szyn wykręcają śruby. Gdzieś daleko
Nudzi kukułka i za wąską rzeką


7

Słychać dziecięcy płacz, i wszystko więdnie,
I deszcz z parkanów obmywa pokosty,
Po nocach drzewa szeleszczą obłędnie,
W księżycu błysną bagnetami osty
I zgasną; w lesie zapachnie żołędnie,
I nagle odór śmierci, ckliwy, ostry!
Gnije owoców miąższ, gorzknieje woda...
O, to sama was ojczysta przyroda


8

Oskarża! Drzyjcie i gińcie w pomroce.
Wy, Targowicy haniebne odpryski!
Nad brzegiem Obu tętnią dnie i noce,
Płyną ze wschodu na zachód pociski,
Lud idzie gniewny i sztandar łopoce
W porywach wiatru; dzień zwycięstwa bliski.
Ta, co przewietrzy kulę ziemską, zamieć
Zdmuchnie z historii o was nawet pamięć.

Syberia, kwiecień 1943 r.



Józef Nadzieja pisze z Azji Środkowej


Ja — zbolałego polskiego narodu
Syn bolejący, wierny, szczery,
Polską mową karmiony od młodu,
Pojony światłem polskiej litery —

Wierząc, że Polska nie zginęła,
Lecz w blasku nowej chwały wstanie,
Chcąc włożyć swój wkład do tego dzieła,
Piszę oto niniejsze podanie.

Na polach wojny drogą zwycięstwa
Jadą czerwonogwiezdne olbrzymy.
Podziwiam siłę, winszuję męstwa,
I widzę w myślach, jak razem walczymy,

Razem bijemy pruskiego zwierza,
Wspólne ramię wspólnie uderza,
Są dwie komendy: rosyjska i swojska...

...Proszę przyjąć mnie na żołnierza
Narodowego Polskiego Wojska!


II

Na obdrapanej szkolnej ławie,
W Ojczystych, pomnę, czytałem Dziejach,

Jak grzmiało w świecie o naszej sławie,
O polskich Jędrkach, Wojtkach, Maciejach.

„Za wolność waszą i naszą“ Polak
Z giwerem stał na szańcu bratnim,
I w sztandar go spowijano, gdy poległ,
I chowano go dzwonem armatnim.

Gdzie my teraz? Gdzie ci wędrowcy?
Przed nami, jak tęcza, ich szabel blaski.
Gdzie Jarosław i Jan Dąbrowscy?
Kościuszko? Bem? Kazimierz Pułaski?

O, dajcie karabin! Sama się zmierza
Do strzału ręka, krew uderza
Do skroni, i sercu pierś za wąska...

Proszę przyjąć mnie na żołnierza
Narodowego Polskiego Wojska!


III

Hańba tym, co tłukli nas w ciemię,
A przy błysku ognia tył podali!
Chcieli na ukraińską ziemię,
Dziś są na perskiej — można i dalej!...

Tego, co ogrzał ich i wskrzesił.
Ugryźli w rękę — marne kundle!
My chcemy bić się tak jak Czesi,
My chcemy pomóc powtórzyć Grunwald!

Za ojców pogruchotane kości,
Za gwałcone siostry i żony,
Za oplucie naszych świętości —
Bagnet wetkniemy obnażony


W gardziel złodzieja, mordercy, fałszerza!
Front od wybrzeża do wybrzeża!
Będzie i odwet, i nawiązka!

...Proszę przyjąć mnie na żołnierza
Narodowego Polskiego Wojska!


IV

Do kraju, gdzie łubin na smugach płonie,
Gdzie jaskółek pełne kalenice,
Do kraju, gdzie kwitną kwiatami jabłonie,
Z patryjotami szubienice —

Ach, do kraju, gdzie pogorzeliska
Kikutami czarnymi stoją —
Do ziemi dalekiej, która tak bliska,
Bo ona biedną ojczyzną moją,

Przyjdę — każdej spotkanej chłopce
Suchą dłoń, jak matczyną, całować,
I wieńce kłaść na mogilne kopce,
I budować — budować — budować

Przyjdę!
Gdzie niskie ognie pasterza,
Gdzie strumień górską dolinę oświeża,
Tam rodzinna została wioska...

...To proszę przyjąć mnie na żołnierza
Narodowego Polskiego Wojska!

Syberia, maj 1943 r.



Pożegnanie Syberii


Bywaj zdrów, kraju narcyzów i cedrów,
Kraju uroczysk brzozowych, gdzie głuszce
Tokują, dzierzby niosą się i wieczny
Szelest zwierzyny jest jak szelest krwi.
Odjeżdżam, bywaj zdrów, bywaj mi zdrowy,
O kraju rybnych rzek i grzybnych lasów,
Kraju owsiany, pszenny i pasieczny,
Rozfalowany prądem suchowiejów,
Bezmierny! Bowiem tu kręgi przestrzeni
Ścielą się, za horyzontem horyzont,
Niby zżęte zagony, dalej i dalej.
Tu, po śnieżystej pustce dudniąc kroczą
Słupy zorzy polarnej. Bicie serca
Przytłum: usłyszysz, jak północny biegun
Skrzypiąc obraca się na swojej osi
Przy promienistym rozpękaniu lodów.
I nagle słońce spojrzy ludzkim okiem,
Sczernieje stare srebro zimy,
Kroplami zawiruje wiatrów róża,
I lato rozprzestrzeni się jak wybuch
Zieleni, ognia, zapachu i wzrostu
Po ziemi suchej, silnej i sprężystej.

Podobnie i twój lud, gwałtowny, prosty,
Jakby łamany z czarnego krzemienia,
A czasem ciężki niby węgla bryła,

A czasem lśniący niby okruch złota,
A czasem jako diament przezroczysty,
Jako łza szczery, świeży jako rosa,
Cierpki a jędrny, twardy i odporny,
Jako ta sławna północna jabłonka,
Co się na zimę ubiera w futerko
Szronu, i jabłka rodzi kryształowe.

Widziałem chłopca: biegł z ogrzanej chaty
Na iskrzące się od mrozu powietrze.
Z roześmianą i gorejącą twarzą,
W koszuli śmiało rozpiętej na piersi,
I gonił w śniegu zadyszaną, w pąsach
Dziewczynę — mak zimowy, perlę zdrowia.
Widziałem starca: stuletnim ramieniem
Podźwigał cedry, był to dobry cieśla,
I pracował za trzech, i klął za czterech,
Pił za dziewięciu, bajał za dziesięciu,
I prawnukom dłoń do strzelby sposobił.
Widziałem kopalń przepaście — tam człowiek.
Parą stwardniałych rąk wczepiony w skałę,
Wznosił nad sobą zamki z antracytu.
I piekła fabryk o murach spękanych
Od ognia — także widziałem. Pociski
Lśniły się stosem szlifowanych ampuł,
Nabitych gniewem, miłością, wysiłkiem,
Znojem, pogardą głodu i zmęczenia,
Mocą i męką, i dumą, i śmiercią.
Sybirze! Bywaj zdrów! Twój lud, przyrodę
Nauczyłem się cenić — i odjeżdżam
Nie bez robaka w sercu, nie bez tego,
Że nie raz w tajni zatęsknię po tobie.
Jadę i chwiejny zielony widnokrąg
Zarzuca na mnie coraz dalsze pętle,

I naprzód wiedzie, a wstrzymuje niby.
Jadę — i nagle w całym majestacie
Objawia mi się potęga tej ziemi,
Jej nieprzebrana, życiodajna głębia,
Gdzie ongi ciszę śniegowego stepu
Rozcinał poświst pędzącej kibitki.
I z traktów, letnią czesanych zawieją,
Kłębami pylił jękliwy dzwon kajdan,
Tam dzisiaj fabryki wrą, dudnią huty:
Ciężko-ładowne rudą i surowcem
Dymią pociągi na wschód, a na zachód —
Przęsłami, ryżem, dynamitem, solą.
Karabinami, artylerią, cukrem,
Jaszczami amunicji, szkłem, kauczukiem.
Jęczmieniem, rybą, bombami i ludźmi.
I olbrzym wojny, gdy poczuje odpływ
Gęstych w ramieniu muskularnym soków,
I słony smak zmęczenia na języku,
I senność, której nie podobna przemóc —
Natenczas olbrzym na wschód się ogląda,
Ku źródłu wiecznych sił — i nakarmiony
Szeroką piersią skośnookiej Azji,
Nogi obmywszy w błękitnym Irtyszu,
Znów zrywa się do boju — i wspaniałym
Podrzutem karku strąca napastnika
I ciska nim o kamienistą glebę.

Mnie tu gościna była: dach nad głową,
Czerstwy kęs chleba, szorstki uścisk dłoni,
Koleżeństwo w robocie. Ja tej ziemi
Zawdzięczam odnowienie. Jej radosny
Krok mój zawdzięczam. Kiedym upadł na nią,
Upokorzony u dumie bojownika,
Rażony pierwszym uderzeniem wojny,

Ranny — myślałem, że na wylot w czoło,
Ale nie, tylko w serce — wtenczas ona
Wodami swymi przemyła źrenice,
Solami swymi przesyciła kości,
Natarła mięśnie jodłowym igliwiem.
Związała supły siły, groźnym tchem
Spaliła resztki zawiłych wykwintów,
I wróciła mi postawę żołnierza,
Zdolnego śmierci zaprzeczyć, i w polu
Wydawać oraz wypełniać rozkazy.

