Żywota i spraw imć pana Symchy Borucha Kaltkugla ksiąg pięcioro/Księgi pierwsze

<<< Dane tekstu >>>
Autor Klemens Junosza
Tytuł Żywota i spraw imć pana Symchy Borucha Kaltkugla ksiąg pięcioro
Wydawca Księgarnia Teodora Paprockiego i S-ki
Data wyd. 1895
Druk Emil Skiwski
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


KSIĘGI PIERWSZE.

O zacnej rodu Kaltkuglów prozapii, tudzież o dziecinnych Imć pana Symchy leciech.

Ten jest odwieczny autorów przywilej, że jako drogich kruszców kopacze z łona ziemi, tak oni z ksiąg, tradycyi, ze starszych ludzi opowiadań, a wreszcie z własnych eksperyencyi i dociekali — zacne i drogie mogą wydobywać rzeczy; a jako szacowny jest dobyty z gór wnętrzności minerał, tak też, według rodzaju swego, szacownym był i jest ród Kaltkuglów, którego jednej latorośli dzieje tu się właśnie na papierze wykłada.
Nie będzie powiedziano, że gniazdo to bylejakie i pospolite, bo od wielu a wielu wieków odznaczało się ono niezwykłemi cnoty. Roztropność jego jeszcze w zamierzchłych słynęła czasach: wstrzemięźliwość, co do pokarmów zwłaszcza i napojów, po dzień dzisiejszy podziw słusznie wzbudza; że zaś z męstwa ród ten nie słynął, natomiast sprawiedliwości aż dwa rodzaje sobie stworzył: jeden na własny użytek mając, drugi zaś do innych ludzi przystosowywał, nie wynosząc się z tego, ani próżnej nie szukając chwały.
I innemi jeszcze cnoty jaśniał. Członkowie jego byli w miarę i według potrzeby pokorni, powściągliwi, pobożni i cierpliwi... do czasu. Szczodrobliwość ich mniej w dziejach jest znana. W wysokiej zawsze cenie mając czystość, ochędóstwo za niepotrzebny zbytek i próżny wymysł ludzki poczytywali, tej się trzymając zasady, że nie szata człowieka, ale człowiek szatę zdobi.
Za daleko w przeszłości dziejowej manowce zaprowadziłoby nas początków tego rodu badanie, nie pójdziemy tedy do patryarchy Noego korabia, ani na przesłoniałą żonę Lotową patrzeć będziemy, ani do Egiptu, ani stamtąd, przez puszczę, do Chananejskiej ziemi nie pójdziemy, ani o zaprowadzeniu do, ani o wyprowadzeniu z niewoli babilońskiej i assyryjskiej opowiadać mamy, ani też o smutnej chwili rozproszenia wspominać. Opisane to już jest wszystko z dawien dawna i znane światu dokładnie.
I śladami rozproszonych iść nie będziemy, ani im w długich wędrówkach towarzyszyć, ale wprost wszelkie boczne i okólne omijając ścieżki, na nadwiślańskie podążymy równiny, na żyzne onych pola, woniejące łąki, do czarnych, ongi szeroko ciągnących się borów.
Żyli tam przed wiekami prostaczkowie spokojni, żyzne skiby orali, tłuste wolce paśli, smaczne miody sycili, — jedząc, Pana Boga chwaląc, siedzieli jakby za światem.
Bywało zajrzał do nich kto dobry, to go słowem życzliwem, chlebem i solą przyjęli; zły napadł, bronili się, jak mogli, i odpędzali od granic. Nawiedzali ich goście źli lub dobrzy, aliści jednego razu zjawił się gość dziwny.
Nie miał w dłoni miecza, ani oszczepu — więc wrogiem się być nie zdawał; nie chciał zasiąść do misy mu podanej, ani w dzbanie ust nie umoczył — więc snadź i przyjacielem być nie pragnął. Oblicze miał od żarów opalone słonecznych, pociągłe, włos czarny, spojrzenie przenikliwe, postać zawiędłą i jakby ciężarem jakimś na barkach przytłoczoną.
Usiadł przybysz ów na uboczu, i nie patrząc na mięsiwa parą dymiące, ani na chleb świeży, ani na dzbany miodu pełne, cebulą z sakwy dobytą się posilał i wodę ze strumienia pił. Poczem skłonił się przełożonym i starszym, aby mu na ziemi tej pozwolono pozostać. Jakoż, iż nie był chciwy na dostojeństwa i zaszczyty, ani nawet posiadania ziemi, choć wielka pól mnogość odłogiem leżała, nie pożądał, — przeszkody mu żadnej nie czyniono i osiadł.
Za owym przodkiem Kaltkuglowym ściągać poczęli jego bracia, powinowaci a krewni — gromadą się to wszystko trzymało, swoim dworem żyjąc, swoją mową mówiąc, obyczajem i prawami swemi się rządząc. Nikt im w tem wstrętów nie czynił, a i oni niewiele komu zawadzali.
Rolnik orał, siał, zbierał, bydło a konie hodował — oni gotowe ziarno i bydło odhodowane kupowali; łowiec po borach, puszczach, po kniejach niedostępnych za zwierzem się uganiał — oni skóry z ubitej kupowali zwierzyny; a natomiast z obcych krajów, z za morza takie sprowadzali objekta, jakich ziemia tutejsza nie rodzi, — takie złotogłowia i tkaniny, jakich tu nikt zrobić nie potrafił.
I tak się oto stało i tak w obyczaj weszło, że jakikolwiek grosz w te strony popłynął, albo li też z tych stron wypływał, zawsze, niby woda przez śluzę, przez ręce owych przodków przechodził i co nieco palce im zwilżał.
