20.000 mil podmorskiej żeglugi/XXXI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | 20.000 mil podmorskiej żeglugi |
Podtytuł | Z 19 ilustracjami i okładką de Neuville'a |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1928 |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tytuł orygin. | Vingt mille lieues sous les mers |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Morze Śródziemne, morze błękitne per excellentiam, „morze Wielkie” Hebrajczyków, „morze” Greków, „mare nostrum” Rzymian, otoczone drzewami pomarańczowemi, aloesami, kaktusami, sosnami morskiemi, pachnące wonią mirtów, zamknięte wśród stromych gór, przesiąknięte przezroczystem, balsamicznem powietrzem, ale nieustannie nurtowane ogniem ziemi, jest prawdziwem polem bitwy, na którem Neptun i Pluton wydzierają sobie jeszcze panowanie nad światem. Tu właśnie, jak powiada Michelet, na brzegach i na wodach tego morza człowiek orzeźwia się w jednym z najprzyjemniejszych klimatów kuli ziemskiej.
Mimo wszystkie te zalety, tylko w przelocie widziałem ową kotlinę, której powierzchnia ma cztery miljony kilometrów kwadratotowych[1]. Nie mogłem nawet korzystać z osobistych wiadomości kapitana Nemo, gdyż zagadkowa ta istota ani razu nie ukazała się podczas całej drogi, odbywanej z nadzwyczajną szybkością. Obliczyłem, że blisko sześćset mil Nautilus płynął pod wodą i że na całą podróż użył tylko dwie doby. Dnia 16-go lutego z rana opuściliśmy wody Grecji i dnia 18-go, o wschodzie słońca, już przepłynęliśmy cieśninę Gibraltarską.
Oczywiste było dla mnie, że to morze Śródziemne nie podobało się kapitanowi Nemo, zapewne dlatego, że było otoczone lądami, od których uciekał. Jego fale i wichry przynosiły mu zbyt wiele wspomnień, jeśli nie zbyt wiele żalów. Nie miał już tutaj owej swobody ruchów, owej niepodległości, jaką mu dawały oceany — a jego Nautilusowi było za ciasno między zbliżonemi brzegami Afryki i Europy.
To też pędziliśmy z szybkością dwudziestu pięciu mil morskich na godzinę, czyli dwunastu mil czterokilometrowych. Zbyteczne byłoby nadmieniać, że Ned Land z wielkim żalem zrzec się musiał swoich projektów ucieczki. Opuścić Nautilus w takich warunkach, byłoby to wyskoczyć z pospiesznego pociągu kolei żelaznej. Zresztą nasza maszyna tylko w nocy wypływała na powierzchnię, żeby odnowić zapas powietrza, i kierowała się jedynie według wskazówek busoli i szybkomierza.
Z wnętrza też morza Śródziemnego widziałem zaledwie to, co podróżny, siedzący w wagonie pośpiesznego pociągu, widzi z krajobrazów, uciekających przed jego oczyta[2], to jest dalekie widnokręgi zamiast pierwszych planów, które migocą jak błyskawice. Wszelako Conseil i ja mogliśmy zauważyć kilka ryb Śródziemnych, które niezmierną siłą pletw[3] swoich przez pewien czas utrzymywały się na wodach Nautilusa. Czatując przy szybach salonu, dostrzegliśmy kilka ciekawych okazów — i dzięki naszym notatkom, możemy w krótkich słowach opowiedzieć historję naturalną ryb tego morza.
Z różnych ryb, je zamieszkujących, jedne dokładnie widziałem, inne zaledwie spostrzegłem, nie mówiąc o tych, które szybkość Nautilusa ukryła przed naszemi oczami. Niechże mi więc wolno będzie wyliczać je według tej przypadkowej klasyfikacji. Będzie to najdokładniejszym wyrazem moich dorywczych spostrzeżeń.