W śnieżystej szubie, rozwianej na wichrze,
Kosmata czubem tajg, z węgłowej głębi
Połyskująca groźnym, czarnym okiem,
Wymachująca maczugą Uralu,
Żegnaj, Syberio! Żegnaj, wojownico!
Ty na lodowych falach oceanu,
Jako na siwym i spienionym koniu,
Kołyszesz się, a twoich stóp strzemiona
Nagrzewa zwrotnik — o, sprężona cała
Do skoku poprzez rumowiska czasu,
Poprzez ostatnie spiętrzenia historii!

My odjeżdżamy walczyć o swobodę
Kraju mniejszego niż ty. W obóz wroga
Wniesiemy panikę samym imieniem
„Syberia“. W serca znękanego ludu
Wsączymy żar otuchy samą nazwą
„Polska“ — i dotąd tak sobie przeciwne,
Wyłączające się wzajem, szczerzące
Ku sobie zęby, dwa nieprzejednane
Słowa — złączą się w jeden akord siły,
Akord radości, woli i zwycięstwa:
„Polska, Syberia, Syberia i Polska“.

Eszelon Syberia — Dywizja, maj 1943 r.



Do Polaków zagranicą
I

Jest taka siła, która wroga zmiecie:
Imię jej — jedność. Pewnik wiecznie nowy!
Bracia! rozsiani po całej planecie,
Coście z pożaru ocalili głowy:
Wierzę — że i Wy do Polski przyjdziecie,
Z nami podzielić szczęście odbudowy.
Wierz, że Wam, i nam, i tym, co w kraju,
Wspólny dzień błyśnie, gdy wrócim z wyraju.


II

Jest taka siła, która wroga zgnębi,
Która przemoże lęki i przesądy,
I cały naród prześwietli do głębi.
To nic, że dzielą nas morza i lądy.
Dal mgłą oplącze, a serc nie wyziębi,
I poprzez Moskwę, Nowy Jork i Londyn
Jest niewidzialna wstęga rozciągnięta:
Czerwona — bo przez krew, biała — bo święta.


III

Więc kędykolwiek szlakiem wojny szliście,
Przez fiordy, piaski, sztormy i samumy,
Przez delt namuły, tęczujące szkliście,

W gajów attyckich nieprzebrane szumy —
Wszędzie zerwane przez Was lauru liście
Zdobiły bukiet narodowej dumy,
I rosły groby, i wrzos na nich krwawy,
I wszystkie drogi wiodły do Warszawy.


IV

W poranków letnich niebie bladosinem,
W bezgwiezdnych nocy smolistej topieli,
Rozbitej drżącym reflektorów klinem,
W fontannie złoto-różowych szrapneli,
Ponad Hamburgiem, Kolonią, Berlinem
Ciężko huczący rój bombowych trzmieli,
To Wyście byli — Wasze grzmiało słowo.
A jeśli upadł chorągwią ogniową


V

Samolot Wasz na nienawistne gruzy,
To po to, aby je podpalić. Znają
Świst Waszych torped echa Lampeduzy,
Kiedy walczyliście z podwodną zgrają
Włoskich rekinów pancernych. I muzy
Oceaniczne pean sławy grają,
Bo każda smuga skał, wzniesiona nad te
Fale — to dla Was była — Westerplatte.


VI

Cóż się więc słało, o gromadko blada,
Ze czoła wasze dziś bruzda przecina.
A głowa zwiędła na piersi opada?
Cóż posmętniała sokola drużyna?

Alarm, Polacy! Krzyczcie: „Zdrada! Zdrada!“
Spod stosu kości wypełzła gadzina!
Ożyły mroczne sarkofagów kąty
I znów rok patrzy trzydziesty dziewiąty.


VII

O, krzyczcie „Zdrada!“ Ciemne duchy września,
Łodzi rozbitej przeklęci sternicy.
Tak wspominani w narodowych pieśniach,
Jak się wspomina datę Targowicy,
Którym w olśnieniu sen się ucieleśnia —
Sen nie o szpadzie, lecz o szubienicy —
Uśmiechający się wtedy najmilej.
Gdy myślą honor sprzedać za przywilej.


VIII

Błazny, kupczące Polską — znów u steru!
O! krzyczcie „Zdrada!“ Niech wasz głos przepłynie
Po wszystkich iskrach ziemskiego eteru,
Niech dudni w morza skrwawionej głębinie,
Gdzie ośmiornice wypatrują żeru,
I niechaj wstrząśnie krzesłami w Londynie,
Niech w brzegi fala Tamizy żelazna
Uderzy, i niech z krzesła strąci błazna!


IX

My, wśród gościnnych krajobrazów Rosji,
Do Was, o bracia dalecy, tęsknimy,
Bracia z Tobruku, o żołnierze prości
Ze Szkocji i spod bram Jerozolimy!
Myśmy się z krajem, niby z kłączem zrośli,
I my mamy głos — my nie po-zwo-li-my!

Broń nasza — lśniąca, hartowana krwawo
Dwuletnią z bykiem niemieckim rozprawą!


X

Nie będzie Niemiec ziemi naszej korzył,
Nie będzie Polak z tym Niemcem paktował,
Nie będzie w Polsce „nocy długich noży“
I nikt nie będzie szubienic budował.
Poleci w słońce białopióry orzeł,
Dom stanie w światłach od podłóg do pował,
Sojusz połączy dwie strony rubieży:
Wojna poczęła go, pokój rozszerzy.


XI

W pasie strzeleckim, w zielonym mundurze
Stoję — i owoc mam kamienny w dłoni,
Granat z nasieniem wolności. Gdzieś w górze
Lecą żurawie — oko ich nie zgoni.
Za chwilę trąbki głos obwieści burzę.
Pójdę — w piorunów i kopyt pogoni,
Pójdę — wyrąbać tor oddziałów bryłom.
Piechota, konie, czołgi runą w wyłom.


XII

Nad las się wzbiją strzałki samolotów
I zatoczywszy łuk spadną na wroga —
Wielkie i lśniące. Z armatnich wylotów
Wystrzeli na świat groza i pożoga.
Dym będzie płynął wśród leśnych wykrotów,
Niby po ziemi włócząca się noga
Olbrzymiej chmury, co skryła niebiosy,
I będzie serc ofiara — będą stosy.


XIII

We krwi będziemy brnąć — krew nie zamaże
Naszej czystości, ból nie złamie woli,
I życie swoje tak oddamy w darze,
Jako się bratu daje garstkę soli.
Polsko! widziana przez marzeń witraże!
Wolna — bo my zburzymy gmach niewoli,
Silna — bo w boju przyjaciele z nami —
Witaj się, matko, z swoimi synami,

Dywizja, sierpień 1943 r.



Ballada o Pierwszym Batalionie


Dolina i mrok między nami i nimi,
Wstające we mgle linie wzgórzy.
Zwęglonej gorzelni kościotrup, olbrzymi,
Jak szkielet okrętu po burzy,
I milczą transzeje, i czasem z oddali,
Jak duch — koczująca armata wypali.

Na wzgórzu są Niemcy! Na pewno w tej chwili
Przez szkła wymacują noc mgławą,
A może, chorągwie zwinąwszy, stchórzyli
Przed tą, co poprzedza nas, sławą?
Wybadać, co kryją tumanne rozstaje!
I pierwszy batalion z okopów powstaje.

To byli ci sami, co żaru odpryski
Na dłoń brali w hutach Uralu,
A czoła opalił im wiatr syberyjski,
A piersi zgorzały od żalu.
Ich ręce, spękane od prac, nie zawiodły.
Ich kark dźwigał cedry śnieżyste i jodły.

I żeby choć głos przed atakiem drgnął komuś!
Wytknąwszy broń idą piechurzy,
Własnymi ciałami wykazać znikomość
Tej ciszy, co przyszła po burzy.
Już niebo za nimi zaczyna różowieć.
I echo ich krokom podaje odpowiedź...


Przed nimi wyżyna — wtem ogniem w trzy warstwy
Bluznęły wyloty strzelnicze,
Szarpnęły skłębienia wybuchów i trzasły
Przez mózg cekaemy jak bicze,
I dym tyralierę ze wszystkich strun obwiał,
Nitkami krwi szyły ten dym igły ognia.

I wszystko minęło, i cisza aż dziwi.
Chlupocze Miereja po bagnie.
Śpią martwi. W okopy wcisnęli się żywi
I bagnet prześwieca przez bagnet.
Tam w kul świegotaniu wypływa nad chorał,
Jak gdyby w jaskółkach, twarz księdza-majora.

Wstał dzień, aby ciała poległych pohańbić,
Lecz spoza nas zerwał się podmuch,
Gruchnęło pięć setek moździerzy i haubic,
I dzień skołowaciał i ogłuchł.
A grają armaty, a dudnią, a walą...
I znowu podnosi się pierwszy batalion!

Wstał major Lachowicz o krok przed szeregiem,
Pistolet mu w ręku zabłysnął.
„Na szturm, bracia! Stąd kilometrów o siedem
Jest dom, który był mi kołyską.
Tam żona, tam synek w ramionach jej płacze.
I was czeka dom, o żołnierze-tułacze!“

I powiódł ich poprzez transzeje niemieckie,
Płomiennym przewodził im ciałem,
I wiódł ich na druty, na gniazda strzeleckie,
Na twierdzę, na śmierć! Ja myślałem,
Że serce wybuchło mu, pełne Ojczyzną,
A to w piersi granat się gorzki rozbryznął.


