Album biograficzne zasłużonych Polaków i Polek wieku XIX/Franciszek Karpiński

<<< Dane tekstu >>>
Autor Marian Gawalewicz
Tytuł Franciszek Karpiński
Pochodzenie Album biograficzne zasłużonych Polaków i Polek wieku XIX
Wydawca Marya Chełmońska
Data wyd. 1901
Druk P. Laskauer i W. Babicki
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom pierwszy
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Franciszek Karpiński.
* 1741 † 1825.
separator poziomy
N

Nazywano go «poetą serca» lub «kochankiem Justyny,» bo śpiewał miłość całe życie i wzdychał sentymentalnie do rozmaitych wcielonych ideałów, którym dla niepoznaki nadawał to imię przybrane, pragnąc zachować dyskrecyę wobec świata i pani swoich uczuć nie wystawiać na pokaz gawiedzi. Kochał, jak nieodrodny syn XVIII-go wieku a śpiewał «jak ptaszek,» według wyrażenia Mickiewicza; kochał z tą przymieszką czułostkowości, która wytwarzała jakąś miłość zmanierowaną, miłość Filonów sielankowych, wzdychającą i gruchającą przy świetle księżyca pod zielonym jaworem, przy brzęku gitary śpiewającą tkliwe piosenki i rozrzewniającą się własnym głosem.

Podług współczesnego portretu olejnego.

Przez cały długi, bo przeszło 80-letni żywot, erotyzm wypełniał głównie duszę i twórczość Karpińskiego, stroił mu lutnię do śpiewu, rozmarzał go i rozmazywał, czyniąc zeń dość często najnieznośniejszy typ kochanka w rodzaju tych mazgajów miłosnych, których uwiecznił Fredro w Albinie ze «Ślubów panieńskich;» tylko Albin przy swojej romantycznej naturze jest idealniejszym, ma mniej praktycznej trzeźwości w chwilach refleksyi nad samym sobą i tą, w której jest zakochany, a Karpiński, słodkie łzy wylewając przy swoich lubych bogdankach, umie obliczać, z którą «zyskowniejsze byłoby małżeństwo,» albo przyjąć 5,000 złotych na pocieszenie po straconych korzyściach sercowych.
Trzeba mu tę sprawiedliwość oddać, że nie rozprasza się w miłostkach i nie frwa, jak motyl, ale raczej jak gąsiennica trzyma się jednego kwiatu, wierny, przytulny, stały i cierpliwy, dopóki go los nie strąci swoim podmuchem, albo wyczerpany i senny sam nie odpadnie. W ten sposób trawi lat kilka najpiękniejszej wiosny młodzieńczego wieku przy ubogiej sierocie, Maryi Broeselównie, córce b. kapitana saskiego na Pokuciu, urodzonej z Turkułówny, której poświęca najpierwszą ze swych sielanek: «Tęskność na wiosnę do Justyny;» po całych dniach i nocach przebywa z nią, rozmawia, grucha i wzdycha miłośnie, ale choć panna piękna, jak anioł, a czysta, jak sama niewinność, choć gotowa dla niego «prząść i grzędy kopać,» nie może się zdecydować na to, by ją zaślubić, bo chybaby mu przyszło pójść z nią na służbę i biedowanie, a tego obawia się przez całe życie i do dostatków wzdycha równie gorąco, jak do swoich Justyn. Wyrzeka się tedy w końcu swojej miłości na głodno i radzi pannie, by wyszła... za jego rywala, który jej lepszy los zgotować może, a sam postanawia zyskowniejszej poszukać sobie partyi.
Potem lat dziesięć kocha się w mężatce, skromnej i cnotliwej starościnie ostrowskiej, pani Ponińskiej, która jako światowa dama, rozumna i wykształcona, sawantka, lubiąca dysputy, zajmuje się jakby z macierzyńską trochę czułością protegowanym swoim poetą, dba o jego ogładę towarzyską, o jego edukacyę umysłową, ale niestety ma twarz «niewiele przyjemną» i jest o czternaście lat od niego starszą. Mimo to «więcej lat dziesięć trzyma go w szczęśliwych więzach,» nie dozwalając na żadną poufałość, trzymając zawsze przy sobie, ale na długim sznurku, nie dozwalając mu się zbliżyć zanadto, nawet po swem owdowieniu; nie dowierzała snać sobie i jemu dla tej różnicy wieku, a gdy dostrzegła, że ostyga z czasem w uczuciach, darowała mu fundusik na zabezpieczenie przyszłości i puściła z kwitkiem.