Jęli budować domy i składy, i piwnice i śpichlerze, i zapełniać je kupią wszelkiego rodzaju, od żyta aż do pieprzu, od oleju i smoły do małmazyi, od płótna, ręką wiejskiej utkanego niewiasty, do racimorów, karmazynów, kunsztownych, złotem przetykanych materyi.
Bogacili się, biednieli, odradzali się znowuż jako grzyby, co chociaż jednego lata wyzbierane, na drugie jeszcze gęściej i obficiej, jeżeli pora sprzyja, powschodzą.
Z takich to przodków wywodzi się Kaltkuglów ród przezacny. Próżnoby rycerzy w nim szukać, bo się jego członkowie nie imali miecza, a sam widok samopału, rusznicy lub choćby guldynki strachem ich serca napełniał i wszystko ciało w srogie drżenie wprawiał, — ale pieniężników i handlarzy siła w nim było, a takich, co w księgi nabożne cały swój żywot włożyli, więcej jeszcze.
Nie jest dla opowieści niniejszej niezbędnem, aby drzewo rodu Kaltkuglowego malować i, za koleją czasów idąc, spisywać, jako Szloma zrodził Abrama, Abram Borucha, Boruch Pinkusa, Pinkus Rubina i braci jego. Wieleby na to trzeba spotrzebować papieru i inkaustu, bo drzewo bardzo już starożytne jest, a liczba pokoleń mnoga. I to jeszcze dodać należy, że ród ów zawołanie miał inne, a nazwisko Kaltkugel spadło na jedną szlachetnego szczepu latorośl dopiero w tem stuleciu, na którego koniec własnemi naszemi oczami patrzymy.
Nadał je pradziadowi Imć pana Borucha amtman pruski, którego nazwisk żydowskich dystrybutorem i rozdawcą uczyniono. Krotochwilny Szwab był, a iż mu od piwska mocnego do głowy uderzały wapory, przy czynności swej żarty różne wyrabiał.
Ów mąż, co pierwszy nazwisko Kaltkugla dostał, innem ród swój przyozdobić chciał mianem; ale piękne nazwy drogo kosztowały, a że człek ten wiele o honory nie dbał i nierad sakiewkę rozwiązywał, więc Prusak ordynaryjnie Kuglem go nazwał i za to całego talara żądał; gdy mu zaś tego nie dano, na urągowisko jeszcze „kalt“ do „kugla“ przyrzucił i stąd nazwa Kaltkugel powstała.
A zamieszkał był ów pierwszy Kaltkugel w miasteczku podłem na wejrzenie, lecz znacznem w handlu i bogatem.
Domostwo jego stało między innemi w rzędzie, na wielki rynek patrzące, a tyłami do pola obrócone. Tam się pokolenia Kaltkuglów chowały aż do Dawida, ojca Symchy Borucha, którego spraw i żywota dokładne opisanie jest właśnie naszem przedsięwzięciem.


✽                         ✽

Jest chwila, w której się mocno niepokoją wszystkie złe duchy, zaludniające świat.
Przerażone i strachem wielkim zdjęte są duchy leśne, polne, domowe, nocne, a wszystkie szatana dzieci rodzone, ze złych uczynków ludzkich, niby z jaj podłe gady, wylęgłe, rodzicowi swemu posłuszne, na zgubę ludzką dybiące. I kiedy ich niepokój i trwoga ogarnie, wówczas do walki się sposobią, wszystkich dróżek i ścieżek pilnują i, niby straże mocne, obsadzają wszelkie drzwi, okna, dachy, piwnice, wszelkie szczeliny w ścianach, wszelkie otwory najdrobniejsze, przez które tylko powietrze może się przecisnąć. Roją się one jak pszczoły koło domostwa, w którem ma się stać to, co ich obawą i przerażeniem napełnia. Taki strach na całe pokolenia i zastępy złych duchów pada zawsze wówczas, kiedy z pnia Izraelowego ma nowa wystrzelić latorośl.
Rzecz to dla nich w wysokim stopniu nieprzyjemna i przykra; sam Belzebub wówczas zgrzyta zębami i całe zastępy duchów złych i najgorszych wypuszcza, aby tę spodziewaną i oczekiwaną latorośl w jakikolwiekbądź sposób uszkodziły.
Jest jednak mądrość na mądrość i jest sposób na sposób, — a że ów bój z nieczystą siłą od dawna prowadzi się i trwa, przeto wielcy myśliciele mieli dość czasu, aby wynaleźć broń skuteczną do walki, utworzyć zaklęcia potężne, które, niby tarany i kusze, mogą zmiażdżyć złą siłę.
Imć pan Dawid Kaltkugel, człek naonczas jeszcze dość młody, gdyż szesnaście wiosen sobie liczył, wespół ze swą małżonką Imć panią Dawidową, z zacnego domu Migdałów, od roku już blizko zaślubieni — mieli swoje ubikacye w jednym rogu stancyi, przez ojca pani Dawidowej dzierżawionej; tam były wszystkie ich lary i penaty złożone, tam mieli pościel swą i szatnię z odświętnem odzieniem.
Nie była to oczywiście książęca siedziba, gdyż stary Imć pan Migdał, chociaż znaczny kupiec, który sklep z miotłami i ze smołą utrzymywał, nie ubiegał się o zewnętrzne splendory, tyle miał bowiem w duszy własnej przeświadczenia o swym wysokim splendorze i godności, że o sądy ludzkie nie dbał wcale.
