20.000 mil podmorskiej żeglugi/XXXII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | 20.000 mil podmorskiej żeglugi |
Podtytuł | Z 19 ilustracjami i okładką de Neuville'a |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1928 |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tytuł orygin. | Vingt mille lieues sous les mers |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Atlantyk! Rozległa przestrzeń wód, których powierzchnia zajmuje dwadzieścia pięć miljonów mil kwadratowych, długość dziesięć tysięcy mil, a średnia szerokość dwa tysiące siedemset. Ważne to morze było prawie nieznane starożytnym, z wyjątkiem może Kartagińczyków, tych Holendrów starożytności, co w wędrówkach handlowych przebiegali wybrzeża zachodnie Europy i Afryki. Ocean, którego brzegi z równoległemi zakrętami obejmują niezmierny obwód, zasilają największe rzeki w świecie: Świętego Wawrzyńca, Missisippi, Amazonkę, La Plata, Orenoko, Niger, Senegal, Elbę, Loarę i Ren, wnosząc mu wody z krajów najucywilizowańszych i z najdzikszych okolic! Wspaniała ta płaszczyzna nieustannie przerzynana jest okrętami wszystkich narodów, pod wszystkiemi banderami świata i kończy się dwoma strasznemi cyplami, których najbardziej lękają się żeglarze: przylądkiem Horn i przylądkiem Burz!
Nautilus, prując wody ostrzem swej ostrogi, zawrócił na otwarte morze i wypłynął na powierzchnię. Tym sposobem przywrócono nam codzienne przechadzki po platformie.
Zaraz też wyszedłem z Ned Landem i Conseilem. W odległości dwunastu mil ukazywał się w mglistych zarysach przylądek Świętego Wincentego, tworzący cypel południowo-zachodni półwyspu hiszpańskiego. Silny wiatr dął od południa; morze było niespokojne, wzburzone i gwałtownemi uderzeniami bałwanów silnie kołysało Nautilusa. Niepodobna było prawie utrzymać się na platformie; zaczerpnąwszy więc trochę powietrza, powróciliśmy do wnętrza statku.
Zeszedłem do mojego pokoju, Conseil udał się do swej kajuty, a Kanadyjczyk, widocznie czemś mocno zajęty, poszedł za mną. Nasza szybka wędrówka przez morze Śródziemne nie pozwoliła mu wykonać powziętych projektów, nie taił też wcale swego niezadowolenia.
Gdy zamknęły się drzwi mojego pokoju, Ned Land usiadł i spojrzał na mnie w milczeniu.
— Przyjacielu Ned — rzekłem — rozumiem cię wybornie, ale nie masz nic do wyrzucenia sobie. W warunkach, w jakich żeglował Nautilus, myśleć o ucieczce byłoby poprostu szaleństwem!
Ned Land nic nie odpowiedział. Zaciśnięte usta i namarszczone brwi wskazywały, że był zawzięcie jedną myślą zajęty.
— Posłuchaj, przyjacielu — dodałem — nic jeszcze niema straconego. Płyniemy ku brzegom Portugalji. Niedaleko od nich są Francja i Anglja, gdzie z łatwością znajdziemy schronienie. O! jeśliby Nautilus, wypłynąwszy z cieśniny Gibraltarskiej, skręcił na południe, gdyby nas poniósł w okolice, gdzie brak jest lądów, wówczas podzielałbym twój niepokój. Teraz jednak wiemy, że kapitan Nemo nie stroni od mórz okolic ucywilizowanych i, jak sądzę, za dni kilka możesz działać z pewnym widokiem powodzenia.
Ned Land jeszcze bystrzej spojrzał mi w oczy i nakoniec otworzył usta:
— Zrobi się to dziś wieczorem — rzekł.
Wyprostowałem się nagle. Przyznaję, iż mało byłem przygotowany na taką wiadomość. Chciałem odpowiedzieć Kanadyjczykowi, lecz słów mi zabrakło.
— Zgodziliśmy się, że czekać będziemy na przyjazną sposobność — dodał Ned Land. — Tę sposobność trzymam w ręku. Dziś wieczorem będziemy tylko o parę mil od brzegów hiszpańskich. Noc jest ciemna. Wiatr wieje od morza. Mam twoje słowo, panie Aronnax, i polegam na niem.
