[74]Rower
(na tle prawdziwego zdarzenia)
I
Lekkim szarpnięciem sznurka budzę bezdźwięczny ranek.
Oczom odsłania się chata w rozchyleniu szronowych firanek;
na krokwiach soplami mróz.
W zlodowaciały śmietnik zatknięto rękojeść wideł,
a wiatr na niziutkim progu ze śnieżnych gwiazd piramidę
o zmianie nocnej wzniósł.
Oto pierwszy słoneczny promień kruszących się dotknął ścianek
i na łysej głowie komina bladych iskier położył wianek,
w skrzypiącą przeniknął sień:
Zaczynają świergotać wróble; gwiżdże pierwsza poranna kolejka.
Chata oczy sklejonych okien przeciera, a jeszcze się lęka
spojrzeć w otwarty dzień.
[75]
Nagle w sieni barchanu szmer i wiader dzwoniąca próżnia:
gospodyni! zaspana! w śnieg! — i ciepłem dłoni rozluźnia
zmarznięte zawiasy studni: wodo płyń!
Już dzień! Pan Breje siadł w betach, na twarzy ma uśmiech niemądry,
skrobie się w kark, a Franek wytyka głowę spod kołdry,
tyłkiem wierci na łożu z skrzyń!
Więc dzień? Alojzy Breje nogawice pospiesznie wciąga,
gospodyni rozpala szczapy, a Franek, syn tych obojga,
parska mydłem, wybijając takt.
Od kipiącego czajnika idą mgły kolorowe,
a Franek wywleka z sieni wielki błyszczący rower,
schodzi na podmiejski trakt
i w siodło — i nacisk
na migocący pedał!
To nie szum lotnych racic,
to nie srebrna torpeda,
ale dwie gwiazdy — dwie osie
w zawiei szprych — i dalej,
po kostce, po szosie,
od Wilanowa do Alej!
Zawrotnie — telegraf —
gałkami w dzwon — dojrzał!
Śniegowe allegro!
Blask w oczy! Wiatr w nozdrza!
Tych krzaków — czy armie
w panicznej ucieczce?
Krwi młodej alarmie!
Rwij skronie! grzmij wiecznie!
[76]
I pochylony do przodu, z drżącymi nerwowo wargami,
nieruchomieje w siodle, a słońce we włos potargany
nitki mu plącze złote. O, usłyszał turkot kolejki,
dłoń odjął od szyi roweru — błyskawiczny skurcz palców — trzymał
uczepiony pociągu — pod stopą czuje wir pedałów — i lekki,
swobodny — daje się nieść — z przymkniętymi łagodnie oczyma,
i uśmiecha się, jakby jaskółki śpiewały mu z wszystkich kalenic:
szaleniec!
II
Kiedy się ma dziewiętnaście lat —
dziewiętnaście lat — i nic poza tym —
to się jest z wichurą za-pan-brat,
a ząb-za-ząb z siwiejącym światem:
miły jest wodnych nawałnic gwałt
piersiom, zanim je ból wysuszył,
a uśmiech lęgnie się w dołkach fałd,
gdy powietrze gwiżdże koło uszu!
Kiedy się ma dziewiętnaście lat
i poza tym nic — to łeb uwiera
na karku, jak wśrubowana w gnat
rozżarzona gruszka bessemera:
wziąć by tak dźwignię, oskard, pion,
i kuć, i wiązać podniebne schody —
a tylko ten otulony w szron
pęd ci pozostał, wichrze młody!
Kiedy się ma dziewiętnaście lat,
wrażliwość bywa subtelną kliszą,
[77]
na której pozostawiają ślad
niewidzialne cienie owadzich pięt,
nad którą wklęsłe zwierciadła wiszą
świetląc gołębia, kota i kwiat;
— ale śruby żelaznej skręt
kruszy odbity zwiewnie świat
— i tylko w dal niepowstrzymany pęd
przejmuje serce najsłodszą ciszą.
III
A kiedy z podmuchem ciepłym nastały wiosenne roztopy,
para od ziemi szła — gałęzie nabrały prostoty
rzewnej; wschodziła ruń i już na dobre się wzmogła,
zaśpiewał szczygieł, i gil, i trznadel, i makolągwa.