Pośród masy wód, jaskrawo oświetlonych strugami elektrycznemi, przesuwały się wężykowatym szlakiem niektóre z owych minogów metrowej długości, które są wspólne wszystkim niemal klimatom. Ryby ostroryjkowate, różnobarwne, z gatunku raj, szerokości pięciu stóp, z białym brzuchem, z szaro-popielatym i centkowanym grzbietem — płynąc, zdawały się być kaszmirowemi chustkami, które wiatr unosi. Inne raje pędziły tak szybko, że prędzej zasługiwały na nazwę orłów, którą im dali starożytni Grecy, niż na wzgardliwe przezwiska szczurów, ropuch i nietoperzy, któremi je częstują rybacy nowocześni. Niemniej szybko przebiegały żarłoczne tchórze, tak przezwane od nieprzyjemnej woni, jaką wydają, długości dwunastu stóp, będące szczególniej postrachem nurków. Lisy morskie, ośmiu stóp długości, obdarzone nader delikatnym węchem, ukazywały się, jak duże niebieskawe cienie. Dorady z rodzaju leszczaków, niektóre długości przeszło trzynastu centymetrów, występowały w stroju srebrzysto-błękitnym, otoczonym jasnemi paskami, które jaskrawo odbijały od ziemnego ich płetw koloru; ryby poświęcone Wenerze, z oczami osłonionemi złocistą powieką. Gatunek to wielce ceniony, mieszka we wszystkich słonych i słodkich rzekach, jeziorach i oceanach, we wszelkich klimatach, znosi wszelkie temperatury, a starożytnością swego rodu sięga epok geologicznych stworzenia i zachował całą swoją piękność z owych czasów. Wspaniałe jesiotry, długości dziewięciu do dziesięciu metrów, szybkobiegi potężnym ogonem uderzały w szyby salonu, ukazując brzuch niebieskawy z brunatnemi plamkami. Podobne one są do żarłaczy, którym jednak siłą nie dorównywają, i spotykają się na wszystkich morzach. Gdy się zbliży wiosna, lubią wpływać na wielkie rzeki, walczyć z prądami Wisły, Wołgi, Dunaju, Padu, Renu, Loary i Odry; żywią się śledziami, makrelami, łososiami i miętusami. Chociaż należą do chrząstkowatych, mają jednak mięso delikatne; mięso to jadane jest: świeże, suszone, marynowane i solone, a niegdyś wnoszono je triumfalnie na stół Lukullusa.
Z tych jednak przeróżnych mieszkańców morza Śródziemnego, najkorzystniej przy wypłynięciu Nautilusa na powierzchnię zbadać mogłem ryby, należące do sześćdziesiątego trzeciego rodzaju kościstych. Były to tuńczyki o grzbiecie czarno-błękitnym, o brzuchu srebrzysto-pancernym, po bokach złotem połyskujące. Powiadają o nich, że płyną za okrętami, poszukując chłodnego cienia przed ogniem zwrotnikowego nieba; jakoż rzeczywiście biegły za Nautilusem, jak niegdyś towarzyszyły okrętom Lapérouse’a. Przez długie godziny współzawodniczyły szybkością z naszym statkiem. Nie mogłem dość nadziwić się tym zwierzętom, prawdziwie stworzonym do szybkiego pływania; małe mają główki, ciało gładkie i wrzecionowate, u niektórych dłuższe, niż na trzy metry, skrzela piersiowe obdarzone znaczną siłą a ogonowe widłowatego kształtu. Płyną zwykle trójkątem, jak pewne stada ptaków, których szybkości dorównywają — i z tego powodu starożytni mówili, że są obeznane z gcometrją i strategją. A jednak nie umieją się wymknąć Prowansalczykom, którzy wysoko je cenią, jak niegdyś mieszkańcy Propontydy i Italji, i biedne te a tak szacowne ryby naoślep tysiącami wpadają w sieci marsylskie.