Serce poety jednak nie znosi próżni; w lat kilka obowiązkowo jest znowu zakochany w starościance olchowieckiej, Franciszce Koziebrodzkiej, która lubo ma narzeczonego, gotowa zerwać planowane przez ojca małżeństwo i «dać się wykraść;» ale poeta dzierżawi wieś u pana starosty na dobrych warunkach, szczyci się jego przyjaźnią i zaufaniem, nie wypada mu zatem korzystać z miłości córki, woli więc znowu wyrzec się kochanki i widzieć ją żoną innego, z którym «nie ma być szczęśliwą.»
Serce jego prześladuje jakby fatalność, że musi się odkochiwać za każdym razem i to w połowie drogi, wiodącej do celu. Po rozmaitych innych epizodach niefortunnych, które są zawsze tylko fragmentem urwanym w najbardziej stanowczej chwili, przychodzi mu nareszcie chętka ożenić się na seryo, ale ma wtedy sam już lat pięćdziesiąt, a narzeczona jego jest wdową; spóźnione amory wydają się śmieszne najlepszym nawet jego przyjaciołom, a zwłaszcza siostrze królewskiej, pani Branickiej, u której przebywa, jako rezydent w owym czasie. Można i wpływowa protektorka gwałtem przeszkadza mu popełnić szaleństwo i gdy ma już wyjeżdżać na ślub z narzeczoną, zamyka mu powóz i konie i w ten sposób zatrzymuje u siebie.
Zostaje tedy wieczny kochanek Justyny starym kawalerem do końca życia.
Starość umilają mu wspomnienia, towarzystwo dzieci, z któremi bawić się lubi i pozostała rodzina siostry nieboszczki, którą się otoczył w braku własnej, cofnąwszy się od świata i ostatnich lat trzydzieści spędziwszy na własnym zagonie w dobrobycie obywatela ziemskiego, zanim spokojnie, cicho, łagodnie zasnął na wieki w r. 1825-ym.
Jak miłość jego bez wybuchów namiętności, bez walk i przejść dramatycznych, utrzymywana zawsze w średniej skali uczuć i pożądań, umiarkowana rozumem, przesłodzona czułością, a nasiąkła łzami sentymentalnego rozrzewnienia, tak i twórczość jego nosi te same cechy, trzyma się dość nizkiego poziomu i najwłaściwiej może przysługuje jej tytuł: «Zabawek wierszem i prozą.»
A jednak swego czasu Karpiński należy do najulubicńszych poetów epoki i ma szeroką popularność wśród tych warstw średnich, niewybrednych, którejby mu nie jeden większy talent mógł pozazdrościć; umie on bowiem z prostotą i naturalnością, rzadką na swój wiek, wyrażać te przeciętne uczucia serc wrażliwych, ale niegłębokich i przez to staje się zrozumialszym, bliższym, ulubieńszym od wielu innych w tem «pokrewieństwie dusz,» zamkniętych w dość ciasnej sferze ideałów i pragnień.
«Śpiewa, jak ptaszek» pomiędzy papugami klasycyzmu, tym powszechnie zrozumiałym językiem, bez retorycznych ozdób, bez mytologicznych porównań, bez naśladownictwa cudzego stylu książkowego, który uważa za napuszony i przesadny, a którego jest równym przeciwnikiem, jak fanatyzmu religijnego, lub «głupiej perypatetycznej filozofii,» której u OO. Jezuitów słuchał swego czasu w Stanisławowie; ma ten szczęśliwy instynkt, aby na długo przed romantyzmem zwrócić się do natury i źródła prawdziwej poezyi w pieśni gminnej, «mieć serce i patrzeć w serce,» zerwać ze szkolarską teoryą tworzenia na zimno i... śpiewać, jak ptaszek piosenki proste lecz rzewne i odczute.