Żołnierskie podniosły go ręce niechybne.
Natarcie się dwoi i troi.
Na wzgórzu melduje od ran blady Hübner:
„Zdobyliśmy wieś... brak... naboi...“
Paziński trafiony w śmiertelnej krwi pada.
Poległych już liczyć przestała gromada...

Generał pozornie spokojny, lecz łowi
Bez tchu każdy trzask w telefonie.
„Odwody na odsiecz pierwszemu pułkowi!
Pchnąć czołgi do walki!“ — I słonie
Pancerne wyłażą z krętego parowu,
I pierwszy batalion podnosi się znowu,

I kruszy, i łamie, i depcze, i wali,
Dopada, szturmuje i bierze!
W Trigúbowej pod jabłoniami zostali
Ostatni zabici żołnierze.
Zostali ochraniać tu strzechy i progi —
Metr tej, co do kraju prowadzi nas, drogi.

Front, październik 1943 r.



Elegia na śmierć Mieczysława Kalinowskiego
I

Żołnierz swej matce-ziemi oddał krew czerwoną,
Przypadł do matki-ziemi piersią wyszczerbioną.
Mężny wojownik przyjął śmierci pocałunek,
Spod kurtki wydobyto skrwawiony meldunek.
Mieczysław Kalinowski poległ!
W ów dzień sław
Padł — i wróciło jego serce do Warszawy.


II

Marzyły mu się jasne strzeliste budowy,
Wykwitające ponad ligustr ogrodowy,
Gdzie na każdym zakręcie wesoła zasadzka,
Gdzie w liściach, niby źródło ujrzane znienacka,
Srebrzy się śmiech dziecięcy. Śniły mu się place,
Pączkujące głowami, szumiące wzruszeniem,
I szklane hale, lotne bramy, szczytne prace,
Różowe sanatoria, otulone cieniem,
I w dzwony zasłuchana wielkooka szkoła,
I teatr, co zadumą uwypukla czoła...
Słoneczne śniły mu się sprawy — ale krata.
Czarna krata przemocy przed twarzą widziadła
Wyszczerzona jak upiór, chciwością zębata —
Gdy uderzył w nią ogniem marzeń — nie opadła,

Tylko zgrzytnęła głucho.
Nie miał daru słowa,
Ale to, co powiedział, zadźwięczało w ciszy.
On cale woje życie przemyśla od nowa,
On dojrzewa, on myślą widzi, sercem słyszy,
On postanawia, on z tej drogi nie zawróci.
Wszędzie są ludzie bici, gnębieni i szczuci,
Wszędzie człowiek przed słabszym człowiekiem ucieka,
Wszędzie upokorzone jest imię Człowieka,
Spodlone imię Pracy, shańbione — Miłości,
Wszędzie Chytrość do władzy prawo sobie rości,
Wszędzie Potęga drzemie, siebie nieświadoma,
I lamentuje Rozpacz językami stoma.
Ale na wstędze dziejów, w przeszłość rozpowitej,
Są napisy, których nóż fałszerza nie zdejmie!
Niezapomniane lata, kiedy w polskim sejmie
Szara sukmana obok delii złotolitej
Radziła o naprawie Rzeczypospolitej.
Syn szewca, komunista — on miał w rodowodzie
Kilińskich! I w walecznej narodu przeszłości
Szukał zadatków nowej i świetnej przyszłości.
Radował go zwycięski lud-olbrzym na wschodzie.
Co poznał swoją drogę. On widział zaczyny
Świata nowego w Związku Rad: sękata bryła
Gwiaździsty plan kryształu z siebie wyiskrzyła.
A na niej drżały na wpół zdarte pajęczyny
Przesądów, przywar, łajdactw, zastarzałych głupot.
Jego rozgrzewał gniewny stóp ludowych tupot,
Prawda, pisana ogniem na bander czerwieni,
I ludzie, ludzie, ludzie, walką połączeni.
Nie zlęknie się katowskich kleszczy i toporów,
Kogo święty Wolności błogosławił poryw.
Pod szubienicą głowę podniesie zuchwałą.
Kogo w boju Swobody tchnienie owiewało.

Wszędzie, gdzie walkę ludzie podejmują prawi,
On się, jak ruch wcielony, w szeregach pojawi,
I zawsze więcej z siebie da, niżeli bierze,
Bo on jest z tych. co zwykli oddawać w ofierze
Całe życie.
Do końca. Prawdziwie i szczerze.


III

On jednoczył skłóconych, rozmaitych godził,
Słabym dał wiarę w rozmach wspólnego ramienia.
On był duszą oddziału, którym współdowodził,
I dla żołnierzy stał się czymś na kształt sumienia.
On był z tych, którzy wojsku naszemu skrzydlaty
Nadają polot w przyszłość — oficer oświaty!

Spróbujcie w rękę ująć pulsujące źródło.
Wiatr zatrzymajcie, aby fali nie poruszał!
Znałem Kalinowskiego. Jak mu było trudno
Wywierać na człowieku władzę! Jak się zmuszał
On do rozkazywania! Jak coraz to częściej
Przemagał drżenie głosu nasileniem woli!
A kiedy karał, widać było, że go boli,
A gdy nagradzał, w oczach jego było szczęście.

Nas wspólne połączyły marszruty i troski,
Dzieliliśmy się wodą, iskrą w papierosie.
Gdy śpiew żołnierzy dzwonił po wieczornej rosie.
Śmieliśmy się, że echo dojdzie aż do Polski.
I jako tej planety przyjaznej odbicie,
Co pierwsza wschodzi, gaśnie ostatnia o świcie —
Tak dzisiaj od tła wspomnień moich się oddziela
I trwa osobno, oku pamięci widoma —
Twarz krępa, niby ziemniak z oczkami wesela,
I cała twoja postać życzliwego gnoma.


Wjechałeś w wąwóz, między krzewów żywopłoty,
Wiozłeś raport — nie wiedząc, że wieziesz testament.
Nagle niebo ściemniało — to były te same,
Któreś ponad Warszawą przeklął, samoloty.
O, dzielny wojowniku! Ty, coś ongi w kraju
Skromnym imieniem Skruchy zdobił swoje pióro.
Coś zawsze na historii walczył przednim skraju —
Śmierć Twoja była życia Twego częścią wtórą!

Wy, którzy tak żarliwie o szczęściu marzycie:
Zapalcie cel daleki przed swoją tęsknotą!
Jeśli w życiu nie będzie spraw droższych nad życie,
To lepiej czołem w ciemność uderzyć jak w błoto.
Uczcie się goreć! Weźcie pod światło czterdzieści
Lat swego świadomego życia — i pomyślcie:
Albo w tej szczypcie ogień-twórca się pomieści.
Albo wiatr dni rozwieje w ironicznym świście
I zasypie imiona, i kości pobieli.
Uczcie się żyć, abyście umierać umieli,
Aby po waszej wiernej, surowej żołnierce
W pamięci trwała jakaś światłość niewybuchła,
Ażeby po człowieku, kiedy jego serce
Przestanie bić — zostało jeszcze coś prócz truchła!


IV

Nie ma go — i uwierzyć trudno, że go nie ma.
Chcę uścisnąć prawicę, z mroku wyciągniętą,
I pustą przestrzeń chwytam rękami obiema.
Żołnierzom jakby światła połowę odjęto.
Siedzą przy kołach lawet, posępni i struci.
W jednym zamknięciu powiek utracili tyle!
Gdzie on? Przy wsi spalonej śpi w bratniej mogile,
Śpi — i żadna go siła z martwych nie ocuci.


Kapitanie Dąbrowski! Niech kwitnie grób świeży,
Opuść salutującą rękę — prac jest wiele.
Nie patrz tak, Zośko Okręt! Chodźcie, przyjaciele!
Walką uczcimy tego, który w grobie leży.
Jeszcze nieraz przy piersi wroga warknie nagan,
Nieraz noga się w drucie kolczastym zagmatwa,
Jeszcze dużo pocisków, jeszcze wiele zmagań,
Zanim bestia zatoczy się i padnie, martwa.

W gąszczu krzaczastym łańcuch piechoty się chowa,
Szumi w chłodnym powietrzu liść śmiertelnie chory.
Noc mętna od kropelek mgły, październikowa,
Kłaniają się z lotniska długie reflektory,
Nad horyzontem łuna rozgorzała blada,
Wzlatują serie rakiet, rośnie kanonada...

Ognia! Artyleryjska niech szaleje burza!
Marsz! Marsz! Niech piechur we krwi niemieckiej unurza
Ręce po łokcie! Niech bastiony w proch rozetrze!
Wysadzić gniazdo zbrodni w powietrze, w powietrze!
Rzeki zakipią, lasy strzaskane zapłoną!
My wściekłym polonezem przez ziemię spaloną

Przejdziemy — nasza ręka nieulękła przejdzie
Po wnętrznościach gadziny, przez czarne osierdzie,
I dotarłszy do środka wyrwie gruczoł jadu!
Jakim bezmiarem ulgi westchnie wyż i padół!
Ściśnięta spazmem ziemia jakże się rozkurczy!
Jaki ogarnie ludzi rozmach światotwórczy!
Jakim rumieńcem lico Ojczyzny zaświeci,
Gdy zbłąkane do piersi jej przypadną dzieci!
Wtedy szumcie mi, Wisły zielonkawe fale,
Pieśń o tych, co polegli ku Ojczyzny chwale!