Wtedy złaknionym uchem wchłaniając tumult ptasi,
czując powietrza gorycz — Franek zakochał się w Jasi,
w Jasi co żyła przy moście i cerę miała jak jaśmin.
Wkrótce związała się nić i doszło do wyjaśnień.
Odtąd już nie chodzili z kompanią i z gitarą,
ale nieskromną młodość powierzali wiosennym katarom,
żabom, gliniankom, niebu; przez światy łąk wędrowali
trzymając się mocno wpół, po kolana w mokrej konwalii.
Ach, jak drażniło to płótno, co im rozdzielało ramiona!
Jak cicho patrzyła się Jaśka, szczęśliwa, oszołomiona,
świetlana od łez; jeszcze akord warg — nim do domu dojdzie.
A raz zaczepił ich drab i Franek dał mu po mordzie.
A raz w błocie znaleźli pieniądz i poszli do cytrynowego kina.
Najchętniej spotykali się w lesie, gdzie mech się pod stopą ugina,
[78]
gdzie szumią nawoływania wśród drzew:
„Hop, hop, Franuś!“
„Jestem“.
— i tylko zazdrosne krzaki nakrywały ich gwarnym szelestem.
A w dzień, w niedzielny dzień, kiedy dachy są kolorowe,
Franek zajeżdżał po Jankę, brał ją ze sobą na rower,
przecinali tor;
ona krzyczała podskakując na siodle;
a potem wsłuchani w wiatr i w kół monotonną melodię,
w zawody szli z autem
rechoczącym sygnały,
a kundle obdarte
im w ślad naszczekiwały.
W wybojach i szczerbach
trzęsło radosne łkanie!
Dygotał telegraf
i ciskał w nich gałkami.
A Franek do maszyn
to taki jest inżynier,
że blaski tłumaczy
na ruchu rytm w maszynie;
a rower mu w palcach,
jest łowem nawijanym,
na szprych cichy falset
i gum akompaniament.
„Ech!“ — woła Franek przez ramię — „tylko buctkabucika nie umocz,
[79]
patrz, jaka ziemia wilgotna!“ — na to Jaśka oburącz
objęła go pod pachy i śmieje, zaśmiewa się w siodle,
i tylko by chciała ręką dzwonek przekręcać ciągle.
IV
Za rogatką miejską, po wklęsłej żuławie,
dwa szemrzące cienie brodzą ja żurawie.
Północ księżycowo zdwaja ich istnienie:
dwa cienie w powietrzu i u stóp dwa cienie.
— — — — —
„Ja ci, Jaśka, wyznam szczerze,
z ręką tu — i powiem wprost ci,
że ja ci, Jaśka, nie wierzę,
kiedy gadasz o miłości.
„Czy to głos ci się tak łamie,
jakby uciekł za horyzont,
czy to, że spoglądasz na mnie,
jak przez szkło, nie mnie tu widząc —
„czy już nie tak mnie całujesz,
czy do reszty łeb zaćmiłaś —
nie wiem, ale Janko, uwierz —
popiół widzę, a nie miłość“.
— — — — —
„I ja szczerze powiem, Franuś,
a nie rzucam ci kamienia
— ani ty się na mnie zanoś,
(toś nie mój był? toś mnie nie miał?)
„Ból zatruje słodycz chleba,
kiedy... Marny rozum babi!
[80]
Serce mi się krwią oblewa...
Słuchaj Franku — i nie zabij!
„Choć byłeś mi bardzo drogi,
choć radość z tobą jedynie,
rozchodzą się nasze drogi
jako na dłoni dwie linie.
„Wyrosłam — ot, głóg w rozkwicie —
i dojrzałam do małżeństwa,
a to jest na całe życie:
dom — potomstwo — starość czerstwa.
„Ty — jak wicher; tobie dość jest
z niebem pić szumiący toast.
Co z ciebie, Franku, za ojciec?
Dzieciom gwiazdę dałbyś do ust?
„Z tobą szczęśliwa — i na czym
ogień rodzinny rozjarzę?
Za co kupiłbyś mi naczyń?
Czy zamieszkamy w pieczarze?
„O Franku, miłość zostanie
jak na piasku trupek łątki.