Gdy mu się uśmiechnęła nadzieja, że wnuczka mieć będzie, bardziej jeszcze głowę do góry podniósł i przyśpiewywał sobie w chwilach wolnych. Nie zapomniał atoli i o tem, że złe duchy mogą mu psotę wyrządzić — i, zabrawszy się do roboty wespół z zięciem, poowieszał wszystkie drzwi, okna i ściany swej stancyi karteluszami, na których misternie wypisane były najstraszniejsze i najpotężniejsze zaklęcia; — co uczyniwszy, zapalił fajkę i czuł się tak bezpiecznym, jakby wśród murów warownej twierdzy, niedostępnej i niezdobytej.
Toż samo uczynił zięć — i tak siedzieli obaj, zatopieni w myślach, milczący, otoczeni obłokiem sinawego dymu, co się rozwłóczył po stancyi, jak mgła ciężka, gdy jesiennym rankiem nad łąkami się wlecze.
Nie zważali na zwykłą krzątaninę niewiast, na ich drobne a zawzięte kłótnie, na wrzask dzieci, bijących się o skórkę chleba. Podnioślejszemi zajęci myślami, byli niby głusi i ślepi na pospolite i marne codziennego żywota sprawy.
Straszna i pamiętna była noc z dwunastego na trzynasty czerwca onego roku. Po dniu zupełnie jasnym i pogodnym, skoro tylko słońce zaszło, zaczęły się gromadzić chmury czarne i złowrogie. Niby goniec wielkich i potężnych wiatrów, przyleciał mały wietrzyk, psotnik krotochwilny, uwijał się po uliczkach, podchwytywał z ziemi kurz, śmiecie, papiery i rzucał je wprost w okienko tej stancyi, w której siedział Imć pan Dawid z teściem swoim panem Migdałem.
Widząc, co się dzieje, obaj spojrzeli po sobie i zrozumieli się doskonale, przyczem i jeden i drugi taki ruch wykonał, jak gdyby całem ciałem jego dreszcz nagły wstrząsnął.
Wietrzyk tymczasem figlował po ulicach uciesznie i zaczepiał przechodzących, nie patrząc ani na wiek, ani na płeć, ani na stanowisko znaczne. Uczonych ludzi targał za pejsy i rozdmuchiwał im długie brody, poważne matrony za spódnicę chwytał, a jednemu mężowi, co znaczny urząd pełnił w kahale, zrzucił z głowy czapkę z przedniego aksamitu w kurz uliczny, zmuszając tem niejako dostojnika, aby się schylił aż do ziemi i oddał mu pokłon — co też mąż ów, rad nierad, splunąwszy poprzednio dla ostrożności, uczynił i czapkę z prochu podniósł.
Widział to wszystko z okna Imć pan Dawid, gdyż noc nie ogarnęła była jeszcze ziemi zupełnie, widział, zrozumiał i teścia swego w łokieć delikatnie trącił.
Obaj spojrzeli na kartelusze i zapalili fajki.
Tymczasem wietrzyk, psotnik krotochwilny, uciekł. Jak nie wiadomo, skąd przyszedł, tak nie wiadomo, gdzie się podział, zniknął, przepadł, jak kamfora, gdy ją w niezamkniętem naczyniu kto nieopatrznie zostawi.
Po figlach wietrzyku nastała cisza solenna, taka cisza, że człowiek mógł słyszeć własnego serca kołatanie, tudzież szmery, jakie różne insekta, po chropowatych ścianach izby wędrując, drobnemi swemi nóżkami czyniły. Tak cicho leży przyczajony dziki zwierz, gdy się na niewinne koźlę ma rzucić. W powietrzu zrobiło się dziwnie duszno i parno, gorąco przenikało do siedzib ludzkich i czyniło je podobnemi do łaźni.
Imć pan Dawid i jego teść poczerwienieli mocno na obliczach, a czoła ich pokryły się grubemi kroplami potu.
Nagle straszny wicher się zerwał. Ryczał on niby zwierz dziki, wstrząsał szybami w oknach, a w kominie takie nadzwyczajne jęki, wycia i skomlenia wyprawiał, że najodważniejsi nawet mężowie, dla których rzucić sporo pieniędzy na niepewne jest głupstwem, głowy pod pierzyny schowali, tak ich tchórz od tych głosów nadzwyczajnych obleciał.
Całe miasto, jak się wyżej rzekło, dość podłe na wejrzenie, jeszcze się podlejszem a prawie zupełnie marnem stało; a kiedy błyskawica, obłoki przerżnąwszy, oślepiającem oblała je światłem, to domostwa szare, nizkie, odrapane, wyglądały niby gromadka przestraszonych kurcząt, nad któremi kania się unosi.
Tej nocy strasznej uderzał grom po gromie, w górze huk był nadzwyczajny od grzmotów, na ziemi szum od ulewy, potokami zalewającej uliczki. Ziemia zniknęła pod wodą i zdawać się mogło, że na dachach wielka moc doboszów zasiadła i w bębny co sił łomocze — taki był łoskot straszny i trzeszczenie; a gdy się jedne chmury wyczerpały, wnet nadchodziły drugie i nawałnica znowuż się srożyła z wściekłością.
Próżnym byłoby trudem opisywać drobiazgowo, co się działo tej nocy: jako woda przez dachy dziurawe i uszkodzone powały na bardzo szanowne głowy kapała, — jako się fale jej wdzierały do sieni, a nawet do stancyi przez progi, — jako przerażone niewiasty poduszkami zatykały szyby wybite, a dzieci z wielkim wrzaskiem i lamentem chowały się za piece.
Próżny byłby to wysiłek i trud nadaremny.