Front, październik 1943 r.



W stepie


Zawiane wiatrem ślady płóz,
W śniegu zmarznięty gnój kobyli.
Szeleszcząc obłamuje mróz
Oszklone lodem kępki bylin,
I staw okryty białą kryzą,.
I gdzieś na sinym końcu świata
Przesuwający się horyzont,
Granica stepu lodowata.
Igłami iskier kłuje szron.
Osrebrzą twarz i łzę krysztali.
Ponad zaspami stada wron
Lecą ku ołowianej dali,
I dal otwiera się na oścież,
I ledwo się w przestworzach mieści
Olbrzymia pierś w siwym zaroście.
Równina wszechmogącej śmierci,
I rzekłbyś: glob, wśród martwych nieb
Wstrzymany w dosłonecznym biegu,
Zamarł, i skurczył się, i skrzepł,
I kędykolwiek stąpisz — biegun.

Lecz w ciszę stepu przybył pułk
I wrył się w śnieg zębami łopat,
Skorupę szkła kolbami stłukł
Pod spodem ciepłej ziemi dopadł,

I przegryzł ziemię niby kret,
I rozbił wyszczerzone bryły,
I w ziemię aż po głowę wszedł,
I jaskiniowe miasto wyrył.
Szły sanie bezdrożami dróg
W dalekie bory po bierwiona,
A kiedy konie padły z nóg,
Ludzkie zaprzęgły się ramiona.
Żołnierz i drwal — on łupał dąb.
On siekier okrył się namiotem,
I było ciepło mu — a potem
Nad norą ziemną stanął zrąb.

Wdarliście się w korzenie zim,
i mrok się cofnął w głąb przed wami.
Step żyje, ogień płonic, dym
Macha szarymi rękawami,
I wrzątek bucha w śnieżnej grudzie.
W podziemnej stajni prycha koń,
W podziemnym składzie błyszczy broń,
W podziemnym zamku żyją ludzie!

Ponad rozpromienionym piccem
Onuce sztywne schną na sznurze.
Cienie do krokwi lgną i w górze
Punkciki papierosów świecą.
Widać strzyżonych zarys głów.
Odblaski w kątach drżą zwodnicze,
W ciemności zawisł ciężar słów,
Prostych i celnych jak rusznice.
I norę, wyrąbaną w skale,
Zaludnia przeczuwany świat.
Tutaj marzenia są na skalę
Tysięcy miast, tysięcy lat.


Napięte w dal poznaje oko
Balkonów wniebowstępny chór,
Gmachy na kształt błękitnych gór,
Most, wzlatujący gdzieś wysoko,
I kolumn z obłokami spór...
Niech w śnieżnej mgle, w pustych przestrzeniach
Trzeszczą badyli białe kości...
Tu ludzie ssą mleko wielkości
Z nabrzmiewającej piersi przemian.




Jeżeli wróg, skrwawiony łeb
Unosząc w strachu do Berlina,
Włócząc pochodnię po ruinach,
Zamieni Polskę w nagi step,
Jeśli do kraju, co już blisko,
Przyjdziemy, jak na miejsce zbrodni,
Oglądać siwe popielisko,
Deptać zbielałe czerwie ogni —
To my — do prac nawykłą ręką —
Z pustynnych zgliszcz, z bezludnych ruin —
Polskę — swobodną, silną, piękną —
Tak nam dopomóż... — odbudujem!

Front, listopad 1943 r.



List do Juliana Tuwima w Ameryce


Z nadobłocznego szczytu Statui Wolności,
Poprzez pian atlantyckich wieczyste przelewy,
Czy widzisz nas, Julianie Tuwimie? Te młode
Twarze, zarumienione odblaskiem sztandarów,
Błyszczące oczy, pyszne hełmy, orle znaki,
Plutony jak zagony, dojrzałe i złote,
Najeżone gęstymi kłosami bagnetów?
Czy słyszysz nas: gdy w kroku stokrotnym na zachód
Przesadzamy okopów krwawe rubikony,
Gdy piersią rozgrzewamy zmarznięte motory,
Ciągniemy działa, rozwijamy wieńce drutu,
Gdy na przód wyrzucamy dzwoniące centrale,
I gdy artyleryjskich przednia straż wybuchów
Sunie przed naszą linią szybciej od rozkazu?

Poeto, gdybyś Ty tu był, gdybyś o świcie
Poczuł ten pierwszy zapach polskiego powietrza
Na niespokojnych wiatru zachodniego falach,
Ogarnął tę już prawie ojczystą przyrodę,
Dotknął tej ziemi, która oddycha, jak swoja,
Poeto, serce by Ci wyskoczyło z piersi
W ostatnim, jednym, strasznym porywie na zachód!

Już się za horyzontem, w zgęszczonej czerwieni,
Zalągł ten dzień, co ujrzy, w blasku krwi i chwały
Do dna pękniętą czarną powłokę niewoli,

Spływającą z powierzchni kraju jak lodowiec,
I odsłonią się oku poszczerbione szczyty,
Szramami rzek pocięte równiny bolesne,
Brodawki pogorzelisk i tkanka stargana
Ludzkich mięśni i nerwów, i uczuć i myśli.

Nad ziemią spopieloną, załamując dłonie
Stoi naród-rozbitek, naród-pogorzelec.

I jakiś może wtedy szalbierz cudzoziemski,
Lub na rodzimej glebie wylęgła jaszczurka,
Tyle widząca światła, co swego ogona,
Włócząca na swym grzbiecie zdrad więcej niż linień,
Wyjdzie z mchu, i wyiskrzy ślepia, i oświadczy,
Językiem rozdwojonym z a krzywoprzysięgnie,
Z ten pasterz miliona łez, Łazarz narodów,
Z on nigdy bezwładnej nie podniesie ręki,
Aby geograficzną plamę, podpisaną
„Pustynia Polska“ — znowu pięknymi zaludnić
Nazwami, i posłuszną marzeniu przyrodą.
Jest siła niespokojna w ludach tej planety,
Jest niespożycie młoda siła w polskim ludzie,

Wiecznie dopełniająca się z podziemnych głębin,
Wiecznie odnawiająca się liśćmi zieleni,
Siła, którą przytłumić można, zdławić, stłamsić,
Wbić w miazgę, torturować — nigdy unicestwić!
Zagoń ją w katorżniczy loch — ona się wydrze
a słońc! Wtłocz w krateru mrok — ona wybuchnie!
Smagaj ją, ćwiartuj, wieszaj, pal wrącym żelazem —
Ona zęby na ręce katowskiej zaciśnie,
Usłyszysz — poprzez bólu jęk — przekleństwo buntu,
I kroki samotnego więźnia w pojedynce,
To tytaniczne kroki Dnia Sądu i Gniewu.


I jeśli z wszystkich nieszczęść narodowej klęski,
Jeśli z wszystkich niewoli chorób trędowatych,
Najgorszą, najsmutniejszą jest stęchlizna serca,
Zwapnienie uczuć, uwiąd żywej kariatydy,
Podtrzymującej dumę i godność człowieka,
Podtrzymującej dumę i godność narodu —
To nic — to w ogniu walki, w nagłym rozprężeniu,
W rozmachu i rozbłysku, w gwałtownym tętencie
Przebudowy, w oddechu płomiennym działania,
Przepali się ohydna śniedź, ogień oczyści
Rozmiękłe skręty duszy, prześwietli źrenice,
Nada liniom nabrzmiałych ust szlachetną twardość,
I w charakterach, od rdzy zmętniałych, rozjarzy
Blask niewidzianej mocy, że odtąd podźwigną
Nie takie prace, i nie takim podołają
Zadaniom.
Wstanie Polska, niby dzień niedzielny,
Cała w baziach i dzwonach, w gołębianym gwarze,
W alejach i strumieniach, w kłosach i proporcach,
W karuzelach, w furkocie podrzucanych czapek,
W śmiejących się do dzieci fontannach ogrodów,
Podczas kiedy żywiczne dookoła zręby,
Stosy rumianych cegieł wśród świeżej zieleni,
Świadczą o dobrej pracy zeszłego tygodnia.
Sławią ten, który przyjdzie, pracowity tydzień.

O Julianie Tuwimie! Przez błękitne sążnie
Lądów i oceanów widzę Twoją głowę
Nieruchomą na tle stu wyprężonych pięter,
Usta Twe, zmawiające twardy psalm tęsknoty,
Siwiznę, od morskiego zjeżoną podmuchu.
Oczy tak wytężone w dal, że mógłbyś ujrzeć
Ze Statui Wolności — Kolumnę Zygmunta.


Powtarzam z Tobą: spełnij się modlitwa Twoja,
Bądź wizja Twoja, stań się ciałem Twoje słowo
Na ziemi i na modrym bałtyckim pobrzeżu.
W walce o nowe kształty życia na planecie
Przelej się krwi nie więcej, niż w plemionach, kiedy
Dwie strugi się zmieszają w obrzędzie braterstwa.
Walko, bądź mniej straszliwa, a płodniejsza w dzieła,
Polatuj Pieśni ponad polem ludzkiej sławy.