Dostępuje też tego rzadkiego zaszczytu i nagrody, że zanim późniejsi jego następcy w liryce zaczną od ludu brać, on ludowi temu daje pieśni, które pod względem formy i treści, uczucia i natchnienia, języka i myśli, odpowiadają temu ludowi tak właściwie, tak przypadają mu do smaku, usposobienia i przekonania, że lepszych sam sobie nie potrafiłby utworzyć. Uderza to tembardziej, iż ten poeta, dzisiaj ludowy, nie pochodzi wcale z ludu, bo jest natus et possesionatus, kształcony od dzieciństwa w tradycyach szlacheckich, w szkołach jezuickich na filozofa i teologa, a później na palestranta; znaczną część swego życia spędza to na królewskich salonach w Warszawie, w atmosferze arystokratycznej, to na książęcym dworze Adama Czartoryskiego, jako jego sekretarz, to przy Romanie Sanguszce, jako guwerner, to rezyduje na łaskawym chlebie u Branickiej; skłonność zaś i własny interes, który ówczesnym zwyczajem poetów zbyt często ma na widoku, ciągnie go bardziej ku wielkiemu światu, niż ku maluczkim i prostaczkom, z którymi przestaje o tyle, o ile musi, gdy zawiedziony w swoich widokach porzuca miasto, by na wsi przeboleć zawody serca lub kieszeni.
Te zawody może sprawiają właśnie, że zawieszony u pańskich klamek, nie zaprzedaje się duszą i ciałem swoim mecenasom, że w głębi duszy chowa «zawsze niechęć szaraczkowego szlachcica ku mitrom i karmazynom,» jak trafnie wyraża się o nim A. Bełcikowski.
Dokoła otacza go atmosfera pseudo-klasycyzmu i naśladownictwa francuszczyzny w życiu i literaturze, mimo to on jeden z całego grona poetów tej epoki nie hołduje żadnemu obcemu Bogu, nie obiera sobie żadnego obcego wzoru i nie przejmuje się cudzoziemczyzną, chociaż czyniąc ustępstwa smakowi wieku, z cudzego natchnienia tłumaczy «Ogrody.» Dclille’a, lub Michaud’a: «Wiarę, prawa i obyczaje Indyan.» Po za tem wszelako zachowuje swoją odrębność i oryginalność, którym więcej, niż talentowi swemu zawdzięcza rozgłos i popularność.
Ma za sobą najdzielniejsze poparcie i najłatwiejszą wziętość w dwóch sferach jako śpiewak miłości — u kobiet, jako: pieśniarz religijny — u prostaczków. Przez całe dziesiątki lat pieśni jego rozbrzmiewają przy towarzyszeniu tak różnych instrumentów, jak gitara i organy: pierwsza akompaniuje czułym sielankowym schadzkom Filona i Laury: «gdy miesiąc zaszedł, psy się uśpiły,» drugie prostym, ale głębiej od wszystkich innych odczutym pieśniom nabożnym: «Kiedy ranne wstają zorze,» lub «Bóg się rodzi.»
I ze wszystkiego, co w życiu swem napisał, z całej puścizny poetyckiej te utwory, jako najbardziej typowe i najbardziej charakterystyczne w twórczości Karpińskiego, przeżyły faktycznie wszystkie jego sielanki i pieśni, i dramatyczne próby, i rozprawy prozą pisane, o których wie się tylko z tytułów w podręcznikach literatury, z pochwał Mickiewicza, ze studyów Brodzińskiego, Kraszewskiego, Bełcikowskiego, ale do których dzisiejszego czytelnika żadna już ciekawość nie ciągnie, jakby w przeczuciu, że mu się to wszystko bardzo mdłem, zwietrzałem i przestarzałem wydać musi. Ani sielanki, ani elegie, z wyjątkiem może jednej: «Powrotu z Warszawy na wieś,» pełnej utyskiwania na niełaskę panów, którzy mu liści wawrzynowych pozłocić grubo nie chcieli, ani «Judyta królowa polska,» jako wczesna próbka oryginalnej tragedyi, ani «Czynsz», komedya z pewnym demokratycznym odcieniem, ani «Psałterz Dawidowy» zbyt śmiało i niepotrzebnie po Kochanowskim jeszcze raz wierszowany po polsku, nic z tego wszystkiego nie zajmie głębiej i żywiej dzisiejszego czytelnika. Za mało w tem wszystkiem talentu większej siły, fantazyi i wyższego polotu; czas i oddalenie obniżyły w perspektywie wieku wysokość tych utworów. Stoją one, jak gruzy tych dworów szlacheckich, po których dzisiaj trudno poznać, że niegdyś uchodzić mogły za pałace.
