Album biograficzne zasłużonych Polaków i Polek wieku XIX/Tom pierwszy/całość
<<< Dane tekstu >>> | ||
Autor | ||
Tytuł | Album biograficzne zasłużonych Polaków i Polek wieku XIX | |
Wydawca | Marya Chełmońska | |
Data wyd. | 1901 | |
Druk | P. Laskauer i W. Babicki | |
Miejsce wyd. | Warszawa | |
Źródło | Skany na Commons | |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI | |
| ||
Indeks stron |
Album biograficzne TOM PIERWSZY
Дозволено Цензурою.
Варшава, 4 Апрѣля 1900 года. |
Tom niniejszy Albumu biograficznego zasłużonych Polaków i Polek wieku XIX, obejmujący sto kilkadziesiąt życiorysów, stanowi pierwszą część dzieła, mającego opowiedzieć czyny i zasługi kilkuset znakomitych i wybitnych w naszej pracy narodowej osobistości. W zbiorze tym starać się będziemy nie pominąć żadnego z nazwisk, któremi słusznie chlubić się może społeczeństwo nasze. W treściwych pomieszczonych tu życiorysach dążyliśmy i dążyć będziemy do tego, aby każdej jednostce oddana była należyta miara uznania i wdzięczności potomnych.
Wyznajemy szczerze, że pod względem artystycznego wykonania niektórych portretów tom pierwszy, mimo dużego nakładu zabiegów i pracy, nie zupełnie może odpowiada wysokim wymaganiom, jakie stawiać należy tego rodzaju wydawnictwom. Ale zechcą to łaskawi czytelnicy usprawiedliwić trudnościami, związanemi z warunkami podobnej pracy zbiorowej. Mamy wszakże nadzieję, że zdobyte doświadczenie pozwoli nam udoskonalić jej ciąg dalszy ku zupełnemu zadowoleniu czytelników.
Pragniemy, aby dzieło to, w zaraniu wschodzącego stulecia wydane, miało nie przemijającą tylko wartość, lecz aby stać się mogło panteonem wielkich i zasłużonych imion, budzących w młodych pokoleniach cześć dla znakomitych zasług i czynów, krzepiących ducha, a skłaniających do podziwu i do naśladowania tych wzorowych przykładów życia.
Warszawa, w Grudniu 1900 r.
Nie potrzeba się zagłębiać w dzieje, aby poznać, że społeczeństwa ludzkie za równo w swym bycie nazewnątrz, jak i w rozwoju wewnętrznym, żyją mniejszościami działającemi za całość i do działania potrzebującemi tylko jej oddźwięku, duchowego podłoża i mięśniowej siły. To ich przewodnie stanowisko wytwarza im w społeczeństwach pamięć uczuciową, która na najwyższym swym stopniu daje im sławę, sława zaś zapewnia ziemską nieśmiertelność.
Mniejszości te stanowią jedyną naturalną, jedyną prawowitą arystokracyę Ludzkości, bo z niej jednej tylko naturalnie, w logice i w życiu nieprzeparcie wypromieniać się może wyższość, w samym fakcie pojawienia się swego przynosząca już swe powołanie.
Co Platon mówi o prawie Adrastei i kategoryach dusz, wcielających się w odpowiednie kategorye ludzi z samych funkcyj swoich wybitnych, na co Carlyle ma nazwę artyleryi niebieskiej, — to cichemu rozsądkowi pozwala się ująć w zasadę wyższości umysłowego uzdolnienia i uczuciowego napięcia, — wyższej sprawności, dzielniejszej pracy, silniejszego rozpędu.
Kto wyrzekł «wyższość», powiedział «i talent». Bez niego nie byłoby owych przewodnich mniejszości, nie byłoby wybitnych jednostek, które je składają. W najwyższej swej potędze, jako genjusz, jest on też najwyższą siłą świata człowieczego i zarówno w porządku natury, jak w porządku kultury, na tej ziemi nie ma dla siebie równoważnika. Im więcej społeczeństwo dostało od losu ludzi genialnych, tem silniej, trwalej i lepiej też żyje.