Poeto! W przeddzień zdarzeń, co ziemię odmienią,
U wejścia do cieśniny, za którą już szumi
Ocean szczęścia — kiedy jeszcze pozostało
Wyminąć kilka skrytych raf, nieznanych mapom,
Poeto: przysięgnijmy — Ty mnie — i ja Tobie —
2e nigdy nasze pióra nie oschną z tej rosy
Życiodajnej, którą je skropił wiatr wolności,
Że nigdy żadna złota wędka z nas nie wyrwie
Słowa innego, niźli dźwięczne stalą prawdy,
Innego, niż zrobione sercem w służbie ludu,
Innego, niż natchnione wiarą i odwagą...
Tak nam dopomóż, Muzo, królowo stworzenia!

Front, grudzień 1943 r.



Umarłej
I

Wiatr porankowy wśród nocy przywiał,
Rozwiał bezładnych snów niepokoje...
Dzisiaj rozmawiam z Tobą, jak z żywą,
Usta złożywszy na serce Twoje.

Przy mnie tu jesteś — w świateł topieli
Tak dotykalna i rzeczywista,
Jakby ten właśnie dzień nas rozdzielił,
A połączyła ta noc rzęsista.

Powiedz! Czy jakiś Orfeusz nowy
Wywołał Ciebie w powiewach świtu?
Chcę Ciebie nazwać — i źródłosłowy
Plączą się w jeden wyraz zachwytu...

Chcę Ciebie nazwać — znane imiona
Znowu głoskami martwymi dźwięczą...
Radość wzbroniona, radość miniona —
Możeśmy pili ją zbyt szaleńczo?

Możeśmy byli zbyt zakochani
I świat takiego szczęścia nie zmieści?
I znowu słowa, uwięzłe w krtani,
Gasną — jedyny okrzyk boleści.


II

Są naokoło piękne dziewczęta,
Oczy tęczowe, serca źródlane,
Ale Ty byłaś we mnie zaczęta,
Jak przez darń kwietną źródło przelane.

Ciebie w serdecznych umyłem wodach,
Tobą olśniłem wzrok mój na zawsze,
I byłaś moja jak mój jest oddech,
Źrenicą byłaś, przez którą patrzę.

Ciebie nie znając, do Ciebie tęskniąc,
Ciebie miłując — lotną, daleką,
Znalazłem nagle za siódmą klęską,
Za skalą bólu, za smutną rzeką.

Znalazłem — aby stracić tak prędko?
Znalazłem — aby wiekom poświęcić?
Głupiec! Myślałem, że wstrzymałem Piękno
W jego wędrówce chyżej ku śmierci!

Więc niech dla innych, doba za dobą
Wieczność upływa w złotym dosycie —
Ja tylko Tobą i tylko Tobą
Pełny i pełny, na śmierć i życie!

I Twoje oczy wodzą mnie nocy,
Jako podwójna gwiazda pomocy,
I dokąd pójdę, cokolwiek zrobię —
Rozpacz o Tobie, rozpacz o Tobie.


III

O, mogłaś wzbudzić we mnie, coś chciała,
Bom znał Twych chęci nurt kryształowy.
Ufałem ślepo w blask Twego ciała,
W rytm Twego serca, w nimb Twojej głowy.


Z Tobą związany, los swój rozstrzygłem,
W dal obracając się mglistym czołem.
Ty bohaterskim byłaś mi skrzydłem!
Ty byłaś burzą, kiedy płynąłem!

I dziś — jeżeli wśród krwawej waśni
Przyszły słoneczny czyn mi się marzy —
To na tle wizyj na moment zalśni
Promienno-smutny świt Twojej twarzy.

Nie wiem, czy padłaś, kulą trafiona,
Czy w długich mękach gasłaś jak pożar,
Czy przyciskałaś dziecko do łona,
Czy zbir je odciął od Ciebie nożem.

Nie wiem, czy dreszczem ostatnim ścięgien,
Ostatnim czuciem wołałaś ku mnie —
Ale wiem jedno — jedno przysięgam:
Że potrafiłaś umierać dumnie,

Że w oczach Twoich była pogarda,
Że w sercu Twoim była odwaga —
Że spojrzeniami deptałaś karła —
Piękna, bolesna, gniewna i naga!


IV

Za dym pożogi, za gwałt rabunku,
Za siny powróz na szyję braci,
Za każdej rany krwawy karbunkuł —
Zbir będzie płacił i zbir już płaci.

W tym Sądzie, który niebawem przyjdzie,
Ażeby zadość uczynić krzywdzie;
W tym boju, który wichurą ognia
Osacza gniazdo, gdzie wzrosła zbrodnia;


Gdy ramię zemsty tak wyolbrzymię,
Że wróg się zwali, jak zgniłe drzewo:
Wtenczas wypowiem całe Twe imię
Melodią silną, czystą i rzewną!


Post-scriptum

Miła! Jeżeli fatum pozwoli
Do nadwiślańskiej wrócić Itaki,
W kraju, wyrwanym z grobu niewoli,
Pomnik postawię Tobie nie taki!

Myślą dogłębną, pracą cierpliwą
Odtworzę Ciebie — taką jak byłaś —
Pokażę Ciebie — mówiącą, żywą —
Opowiem, jaka była ta miłość.

W rozdziałach, niby w dźwięcznych ogrodach,
Będę się błąkał w mrok — a gdy zasnę,
Zalśni mi Twoja ciemna uroda
I zagra serce — jasne, przejasne.



WIERSZE OSTATNIE
PRZEZ LINIĘ FRONTU
Fragmenty poematu

∗             ∗

O tajemnej godzinie, gdy kogut zapieje,
W gęstwinie lasu dziać się zaczynają dzieje,
Próchno niesamowitym ogniem rozelśniewa,
Rumaków dosiadają uzbrojone drzewa,
I zjeżdżają po stoku, i jadą przez parów,
I suną na tle nieba w szyszakach konarów,
Nagle spadną na wioskę, jak grom i pożoga.
W bieliźnie wybiega z chat niemiecka załoga,
Krzyk rannych, huk wystrzałów, łopot drzwi, dzwon szkliwa,
I łamią się areszty, i płoną archiwa.

W miastach wściekły podglebny nurt chodniki gryzie,
Arsenał i prochowy skład w każdej remizie,
W każdej fabryce stuka maszyna piekielna,
Każde okno, jak zemsty strzelnica śmiertelna.
W nielegalnych drukarniach przez bezsenne noce
Dojrzewają wolności sprężone owoce,
I każdy róg sam przez się ulotkę powiela,
I już usta śpiewają, i drży Cytadela.


W zaspie śniegu, pod drzewem jakimś rosochatym,
W staromiejskim zaułku, zatęchłym i krzywym,
Historia z partyzanckim czyha automatem,
I przysiągłbyś, że zmarli pomagają żywym.
Tam, lękiem pustej nocy zwiększeni w dwójnasób,
W widmowych frakach, lotnych niby skrzydła sine,
Rozkopując srebrzysty od księżyca nasyp,
Łukasiński z Trauguttem zakładają minę.
Tam Waryński mazurem kajdaniarskim dzwoni,
W bramy fabryk napada na transporty broni,
Otwiera Pawiak. Przez świat śnieżycą zamglony
Jedzie Ściegienny — za nim chłopskie bataliony,
Nad siodłem zgięte cienie we wstęgach naboi.
Jeden zsiadł — konia w rzece lodowatej poi.
Spójrzcie mu w twarz — to Jakub Jasiński! Dosiada
Konia, wyjeżdża na brzeg. Skąd ta błyskawica
Na czole? Wysłała go Narodowa Rada.
Musi oddać list do rąk samego Staszica,
Który ożył i walczy... W szronu aureoli
Szemrzą żywe kamienie Modlina i Kutna.
Cicho. Nad ruinami zorza wzeszła smutna,
Buczek z granatem błądzi po ulicach Woli,
Tak oto kwiatami krwi, co nigdy nie więdną,
Przeszłość i Teraźniejszość splatają się w jedno,
I zapatrzeni w boju wczorajszego zjawy,
Dzisiejsi ludzie giną dla jutrzejszej sprawy.


∗             ∗

Ponad odpływającą granicę niewoli
Nad morze mroku, które cofa się powoli,
Wzleciała wieść sygnałem umówionych rakiet,
Przemycili ją, niby szyfrowany pakiet,

Wędrowcy tajnych ścieżek — słychać ją w tętencie
Końskim, i każde ucha do ziemi przytknięcie
Nabrzmiewa nią jak głuchym wulkanicznym grzmotem.
Już dotarła — rozchodzi się — wieść dźwięczna o tem,
Że Polska będzie, że we wstrząsach zmartwychwstanie,
Że będzie stać na szczęściu ludów, nie na gwałtach,
Stepami zaczepiona o tatrzańskie granie,
A bursztynowym czołem oparta o Bałtyk,
Że powstanie, męczeńskim blaskiem rozwidniona,
I błyśnie łzą, i okiem wzruszonym zaświeci,
I wystarczy jej szczęście wezbranego łona,
Aby nakarmić wszystkie miłowane dzieci.
Owieje ją pieniste powietrze wolności,
Nowością oszołomi kolor zwykłych rzeczy,
Żywiczny zapach ziemi duszę z ran wyleczy,
Powikłane cierpieniem serce się uprości.