Gdy i teraz jeszcze milczałem, Kanadyjczyk wstał i rzekł, zbliżając się do mnie.
— Dziś wieczorem o dziewiątej. Zawiadomiłem już Conseila. O tej porze kapitan będzie zamknięty w swoim pokoiku i prawdopodobnie już w łóżku. Conseil i ja wejdziemy na schody środkowe, pan zaś, panie Aronnax, pozostanie w bibljotece o dwa kroki od nas i czekać będziesz na sygnał. Wiosła, maszt i żagle są w łodzi. Udało mi się złożyć tam już trochę zapasów żywności. Postarałem się także o klucz angielski do odkręcania śrub, które łączą łódź z pudłem Nautilusa. To więc wszystko jest gotowe. Do wieczora, panie Aronnax.
— Morze jest niespokojne — zarzuciłem.
— Prawda — odpowiedział Kanadyjczyk — trzeba jednak coś zaryzykować. Wolność warta jest narażenia się na trochę niebezpieczeństwa. Zresztą łódź jest mocna, a kilka mil przy popychającym nas wietrze, to fraszka. A kto wie, może jutro będziemy o sto mil na otwarłem morzu? Jeśli nam okoliczności posłużą, między dziesiątą i jedenastą w nocy dostaniemy się na ląd stały lub zginiemy. Więc, przy Bożej pomocy, dziś wieczorem.
To rzekłszy, Kanadyjczyk odszedł, zostawiając mnie prawie ogłuszonego. Wyobrażałem sobie, że w danym razie będę miał przynajmniej czas do namysłu i rozważenia projektu ucieczki. Uparty mój towarzysz nie pozwalał mi na to, a zresztą, cóżbym mógł mu powiedzieć? Ned Land miał najzupełniejszą słuszność: sposobność była dość przyjazna i on z niej korzystał. Czyż mogłem cofać swoje słowo i w interesie czysto osobistym narażać przyszłość moich towarzyszów? Alboż jutro kapitan Nemo nie mógłby nas zawlec na otwarte morze, zdala od wszelkich lądów?
W tej chwili silny świst dał mi poznać, że napełniano zbiorniki i że Nautilus zanurzał się pod fale Atlantyku.
Pozostałem w moim pokoju. Chciałem unikać kapitana, żeby ukryć przed nim moje wzruszenie. Tak przepędziłem dzień dość smutny, walcząc z chęcią odzyskania wolności i z żalem na myśl o opuszczeniu tego cudownego Nautilusa przed ukończeniem moich studjów podmorskich! Porzucać tak ocean, „mój Atlantyk”, jak go już z upodobaniem nazywałem, a nie zbadać jego spodnich warstw i nie wydrzeć mu tajników, które odsłoniły mi już morze Indyjskie i ocean Spokojny! Romans mój wypada mi z rąk przy pierwszym tomie, moje marzenia przerywały się w chwili najpiękniejszej! Tak upłynęło kilka przykrych godzin, podczas których to mi się zdawało, że jestem bezpieczny na lądzie z moimi towarzyszami, to znowu, na przekorę rozumowi, pragnąłem w duchu, żeby jakie nieprzewidziane okoliczności stanęły na przeszkodzie w wykonaniu projektów Ned Landa.
Dwa razy wchodziłem do salonu. Chciałem zobaczyć na kompasie, czy Nautilus w istocie zbliżał się do brzegu, lub też od niego oddalał. Ale nie, Nautilus wciąż pozostawał na wodach portugalskich, płynąc wzdłuż brzegów w kierunku północnym.
Wypadło tedy poddać się losowi i przygotować do ucieczki. Pakunek mój nie był ciężki. Trochę notatek i nic więcej.
Co do kapitana Nemo, zapytywałem się w duchu, co on pomyśli o naszej ucieczce: czy go zaniepokoi, czy wyrządzi mu jaką krzywdę? Co pocznie kapitan, jeśli ucieczka będzie wykryta lub chybiona? Niewątpliwie, dotychczas nie miałem powodu żalić się na niego; chyba przeciwnie. Gościnność jego zasługiwała na wszelkie pochwały; była otwarta i szczera. Opuszczając go, nie mogłem jednak być posądzony o niewdzięczność. Żadna przysięga nie przykuwała nas do niego. Liczył on nie na nasze słowo, lecz jedynie na samą moc okoliczności, które miały nas połączyć na zawsze z jego losami. To właśnie roszczenie jawnie wypowiedziane, iż na zawsze uwięzi nas na swoim pokładzie, usprawiedliwiało nasze usiłowania ucieczki.