Dla pamięci zanotuję jeszcze te ryby morza Śródziemnego, które Conseil i ja zaledwie mogliśmy spostrzec. Były to białawe drętwy, które przepływały jak nieujęte wyziewy pary, węgorzomureny, węże od trzech do czterech metrów długości, ozdobione barwą zieloną, niebieską i żółtą; miętusy-wittinki, których wątroba uchodzi za przedziwną potrawę; tasiemce, które pływają niby delikatne włókna porostów morskich; ryby-liry lub świstacze, których pyszczek ozdobiony jest trójkątnym i zębatym brzeszczotem. Były ryby-jaskółki, płynące z szybkością ptaków, których otrzymały nazwę; ryby skrzelowate, z czerwoną głową, których płetwy grzbietowe ozdobione są cienkiemi prążkami; kozy-ryby z gatunku śledzi, upstrzone piętnami czarnemi, szaremi, brunatnemi, niebieskiemi, żółtemi i zielonemi. Są one wrażliwe na srebrny dźwięk dzwonków. Były wreszcie pyszne płaszcze, istne bażanty morskie, z żółtemi płetwami, nacentkowanemi brunatno, i nakoniec gromada przedziwnych barwen czerwonych, istnych ptaków rajskich Oceanu, za które Rzymianie płacili po dziesięć tysięcy sestersów od sztuki i na których śmierć patrzyli przy stole biesiadniczym, z okrucieństwem śledząc zmiany ich barw od czerwonego cynobru aż do trupiej bladości.
A jeżeli nie mogłem zauważyć ani rogatnic, ani kolcobrzuchów, ani rybojeżów, ani koników morskich, ani kołowców, ani barwen pospolitych, ani stynek, ani gładkoustych, ani sardeli, ani innych głównych przedstawicieli rzędu bokopławków, fląder, skarpi wspólnych Atlantykowi i Śródziemnemu morzu, wina to szalonej szybkości, z jaką Nautilus pędził przez te bogate wody.
Co do ssących zwierząt morskich, zdaje mi się, żem przy Adrjatyku dostrzegł dwa lub trzy potfisze, opatrzone płetwą grzbietową, z rodzaju wyrzucających wodę nozdrzem, pospolicie przez rybaków zwanych dmuchaczami, kilka delfinów z rodzaju krągłogłowych, właściwych morzu Śródziemnemu i mających liczne jasne prążki na przedniej części głowy — i wreszcie kilkanaście fok czyli cieląt morskich, trzymetrowej długości, z białym brzuchem a czarną na grzbiecie sierścią, znanych pod nazwą mnichów i rzeczywiście mających postać Dominikanów.
Conseil dostrzegł żółwia, mierzącego sześć stóp szerokości, z trzema podłużnemi i kanciastemi skorupami. Żałuję, żem nie widział tego płazu, z opisu bowiem Conseila wniosłem, że to musiała być lutnia, gatunek bardzo rzadki. Co do mnie, zauważyłem tylko kilka żółwi z podłużną skorupą.
Ze zwierzokrzewów podziwiałem przez kilka sekund wspaniałe badyle pomarańczowe, które czepiały się szyb salonu. Była to cieniutka tkanka, rozrastająca się w nieskończone gałęzie, zakończone delikatną koronką tak subtelną, że najbieglejsza prządka nic podobnego uprząśćby nie mogła. Na nieszczęście nie mogłem złowić tego przedziwnego okazu i zapewne nie zobaczyłbym już ani jednego zwierzokrzewu śródziemnomorskiego, gdyby pod wieczór dnia 16-go Nautilus nie był zmuszony do znacznego zmniejszenia szybkości. Okoliczności były następujące:
Przebywaliśmy podówczas drogę między Sycylją a brzegami Tunisu. Na tej przestrzeni, ściśniętej między przylądkiem Dobrym i cieśniną Messyńską, dno morza podnosi się prawie nagle, tworząc prawdziwy wał forteczny, nad którym warstwa wody sięga zaledwie 17 metrów, gdy z każdej jego strony głębokość wody dochodzi do 170 metrów. Nautilus przeto musiał manewrować bardzo ostrożnie, żeby się nie potknąć o tę podmorską rogatkę.
Pokazałem Conseilowi na mapie morza Śródziemnego miejsce, które zajmowała ta długa rafa podwodna.
