„Zły“
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | „Zły“ |
Pochodzenie | Nowele |
Redaktor | Stanisław Pigoń |
Wydawca | Wojciech Meisels |
Data wyd. | 1933 |
Druk | Drukarnia Narodowa w Krakowie |
Miejsce wyd. | Kraków |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały zbiór |
Indeks stron |
W kościółku wiejskim w Kulkoszowy suma się skończyła. Organista zaintonował „Przyjdź Duchu św.“ i ksiądz pleban ukazał się na ambonie... Cisza zaległa w kościele; — ksiądz, przeżegnawszy zgromadzonych, począł czytać monotonnym głosem ewangelją. Po skończeniu tejże, zamknął książkę, odłożył ją nabok i chwilę stał w milczeniu, pozierając po zgromadzonych „owieczkach“...
— Słyszeliście — zaczął, dobitnie wygłaszając każdą zgłoskę — słyszeliście, bracia, o tym strasznym wypadku!...
Ludzie przestali kaszleć. Wszystkie twarze zwróciły się ku ambonie... Dalej stojący pootwierali usta, by lepiej chwytać słowa kaznodziei.
— Opuścisz matkę i ojca i pójdziesz za nim!... — leciały słowa z ambony. — Tak wyraźnie rzekł Pan... Niewiasta, która nie dochowa wiary mężowi, przeklęta będzie za życia jeszcze!... Szatan jej mężem będzie, bo ona jego małżonką się staje, kiedy mąż do niej prawo traci... Słyszeliście, bracia, o tym wypadku strasznym...
Dreszcz przebiegł po zgromadzonych.
— Żona Jakóba Osiki zniknęła w dniach tych z własnego domu. Przepadła na wieki!... Życie jej niech będzie dla was przykładem odstraszającym!... Nie dochowała wiary mężowi swemu i Pan Bóg podał ją w szpony złego ducha... W piekle się palić będzie ogniem niewygasłym!... Szatani będą dniem i nocą lać smołę rozpaloną na jej piersi, wzdęte grzeszną chucią cielesną!... Przebaczenia! wołajcie, niewierne żony, sprośne córki! by was ta straszna kara nie dosięgła!... — Tu silnie pięścią zaargumentował na ambonie swoje słowa, aż echo zajęczało w chórze...
Baby podniosły krzyk. Jęk powstał nieopisany, a pleban stał, napawając się wrażeniem, jakie wywarły jego obrazowe słowa... Wielu podniosło lękliwe oczy ku sklepieniu, w przekonaniu, że dojrzą uosobioną w jakiejś nieokreślonej postaci zapowiedzianą karę...
Gdy płacz ucichł, kapłan ciągnął dalej zaczęte groźby i piorunował, posługując się tłustą pięścią, przez całą godzinę.
— Żebyście wy wiedzieli, — mówił — jak srodze męczycie sprośnemi grzechami Pana Boga, toby wam punkt centralny żalu pęknął!...
Wreszcie „kozanie“ się skończyło. Ludzie poczęli wychodzić ciżbą z kościoła. Przed kościołem, i dalej koło szynków, dzielili się na gromadki, żywo rozprawiając o czemś tajemniczo-strasznem, jak to ich miny wylękłe i przerażone oczy wskazywały...
Najwięcej jednak ludzi otoczyło organistę, który z wyrazistą gestykulacją opowiadał obrazowo jakieś zdarzenie. Lud z pootwieranemi usty patrzał w niego, jak w kaznodzieję.
On, który w swoim własnym interesie wiedział o każdym wypadku na wsi, a często był doradcą w sprawach szczególnie spornych lub zatargach familijnych, znał ten lud na wylot, wiedział gdzie, po co, do kogo się udać, on też był drugą we wsi powagą po księdzu plebanie.
Teraz ludzie, prawie wszyscy znajomi, otoczyli go kołem, a on im opowiadał przyciszonym głosem:
— He, Jakóbową znaliście wszyscy. Wyszła za tego niedołęgę, bo jej ojcowie kazali... Miał grunt — ta co nie było iść. He, ale to człek nie tak łatwo przywyknie, jak nima ochoty, sami wicie...