∗             ∗

Wiosna! Wiosna! Już cuda powstają widomie,
W trzasku seryj, w huku bomb, w zenitowym gromie.
Już strumień krwi nawisie kamienie podmywa,
I osuwa się w przepaść lawina straszliwa.
Jeszcze ostatni zasiek — hurra! — jeszcze błyska
Jakaś strzelnica — same ją ręce połamią!
I naprzód — przez dymiący stos pobojowiska —
W słońcu, w rozkrzyżowaniu bezgranicznym ramion,
W okrzyku, w pocałunków ulewie majowej!
Swobodo! Skroń Ojczyzny tchem burzliwym owiej
I uskrzydlaj zwycięzców płomienne szeregi!


∗             ∗

O, złuda! To nic miasto wydźwiga się z ziemi
Nad ołowianej fali zmarszczkami wiecznemi —
To jest olbrzymie pole niewybuchłej bitwy!
Jutro te trotuary będą ogniem kwitły,
W ulicach się żelazny wicher rozszaleje...
To nie jest miasto! W zygzak łamane transzeje
Czarne szczęki zasieków ku wschodowi szczerzą:
Blokhauz opancerzoną obraca się wieżą
Wysuwając macki luf. Po minowym polu
Przejdzie wiersz – żołnierz krokiem bezgłośnym patrolu.
On gniazda cekaemów znajdzie i policzy,
On zapamięta każdy rów przeciwlotniczy,
Każdą forteczkę, każdą podziemną zapadnię,
Każde workami piasku wzmocnione poddasze.
Lecz nade wszystko niechaj rozpozna dokładnie
Nory, w których zaprzańcy siedzą i judasze —
Niech stanie w drzwiach, niech spojrzy i odwiedzie kurek...
Dudnij, wierszu, po schodach i rynnach podwórek,
Budź echo na rozstajach, stań się duchem przedmieść,
Pomnażaj żywą ilość przez kipiącą jedność,
Bądź tym, co w ludziach krzyczy, buntuje się, boli —
Aż wyjdą na spotkanie naszej zbrojnej woli
Polacy — gniewem zbrojni, wiarą w siebie silni!
Bracia, ja bym chciał swoją nieudolną ręką
Z tych trzynastozgłoskowych postrzępionych linii
Uprząść jedną nić — długą, mocną, ostrą, cienką,
Jedną nić — ostrą, mocną, lśniącą jedwabiście,
I tą nicią miłości, nicią nienawiści
Wasze blade od smutku ręce, przynależne

Jednej rodzinie, a tak niedawno rozbieżne,
Powiązać niby lontem i puścić po loncie
Płomień — niech wszystkie serca buchną jednocześnie
Skrzydlatą luną walki! Kościoły rozdzwońcie
Na alarm! Niech drżą podli na wieść, kim jesteście!


∗             ∗

Złączcie dłonie, rodacy! Ziemia kwitnąć będzie
Zwycięską siłą, która od śmierci jest wyższa.
Wieść o tym huczy w czołgów wesołym rozpędzie,
Każdy wybuch nabrzmiewa nią i każdy wystrzał.
Złączcie dłonie, rodacy! Bestia rozszalała
Broczy — zygzakiem cofa się — drży — już przegrała —
Jeszcze się skręca — lecz o milę cuchnie trupem,
Już do swych nor smrodliwych zaczęła odwroty
Grzechocząc potrzaskanym w czworo kręgosłupem,
Gubiąc łuski, ciało drąc o leśne wykroty.
Złączcie dłonie, rodacy! Jej oślizgły posiew
W gruzy łamie urodę żyznej ziemi naszej.
Brońcie domów, i sadów, i krzyżów, i kłosów,
Brońcie fabryk, i torów, i szybów, i maszyn!
Złączcie dłonie, rodacy! Śmiało, mocno, szczerze,
Groźnie! — aby gadzina, poprzez kraj sterany,
Nie uszła do gniazd czarne wylizywać rany,
I porosnąwszy w nowe łuszczaste pancerze,
Aby nie podniosła łba i zębem nie błysła!
Jest granitowy Modlin, jest warowna Wisła,
Jest Dąbrowa, i Gniezno, i Poznań, i Kraków,
Żyje Warszawa — święte miasto dla Polaków,
Jest broń — pękają od niej pruskie arsenały,
Jest wojsko — niezliczona armia — naród cały!
Jest dowódca bez skazy w każdym partyzancie.

Jeszcze krok — jeszcze jeden wysiłek — powstańcie!
Powstańcie — z dymu fabryk, z oparów trupiarni —
Powstańcie — jednolici, płomienni, ofiarni!


∗             ∗

Od pruszkowskiej rogatki promień młodociany
Wpada pomiędzy szare i kamienne ściany,
Prześlizguje się Bema, Filtrową i Piękną.
Wywabia z trotuaru każde cienia piętno,
Dopadłszy Marszałkowskiej, wśród nagłych rozjarzeń
Rozkłada się wachlarzem świateł i witrażem,
Znowu składa się, leci na Plac Zbawiciela,
Budzi gołębie, kościół tęczą rozwesela,
Potem przez Nowowiejską przenika do Alej,
Muska Łazienki, sunie po asfalcie dalej,
Przez Nowy Świat, Krakowskie pędzi jak szalony,
I na moście Kierbedzia wieszając lampiony,
Skacze do Wisły!


∗             ∗

A już ptaki w zielonych pogwizdują skwerach,
Sklepy mrugają, bramy domów dzień otwiera.


∗             ∗

Mijam jedwabne łąki. W porannym przezroczu
Stoi chłop i uśmiechem przymrużonych oczu
Pozdrawia ruń młodziutką. Do niego się garnie
Trzoda pastwisk i owoc płomienisty sadów.
Płot w makach: to półnagie dzieciaki sąsiadów
Spojrzeniem pożerają nowiutką młockarnię,
Kupioną za żywy grosz ojców. Młyn pobliski

Na przemian ta basuje, to śpiewa dyszkantem.
Telefoniczne słupy niby obeliski.
Nad luki strzech wzlatują smukłe ptaki anten.


∗             ∗

Warto się o to skrwawić i zatracić warto.
Przykazała żywa krew tych, co już nie wstaną,
W niepodległej strażnicy, nad ziemią schłostaną,
Przy boku praw i swobód trwać niezmienną wartą.
Pilnować, aby dobro, które zbir niemiecki
Zabrał, jak żołd zaległy zbrojnego pochodu,
Przeszło całe — do gwoździa i ostatniej niecki —
W ręce wydziedziczonych i skarbiec narodu.
Niechaj broń strajku, w tylu walkach wyostrzona.
Spoczywa w pochwie, ale nie rdzewieje nigdy,
Zawsze gotowa suche odrąbać ramiona
Temu, kto z dna pociągnie starą pałkę krzywdy.
Lśnijcie, trujące pszczoły kościuszkowskich rusznic!
Ty, szablo partyzancka, ze zgrzytem się obnaż!
Ktokolwiek zechce ludy zbratane poróżnić
I pchnąć Polskę do wojny nieprawej — ten zbrodniarz!
I ktokolwiek, niby strach ze zbożowych gąszczy,
Dźwignie się i bykowcem zza pleców śmignąwszy,
Pogoni chłopa w szary świat, na zmarnowanie,
Jak dziada — kuternogę w zetlałym łachmanie,
Ten pozna, jakim światłem oliwiona lufa!
Naród przedstawicielom wybranym zaufa,
Lecz nie zaśpi czujności. I nikt nie przekreśli
Tych kart, które lud mocą cierpienia otworzył.
I jeśli nas przez wieki budzono i jeśli
Na wschodzie w krwi daremnej brodził biały orzeł,
To teraz, Polsko, nowej słonecznej epoce
Dajesz usta i wsparta na przyjaźni stoisz.
Dzisiaj żelazne, jutro złociste owoce
Wyda poczęty w bojach wiecznotrwały sojusz.

Front, styczeń-luty 1944 r.



Czerwona Armia


Wyzwolicielko ludów! O lawino chwały,
W hełmach, które w milion gwiazd świecą, jak wystrzały!
Armio w szarych szynelach, kwitnieniem ran krwawa,
Wierna jak śmierć, a droga, niby ręka prawa!

Kiedy wróg miażdżąc domy ramieniem żylastem,
Grzechocząc okręconym wkoło głów żelastwem,
Szedł, jako niegdyś bestie przeciw chrześcijanom —
Stanęła cała Ziemia Rad pionową ścianą,
I prężąc aż do słońca wieżyce Mongolii,
Zaryczała białych salw wściekłą nawałnicą,
I bagnetami błysły badyle kąkoli,
I każdy pień brodaty zahuczał haubicą.
Wróg szedł, ale skłębiona przepaść pod nim ziała,
Na drodze jego martwe wybuchały ciała,
Mosty stawały dęba, wrzały rzeki ognia,
Każdy krzak palił boki jak żywa pochodnia
I szczerzył się zębami kołów każdy ogród.
Armio Czerwonogwiezdna! Twój tragiczny odwrót
Pamiętam — i dziś, kiedy ofensywą stali
Na drgające pierścienie siekasz wraży kadłub,
I z okiem rozgorzałym, z gniewnymi ustami
Kroczysz przez jasne piersi bohaterów padłych,
Kiedy odwojowujesz ruiny i zgliszcza,
Gdy ziemia się od warstwy spiekłej krwi oczyszcza,

Pozdrawiam Ciebie, Armio Grozy, Armio Mocy!
Wybawicielko Świata! Wichuro Pomocy!
Wsłuchuję się w gromowy rytm Twoich szeregów,
Wielbię upór żołnierzy i mądrość strategów,
Padam, śmiertelnym z Tobą stopiony porywem,
Z każdym zwycięstwem Twoim na nowo się zrywam!