Tobie — dal, leśne świstanie,
mnie — bachor, garnki, porządki;
„mnie — Antoni, rudy szwejser
z warsztatów na Mokotowie;
tobie — serce jak najlżejsze
i jak najdłuższe zdrowie!“.
— — — — — — —
Po zgiętych szuwarach trzaska powiew młody,
rozpraszając czady idące od wody,
glinianka połknęła biały chleb miesiąca
i teraz jaśnieje, świtaniem szumiąca.
[81]V
„Koniec biegom i gwizdom przez zarośla i płoty,
chłopaki,
„idę szukać roboty, idę szukać roboty,
chłopaki!
„Jestem niby to mleko, co je rozpacz skwasiła
w niecce,
„bo mnie moja miła, bo mnie moja miła
nie chce.
„A jeżeli, jak wprzódy, wrócę z płótnem w kieszeni,
chłopaki,
„to nie chodźcie mnie szukać do rodziców, do sieni,
chłopaki...
„Poszukajcie mnie w polu, gdzie pleśniejące płoty
drewniane...
„Hej, nie wrócę ja do was, aże jakiej roboty
dostanę.“
Zatrzepotały gołębie
na chałup kalenicach,
na kominach kamienic:
szaleniec!
VI
Przed fabryk wizyterkami trwał,
w przedsionkach burs, w poczekalniach biur,
z cegieł gazowni zlizywał miał,
o iskrę prosił spawaczy rur.
Wyzłacał sienie, rąbał drwa,
szturmował kantor wytwórni gilz;
był w młynie; był przez tygodnie dwa
posługaczem trupy Czigansky — girls.
[82]
Był za Żelazną Bramą; tam
bezrobotni tragarze dawali mu rum;
widział tysiąc żelaznych bram
i oczu ludzkich bolesny tłum;
widelce ostrzył, sprzedawał klej;
malował krzesła; roznosił kwas;
zmajstrował talię kart i z niej
prostytutkom wróżył; aż stało się raz,
że poszedł z jedną — sobie na złość —
i padł na siennik rudy od pcheł
i krzyczał „Jaśka!“ — dziwaczny gość —
niejasne, łkał czy przekleństwa mełł
w dygocących zębach; odtąd krtań
zwężała się (ból podstępny i skryty);
pod czaszką chaos brzęczących zdań,
w skroni żar; w żołądku — stalaktyty.
W garażu, gdzie Franek przedrzemał noc,
na ścianach rosły rabaty pokrzyw;
wciągając na głowę przewiewny koc,
widział własny mózg, od liścia wiotszy;
a na liściu tyle bladych żyłek,
a po żyłkach toczy się kolejka.
a jechać tak — to jest wysiłek.
a myśleć tak — to jest rozpacz wielka,
a ten dom niepotrzebnie się pochyla,
w sam nos całując gazeciarza —
dlaczego gazeciarz wsiadł na motyla,
przecież ma rower, to się zdarza,
tyle girlsów, więc żółta plaża,
a na niej szyny z zielonych szkiełek,
po szkiełkach toczy się kolejka,
[83]
a kolejkę prowadzi karzełek,
karzełek na nosie ma szkiełka,
a kolejka to jest dwuszereg
numerowanych miejsc.
Z jednej talii kart taki piękny sklep,
dzień dobry, papo Brejc,
roboty szukam. Wyrzuć na zbity łeb!
Cóżeś tak oklapł?
Jaśka... Zamurowują... Cegła na piersi...
Franek budzi się. Nad nim w binoklach
lekarze dwaj, od aniołów bielsi...
VII
W rozchwiei szronowych firanek, w srebrzącym się wróblim świrze
— chata podmiejska; mróz futrzanym językiem liże
łukowe tafelki szyb;
z sieni wychodzi pan Brejc, przystaje w progu i słucha,
czerwone frędzle szalu wyłażą mu spod kożucha,
na głowie kapelusz jak grzyb;
z dwoma wiadrami ku studni zaspana brnie gospodyni
i staje; słońce staje na krańcu śniegowej pustyni —
w rosnący wsłuchane huk;
szosę przejeżdża furgon z ładunkiem pustych blaszanek;
gospodyni mówi: „Wiesz? tej nocy śnił mi się Franek,
nie wiem czemu — z łyżwami u nóg“.