Od czasu, jak oglądaliśmy brzegi wyspy Santoryny, nie widziałem już kapitana. Czyżbym miał zobaczyć go jeszcze przed naszą ucieczką? Pragnąłem tego i lękałem się zarazem. Wytężyłem słuch, może usłyszę jego stąpania w przyległym pokoju. Nie. Cisza najzupełniejsza. Jego pokój musiał być pusty.
I przyszło mi na myśl, że może ten dziwny człowiek nie był na pokładzie. Od owej nocy, podczas której łódź odpłynęła od Nautilusa, udając się z jakąś misją tajemniczą, moje wyobrażenia o kapitanie nieco się zmieniły. Przypuszczać zacząłem, że zachował pewnego rodzaju stosunki z lądem. Czy nigdy nie opuszczał Nautilusa? Często upływały całe tygodnie, a nie zdarzyło mi się go spotkać. Co porabiał przez czas tak długi? Może gdym sądził, że siedzi zamknięty jak odludek, on tymczasem dokonywał na lądzie czynów tajemniczych, których natury odgadnąć nie mogłem.
Różne podobne domysły snuły mi się po głowie. W dziwnem naszem położeniu mieliśmy otwarte pole do wszelkich przypuszczeń. Był to dla mnie stan chorobliwy, nieznośny. Dzień oczekiwania zdawał się być długim jak wieczność. Godziny posuwały się zbyt powolnie dla mojej gorączkowej niecierpliwości.
Przyniesiono mi obiad do mojego pokoju. Jadłem bez apetytu, cały jedną myślą zajęty. O siódmej wstałem od stołu. Sto dwadzieścia minut — obliczałem — dzieli mnie jeszcze od chwili, w której mam zejść się z Ned Landem. Niepokój i wzruszenie moje wzrastały. Puls bił gwałtownie. Nie mogłem usiedzieć na miejscu. Przechadzałem się tu i owdzie, spodziewając się, że ruchem fizycznym uspokoję wzburzenie umysłu. Myśl, że nie powiedzie się nasze zuchwałe przedsięwzięcie, była najmniejszą z moich przykrości; ale serce biło mi gwałtownie, gdym pomyślał, że nasz projekt będzie wykryty przed opuszczeniem Nautilusa i że przyprowadzą mnie przed kapitana Nemo, rozjątrzonego, lub co gorsza, zasmuconego mojem zbiegostwem.
Chciałem po raz ostatni wrócić do salonu. Zawróciłem kroki na korytarz podłużny i wszedłem do owego muzeum, gdzie przepędziłem tyle godzin miłych i użytecznych. I patrzyłem na wszystkie te bogactwa, na wszystkie te skarby, jak człowiek w przededniu pójścia na wieczne wygnanie, z którego nie ma powrócić. Te cuda przyrody, te arcydzieła sztuki, pośród których od tylu dni skupiało się całe moje życie — wkrótce miałem opuścić na zawsze. Radbym był przez szyby salonu zanurzyć spojrzenia w wodach Atlantyku; ale ściany były szczelnie zamknięte. Płaszcz z blachy żelaznej oddzielał mnie od tego oceanu, którego jeszcze nie znałem.
Przebiegając salon, zbliżyłem się do drzwi w poprzecznej ścianie, którędy się wchodziło do pokoju kapitana. Ku wielkiemu mojemu zdziwieniu, drzwi te były nawpół otwarte. Mimowolnie cofnąłem się. Jeśli kapitan był w swoim pokoju, mógł mnie zobaczyć. Nie słysząc jednak żadnego szelestu, zbliżyłem się i zajrzałem. Pokój był pusty. Popchnąłem drzwi i wszedłem do środka. Ten sam, jak zawsze, widok surowy, pustelniczy.