— Z przeproszeniem mojego pana — zauważył Conseil — ta rafa jest prawdziwem międzymorzem, łączącem Europę z Afryką.
— Tak, mój chłopcze, — odpowiedziałem — zamyka ona w zupełności cieśninę Libijską; sondowania Smitha dowiodły, że dwa lądy były niegdyś połączone między przylądkiem Boco a przylądkiem Furina.
— Bardzo wierzę — rzekł Conseil.
— Powiem ci jeszcze — dodałem — że podobne rogatki istnieją między Gibraltarem a Ceutą i w czasach geologicznych zupełnie zamykały morze Śródziemne.
— Ach! — wtrącił Conseil — gdyby jaki wybuch wulkaniczny wysunął znów te rogatki ponad fale!
— Nie jest to prawdopodobne, Conseil.
— Niech jednak mój pan pozwoli mi dokończyć; jeśli to zjawisko rzeczywiście się ukaże, będzie to niemały kłopot dla p. Lessepsa, który z takim mozołem przebija swoje międzymorze.
— Przyznaję, ale powtarzam ci, że to zjawisko się nie ukaże. Gwałtowna potęga sił podziemnych nieustannie się zmniejsza. Wulkany, tak liczne w pierwszych dniach świata, zwolna gasną; cieplik wewnętrzny słabnie, temperatura dolnych warstw kuli ziemskiej zniża się znacznie w ciągu wieków, a zniża ze szkodą naszego globu, gdyż ten cieplik, to jego życie.
— Jednakże słońce...
— Słońce nie wystarcza. Czy słońce może dać cieplik trupowi?
— Prawda, że nie może.
— Owóż, mój przyjacielu, ziemia zczasem stanie się tym oziębionym trupem. Niepodobna będzie na niej mieszkać i w istocie będzie niezamieszkana jak księżyc, który oddawna stracił swoje ciepło żywotne.
— Za ileż to wieków? — spytał Conseil.
— Za kilkaset tysięcy lat, mój chłopcze.
— W takim razie — odpowiedział Conseil — będziemy jeszcze mieli dość czasu na ukończenie naszej podróży, byle tylko Ned Land nam nie bróździł.
I Conseil, uspokojony, zabrał się znów do studjowania głębin, których Nautilus dość blisko dotykał, płynąc z umiarkowaną szybkością.
Tu, na gruncie skalistym i wulkanicznym, rozwijała się cała flora żyjąca: gąbki, holoturje i cydyppy, ozdobione czerwonawemi mackami i wydające blade światło fosforyczne; beroesy, pospolicie znane pod nazwą ogórków morskich, oblane migotliwym blaskiem słonecznego widma; włosieńce, dochodzące szerokości metra i zaczerwieniające morze swoją purpurą; drzewiaste eurjale; nadzwyczajnej piękności paprocie na długich łodygach; znaczna liczba jadalnych jeżowców najrozmaitszych odmian i wreszcie aktynje zielone na pniu szarawym i z brunatnemi krążkami, które niknęły w oliwkowych warkoczach ich macek.
Conseil szczególniej zajął się badaniem mięczaków i stawowatych, a chociaż ich wyliczenie jest dość suche, nie chcę martwić poczciwego chłopca opuszczeniem jego osobistych spostrzeżeń.