Imć pan Dawid Kaltkugel, aczkolwiek człowiek dzielny i mężnego serca, tyle się onej nocy strachu najadł, aż się później własnemu nie mógł dość nadziwić obżarstwu; drżał, trząsł się, dygotał i zajmowała go tylko jedna myśl: czy wyjdzie cało z tego rozpasania żywiołów, czy chałupa wraz ze stancyą teściową, z jego własnym kątem, ruchomościami i nadzieją w sercu pieszczoną, nie zostanie zdmuchniętą z powierzchni globu, jak pyłek drobny; czy kunsztownie zapisane kartelusze będą w sobie miały dość siły, aby się oprzeć zjednoczonej potędze złych duchów, które tak wielką mocą uderzyły, aż ogromne drzewa się zatrzęsły.
Atoli ludziom uczonym na chwałę, Belzebubowi na urągowisko, wszelkim złym mocom na wstyd i pohańbienie, nad ranem dało się słyszeć w kącie płaczliwe kwilenie dziecięcia, a w moment później wschód jasny, niby z wielkiej, złocistym płynem napełnionej czaszy, nalał pełną stancyę przepięknego blasku, który jasnością wszystkie kąty napełnił.
Na drzewach, na krzakach wisiały jeszcze grube, przezroczyste krople wody, właśnie jako łzy na oczach dziecka, co dopiero płakać przestało, a już się śmiać zaczyna.
Zerwał się tedy Imć pan Dawid, zerwał teść jego Imć pan Migdał, obadwaj rzeźcy, weseli, otuchy pełni, i z nowej rodu Kaltkuglowego latorośli ucieszeni setnie, tem więcej, że nie była to dziewczyna, małoznacząca istota, ale mąż, zapewne przyszła chluba rodu i jego ozdoba, a następnych pokoleń podpora i filar.
Osiem dni jeszcze od tej chwili szczęśliwej, w której syn Imć pana Dawida światło dzienne ujrzał, do chwili obrzędowego wprowadzenia go do prawych Izraelitów grona, złe duchy mogły do kolebki szturmować i psoty młodemu obywatelowi wyrządzać. Słusznie więc dziadek i ojciec o wzmocnionej pomyśleli ochronie i podwoili liczbę karteluszów na drzwiach, oknach i ścianach. I leżało niemowlę w kącie rodzicielskiej izby, niby w opasaniu murów warownych, i było pod strażą wielkich zaklęć bezpieczne od oka szkodliwego, od urzeczenia, od złej godziny, od wszelkich psot, jakie umieją czynić słudzy piekieł.
Imć pan Migdał, aczkolwiek w potęgę kartek ochronnych mocno wierzył i wielką ich wartość dokładnie rozumiał, jednak, dla tem pewniejszego bezpieczeństwa, handlowe swe sprawy zaniedbując, na progu stancyi z fajką w ustach zasiadał, pilnie strzegąc, aby czy to jaki podejrzany człowiek, czy też zwierz brzydkiej maści do izby nie wszedł i złego z sobą nie przyniósł.
Siedział tedy czcigodny dziadek na progu, brodę prawie na kolanach wspierając, a choć mu w tej pozycyi nie było wygodnie, jednak placu dotrzymał i ze stanowiska nie ustąpił.
Parolista był wielki Imć pan Migdał i w całem mieście znano go jako człowieka wielkiej stateczności i powagi. Nie patrzano na to, że podlejszym towarem, jak miotłami i mazią, kupczył, lecz szanowano w nim zacność ducha.
Wypełniło się nareszcie dni ośm. Do domu Imć pana Kaltkugla zaczęli się schodzić mężowie, których liczba była dziesięć; kroczył na czele tej dekady Imć pan Abram Dawid Kołowrotek, mąż tuszy dobrej i wzrostu słusznego: za nim Imć panowie: Chana Majer Szwajbeł, korzennik i kupiec znaczny, — Józef Mendel Kaltbier, mizerny na obliczu, ale silny duchem obywatel i szynkarz, — Uszer Gdala Chomont, dzierżawca myta drogowego, wielki znawca świata pozarogatkowego, — Abuś i Lejzor Rosendornowie, bracia rodzeni, handlujący owsem, — Moszek Icek Gips, utrzymujący zajazd, — Szloma Apelsiner, staruszek, ex-pachciarz, właściciel domostwa, położonego na rynku — i Aron Mendel Pikies, felczer, tak dalece w medycynie biegły, jak gdyby wszystkie źródła wiedzy Hipokrata wypił. Znana była szeroko i głośno jego fachowa biegłość, zwłaszcza w stawianiu baniek, których cierpiącym nigdy nie żałował, w słusznem mniemaniu, że gdy zła krew będzie odjęta, dobra na to miejsce przypłynie.
Takie godne w stancyi Imć pana Dawida Kaltkugla zebrawszy się towarzystwo, po dopełnieniu obrzędu, przyjemnym zabawiało się dyskursem, który tem był weselszy, że dziad nowonarodzonego, Imć pan Migdał, honeste bardzo wystąpił, nieco pieprznej zupy i rodzynkowej małmazyi na stół postawiwszy.
Mężowie życzliwi domowi i rodzinie powinszowania składali, życząc szczerze, aby do późnych lat podobną uroczystość co roku mogli święcić i rodowi Kaltkuglów pomnożenia winszować. Pod koniec uczty fajki wszyscy pozapalali i napełnili nizką stancyę wonnym, aromatycznym dymem tak dalece, że bohater uroczystości w silny kaszel wpadłszy, omal się nie udusił. Dziadzio drzwi na oścież otworzył i tem wnuczka od przygody niedobrej ocalił.