Dla nas duma i radość i zaszczyt i siła
W tym, że we wspólnych bojach krew nasza zrosiła
Przedpola polskich równin, że w bombowym leju
Z jednej menażki jedli Polak i Rosjanin.
Broń, przez Ciebie wręczoną, owianą błyskaniem,
Złożymy chyba w świętym jakim mauzoleum,
I będą pokolenia tę sławną zbrojownię
Odwiedzać, niby ołtarz przetrwały cudownie,
I ścierając z rzeźby dział starożytne pyły.
Będą dzieci Ojczystych Dziejów się uczyły.

Nowe Widnokręgi, 1944 r.



Młodym oficerom


Nie masz pasowań bardziej zaszczytnych i wkrótce
O cnocie Waszej pole bitewne się dowie.
Szabla, przez wzruszonego ujęta dowódcę,
Dotknęła, młodociani, Was — oficerowie!

Patrzałem na Was — pięknych w błękitnym szeregu,
Na powstających z kolan patrzałem jak w tęczę —
Pierwsi oficerowie polscy na tym brzegu!
Wam ten wiersz niby drzewce honorowe wręczę!

Strzeżcie w sercu przysięgi, jak relikwię chrońcie
Pocałunek ojczyzny, tą szablą nadany,
Iżbyście byli grozą dla wroga na froncie,
Iżbyście byli siłą, co skruszy kajdany!

Ojczyzna postawiła Was na jasnym czole
Swoich zbrojnych oddziałów — wyście jej nadzieją
Uczcie się rozkazywać: Zahartujcie wolę!
Niech dłonie, trzymające cyngiel, nie omdleją!

Uczcie się rozkazywać! Z płomieniem na twarzy
Rzucajcie słowo, które, nim czynem się stanie,
Wrzód w sercu wykonawcy jak iskra się żarzy,
I jak bagnet wrogowi idzie na spotkanie.

Sięgajcie — wszystko stanie się, co pomyślicie,
Oni pójdą za Wami w samą gęstwę burzy,

Z której się niebo czyste wolności wynurzy,
A wolność — znaczy oddech, oddech — znaczy życie.

Na bój! Zaległy w lesie kompanie piechoty,
Gotowe do ataku. Armaty powoli
Obwodzą luf oczami bastiony niewoli:
To wzleciała rakieta? To świt jakiś złoty?

Naprzód! Rozwiązać naród z pęt obcej przemocy!
Czarne widmo rodzimej przemocy wyświęćcie.
Będzie Polska: powszedni dzień, odbity w święcie,
Myśl dobra, spływająca z ciepłych skrzydeł nocy.

Młode matki z kwiatami niemowląt u łona
Śpiewając wyjdą z chaty, i nikt nie policzy
Rzęsistych łez radości, i lud — budowniczy
Wyhaftuje na płótnie wstęg — Wasze imiona.

Nowe Widnokręgi, 1943 r.



Pieśń partyzantów
I

Jeśli druty po wrzosach się kładą,
Jeśli z jaru berdanki biją,
Jeśli jadą leśną lewadą
Cienie, zgięte nad końską szyją:
Wiedz — to my, krwawej ziemi synowie,
Miłujący wolność nad zdrowie.
Uciśnionym zbrojne pogotowie
Partyzanci.


II

W polskim polu nie pełzać długo
Zygzakowatej gadzinie.
To dlatego za siną strugą
Zgromadzamy się o tajnej godzinie —
My, nieuchwytniejsi od echa,
My, co lęgnie nas każda strzecha.
Serc ludzkich nadzieja i pociecha —
Partyzanci.


III

Tam, na wschodzie, łuna: kraj — olbrzym
Lamie szpony pruskiego krzyża,
To i my twardą rękę przyłożym
Do rozprawy, która się zbliża.

Dosyć szyję gięliśmy w jarzmo,
Teraz wolę chłopską pokażmo.
Naprzód watahą odważną,
Partyzanci!


IV

Nigdy zbirom nie deptać Moskwy,
Precz z Mińska, i precz z Warszawy!
Wylatujcie w powietrze, mosty!
Konie, dzwońcie w obłokach kurzawy!
Sidłać wroga nocną zasadzką!
Hej, do rowów! A prażyć gracko!
Krwi nie skąpić na rzecz gromadzką,
Partyzanci!


V

Szarym wilkiem mignę wśród sosen,
W szary mech Niemiec utknie nosem:
Nietoperzem zaszeleszczę z komina —
Niemiec gotów — choć do Berlina.
Z każdej studni, zatęchłej od ziela,
Wyjrzy mu naprzeciw twarz mściciela,
Wysunie się ręka, która strzela —
Partyzanci!


VI

Kto stchórzy, padnie zakłuty,
Bez ducha, bez wspomnień, bez imienia —
My przysięgliśmy sobie dopóty
Nie wyjmować nogi ze strzemienia,
Póki krwią spienioną i gęstą
Nie sczerwieni się grunt pod zwycięstwo!
W cwał, rycerze natchnieni zemstą,
W cwał, partyzanci!


VII

Jedziemy ścieżkami stoma
Przez olszynki, przez jar okwitły,
Ręka ściska zdobyczny automat,
Serce bije przeczuciem bitwy.
Arsenały nasze pod korzeniem,
Podciągamy u siodła rzemień,
Podkowami iskrzymy krzemień,
Partyzanci...


VIII

Może stać się: wytropi żołdak,
Osaczą brunatni najezdnicy.
Umiej umrzeć mężnie na czołgach,
I w płomieniu, i na szubienicy.
Po nas fale ludu popłyną,
A mogiły naszej nie miną,
I pieśń powtórzy: tak giną
Partyzanci.


IX

Ludowa pieśń rozpamięta,
Gdy niewoli nie będzie więcej,
I powierzać będą dziewczęta
Prądom Wisły płonące wieńce.
Nami zazieleni się niwa,
Wstanie Polska nowa, szczęśliwa.
Jaki wicher czapki z głów zrywa!
Hurra! Partyzanci!

Sierpień 1941 r. Front południowo-zachodni.



Na powrót bohatera


Kapitanie Hübnerze! Zapraszamy pięknie,
Przybądź do nas w gościnę — nie będziemy pościć.
Niejedna pełna szklanka w toaście zadźwięknie.
Czymś słabym i mdłym jakże śmiałbym cię ugościć?

Ty! nad którym już krążył powiew kruczych skrzydeł,
Gdy rany twoje kwitły szkarłatniej od głogu —
Tyś się — na przekór losom i proroctwom — wydarł
Żywym płomieniem z czarnej ramki nekrologu.

Do nas tu, przez laurowe i żałobne hymny,
Dotarł Twój oddech, który od walki nie ostygł,
I jesteś z nami — tak jak zawsze — prędki, czynny,
Niezwyciężenie młody, po żołniersku prosty.

Żyjesz — i możesz walczyć — to największa z nagród,
Żyjesz — i możesz umrzeć — w polu, nie na łożu.
Żyjesz — a piersią swoją zasłaniałeś Madryt,
Żyjesz — żyć będziesz, jakeś teraz oto ożył.

Ten tylko życie Twoje aż do końca pojmie.
Kto sam podobny Tobie, a obcy jest zdradzie.
Ty się pojawisz w każdej sprawiedliwej wojnie,
W pierwszej kompanii, na ostatniej barykadzie.

Hübnerze! Jeśli prawda, co mówią, że ponoć
Męstwo jest zbroją, której kula nie dosięgnie,

Jeśli prawda, że pięknie żyć — to znaczy — płonąć —
Pozdrawiam duszy Twojej gorejące węgle!

Pozdrawiam niezawodną twardą rękę Twoją,
Usta, których wymowa paląca i szczera,
Czoło dowódcy, który zna rachunek boju,
I pozdrawiam tętniące serce bohatera!

Były w szeregach wyrwy — Tyś się zjawił, miły,
I szereg znów jest pełny, i znów siłą kwitnie.
Dla mnie Twój powrót znaczy, że się wygoiły
Wszystkie rany, doznane w onegdajszej bitwie.

Dla mnie Twój powrót znaczy, żeśmy znów gotowi,
Przerzucając mosty ciał przez ogień i wodę,
Runąć na łby blademu od strachu wrogowi
I w zielonej Ojczyźnie otrąbić swobodę.

Więc niech ta szklanka, którą podnosimy do ust,
Wleje do wszystkich piersi wiarę niespożytą!
Wypijmy żywym sokiem gron szumiących toast
Za dwoje żywych — Ciebie — i Rzeczpospolitą!

Dnia 20 grudnia 1943 r.



Warszawa

Dym gruzów łącząc z dymami chmur,
Wstrząsana eksplozjami piekła,
Z losem toczy nierówny spór.
Oszukana, burzliwa, piękna.

Ogniem przeciwpancernych serc
Szturmuje do betonowych sklepień.
Osaczony, walczy na śmierć
Anielski pułk na szańcach piekieł.