Odpowiednio do rozmiarów i kształtów, do tonów i barw umysłowości ludzkiej, ześrodkowanej w duszę, w indywidualność człowieczą — talent może tworzyć piękne i wielkie poemata, potężne i wiekotrwałe państwa, wspaniałe symfonie, Pantenony i katedry sztrasburskie, wzrok przykuwające rzeźby i obrazy, niespożyte odkrycia, podbijające rozum hypotezy naukowe, doskonałe dzieła wiedzy i umiejętności; może tworzyć i wielkie czyny i wielkie fabryki; błyska i z Dantejskiego «Piekła» i z wynalazków i pomysłów cywilizacyi materyalnej i kultury obyczajowej, wprowadzających rozsądek i energię indywidualną i zbiorową, w pewnych obrębach gospodarstwa społecznego, na nowe zupełnie tory. Jest talent marzenia i piękna, wiedzy i nauki, woli i czynu. Są talenta rozumowe i uczuciowe. Ale jakąkolwiek będzie ta siła sama w sobie i w promieniowaniu swojem, zawsze musi być i jest wyższą nad inne, pociągającą je za sobą twórczą energią, którą Bóg, natura, los obdarowuje społeczeństwa ludzkie. Takie ustawiczne obdarowywanie pokoleń żywych wyższemi wybitnemi siłami myśliciel angielski uważa za rdzeń rzeczywistości dziejów, zakreślanych promieniem wszechrozwoju, t. j. obejmujących wszystko to, czego człowiek w przeszłości dokonał i co się przez człowieka stało.
Można nazwę bohatera, nadaną jednostce wyżej do czynu, myśli, czy uczucia uzdolnionej, odrzucić, można powodzenie, jako warunek rzeczywistej wartości, zasilającej życie w ściślejszem zrozumieniu dziejowe odtrącić: samego pojęcia wyższej nad inne siły nie wygładzi nic. Bez indywidualności wybitnych, bez tej jakby żywiołowej indywidualizacyi uzdolnień i powołań, dzięki której energia w przyjaznych warunkach się rozwija, a z nieprzyjaznemi walczy, społeczeństwo ludzkie nie mogłoby żyć, mogłoby tylko trwać. Dla kultury i postępu w kulturze znaczenie istotne ma tylko jednostka wyżej obdarowana.
Carlyle żąda dla bohaterów czci. Miały do niej niegdyś prawo bogi i półbogi ziemskie. Urok, którym pokolenia całe otaczały swych Usirych, Heraklesów, Zarathustrów, Odinów, był najpiękniejszą poezyą. Lecz czasy takiego bohaterstwa i takiej czci minęły. Im dalej posuwa się człowiek zbiorowy w czasie, tem mniej jest zdolnym do czci; zastępuje ją chwałą, sławą, podziwem, uznaniem — rozumowo lub uczuciowo wyróżniczkowanem wrażeniem od przedmiotu. My, ludzie dzisiejsi, czcić możemy tylko wielkie dobro, wielkie uczucie i ofiarę i wielkie też nieszczęście. Geniusz czaruje nas i podbija, wstrząsa i rzuca, rozburza i łamie. Odczuwamy go jako potęgę nad siebie wyższą, i idziemy za nią z podziwem raczej, który wydaje z siebie nasza wyobraźnia odtwórcza, niż ze czcią, któraby musiała wytrysnąć nam z serca.
Rdzennym też pierwiastkiem tego uznania, które nas łączy z człowiekiem wybitnym, jest wdzięczność. Nie możemy jej nie mieć dla tych, którzy nas samych, zgoła bez trudu i zasługi z naszej strony, wrażeniami wielkości, dobra i piękna obdarzają, a zbiorowości ludzkiej, do której wraz z nimi należymy, więcej nieskończenie dali, niż od niej wziąć mogli. Ta wdzięczność, z podziwem złączona, narastając przez czas i teżsame wrażenia coraz-to nowych pokoleń kształtuje się w stosunek dłużników do wierzycieli. Każde nowe pokolenie bierze na siebie dług poprzedniego i przekazuje następnemu — znowu do spłacenia. W ten sposób spełnia się obcowanie żywych z umarłymi, — ważny moment logiczny życia, w którem każde dziś tworzyć powinno ogniwo, łączące dzień wczorajszy z jutrem.
Wdzięczność jest i prawem zasługi. Kategorya wybitnych, wpośrod nich i rzetelnie wielkich, jest przedewszystkiem kategoryą dobrze zasłużonych, a w niej znów ludzie czynu przed ludźmi myśli i marzenia muszą mieć pierwszeństwo. Geniusz myśli działa z siłą nieprzepartą, żywiołową; geniusz czynu świadomie dąży do dobra. Siły, od nich niższe, idą za ich przykładem. Jak w Panteonie rzymskim obok dii maiores byli dii minorum gentium, tak i w panteonach narodowych obok rzeczywiście wielkich i zasłużonych stoją ludzie mniejszej miary, mniejszej zasługi, a nawet wprost tylko rozgłosem żyjący, o których najogólniej powiedzieć można, że wrazili się w pamięć potomnych samym tylko dodatnim lub ujemnym przejawem swej istoty! Do tych prowadzi prosta ciekawość, usprawiedliwiona przeważnie maksymą Andrzeja
Maksymiliana Fredry: „cudze wiedzieć rzeczy ciekawość jest, a swoje potrzeba.”