Miewa jednak i Karpiński chwile, gdy w lutni jego nastrój się podnosi, gdy to tkliwe serce kochanka Justyny, co drżało dotąd, jak listek osiki pod powiewem miłosnych westchnień, wstrząśnie się mocniej i jęknie raz głębiej, boleśniej, gdy w nie uderzy burza, co całem społeczeństwem zachwiała. Wtedy, już u progu starości, zaśpiewa jeszcze jedną pieśń, ale silniejszą od wszystkich innych, gdy rozpocznie zawodzić: «Żale Sarmaty nad grobem Zygmunta Augusta» i z goryczą zawoła: «Jakże ten wielki trup do żalu wzrusza!... w tem ciele była milionów dusza.» Obywatelski ten głos odezwie się i w prozie u niego, gdy Szczęsnemu Potockiemu rozwijać spróbuje swoje poglądy zdrowe, postępowe, demokratycznie zabarwione na «Rzeczpospolitą.»
Religijność i patryotyzm, to dwa najszczersze i najgłębsze uczucia w sercu Karpińskiego.
Pozostał po nim jeszcze jeden zabytek oryginalny i zajmujący, ale trudno powiedzieć, aby sympatyczny; to jego: «Pamiętniki, obejmujące epokę czasu od r. 1741 do 1822 wraz z historyą życia autora;» spowiada się w nich poeta szczerze i z prostotą ze wszystkiego, co widział, przeżył, doświadczył, kreśli swój własny wizerunek duchowy, nic zacierając rysów, które go dzisiaj w naszych oczach trochę szpecą. Te skargi, utyskiwania, stękania na los, na nieuczynność króla, który go tylko słodkiemi słówkami karmi, a chleba skąpi, na magnatów, którzy «mu nic nie dali,» na innych, co biorą biskupstwa, pensye dożywotne, królewszczyzny, dobra pojezuickie, albo kaduki, ta chciwość parweniusza i karyerowicza, który pragnie, aby mu za to płacili suto, iż jest poetą i kochankiem Justyny, że «zaszczyt robi panowaniu Stanisława Augusta, żyjąc wtedy, gdy król ten na tronie siedzi,» to ciągłe niezadowolenie z tego, co się ma, bo chciałoby się mieć więcej i to dlatego tylko, że inni więcej dostali, — wszystko to razi i obniża moralną wartość człowieka w poecie. Ale na wytłumaczenie swoje może Karpiński powiedzieć, że jest dzieckiem swojego czasu i podobnym do tych innych synów Apollina, pozostających «na garnuszku» u króla mecenasa i magnatów, naśladujących hojnego monarchę.
Że go zaczęsto odprawiają z niczem, to zapewne dlatego, jest natrętnym, że się naprasza i że szlachetka z galicyjskiego Pokucia, z jakiegoś zapadłego kąta w Stanisławowskiem, urodzony w odległym Hołostkowie, zachowuje do końca życia typ i charakter prowincyonalisty, który przypadkiem zabłąkał się tylko na salony wielkiego świata, polecony przez same muzy, z tytułem poety. Brodziński, który go jeszcze widywał za życia, powiada, iż «był wzrostu miernego, z twarzą oznaczającą raczej uczciwego i pracowitego wieśniaka, niżeli czułego poetę i męża z wielkim światem obeznanego. W obcowaniu więcej wesoły, niż dowcipny, pożądany był w gronie przyjaciół, mniej odznaczający się w salonach. Wśród zaufanych miał tę serdeczną wesołość, dla której każdy go więcej kochał, niż chwalił z dowcipu. Wstrzemięźliwy przez całe życie, W starości aż do przesady skromne i regularne życie polubił. Poznawszy świat wielki, oddalił się od niego, nie przez to, żeby go znienawidził, lecz że nie był do niego zdatny.»
Trawiony ambicyą dążył do odznaczeń wyższych nawet, niż zasługiwał, mimo to w rzeczywistości nie był pokrzywdzonym ani moralnie, ani materyalnie; dawano mu korzystne dzierżawy, wyrabiano intratne miejsca, trzymano na dworach, aż około r. 1792 za protekcyą szambelana Badeniego otrzymał w puszczy Białowieskiej przywilej na kawał ziemi. Kraśnik nazwał Karpinem i tam się zagospodarował, wziąwszy niemal zupełnie rozbrat z poezyą dla chleba. Na kilka lat przed śmiercią dokupił sąsiednią Chorowszczyznę i w niej życia dokonał. Na grobie swoim w parafii Łyskowskiej kazał położyć napis: «Oto mój dom ubogi;» jeszcze z poza grobu musiał poskarżyć się na ubóstwo, chociaż mu ono nigdy prawdziwie za życia nie dokuczało, jak Zabłockiemu, lub innym.

M. Gawalewicz





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Marian Gawalewicz.