W oddziale mięczaków wymienia liczne muszle złożone, piersiokształtne, spondyle ostrygowate, zwane pospolicie oślą stopą i gromadzące się stosami jedne na drugich. A więc notuje tam muszle trójkątne, skrzydłopławki trójzębne, z żółtemi płetwami i przezroczystemi skorupami, bokoskrzelne pomarańczowe, jaja centkowate czyli upstrzone zielonawemi centkami. Dalej wymienia aplizje, znane pod nazwą zajęcy morskich, dolabelle, mięczaki mięsiste; umbrelki z klasy brzuchopełzów; uszka morskie, których muszla wydaje perłową masę nader poszukiwaną; petonkle, muszle złożone płomykowate; anomje, muszle skamieniałe, które mieszkańcy Langwedocji przekładają podobno nad ostrygi. Oprócz tego notuje muszle podwójne białe i tłuste, z gatunku tych, których jest wielka obfitość przy brzegach Ameryki północnej i których mnóstwo sprzedaje się w New-Yorku; nagrzebyki pokrywkowe rozmaitych barw; ślimaki kamieniste, kryjące się w szczelinach skał, mięczaki bardzo przyjemnego, pieprzykowatego smaku; muszle zwane sercem Wenery, owalne, dwuskorupne, wydęte u góry i kształt serca mające. Wreszcie wylicza cynlje nastrzępione bąbelkami szkarłatnemi, mięczaki mięsiste z zagiętym końcem muszli, podobne do lekkich gondoli; muszle koronowate, karjatydy z muszlą w kształcie wężownicy; szare tetydy, z rodzaju miękkozwierzów, centkowane biało i pokryte frendzlowatym płaszczykiem; solidy, podobne do małych ślimaczków, mięczaki pełzające na grzbiecie; pacierzyczki z owalną muszlą płowej barwy; nadbrzeżniki, popielniki, skalniki, mieszkające w wnętrzu skał; blaszecznice, ćwieczki, pandory i t. d.
Co do stawowatych, Conseil w notatkach swoich bardzo słusznie podzielił je na sześć klas, z których trzy należą do świata morskiego. Są to klasy skorupiastych, śrubowatych i obrączkowatych.
Skorupiaste dzielą się na dziewięć rzędów, a pierwszy z tych rzędów obejmuje dziesięcionogie, zwierzęta, których głowa i jama piersiowa łączą się bezpośrednio, a przyrząd gębowy składa się z kilku par członków i które mają po cztery, pięć i sześć par nóg piersiowych, na których chodzą. Conseil trzyma się metody naszego mistrza, Milne Edwardsa, który dzieli dziesięcionogie na trzy sekcje: piersionogie, wielkonogie i bezogoniaste. Conseil wylicza między niemi amatje, których czoło uzbrojone jest rozwartemi różkami; niedźwiadki, które, nie wiem dlaczego, były u Greków symbolem mądrości; grzbietorękie, prawdopodobnie zabłąkane w górnych warstwach wód, pospolicie bowiem zamieszkują największe głębie; przeróżne raki morskie, langusty pospolite, których mięso, zwłaszcza samic, jest wielce cenione; świerszcze morskie, homary i różne inne dobre do jedzenia; prócz tego pustelniki, bernardynki, porcelanki i t. p.
Tu kończyła się praca Conseila. Nie miał czasu uzupełnić klasy skorupiaków zbadaniem gębonogich, dwoistonogich, jednonogich, równonogich i t. d., aby przytoczyć klasy mackonogich, obejmujących cyklopy, lub klasy obrączkowatych, których nieomieszkałby podzielić na rurkowate i grzbietorękie. Nautilus jednak, przepłynąwszy górne warstwy wody cieśniny Libijskiej, znowu z nadzwyczajną szybkością pędził po głębiach. Odtąd już bywajcie zdrowe, mięczaki, stawowate i zwierzokrzewy! Zaledwie kilka większych ryb przesunęło się jak cienie.
Podczas nocy z 16-go na 17-ty lutego wpłynęliśmy do drugiej kotliny śródziemnej, której największe głębie wynoszą trzy tysiące metrów. Nautilus, party swoją śrubą, zagłębił się w najniższe warstwy morza.
Tu, w braku cudów przyrody, masy wód przedstawiały mym oczom wiele scen wzruszających i strasznych. W istocie przebywaliśmy wtedy cześć morza Śródziemnego najpłodniejszą w nieszczęścia. Od brzegów Algerji do brzegów Prowancji ileż to okrętów się rozbiło, ile statków zniknęło pod morzem! Morze Śródziemne jest tylko jeziorem w porównaniu z niezmiernemi płaszczyznami wód oceanu Spokojnego; jest to jednak jezioro kapryśne, ze zmiennemi falami, dziś przyjazne dla wątłej barki o trójkątnym żaglu, zdającej się unosić pomiędzy dwoma błękitami wód i nieba; jutro gniewne, napiętrzone wichrami, druzgocące najsilniejsze okręty natarczywemi bałwanami, które nieustannie w nie uderzają.