Ludzie genialni, wybitni i dobrze zasłużeni — wogóle znakomici — nietylko chwałą są, dobrem i siłą: samo to poczucie, że się ich ma, krzepić już musi. Każdy talent wyższy w dziedzinie kultury ogólno-ludzkiej podtrzymuje jakby reprezentacyę w życiu międzynarodowem. Bo narody żyją nietylko siłą zorganizowaną, do wzajemnego bronienia się, a częściej do wzajemnego szkodzenia sobie im służącą, ale i tą mocą, nieskończenie prawie różniczkować się zdolną, którą tylko dopomagać sobie wzajemnie mogą i dzięki której znoszą do wspólnego skarbca Ludzkości dzieła pięknotwórstwa, wiedzy, umiejętności i nauki. Dla Ludzkości, jako jestestwa oderwanego od odrębnie w ilościowym jej ogromie zorganizowanych całostek, nie to ma rzeczywistą i trwałą wagę, co się tylko przez wyodrębnienie i w niem dokonać mogło, ale to właśnie, co w danych formach odrębności całostka w niej żyjąca wydała z siebie jako zbiorowość ogólnie-ludzka. Na wielkich liniach pochodu rozwojowego Ludzkość nie dba o indywidualne losy, dążenia, czyny i wypadki, wypełniające indywidualną historyę pojedyńczych zbiorowości ludzkich; nie polityki szuka, ale kultury.
Zwracając wzrok na siebie, bez upajania się sobą, widzimy, że ludzi genialnych mieliśmy stosunkowo mniej, niż inne narody. Natura nie była skąpszą, gdy nam miała dawać surowe genialności siły; tylko społeczeństwo tych sił surowych w doskonale już sprawne urabiać nie umiało, a warunkami swego rozwoju i uspołecznienia, w najobszerniejszem pojęciu, i swej umysłowości, najrozleglej pojętej, je tłumiło. Wiele darów natury wcale nawet do rozwoju przeciwność ta nie dopuściła. Zakaz Olbrachtowy niejeden geniusz przyszły w ludzie wiejskim umorzył. Najwięcej sił wybitnych w dawniejszych epokach, najwięcej mężów nazwy swej godnych, wydało życie ściślejsze dziejowe; nowszą rozjaśnia blask pierwszorzędnych, prawdziwych, na miarę ogólno-ludzką, wielkości literackich, artystycznych i naukowych.
Przypomnienie sił czynnych a wybitnych w XIX-ym wieku, odświeżenie w pamięci dzisiejszej ludzi, wsławionych geniuszem, talentem, wiedzą, pracą i zasługą; przesunięcie ich przed oczyma dzisiejszego pokolenia w zwięzłych, treściwych zarysach, a o ileby talent piszącego dopomógł, to i w życiem tętniących obrazach — było zadaniem obecnego wydawnictwa, zadaniem niełatwem do spełnienia, a nawet znojnem. W dotychczas wydanym oddziale „Album” nasze czeka na krytykę z nadzieją uznania, a z pragnieniem wskazówek na dalszą drogę.
Album zasłużonych Polaków i Polek z konieczności stać się musiało przedewszystkiem księgą pamiątkową wszystkich wogóle sławnych, znakomitych, wybitnych, a nawet rozgłośnych. Czytelnik sam w przewijającym się przed oczyma orszaku rozpozna tych, których tylko doznany rozgłos przy pewnej wybitności darów wrodzonych, lub stanowisk w społeczeństwie zajętych, uprawnić mógł do przestąpienia progu tego przybytku pamięci, jakiem „Album” z treści przeznaczenia swego stać się musiało. Niechaj każdy ma swą miarę: każdy znajdzie swą nagrodę, a najwięcej ze wszystkich wartą będzie zawsze prawda.
A teraz — idź, książko, w świat i bądź dobrym przyjacielem człowieka: ucz go, pocieszaj i krzep!