Dano niemowlęciu temu dwa imiona bardzo piękne: Symcha — co znaczy radość, i Boruch — co się wyrazem błogosławiony wykłada, a dano mu zasię dwa imiona dla przyczyn słusznych: 1-o, że ogólnie lepiej mieć dwa, aniżeli jedno, i 2-o, że, wobec zaciągów do rycerstwa, na dwóch imionach, niby na dwóch rumakach, można niekiedy szeregi ominąć. Tak, czy owak, dość, że postanowiono, iż młodziuchny Kaltkugel dwa będzie nosił imiona i wierzono w to mocno, iż potrafi nadać im dość blasku i świetności.
Gdy się mężowie gościnnie przyjmowani rozeszli, Imć pan Dawid kartusze, jako już niepotrzebne, pozdejmował i do zwykłego zatrudnienia się zabrał — to jest poszedł na rynek, gdzie się dużo kupców zbierało, i różne najświeższe nowiny chciwem uchem łowił.
Czas biegł, a niemowlę, najmłodsza rodu latorośl, chowało się doskonale, z każdym dniem nowe okazując zalety i zdolności. Było ono bardzo delikatne i piękne tak dalece, że wzbudzało podziw rodziców, dziadka i sąsiadów, którzy też, spędzając urok na psa, nachwalić się młodego Symchy nie mogli.
Godzi się o tej delikatności nieco obszerniej powiedzieć, gdyż jako w młodym źrebcu wnet się objawiają cnoty lub wady, które kiedyś jako rumak mieć będzie, tak i w dziecięciu człowiek się przyszły w różnych drobnych objawach zapowiada, jakim być ma. Te bacznie obserwując drobiazgi, łacno jest przy pilności siakie takie wyprowadzać konkluzye.
Że się zaś to ziele domysłów najobficiej w sercach rodzicielskich rozkrzewia i tam dla siebie grunt dziwnej żyzności znajduje, przetoż oboje Ichmość państw o Kaltkuglostwo, imaginacyi bujnej popuściwszy wodze, cudne przyszłości gmachy budowali dla swego synaczka. I jako dwa na fluktach rozbujałych korabie śmiało ku nieznanym a wymarzonym płyną krainom, tak ich myśli lotne w słoneczną, blasków pełną szybowały przyszłość. I widzieli go oczyma dusz swoich już-to jako męża powagi i uczciwości wielkiej, odzianego w futro przednie, w czapkę kosztowną, jako siedzi nad wielkimi folianty i świat cały mądrością zadziwia, — to znowuż jako pieniężnika i bogacza, na tratwie z drzewem i zbożem do niemieckich płynącego krajów.
To przyjemne horoskopów stawianie nieraz nawet sporów małżeńskich bywało powodem, gdyż Imć pan Dawid, bardziej niż czego innego, honorów i sławy mędrca dla syna swego pożądał, gdy tymczasem jejmość, mniejsze swem niewieściem okiem obejmując horyzonty, materyalnych bogactw raczej pragnęła.
I widziała go w myśli swojej, jako się poważnie wśród składów swoich przechadza, gdzie pieprz, gdzie cynamon, gdzie szafran, gdzie nagromadzenie cukru, kawy, fig, rodzynków, daktyli — ogromne; widziała go, jak do piwnic schodzi, gdzie beczki liczne na legarach spoczywają, gdzie szeregi butelek na półkach leżą, gdzie się liczna czeladź uwija. Widziała domostwo jego z wielkiem podwórzem i stajniami, ze stancyą dla honoratiores i izbami dla zwyczajnego plebsu; widziała, jak domownicy jej syna trunki przeróżne w beczkach toczyli, a on, jedną rękę za pas zatknąwszy, drugą wielkie pieniądze do skrzyni zgarniał, od czasu do czasu piękną, rozłożystą brodę swoją gładząc.
Różność poglądów ojca i matki na przyszłość i szczęście jedynaka nieraz bywała powodem sporów i sprzeczek małżeńskich, które — ile że Imć pani Dawidowa była temperamentu kolerycznego i przy lada okazyi o garncu wrzącą wodą napełnionym wspominała — tem się zazwyczaj kończyły, że Imć pan Dawid na podwórko uciekał i tam już bez żadnej przeszkody dalsze plany wysnuwał, lub udawał się do teścia do sklepu, gdzie się przyjemnym zabawiali dyskursem.
Młodociana latorośl Kaltkuglowego rodu szybko rosła i sił nabierała, i nie upłynął nawet rok czasu, kiedy infant ten już się zaczął na ziemię do chodzenia samowolnego rwać, przyczem całą stancyę ostrymi napełniał krzykami, jakby tem chciał dać poznać, że istotnie kiedyś głośnym człowiekiem się stanie.
Tak rozpoczynał Imć pan Symcha Boruch żywot swój, swoje „siedm światów;“ bo i to wiedzieć nie zawadzi, że, według zdania dawnych myślicieli, którzy z dziwną rozumu bystrością wszystko, co jest ludzkie, badali, cały żywot człowieczy na siedm podzielony jest światów i prawie każdy od urodzenia swego aż do powrotu w łono ziemi przechodzić je musi, notandum, o ile go śmierć przedwcześnie do innego nie zabierze żywota.
Tych siedmiu światów ludzkich następujący jest porządek: Dwa lata zabawia się człowiek w pierwszym świecie i podobien jest wówczas królowi. Każdy mu się kłania, każdy mu dary składa i z widoku jego ma ucieszenie.
A gdy się dwa lata wypełnią, wchodzi w świat drugi, stając się podobnym wieprzom nieczystym — tak samo albowiem, jak i one, w błocie się tarza, a wszelką obrzydliwość do ust bierze. Umorusany jest i brudny, że go w dziewięciu wodach obmyć niesposób. W tym drugim świecie, zgoła szpetnym i niemiłym, nie długo człowiek przebywa, bo w rok lub dwa później otwiera się przed nim świat trzeci, najprzyjemniejszy może. Żwawe, wesołe pacholę podobne się staje koźlęciu; biega, bryka, figle ucieszne czyni, niewinne psoty wyprawia — i już się nim rodzice, krewni i powinowaci dość ucieszyć nie mogą.