W tej chwili uderzyło mnie kilka trawionek zawieszonych na ścianie, których nie spostrzegłem podczas pierwszych tutaj odwiedzin. Były to portrety wielkich mężów historycznych, których życie było nieustannem poświęcaniem się dla wielkich idei ludzkości: Kościuszki, który padł z okrzykiem: „Finis Poloniae!” na ustach; Botzarisa, tego Leonidasa Grecji nowożytnej; O’Connela, obrońcy Irlandji; Waszyngtona, założyciela Unji amerykańskiej; Manina, patrjoty włoskiego; Lincolna, co zginął, ugodzony kulą stronnika niewolnictwa — i wreszcie owego męczennika sprawy oswobodzenia murzynów, Jana Browna, powieszonego na szubienicy, w postaci, którą tak strasznie narysowało potężne pióro Wiktora Hugo.
Jaki był związek między temi bohaterskiemi duszami i duszą kapitana Nemo? Czy ten zbiór portretów mógł naprowadzić mnie na ślad tajemnicy jego istnienia? Byłże on rycerzem ludów uciśnionych, oswobodzicielem plemion jęczących w niewoli? Czy brał udział w ostatnich wstrząśnieniach politycznych lub społecznych tego stulecia? Byłże on jednym z bohaterów strasznej wojny amerykańskiej, wojny opłakanej a wiekopomnej?
Nagle zegar wybił ósmą godzinę. Pierwsze uderzenia młotka wyrwały mnie z moich marzeń. Zadrżałem, jakby oko niewidzialne przeniknęło najskrytsze tajniki moich myśli, i wybiegłem z pokoju.
Tu oczy moje zatrzymały się na busoli. Nasz kierunek był ciągle północny. Szybkomierz wskazywał bieg umiarkowany, manometr — głębokość stóp sześćdziesięciu. Okoliczności sprzyjały więc projektom Kanadyjczyka.
Wróciłem do mego pokoju. Ubrałem się ciepło: buty morskie, czapka wydrzana, kurtka z bisioru podszyta skórą cielęcia morskiego. Byłem gotów. Czekałem. Tylko szelest drgającej śruby przerywał głębokie milczenie, panujące na pokładzie. Słuchałem, nadstawiałem uszu, czy krzyki nie ostrzegą mnie, że Ned Land został schwytany na gorącym uczynku wykonywania projektów ucieczki? Ogarnął mię niepokój śmiertelny. Daremnie usiłowałem odzyskać krew zimną.
Gdy już kilka jedynie minut brakowało do dziewiątej, przyłożyłem ucho do drzwi pokoju kapitana. Żadnego szelestu. Wyszedłem z mojego pokoju i powróciłem do salonu, który był pusty i pogrążony w półmroku.
Otworzyłem drzwi bibljoteki. To samo światło przyćmione, ta sama samotność. Zbliżyłem się do drzwi, z których się wychodziło na schody środkowe, i czekałem na sygnał Ned Landa.
W tej chwili drgania śruby znacznie się zmniejszyły, a potem zupełnie ustały. Dlaczego ta zmiana w ruchach Nautilusa? Nie wiedziałem, czy to powstrzymanie ruchu miało sprzyjać, lub przeszkadzać zamiarom Ned Landa.
Milczenie przerywało już tylko bicie mojego serca.
Nagle dało się uczuć lekkie uderzenie. Poznałem, że Nautilus osiadł na dnie oceanu.
W tej chwili drzwi wielkiego salonu otworzyły się i wszedł kapitan Nemo. Zobaczył mnie zaraz i bez żadnych wstępów rzekł uprzejmym tonem:
— A! panie profesorze, właśnie cię szukałem. Znasz pan dobrze dzieje Hiszpanji?
Możnaby było znać ją na palcach, a jednak, w mojem położeniu, stracić głowę i nie być w stanie zacytowania ani słowa.
— Cóż — odezwał się znów kapitan Nemo — czy słyszałeś pan moje zapytanie? Znasz historję Hiszpanji?
— Zapomniałem już trochę — odpowiedziałem.
— Otóż to uczeni, co zapominają, czego się uczyli — rzekł kapitan. — Więc siadaj pan — dodał — a ja opowiem ci bardzo ciekawy ustęp z tych dziejów.
Kapitan wyciągnął się na kanapie, a ja machinalnie usiadłem przy nim w półcieniu.
— Panie profesorze — rzekł — chciej mnie posłuchać z uwagą. Historja ta z pewnego względu zajmie pana, gdyż będzie odpowiedzią na kwestje, których zapewne nie mogłeś pan rozwiązać.