Jan Henryk Dąbrowski ujrzał światło dzienne dnia 29 sierpnia 1755 r. w Winnogórze pod Środą w Wielkopolsce; wprawdzie sam jenerał w pamiętniku swoim mówi o «Pierzchowcu» pod Gdowem w województwie Krakowskiem nad Rabą, jako o miejscu, gdzie się urodził, ale wskazówkę tę za wątpliwą uważać należy: Pierzchowice były majątkiem matki jego, Zofii z Lettowów, kalwinki pochodzenia niemieckiego, w 1757 r. zmarłej. Zarówno ojciec Henryka, jak i jego dziad macierzysty, byli żołnierzami: Jan Michał Dąbrowski był kapitanem pułku Albrechta saskiej kawaleryi lekkiej, żołnierzem wojny siedmioletniej, — pułkownik Lettow służył w gwardyi konnej koronnej Miera. Kiedy Jan Michał Dąbrowski walczył przez lat dziewięć zdala od swej rodziny, dzieci jego wychowywały się u ciotki swojej, Aleksandry z Lettowów Kępińskiej w Plechowie i u babki Ludwiki z Allanów Lettowej w Pierzchowicach. Kiedy w roku 1766 wszczął się ruch przeciwko dysydentom — i wszyscy wyjechali na Szląsk, mały Henryk udał się do ojca pod Drezno na naukę; tu zaczął się kształcić i uczyć po niemiecku, z góry przez ojca do wojska saskiego przeznaczony. W r. 1770 był już chorążym w pułku przy ojcu, w 1772 został podporucznikiem bez pensyi, w 1777 otrzymuje nominacyę na porucznika. W tym czasie cała rodzina Dąbrowskich powoli ulega niemczyźnie: siostra Henryka, Aleksandra, wychodzi za mąż za protestanta i niemca, oficera Barnera, sam zaś Henryk również zakochał się w Niemce, Gustawie Rackel. Po śmierci ojca (w dniu 28 sierpnia 1779 r.) Henryk Dąbrowski dziedziczy Pierzchowice i kapitały — i w dniu 23 marca 1780 r. żeni się z Gustawą Rackel.
Przeniesiony do gwardyi elektorskiej w stopniu porucznika do Drezna, Henryk Dąbrowski zaczyna się wszechstronnie w wojskowości rozwijać, okazując w tej mierze wielkie uzdolnienie. Przez dziesięć lat żył wśród żywiołu niemieckiego i zaczął już potrosze zapominać języka polskiego.
Komisya wojskowa w roku 1791 wzywa do kraju Dąbrowskiego, który nie waha się ani chwili, rzuca służbę na obczyźnie i do Warszawy przyjeżdża, wstępując w randze majora do sztabu dywizyi Byszewskiego. Później odbywa kampanię pod dowództwem ks. Józefa Poniatowskiego. Na nowem stanowisku pracuje z zapałem, choć widzi wszędzie rozstrój i nieporządek. W roku 1793 zwraca na siebie uwagę, jako wice-brygadyer; w roku 1794 dzielnie się spisuje pod Powązkami, mianowicie w dniu 28 sierpnia na linii Powązki-Marymont przyprawia Prusaków o straty nader ciężkie i powoduje odstąpienie króla Wilhelma II od Warszawy, za co otrzymuje rangę jenerała-majora. W połowie września tegoż roku wyprawia się do Wielkopolski, pod Bydgoszczą bierze do niewoli Szekulego — w nagrodę zostając jenerałem-porucznikiem. W dniu 18 listopada Dąbrowski pod Radoszycami dostaje się do niewoli, którą spędza na rozkaz Suworowa w areszcie domowym przez rok cały. W styczniu 1796 roku do Warszawy weszli Prusacy, i Dąbrowski w lutym tegoż roku wyrobił sobie paszport do Berlina, gdzie na audyencyi u króla Wilhelma II otrzymuje od niego rangę jenerała dywizyi, lecz stopnia tego nie przyjmuje. I od tej chwili zaczyna się nowa epoka w życiu Dąbrowskiego. Z Berlina przez Drezno udaje się do Paryża, dokąd przybywa w dniu 30 września, zawiązuje liczne stosunki — i w dniu 2-im grudnia 1796 roku przyjeżdża do Mediolanu w celu organizowania legionów.