Ten jest świat trzeci, a poza nim natychmiast czwarty się otwiera — z pacholęcia robi się wyrostek, niby źrebiec dziki, nieujeżdżony a hardy. Aliści znajduje się i na niego uzda mocna i wędzidło twarde. Żenią go — i wtenczas wchodzi w piąty świat, stając się podobnym osłowi. Pod ciężarem obowiązków, jakie wkłada na niego małżeństwo, idzie on ze zwieszoną głową i nie w myśli mu już wówczas ani krotochwile ucieszne wesołego koźlęcia, ani harcowanie źrebca, którego nadmiar sił młodych do skoków szalonych pobudza.
W szóstym świecie żywota, gdy już jest liczną obarczony rodziną, gdy go nieustannie utrapia pytanie: czem oną sercu miłą a głowie ciężką konsolacyę wyżywić? — człowiek jest jako pies: biega tu i owdzie, węszy, gdzieby co zyskać, tu bierze, tam daje, czasem nawet przychodzi aż do bezczelności — i to już jest przedostatni świat żywota.
Ostatni, od piątego i szóstego smutniejszy — to starość.
Zmienia ona i oszpeca twarz męża i gadatliwym go czyni.
Wówczas lubi się on bawić, jak dziecko, ale nie jest tak jak ono lubionym, owszem — ciężarem się dla innych wydaje.
O tych wszelako smutnych siódmego świata perspektywach słuszniejsza będzie, jak na teraz, przemilczeć i do właściwej Symchy Borucha historyi powrócić.
O pierwszym i drugim świecie jego żywota niewiele jest do powiedzenia.
W pierwszym, już-to na rękach swej rodzicielki, Imć pani Dawidowej, już-to w kolebce, słodkiego używał wywczasu i hołdy obojętnie przyjmował, — wyjątkowo tylko, gdy mu do nich makagigę lub piernik dodawano, radość okazując; w drugim arte po ziemi się tarzał i grzebał w śmieciach, które w obfitości wielkiej w domu rodzicielskim znajdował.
Kiedy już cztery lata ukończył i stał się niby młode koźlątko uciesznym, wówczas rodzic jego z Imć panem Migdałem, teściem zacnym, który wielkie wnuczkowi swemu okazywał przywiązanie — walną odbyli naradę.
Że to zimowa pora była i mrozy srogie onymi panowały czasy, przeto się Ichmościowie naradzali pod piecem. Miłe ciepło rozchodziło się im po grzbietach, dużo się do przyjemności dyskursu przyczyniając.
Imć pan Migdał, rodzinne szanujący tradycye, a zarazem podziwu godną obdarzony pamięcią, szeroko się nad rodami zarówno Migdałów jak i Kaltkuglów rozwodził i liczne bardzo uczonych dziadów i pradziadów wyliczał szeregi, co oczywiście do słusznego prowadziło wniosku, że z czasem i mały Symcha Boruch w sławie antenatom swoim dorówna, a może ich nawet przewyższy. Nicby w tem nadzwyczajnego nie było, zaś dziecka tego delikatność fizyczna argumentu contra nie stanowi, gdyż i maleńki orzeł, gdy się z jajka wyłupi, nie wzbija się od razu pod obłoki, lecz wprzód pisklęciem jest niedołężnem i na wejrzenie brzydkiem.
Mały Symcha Boruch szpetnym bynajmniej nie był, owszem, piękną nawet, zdaniem znawców, odznaczał się powierzchownością. Oblicze jego było niby alabaster, jaki we wnętrznościach gór italskich kopią — białe, gdzieniegdzie żółtawemi nakrapiane centkami; oczy barwy mieniącej się, niby piwnej, niby zielonkowatej, coraz inne przybierającej odcienia; a włosy miękkie, kręcone, przypominały najprzedniejszy szafran. Kompleksyą zbyt silną się nie odznaczał i drugiego Samsona nie zapowiadał; to jednak rodzicom nie przyczyniało zmartwienia, przypuszczali bowiem, i słusznie, że wielki duchem urośnie i jako taki wielkie zdobywać będzie splendory.
Ani się domyślał nawet mały Symcha Boruch, o czem rodzic jego wraz z dziadkiem dyskurs pod piecem prowadzą, i że on właśnie jest głównym tego dyskursu przedmiotem. Wesoły niby ptaszę polne, bez troski o jutro, siedząc na podłodze, trojakiem miedzianym się zabawiał, wielką stąd mając uciechę, iż mu dziadzio tę monetę, na początek, z dobrem życzeniem i stosowną nauką moralną, ofiarował. Bawił się tedy mały chłopczyk owym numizmatem szacownym, z którego rąk ludzkich miliony wszelkie napisy już starły, podrzucał go do góry, to znów przypatrywał mu się bacznie, to szukał takiej skrytki za piecem, gdzieby ze wszelkiem od złodzieja bezpieczeństwem skarb swój mógł schować.
Tymczasem dyskurs ojca z dziadkiem już do konkluzyi dochodził ostatecznej. Zgodzili się Ichmościowie na jedno, że czas młodziuchnego jelonka do krynicy ożywczej mądrości doprowadzić i dać mu poznać smak onej wody, którą przez długie, długie lata napawać się powinien.
Szło już tylko o wybór przewodnika, któryby małemu pacholęciu pierwsze do krynicy wiodące pokazywał ścieżyny i za rączkę go wśród manowców abecadła prowadził.