Nie dziwota też, że w tej szybkiej przejażdżce po głębokich warstwach wód widzieliśmy na dnie mnóstwo szczątków okrętów; jedne już oplecione koralami, inne odziane tylko warstwą rdzy, jak kotwice, różne żelastwa, łańcuchy, śruby, kawałki maszyn, walce potłuczone, kotły pęknięte i pudła pływające, jedne prosto, inne przewrócone.
Z tych okrętów rozbitych jedne zatonęły, starłszy się z sobą, inne, uderzając o podwodne rafy granitowe. Widziałem niektóre, co zatonęły prostopadle z masztami do góry, z linami, żaglami i innemi przyrządami, zesztywniałemi w wodzie. Zdawały się stać na kotwicy w niezmiernej przystani i oczekiwać chwili odjazdu. Gdy Nautilus przesuwał się między niemi, zalewając je światłem elektrycznem, zdawało się, że te okręty powitają go zatknięciem bander i armatniemi strzałami! Ale nie, nic prócz milczenia i śmierci na tem polu katastrof!
Zauważyłem, że dno śródziemne było gęściej zasłane temi nieszczęsnemi dowodami rozbić, w miarę jak Nautilus zbliżał się do cieśniny Gibraltarskiej. Brzegi Afryki i Europy zwężają się tutaj, a w tej ciasnej przestrzeni starcia bywają częstsze. Widziałem tu liczne pudła żelazne, fantastyczne ruiny parowców, jedne powalone, inne stojące, podobne do olbrzymich zwierząt. Jeden z tych statków z otwartemi bokami, przygiętym kominem, osadą kół, sterem oderwanym od kadłuba i przytrzymywanym tylko żelaznym łańcuchem — przedstawiał widok prawdziwie straszny! Ileż to istot żyjących zginęło w tem rozbiciu, ile ofiar pogrążyło się w bałwanach! Czy który z marynarzy przeżył tę straszną katastrofę, żeby ją opowiedzieć światu; czy też fale morza przechowują jedynie w tajemnicy ów złowrogi wypadek? Nie wiem dlaczego, ale przyszło mi na myśl, że tym statkiem pogrzebanym pod wodami jest może Atlas, który z osadą, pasażerami i towarami zniknął przed dwudziestu laty i do dziś dnia nic o nim nie słychać! Ach! Jak okropną byłaby historja głębin kotliny śródziemnomorskiej, owej rozleglej trupiarni, gdzie tyle skarbów przepadło, gdzie tyle ofiar grób znalazło!
Tymczasem Nautilus, obojętny i szybki, pędził całą siłą śruby pośród tych rumowisk. Dnia 18-go lutego, około trzeciej z rana stanął przy wejściu do cieśniny Gibraltarskiej.
Tu są dwa prądy: jeden wyższy, oddawna znany, który wody oceanu sprowadza do kotliny morza Śródziemnego, drugi niższy a przeciwny prąd, którego bytu dowiodło dziś rozumowanie. W istocie, masa wód morza Śródziemnego, nieustannie wzrastając przez napływ fal Atlantyku i rzek w nie wpadających, musiałaby corocznie podnosić powierzchnię tego morza, albowiem jego parowanie nie wystarcza do przywrócenia równowagi. Owóż wcale tak nie jest i naturalnie musiano przypuścić istnienie prądu niższego, który przez cieśninę Gibraltarską przelewa do kotliny Atlantyku nadmiar wód morza Śródziemnego.
Istotnie, tak jest. Nautilus właśnie skorzystał z tego prądu i szybko przemknął przez ciasne przejście. Przez chwilkę mogłem patrzeć na przedziwne rumowiska świątyni Herkulesa, która, według upewnień Plinjusza i Awenjusza, zapadła się pod wodę wraz z niską wyspą, na której ją postawiono. W kilka minut później płynęliśmy już na falach Atlantyku.