— Słucham z największą uwagą, kapitanie — odpowiedziałem, nie wiedząc ku czemu właściwie zmierzał, zapytując się w duchu, czy zajście to nie jest w związku z naszemi projektami ucieczki.
— Panie profesorze — odezwał się znów kapitan Nemo — jeśli pozwolisz, cofniemy się do roku 1702. Wiadomo panu, że w owym czasie wasz król Ludwik XIV-ty, sądząc, że może jednem skinieniem ręki usunąć Pireneje, narzucił Hiszpanom swego wnuka, księcia andegaweńskiego, na króla. Książę ten, który mniej więcej licho panował pod imieniem Filipa V-go, musiał walczyć z silnymi nieprzyjaciółmi zewnętrznymi.
W istocie poprzedniego roku domy panujące w Holandji, Austrji i Anglji zawarły w Hadze traktat przymierza, w celu wydarcia korony hiszpańskiej Filipowi V-mu i włożenia jej na głowę jednego z arcyksiążąt, któremu przedwcześnie dano imię Karola III.
Hiszpanja musiała stawiać opór tej koalicji. Była jednak prawie zupełnie pozbawiona żołnierzy i marynarzy. Zato nie brakło jej pieniędzy, pod warunkiem wszakże, iż jej galjony, naładowane złotem i srebrem amerykańskiem, dopłyną do jej portów. Owóż pod koniec roku 1702 oczekiwała sutego dowozu, który Francja eskortowała flotą złożoną z dwudziestu trzech okrętów, pod dowództwem admirała Chateau-Renaud, gdyż marynarki sprzymierzone przebiegały wówczas wody Atlantyku.
Transport ten miał zawinąć do Kadyksu; admirał jednak, dowiedziawszy się, że flota angielska krąży na tamtych wodach, postanowił zawinąć do jednego z portów francuskich.
Dowódcy konwoju hiszpańskiego zaprotestowali przeciw temu postanowieniu i zażądali, żeby ich zaprowadzono do portu hiszpańskiego, jeżeli nie do Kadyksu, to do zatoki Vigo, leżącej na północnozachodnim brzegu Hiszpanji i nieblokowanej.
Admirał Chateau-Renaud miał tyle słabości, że usłuchał tego nieroztropnego żądania, i galjony wpłynęły do zatoki Vigo.
Na nieszczęście zatoka ta nie posiada portów obronnych. Wypadało przeto śpiesznie znieść na ląd ładunki galjonów przed przybyciem flot sprzymierzonych i byłby na to czas dostateczny, gdyby nagle nie podniesiono nędznej kwestji współzawodnictwa.
— Czy tylko z uwagą pan słuchasz? — spytał mnie kapitan Nemo.
— Najuważniej — odpowiedziałem, nie wiedząc jeszcze, z jakiego powodu dawano mi tę lekcję dziejów Hiszpanji.
— Opowiadam więc dalej. Rzecz tak się miała: kupcy Kadyksu posiadali przywilej, na którego mocy do nich należało przyjmowanie wszystkich towarów, przybywających z Indyj Zachodnich. W sprzeczności z tym przywilejem było wynoszenie w zatoce Vigo na ląd pieniędzy, przywiezionych na galjonach. Zanieśli więc skargę do Madrytu i wyjednali u słabego Filipa V-go, że konwój, nie wynosząc na ląd swego ładunku, pozostawać będzie pod sekwestrem w zatoce Vigo, dopóki floty angielskie się nie oddalą.
Owóż właśnie, gdy zapadło to postanowienie, dnia 22-go października 1702 r. okręty angielskie wpłynęły do zatoki Vigo. Admirał Chateau-Renaud, mimo sił słabszych, mężnie walczył z przeważającym nieprzyjacielem: spostrzegłszy jednak, że skarby konwoju nieuchronnie wpadną w moc nieprzyjaciela, kazał podpalić i zatopić galjony, które też z niezmiernemi skarbami swemi zatonęły w morzu.
Kapitan Nemo umilkł. Przyznaję, iż nie wiedziałem jeszcze z jakiego powodu miałaby mnie zajmować ta historja.
— Cóż dalej? — spytałem.
— To dalej, panie Aronnax — odpowiedział kapitan Nemo — że jesteśmy teraz w zatoce Vigo i jeśli pan chcesz, możemy poznać jej tajemnice.