— Oj, tak, tak... — potwierdziła najbliżej stojąca młoda kobieta.
— Jakób dobry gazda, he, bo go znacie wszyscy... Ale cóż z dobroci, kiedy innych przyjemności nie posiada. Jakóbowa szukała rozrywki. He, cóżby nie szukała!... Jakób głupi, bo cóż powiecie? Miał babę w chałupie, to za chałupom o nią nie dboł.
— Hej!... — potwierdziła gromada.
— Poszła wom ona kiedy do kościoła? coby!... W karczmie je było pełno i przy muzyce. Młodzi patrzeli ij w oczy, taj szaleli, bo było za czem!
— E, zaś ta! — zaprzeczyła zazdrosna, młoda wdówka.
— He, nie powiecie, nie... — ciągnął dalej pan organista. — Ni można znowu pedzieć, żeby ij co brakowało... Wiedziała, że była ładna, to i bałamuciła...
— Mój Jantuś ni moze se miejsca znaleźć... Tak go ocarowała ścieklina!... — zawołała podeszła kobieta, krzywiąc gniewem pomarszczoną twarz.
— He, widzicie, widzicie... — mówił organista. — Ino nie wyklinajcie. Ona i tak na boskim sądzie... Skończyło się ij panowanie, skończyło... Zasłyszeliście o tem, co kiesi zaszło, ale nie o wszystkiem! he, nie o wszystkiem.
Ludzie skupili się jeszcze bliżej — pootwierali usta... Pan organista tajemniczo prawił:
— He, jakem chodził po lnie,[1] tom koło chałupy Jakóbowej spotkał żyda; tak wom patrzył z pod oka nie swojsko, że mnie aż dreszcz przeszedł po ciele. He, myślę sobie: cosi niedobrze... No i widzicie, dwa dni potem, co zaszło...
— Podobno Jakób był wtedy w chałupie?... — spytała wdowa.
— A był. Właśnie miało się ku wieczorowi... Baba wróciła z miasta, z jarmarku — i, zmordowana drogą, legła sobie w izdebce; a Jakób siedział w piekarni. Medytował sobie i rozważał swoją dolę, a markotno mu się robiło, jak ino wspomniał na żonę. Widział oczywiście, że go oszukuje... „E, zeby ją juz raz djabli wzięni!..“ — pedzioł se naostatku. No i, widzicie, „zły“ niedługo kazał czekać na siebie. Bo jak ino to pedziół — tak nagle drzwi „cosi“ otwarło ze sieni i wlazło do izdebki... Jakób się zląkł, bo przecię drzwi zamknął — „ktozby je z pola otworzył...“ Wzdrygnął się czegosi i bał się iść do izdebki. Poprawił ognia na „nolepie“, nałożył fajkę i ledwo zaczął kurzyć — kie, jak wom nagle zadźwięczą okna, jak wom dach pocznie trzeszczeć!... Zdawało się Jakóbowi, że się chałupa zwali... Drzwi pootwierało na oścież i wyło tak, że niech ręka bosko broni!... Jakób się przeżegnał, upadł na kolana i skoro trzy „Zdrowaś“ odmówił — wszystko ustało. Poziera się potem — a tu drzwi zamknięte, wszędy cichutko. Wziął „ślajze“,[2] poszedł do izdebki, a nogi mu się trzęsły, jakby we febrze... W izdebce nie zastał nikogo: ani baby, ani żywe dusze — ino na stole leżały szkaplerze i cała pięćdziesiątka...
Tu przestał i spojrzał po ludziach, którzy stali zasłuchani; w oczach każdego lęk się malował nieopisany...
— He, moiściewy — kończył — szkaplerze zostawił, bo to świętości „zły“ się nie dotknie... I pięćdziesiątkę, wicie, zostawił za nią chłopu. Drożej kupił, jak żydzi Poniezusa. Żeby choć stówkę — ale on wiedział, że więcej nie warta...
Skończył i śledził okropne wrażenie, jakie na słuchających uczynił opowiadaniem swojem.
— Jo se tyz myślę, — podjął niski chłopina — cemu to tak kiesi jęcało, jaze strach... A to wicie...
— Po lesie to wykrocało jedle i gnało kasi ku północy... — objaśniał stary leśny.