„Ciszej — powiada pan Brejc — gadatliwa kobieto, ciszej!
Nie wiem, czy i ty słyszysz to, co ja teraz słyszę,
to dzikie tętnienie, dudnienie?
gdyby na białym śniegu pożar wybuchł czerwony,
nie taki by alarm szedł... Czemu, czemu te dzwony
we mnie — i wciąż — szaleniej?
[84]
Mróz pęka w gwiazdy szczelin,
młotami światła kuty,
w ten dzień, w niedzielny dzień
w przedsionkach stanął Luty
i nie chciał na dwór wyjść, aż
nie dostał biczem z ognia,
i pomknął — szklany łyżwiarz —
i śnieg z dzwonnicy odwiał.
Ze śpiżu lane kwiaty
huczą w kościelnej wieży;
nie wierzy mur szczerbaty,
okrąglak drzew nie wierzy
(pod wapnem śnieżnych bieleń
wspominający zieleń)
— że to niedzielny dzień
— że to weselny dzień.
Przed kruchtą ciżba szara
w na twarz wciśniętych czapach.
Gdy z nozdrzy świszczę para,
miły jest potu zapach,
dobrze się wcisnąć bodaj
w sam gąszcz i spać jak chrabąszcz.
Hej, pali się tej młodej,
że w taki dzień chce za mąż!
A Luty — szklisty Luty —
na łyżwach sunie ze świstem,
w telegraficzne druty
uderza pięścią iskier,
kominom chat doskwiera,
w śniegowej lecący trąbie,
a jego srebrna siekiera
choiny przydrożne rąbie.
[85]
Kto tam huka po płotach?
Kto w pędzie gałęzie strzyże?
To wicher rogatki dopadł —
ma rower zamiast łyżew,
ma zamiast chmur — czuprynę
i oczy zamiast błyskawic;
zwierając palce sine,
nad kierownicą zawisł:
jak bryła lodowa — nim
na szosę z hukiem runie;
jak ciężar dwudziestu zim,
zgęszczony w jednym piorunie,
ułożył się tuman biały
i wiatr nad głową scichł,
migają skrzypiące pedały
wśród oszronionych szprych,
a cień od roweru pada, i zgina się, i przyklęka!
Na horyzoncie nieśmiały gwizd: to poranna kolejka,
wyłaniający się z dali ledwie brzęczący owad,
który urośnie i przejdzie, niby krępa chmura gradowa.
Nie widząc nic,
prócz dwóch linii tęskniących do siebie, a nie zbiegających się nigdy!
Nie czując nic,
prócz utkwionego w gardle wielkiego palca krzywdy!
Nie wiedząc o tym,
że popękana skóra twarzy
we krwi
— jednym roweru obrotem
miażdżąc lodowe okruchy
— bezwładny, od bólu głuchy —
Franek wjechał na tor.
[86]
Słońcu, słońcu naprzeciw
— lećcie, o koła podróżne!
Słońce w źrenice świeci,
w oczodołach gorące żużle.
Po podkładach, po krokwiach
skaczą gumowe opony,
a śnieg jest w słońcu jak pokwiat
czerwienią przyprószony,
postrzępiony wirami,
w cienie błękitne pocięty,
ciemny zielenią mięty.
Nie stłumić, nie stłumić wrażenia,
że mak się pali w lodowej grudzie —
jaki jasny dzień, jaka piękna ziemia!
Skąd się wzięli ci wszyscy ludzie?
Dlaczego brodzą w zielonym sianie
piękne ptaki, szkoda, nie poluj.
Sierpy w iskrach, po co gwizdanie,
o wiele lepiej śmiać się w polu,
tyle snopów, żółto, wesoło,
gdzie jest chór i kto zaczyna,
najpierw wężem, potem wokoło,
koniczyna, koniczyna, koniczyna.
Nie gwizdać, po co, różowa ulica,
sklepy, sklepy, zbudujemy jeszcze,
w każdym sklepie szkarłatny policjant,
proszę, za darmo, zaprasza, bierzcie,
Tyle dzieci, każdemu orzech,
gdzie magiczna latarnia, zaprowadź.
Zorze, zorze, świat cały w zorzach.
Jak strasznie gwiżdżą! za późno
hamować!
Nowa Kwadryga, 1937 r.
|