I chociaż krwawą wiślaną mgłą
Osłaniając zamiar nieprawy.
Złodziejska upierścieniona dłoń
Złośliwie pomieszała sprawy,

Chociaż z dalekomorskich ziem
Fałszywy sygnał walkę podniósł,
Nie o życie i nie o dzień,
Lecz o harap, dyby i powróz —

Warszawa zna potęgę swą,
Warszawa z czołgów kopuły strąca,
I tych, co z przyczółka ku niej się rwą,
Ona błogosławi, płonąca.

I w węzeł gniewu ściągnąwszy brwi.
Przeklina salw złowieszczym grzmotem
Łotrów, co w strumień najczystszej krwi
Spychają łódź, ładowną złotem.



Z PRZEKŁADÓW
ROBERT BROWNING
Pierwsza droga miłości
I

Zbierałem pęki róż przez cały lipiec.
Dzisiaj oberwę płatki i rozsypię
Po drodze, która wiedzie do mojego domu o srebrnych okapach.
Czy przejdzie tędy Maria? Czy zwabi ją zapach?
Niestety, idzie lasem. Nie szkodaż kwiatów czasem?
Nie szkodą! Przecież mogła iść wśród kwietnych pasem.


II

Od roku wprawiam się i o tym marzę,
Żeby nauczyć się grać na gitarze.
Dzisiaj podkradnę się pod okno Marii!
Ach! Maria nie chce słuchać mojej arii?
Gitarę zawieszam na drzewie. Strun nie rwę w bezsilnym gniewie.
Cóż z tego? Przecież mogła usnąć przy moim śpiewie.


III

Kochać uczyłem się przez całe życie.
Dzisiaj wypadnie mi stanąć na szczycie
I wypowiedzieć wszystko: Raj czy Piekło?
Ach, z rąk mi niebo promienne uciekło!

Kto chce, niechaj narzeka. Mnie zostaje radość Człowieka.
Wiem, jakie szczęście tych, którzy wejdą do Raju czeka.



ROBERT BROWNING
Druga droga miłości
I

W połowie czerwca
Największe kwiaty róż
Juna[2] ciskała
Spod ciężkich powiek,
Gdy pewien człowiek
Suchego serca,
(Wśród kwietnych burz
Wapienna skała),
Odwrócił się, ziewnął szeroko, i trzciną
Ścinając traw główki, tak rzekł z pyszna miną:
„Jeśli dam Junie kosza, czyjąż będzie to winą?“


II

A więc, fora ze dwora!
Masz rację! Mężczyzna
Nie wytrwa przy Junie!
Cóż stąd, że na łonie
Wykwitł jej kwiat jabłoni?
Pachnąca obora!
Kwiecista zgnilizna!
Kto spojrzy, ten plunie!

A zresztą niech Juna z gąsienic oczyści
I naprawi Altanę Trzech Róż, którą z liści
Odarła twa ręka — a kto wie, co się ziści!


III

Niech w drzewa zapuka,
Niech pękiem kolorów
Niezwykłych się mieni,
Różami bez cierni.
I takich, co wierni
Jej będą, poszuka:
Półmdłych amatorów
Bezdusznej zieleni —
Kto wie? Niech poruszy czerwcowe pioruny,
Niech z sufitów postrąca pajęczyn całuny —
Kto wie?
To się może przekonam do Juny.



WŁODZIMIERZ MAJAKOWSKI
Osobliwa przygoda, jaka zdarzyła się
Włodzimierzowi Majakowskiemu na letnisku
(Puszkino, góra Akulowa, letnisko Rumiancowa, 27 wiorst od kolei Jarosławskiej)

Zmierzch pałał w sto czterdzieści słońc.
Powietrze aż parzyło.
Szedł lipiec
siódme poty ssąc.
To na letnisku było.
Puszkino-wzgórek w garb się giął,
rósł górą Akulowa.
U dołu wieś —
dachy nad nią
spojone w korę płową.
A za wsią — dziura.
Otóż to —
do dziury tej niezmiennie
słońce po dniach obrotu szło,
wolno i solennie.
A jutro
znowu
w morzu lśnień
wstawało kulą białą.
Z dnia na dzień
coraz bardziej
mnie
to wszystko

oburzało,
i wpadłem w pasję,
klnąc tę jaśń,
aż w lęku świat zzieleniał,
krzyknąłem słońcu w ślepia:
„Złaź!
Dokąd się szwendasz, leniu?“
Krzyknąłem słońcu:
„Mądreś ty!
W obłokach płyniesz wdzięcznie.
A tu robota — tkwij i tkwij,
plakaty rysuj, męcz się!“
Krzyknąłem słońcu:
„Czekaj Waść!
Łbie złoty, słuchaj no mnie!
miast znów
bezczynnie
w mroki zajść,
zajdź
na herbatę do mnie!“
Cóżem ja zrobił!
Jakżem mógł!
Zginąłem!
Już na łące,
płomienie rozstawiwszy nóg
wprost na mnie
kroczy słońce.
Ja ani drgnę, że niby chwat,
cofam się pomalutku.
Już oczy słońca weszły w sad,
już całe jest w ogródku.
Przez okna,
drzwi,
szparą przez dach
waliła słońca masa.

Stanęło.
Sapiąc, że aż strach,
tak przemówiło basem:
„Dziś pierwszy raz ogniową twarz
obracam wstecz
do świtu.
Wołałeś mnie?
Herbatę parz!
Poeto, lej konfitur!“
Od blasku niemal płaczę już,
w głowie od żaru zamęt.
Lecz — ręką na samowar:
„Cóż?
To siadaj, ojcze planet!“
Wrzeszczałem — i za swoje mam.
Do kroćset!
Nie w humorze
siadłem na ławkę na brzeg sam,
i drżę —
nuż będzie gorzej!
Lecz dziwna biła mgiełka mgnień
od słońca.
Zapomniawszy
o względach
dyskurs wiodę z niem,
wciąż śmielszy i ciekawszy.
Że tak i owak,
parę słów
o moich ansach w Roście.
A słońce:
„Nie martw się.
Cóż znów?
Patrz się na rzeczy prościej.
A myślisz,
mnie oświecać świat

to łatwo?
— Spróbuj no tak!
Trzeba —
więc idziesz rad nierad,
i świecisz we sto potęg!“
Gadaliśmy do zmroku — tfu,
do byłej nocy, myślę.
Bo gdzie tam mrok?
Na „ty“, na „twój“
niebawem z sobą byliśmy.
I oto się już
gwiazdy dnia
po plecach tłuc nie boję.
A słońce również:
„Ty i ja,
nas, towarzyszu, dwoje!
Poeto, pieśni światu
ładź,
hej, orli rozmach bierzmy!
Ja będę swoje słońce lać
i ty — też swoje,
wierszem!“
Mur cieni,
nocy czarnej lej
pod słońc dwururką runął.
Świateł i strof żywiole, dniej!
Świtaj we sto piorunów!
A przyjdzie zmierzch
i zechce noc
zatopić
w zgniłej mazi snów —
wiem ja,
na całą zalśnię noc —
i dzień na niebo włazi znów.

Tak zawsze świeć,
tak wszędzie świeć,
do dni ostatnich końca,
świeć —
i przepalaj każdy śmieć!
— drogowskaz mój —
i słońca!




PERCY BYSSHE SHELLEY
Anglia w r. 1819


Król — stary, ślepy, zdychający, obłąkany —
Książęta rodów zgniłych odpadki — płynący
Morzem publicznej wzgardy brud z pleśnią zmieszany —
Bez serc, bez ócz, bez uczuć i bez mózgów rządcy,
Hańba, kraju — pijawki przyssane do rany.
Aż — ślepi od krwi — w krater zwalą się kipiący.
Lud na jałowej grudzie, zdarty jak siermięga, —
Armia, którą łupiestwo i terror przemienia
W miecz obosieczny — drży, kto pod ten oręż sięga!
Złoto — krwawe ustawy, handlarki sumienia.
Bezchrystusowe chrystochwalstwo — w piętnach księga —
Senat — ów epokowy statut upodlenia:
Wszystko to-groby, z których nagle wzlecieć może
Fantom wspaniały — burzę zmieniający w zorze!



PERCY BYSSHE SHELLEY
Fragment: do przyjaciela, który opuścił więzienie


Co do mnie, przyjacielu, choć łzy ciche mącą
Słaby mój wzrok, a serce nieprzebrane wzbiera
Od uczuć, że aż radość męką jest piekącą,
Lecz — gdy fałsz przed twym głosem pierzcha jak chimera —

Dzięki ci — niechaj tyran brzęczy
Pękami żelaz — tak, niech jęczy
Z wściekłości, zaś — jak ze snu siła —
Z lochuś wyłonił się, gdzie wbiła

Łańcuchy przemoc a nie mogla spętać duszy,
Która kajdany, ludzkość całą skuwające, prędzej później skruszy.






  1. Przypis własny Wikiźródeł Z uwagi na daty śmierci autorów słowa wstępnego (Stanisław Ryszard Dobrowolski (1907–1985), Władysław Bieńkowski (1906–1991), Seweryn Pollak (1907–1987), będzie ono możliwe do udostępnienia na Wikiźródłach w 2062 roku.
  2. W oryginale gra słów nie do przetłumaczenia. Juna po ang.: miesiąc czerwiec i imię kobiety.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Lucjan Szenwald.