Ballada o trzech rzezimieszkach

<<< Dane tekstu >>>
Autor Lucjan Szenwald
Tytuł Ballada o trzech rzezimieszkach
Pochodzenie Utwory poetyckie
Wydawca Spółdzielnia Wydawnicza „Książka”
Data wyd. 1946
Druk Zakłady Graficzne „Książka”
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Ballada o trzech rzezimieszkach


Wieją kędziory zielonych wiech —
W durnia gra rzezimieszków trzech.
U wierzbowych podcieni
Siedli na łukach korzeni,
W wachlarze kart wpatrzeni.

Na końcu nosa liliowy smark —
Papieros w kącie zaciętych warg.
Tępa, złowroga gromada;
Kamrat kamrata bada —
W powietrzu czai się zdrada.

Nie drgnie powieka, rozmowę skuł
Posępny grymas kamiennych skuł:
Tylko dotyk się plącze,
Tylko drapieżne i rącze
Palce biegają w gorączce.

Karty! Karty! Ostatni kier —
Nożem z talii dobędzie skier,
Błyskawicą zakręci.
Grają — ciemni, zawzięci;
Grają — wciąż bez pamięci.


Dziecko szło w koszulinie do pięt,
W łapeńkach niosło irysu pręt:
Wstał starszy gracz — i siłą
Koszulę odebrał miłą.
Nagie do wioski wróciło.

Szła dziewczyna łąkami na skos,
Na wargach słońce, na włosach wrzos;
Wstał drugi, bez rzęs dziobaty,
Obciął majchrem i włosy, i kwiaty,
We łzach wróciła do chaty.

Wśród szeptu sitowia starzec szedł,
Zbożową miał brodę, zgięty grzbiet;
Gracz trzeci tę brodę sędziwą
Namotał na dłoń jak przędziwo,
O pień rozbił głowę siwą.

Wieją kędziory wierzbowych wiech —
W durnia gra rzezimieszków trzech,
Siedli na łukach korzeni
W wachlarze kart wpatrzeni,
A zmierzch już korę czerwieni.

Na końcu nosa liliowy smark,
Papieros w kącie zaciętych warg;
Tępa złowroga gromada.
Kamrat kamrata bada,
A już noc się ku nim podkrada.

Nie drgnie powieka, rozmowę skuł
Posępny wyraz kamiennych skuł;
Tylko drapieżne i rącze,
Palce biegają w gorączce,
A już księżyc wśród kart się plącze.


Rozchylając pętle nadbrzeżnych łóz,
Przybył czwarty, pod pachą harmonię niósł.
„Patrzcie — powiada — ukradłem“
I cicho szedł nad mokradłem
Pod srebrnym nocy zwierciadłem.

Pochylił się, zagrał: tonów gwałt
Wybucha z czarnych, skórzanych fałd:
Oto z arki skórzanej wylazły
Potwory bez twarzy i nazwy;
Na klawiszach połysk psiej gwiazdy.

Grający kołysze się, nagle z chmur
W trójkąt runął, w taneczny dur,
W rozwianie, w falban rozsnucie,
W furkotanie przy każdym podrzucie,
W wirowanie z iskrami przy bucie.

Stopy tańca unosi łagodny skłon;
Kaskadami oddycha akordeon,
Płyną radosne łodzie
Po szerokiej i smutnej wodzie,
Płaczącej rybami na spodzie.

Wolniej szemrze po perłach strumień rąk,
Pod palcami pęka nabrzmiały strąk;
Jest rosa w gasnących ogniach;
Jest woń w konających melodiach:
Jest w niebie milczący zodiak.

Wieją, wieją włosy liściastych wiech,
Patrzy w dal rzezimieszków trzech,
W zadumie pogrążeni,
Siedzą na łukach korzeni
U wierzbowych podcieni.


Na końcu nosa liliowy smark;
Papieros w kącie zaciętych warg;
Siedzą — sztywni i cisi —
W powietrzu chłodnym wisi
Nie ton już, lecz pojęk mysi.

I starszy wstał i podrapał się w łeb,
I mówi: „Człowiek już dawno skrzepły
A serce jak w lufie kula;
Byle melodia rozczula;
Na diabła mi była koszula“.

Drugi wstał i powiada tak:
„Nie wiem, wódki czy klepki mi brak.
Skąd ten dziwny, wariacko wesoły
Zachwyt z rozpaczą na-poły?
Chcę być mały i chodzić do szkoły“!

Trzeci nic nie rzekł, postąpił o krok,
Podniósł kamień, cisnął go w mrok,
I trwał tak milczący, ponury,
Podobny do martwej figury
Z ręką wzniesioną do góry.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Lucjan Szenwald.