Po dość długiej naradzie wybór został dokonany; ojciec i dziad zgodzili się na jedno, że z pośród wielu mężów, naukę w onem mieście krzewiących, najbardziej wybitnemi zdolnościami i erudycyą głęboką odznacza się niejaki Imć pan Chaskiel Klopman, człowiek posunięty w latach, a więc przez to samo nie nowicyusz, lecz przeciwnie — w doświadczenie bogaty.
Jakoż zaproszono pana Chaskla, aby przyszedł; a gdy na wezwanie się stawił, na honorowem go miejscu pod piecem posadzono.
Wysłuchawszy propozycyi, Imć pan Klopman w te się odezwał słowa:
— Chwalebną i słuszną jest rzeczą chłopca do źródła mądrości prowadzić, słuszną i chwalebną jest rzeczą wcześnie naukę zaczynać, boć, jak waszmościom wiadomo, czem skorupka za młodu nasiąknie, tem na starość trąci.
— Prawda — rzekł Imć pan Migdał, znacząco poruszając oczami i nosem, — wszyscy trzej, jak tu jesteśmy, nasiąkaliśmy od lat najmłodszych i nikt nie zaprzeczy, że czuć nas cokolwiek zapachem starych ksiąg, gdyż przenośnie mówiąc i w duchowem to rozwijając znaczeniu, jesteśmy niby trzy szafy napełnione faliantami.
— Obym tak piękne życie miał — odezwał się, gładząc brodę, Imć pan Chaskiel, — jak piękne słowo wyszło z ust waszych, godny panie; i nie skłamię, twierdząc, że takie właśnie zdania mają dla mnie smak najprzedniejszego miodu. Ojcowie i dziadkowie nasi mawiali, że nauka jest to najdroższy towar, czyste złoto.
— Złoto, złoto — potwierdził Imć pan Dawid, kiwając głową; — a powiedzcie, panie Chaskiel, ile żądacie za naukę?
Mistrz wymienił cyfrę i wnet teść z zięciem, jak gdyby przez niewidzialną podrzuceni siłę, nagle się z pod pieca na równe nogi zerwali i, jako dwa na tokowisku głuszce, kiedy ich wielkie pasye porwą, do mistrza przyskoczyli, obadwaj na obliczach zaczerwienieni mocno. On, jak siedział, tak siedział poważnie i z fajki dym obojętnie pociągał.
— Jesteście waszmościowie — rzekł po chwili — w niezgodzie z dobrym myślenia porządkiem; sami przyznaliście dopiero, że towar mój jest czyste złoto, a teraz chcecie, abym go waszemu dziecku oddawał po cenie śmieci! Z czystem sumieniem powiadam, że czynicie wcale nieprzystojne figle.
Na to Imć pan Migdał, uspokoiwszy się z pierwszej pasyi — która, jak wiadomo, zawsze najgorętszą bywa — i znowuż pod piecem usiadłszy, dłuższą rozpoczął przemowę.
Wyraził w niej, że wartość największego skarbu ma w istocie nauka, ale w swoim całokształcie, który jest tak wielki, że go rozum ludzki objąć nie może; ta zaś odrobinka, jaką ma otrzymać od Imć pana Chaskla mały Symcha, jest tylko kropelką z oceanu. Gdzież więc sprawiedliwość, a by ktoś kroplę jedną biorąc, za cały ocean miał płacić?...
— Ażali sądzisz, panie Chasklu, że sprzedawszy miarkę mąki, dostaniesz zapłatę jak za wór? Ażali mniemasz, że za koźlę na targowicy dadzą ci cenę dobrego konia? Powstrzymaj wodze swej chciwości i nie daj jej, aby cię za daleko unosiła, bo wszelka szczodrobliwość ma granice, a naprzeciwko twego domostwa mieszka inny mistrz, który potrafi uczyć dzieci tak samo jak waszmość, a może nawet i lepiej.
To samo mniej więcej mówił Imć pan Dawid, a mistrz argumentami tymi jak do muru przyparty, zaczął po trosze mięknąć, aż zmiękł całkowicie i umowę zawarł. Stanęło tedy na tem, że Imć pan Klopman pierwszymi krokami przyszłego luminarza pokieruje, i onego do przybytku wiedzy wprowadzi i tam do czasu niejakiego przetrzyma. Za to mistrz miał regularnie co tydzień, bez zawodu, wykrętu, ani zwłoki, pewną ilość monety miedzianej otrzymywać.
Pertraktacye, pod piecem prowadzone, natrafiły na silny opór ze strony jejmości pana Dawida małżonki, a małego Symchy rodzicielki; ta bowiem niewiasta wyraziła zdanie, że na naukę jej synka jest jeszcze za wcześnie i że należy mu się jeszcze przynajmniej pół roku swobody, iżby jej zażywszy do syta, mógł kiedyś wspominać, że był młody i że wszelkich rozkoszy tego najpiękniejszego w życiu ludzkiem okresu dowoli użył.
Niewiele waży słowo niewieście na szali uczonych mężów; nic też sobie Imć pan Dawid i Imć pan Migdał z uwag jejmości nie czynili; a gdy ta, w rankor wielki wpadłszy, donośnym głosem lamentować zaczęła, wyszli obaj na rynek miasta i tam się z zajęciem chłopskim przypatrywali furom.
Tu opowiedzieć wypadnie historyę o łani kochającej i wilkach podstępnych.