Kapitan Nemo powstał, zapraszając, abym poszedł za nim. Posłuchałem. W salonie było ciemno, ale przez szyby przezroczyste połyskiwały fale morskie. Spojrzałem.
Dokoła Nautilusa, w półmilowym promieniu, wody zdawały się być zalane światłem elektrycznem. Widziałem najwyraźniej dno piaszczyste. Marynarze załogi statku w ubraniach nurkowych, czyli tak zwanych skafandrach, wypróżniali beczki napół przegniłe i rozbite skrzynie wśród czerniejących się jeszcze szczątków floty hiszpańskiej. Z tych skrzyń i beczułek sypały się sztaby złota i srebra i niezliczona liczba piastrów i klejnotów. Mnóstwo drogiego kruszcu leżało na dnie. Marynarze zbierali te łupy szacowne, przenosili do Nautilusa i znów powracali na te niewyczerpane łowy złota i srebra.
Teraz zrozumiałem. Tu była widownia bitwy 22-go października 1702 r. W tem właśnie miejscu zatonęły galjony wyładowane na rachunek rządu hiszpańskiego. Tu kapitan Nemo, w miarę swoich potrzeb, zabierał miljony na pokład Nautilusa. Dla niego więc i tylko dla niego Ameryka dostarczyła tych kruszców szacownych. Był on bezpośrednim i wyłącznym dziedzicem owych skarbów, wydartych Inkom i ludom zwyciężonym przez Ferdynanda Korteza.
— Cóż, panie profesorze — zapytał kapitan Nemo z uśmiechem — czy wiedziałeś, że morze tyle bogactw zawiera?
— Wiedziałem, że obliczają do dwu miljonów tonn pieniędzy pogrążonych w jego wodach.
— Tak, lecz żeby wydobyć te pieniądze, trzebaby ponosić wydatki większe od spodziewanych korzyści. Tu, przeciwnie, dość mi jest tylko podnieść to, co ludzie zgubili, i nietylko w zatoce Vigo, ale i w tysiącach miejsc, które były widownią rozbicia okrętów i na mojej mapie podmorskiej są starannie zanotowane. Teraz zapewne pan pojmuje, dlaczego jestem niezmiernie bogaty?
— Pojmuję. Pozwól mi jednak powiedzieć sobie, panie kapitanie, że, uprzątając skarby w zatoce Vigo, uprzedziłeś pan tylko prace stowarzyszenia, które się w tym samym celu zawiązało.
— Jakiegoż to?
— Stowarzyszenia, które otrzymało od rządu hiszpańskiego przywilej na poszukiwanie galjonów zatopionych. Akcjonarjuszów zwabiła ponęta ogromnych korzyści, gdyż owe skarby na dnie morza oceniane są na pięćset miljonów.
— Pięćset miljonów! — powtórzył kapitan Nemo — może tyle było, ale już niema.
— Bardzo wierzę, kapitanie. Byłoby też uczynkiem miłosiernym ostrzec tych akcjonarjuszów. Kto wie zresztą, czy przestroga byłaby dobrze przyjęta. Zwykle gracze bardziej żałują nietyle pieniędzy straconych, ile nadziei szalonych, które się nie ziściły. A zresztą, mniej mi żal tych spekulantów, niż owych tysiąca nieszczęśliwych, którym bardzoby się przydały te bogactwa stosownie rozdzielone, gdy tymczasem teraz pozostaną nieużyteczne.
Zaledwie domówiłem tych słów, gdym uczuł, że musiały sprawić przykrość kapitanowi Nemo.
— Nieużyteczne! — powtórzył żywo. — Więc sądzisz, mój panie, że bogactwa są stracone dlatego, że ja je zabieram? Więc sądzisz, że dla siebie samego trudzę się gromadzeniem tych skarbów? Kto panu powiedział, że nie robię z nich dobrego użytku? Chyba ci się zdaje, że nie wiem, iż są na świecie istoty cierpiące, plemiona uciśnione, że są biedacy, którym trzeba nieść ulgę, ofiary, które pomścić należy? Czy pan mnie nie rozumiesz?...
I zrozumiałem wówczas, dla kogo były przeznaczone owe miljony, wyprawiane przez kapitana Nemo, gdy Nautilus płynął po wodach Krety, na której wrzało powstanie!