— A moja baba to ogień widziała w powietrzu — dorzucił jakiś gazda. — Jędrek zaś od Cieśle to słysoł na włosne usy, jak cosi krzycało tak straśliwie, ze go jaz ciarki przechodziły po skórze...
— He, widzicie, widzicie... — potakiwał organista.
— Jo zaś — podjęła nieśmiało jakaś kobiecina — widziałach niedowno koło wiecora, jak pon jakiś sed ku Jakóbowy chałupie. Zdawało mi się, ze to nas pon ze dwora, ale se myślę: cozby on tu teroz chcioł o ty porze?... Zaroz mie cosi pikło — przyblizyłach sie ku niemu, pochwaliłach Boga, ale on sie odwróciół tworzom — i nic nie odpedzioł... A tu, jakze mioł odpedzieć, kie to musioł być „zły“... Strach mnie wzion i zawróciłach odrazu; szkoda ino, zech mu na nogi nie poźrała — musioł mieć kopyta...
— He, „on“ się umie przebierać w cudzą postać... — zauważył organista. — Słyszeliście przecię, jak ksiądz gadał... A słuchojcie-no, Marcinowo, to „on“ był po pańsku ubrany?...
— Ano — tyz godom, ze był cołkem do pana ze dwora podobny!...
— Panowie po ciemku syscy jednako wyglądają... — oświadczył jakiś gazda.
— No, nie stójmyż tak, — zauważył organista — bo ksiądz wyjdzie z kościoła i nagada nam, co się zmieści... Lepij chodźmy do Ziśla!...
I cała gromada z organistą na czele ruszyła do sklepu, gdzie obok korzennych towarów był wyszynk trunków i osobne, zabrudzone stancje dla gości. Nade drzwiami widniał już zdaleka czarno-żółty szyld: „Aron Süssel“, obok „Wyszynk rużnych trónkóf“.
Kiedy już wchodzili do drzwi, Marcinowa szarpnęła organistę za surdut, wskazując na pijanego chłopa, który się tarzał koło ławek:
— Ciewy, edy-to Jakób...
Organista spojrzał na pijanego i szybko odwrócił twarz, przechodząc do szynkownej izby...
A pijany Jakób, o głupowatym wyrazie twarzy, krzyczał na całe gardło:
Jak baba ladaco — to i djabli potem!...
Kie ci sie udała — to ij zapłoć złotem!...
Zjedz-ze kopę djabłów, kiedyś mie nie chciała!...
Jo sie już ozyniół — tyś sie nie wydała!...
Ludzie patrzeli z przerażeniem na niego i odsuwali się, omijając zdaleka.
· | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · |
W alkierzu żyd zakonny siedzi — o takiem poważnem obliczu, jak biblijne postacie. Na pierwszy rzut oka — ta regularna twarz i długa, siwa broda przyjemne czyniły wrażenie, a nawet uszanowanie nakazywały swoją powagą. Ale ktoby mu w oczy głębiej spojrzał, — to na samem dnie zwierciadła duszy dopatrzyłby się szkaradnych namiętności... Chciwość i chytrość wychylały się przed innemi naprzód.
Siedział — i przeliczał pieniądze, odkładając srebro na kupki, a banknoty chowając w książkę zabrudzoną...
Kiedy głośniejszy gwar doleciał go z przyległej szynkowni i przerwał mu rachunek — on krzywił się i podnosił głowę, a twarz, w spokoju regularna, przyjmowała teraz wyraz szpetny. Uśmiech zaciekłości i pogardy igrał mu na ustach.
— Hm, goje głupie... — mruczał do siebie — plebana słuchają i organisty... Jakóbową porwał „zły“?... Niech bedzie zły. On i tak niedobry, bo mi nie zapłacił tela, ile obiecał... A ona będzie panią — do czasu... Co mi to szkodzi?... — i liczył dalej pieniądze.
— Jehowa podał w ręce Izraela lud ten pogański i głupi, a kapłani jego pomagają Izraelowi ogłupiać go... Jesteś mądry — o Adonaj!...
Schował pieniądze do szufladki — i wyszedł do szynkowni bawić gości i słuchać opowiadania o „złym“...