Stało się pewnego dnia letniego, rankiem, w dzień targowy, że niedaleko mieszkania Imć państwa Kaltkuglów dwie jejmościowe, trudniące się handlem drobiu, z powodu współubiegania się o kupno koguta wszczęły ze sobą żywą sprzeczkę. Z początku przemawiały jedna do drugiej bardzo uprzejmie, potem zaczęły się cokolwdek przekomarzać podniesionym głosem, aż wreszcie puściły tak gwałtowne słów obelżywych potoki, że na całym rynku huczek się zrobił i ludzie ze wszech stron na miejsce kłótni przybiegali. Niewiasty zwłaszcza bardzo się licznie gromadziły, jako że ciekawość jest ich przyrodzoną cnotą, — że zaś wszystkie jednocześnie krzyczały, przeto gwałt się ogromny uczynił, że najbardziej nawet zatrudnieni ludzie z domostw wybiegali, najpilniejszą porzucając robotę.
Można było słusznie mniemać, że miasto pożar gwałtowny nawiedził, lub inna wielka, z rozpasania żywiołów wynikająca klęska.
Nie była też głucha na ten krzyk ogólny i jejmość pani Dawidowa — i z rękami zawalanemi mąką, gdyż kluski wówczas czyniła, przerażona na rynek wybiegła, nie patrząc na małego Symchę, który się właśnie na podwórzu kamykami bawił.
Tak gdy łania odstąpi swego koźlątka, chytre i zdradzieckie wilki chwytają je natychmiast. Jakoż i w tym razie od strony domostwa, w którem mieściła się akademia Imć pana Klopmana, przybiegli dwaj wyrostki, i obejrzawszy się dokoła, czy kto na nich nie patrzy, małego Symchę Borucha pochwycili na ręce. Obaj ci młodziankowie pełnili przy szkole urząd belferów, co się niemieckim wyrazem „behelfer,“ alias pomocnik, wykłada. Byli oni do pewnego stopnia kalafaktorami i bakałarzami zarazem; kalafaktorami, gdyż na rozkaz rektorowej akademii, Imć pani Klopmanowej, wytwarzali ciepło — w piecach, a raczej w piecu, paląc; bakałarzami zaś, ponieważ już do pewnego stopnia w nauce pisania i czytania biegli, byli w wykładzie tych umiejętności Imć panu Klopmanowi pomocą.
Jeśli tego męża uważać będziemy jako głównego akademii rektora i rządcę, to owym wyrostkom słusznie tytuł asystentów przyznać należy — asystowali bowiem przy wykładzie, pomagali młodszym uczniom, wreszcie przez gwałt przynosili nowicyuszów, którzy względem szkoły stawiali się opornie i nie chcieli z własnej i nieprzymuszonej woli do jej wnętrza zaglądać. W takich razach imćpanowie belferowie byli delegowani, aby opornego dzieciaka przynieść i dać mu tem do zrozumienia, że próżno jest przeciw ościeniowi wierzgać i że wolę własną należy ugiąć wobec słusznych wymagań szkoły. I w tym wypadku w podobnej młodzieniaszkowie byli wydelegowani misyi; mieli oni małego Symchę naprzód słowami łagodnej perswazyi o pożyteczności i wzniosłem zadaniu szkoły przekonać, a gdyby to nie pomogło, gwałtem go porwać. Ci panowie woleli jednak opuścić pierwszą część programu, ponieważ naprzód o jej bezskuteczności byli przekonani — i od razu przystąpić do wykonania drugiej.
Imć pan Klopman uprzedził ich widocznie o niechętnem Imć pani Dawidowej dla szkoły usposobieniu i zalecił im, aby się znaleźli sprytnie, — co też w istocie uczynili. Porwali dziecko, zanim się obejrzeć i krzyku narobić zdołało, zatkali mu usta, aby nie krzyczało — i biegnąc wielkim pędem, z sobą unieśli.
Trzeba przyznać, że mały Symcha bronił się walecznie i z taką zaciętością, że możnaby przypuszczać, iż w prostej linii od Machabeuszów pochodzi; jednego z wyrostków chwycił za pejs, przy skroni jak pijawka wiszący, z taką mocą, że połowę z niego włosów drobną rączką wydarł, a drugiego o mało co oka nie pozbawił. Słusznie powiedziane jest jednak, że przeciw przeważającej sile i sam Herkules nie poradzi, przeto i koźlątko uledz musiało, a tryumf został przy wilkach.
Mały Symcha, porwany, uniesiony, znalazł się niebawem w szkole, gdzie już około trzydziestu dzieciaków, w niebogłosy drąc się, postępy na drodze zdobycia wiedzy czyniło.
Kiedy Imć pani Dawidowa, doczekawszy się końca awantury dwóch przekupek, do domu powróciła i miała cały przebieg tej zajmującej sprawy opowiedzieć złożonej niemocą sąsiadce, spostrzegła, że małego Symchy niemasz ani w izbie, ani na podwórzu, ani na górce śmieci, gdzie zwykł był z towarzyszami harce i figle wyprawiać.
Zaczęła wypytywać sąsiadów i wnet dowiedziała się o przygodzie, jaka jej ukochane koźlątko spotkała. Dość z tego powodu było płaczu, lamentów i złorzeczeń, ale mąż i ojciec poważnie i z godnością wyperswadowali jej, że rzecz to konieczna i niezbędna, — że mały Symcha, przecierpiawszy tę chwilową wiolencyę i rapt, oswoi się ze szkołą, zacznie się uczyć i z czasem wyjdzie na wielkiego luminarza.
Nie przekonało to młodej matki, ale uspokoiło ją o tyle przynajmniej, że już wielkiego nie robiła hałasu i na tem tylko poprzestała, że ukochanemu pierworodkowi dwa obwarzanki do szkoły zaniosła, ażeby w smutku swoim i zmartwieniu poznał smak pociechy.
Na tem zamykają się pierwsze księgi żywota i spraw Imć pana Symchy Borucha Kaltkugla.







Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Klemens Szaniawski.