Zadanie utworzenia legionów nie było tak łatwem, jakby się pozornie zdawało. Na pomoc moralną emigracyi francuskiej (bo o materyalnej myśleć nawet nie mógł) liczył niewiele. Wśród rodaków swoich na obczyźnie zastał niezgody, swary i kłótnie, które nie dawały wcale widoków szybkiego urzeczywistnienia projektu. Nie zraziło to jednak Dąbrowskiego, który postanowił szukać protekcyi wśród obcych. Udało mu się w końcu pozyskać poparcie jenerałów: Jourdana, Championneta i Bernadotta; za ich to wstawieniem się polecił wreszcie Napoleon Dąbrowskiemu zawrzeć z nowoutworzoną rzecząpospolitą Lombardzką układ, dotyczący utworzenia «legionów polskich.» Ważniejsze punkta układu tego były:
1) Oddziały wojska polskiego, utworzyć się mające, nosić będą nazwę «Legionów polskich, pomocniczych Lombardyi.»
2) Zatrzymają organizacyę, mundur i komendę własną.
3) Nosić będą kokardę francuską i pobierać żołd taki, jaki wyznaczony jest dla wojska francuskiego.
4) Nominacye na stopnie zależne od rządu lombardzkiego, zatwierdzane będą przez jenerała Bonapartego.
5) Rzeczpospolita lombardzka uważać będzie legionistów za braci i udzieli im prawa obywatelstwa u siebie.
Układ ten zawartym został z początkiem 1797 r., a już w kwietniu tegoż roku niestrudzony jenerał stał na czele 5,000 legionistów w Palma Nuova na granicy austryackiej. Po zawarciu układów w Leoben otrzymał Dąbrowski rozkaz cofnięcia się z swoim oddziałem do Bononii. W chwili zawarcia pokoju w Campoformio, liczyły legiony 7,146 żołnierza, a nowych przybywało ciągle, tak, że w końcu sformować musiano oddział drugi. Wiedząc, jak wielkie z legionami swymi oddaje usługi przyszłemu zdobywcy świata, zażądał Dąbrowski, ażeby w negocyacyach pokojowych w Campoformio, brał udział reprezentant polski, żądanie to spotkało się jednak z odmową.
Rok 1798 zastał jeden oddział legionów w Rimini, drugi w Medyolanie i Mantui. W kwietniu otrzymuje Dąbrowski rozkaz przyłączenia się z oddziałem pierwszym do armii, przeznaczonej do zajęcia republikańskiego Rzymu. W Rzymie pozostaje aż do połowy r. 1799, poświęcając wolne od rzemiosła wojennego chwile na organizacyę jazdy. W tym czasie oręż francuski zaczyna doznawać niepowodzenia w północnych Włoszech i Dąbrowski otrzymuje rozkaz pospieszenia z pomocą zagrożonej armii. Legiony przedzierają się przez Toskanię i biorą udział w zaciętej bitwie nad Trebią, w której tracą 1,500 ludzi. Sam dowódca cudów waleczności dokazywał. Koń jego raniony śmiertelnie, Dąbrowski dosiada drugiego i usiłuje przedrzeć się przez przeważające zastępy nieprzyjaciół, aż wreszcie sam ranny o mało niewolą nie przepłaca bohaterstwa swego. Uzupełniwszy o ile to w tak krótkim przeciągu czasu było możebne zdziesiątkowane kadry swego oddziału, podąża Dąbrowski na plac boju i bierze udział w bitwie pod Bosco. Niepomyślna dla armii francuskiej bitwa ta zadała legionom cios bardzo dotkliwy; połowa ich wyginęła, a szczątki, jakie uszły kul i głodu, wcielone zostały do armii Suchet’a. Sam Dąbrowski omal życia w bitwie tej nie utracił i tylko tomowi Szyllera na piersiach, zawdzięczał ocalenie od niechybnej śmierci.
Przy końcu roku 1800 liczyły legiony Dąbrowskiego 7,000 ludzi, aczkolwiek w bitwach pod Marengo i Montebello utraciły około 800. W roku 1801 odznaczyły się legiony polskie zaszczytnie przy zajęciu Casabianci pod Peschierą. Z początkiem 1801 r. liczba ich dochodzi 15,000! Wtedy Dąbrowski powziął zamiar przedarcia się do Morei, by tam na własną rękę rozpocząć kroki wojenne. Zamiar ten znalazł chętne ucho u głównego wodza armii włoskiej,
Masseny. Napoleon jednak nie był wcale rad temu projektowi i odebrawszy dowództwo Dąbrowskiemu oddał je Chabotowi. Wkrótce potem Napoleon znalazł przeznaczenie dla legionów cudzoziemskich. Legion «naddunajski» Kniaziewicza posłał jako półbrygadę pieszą francuską na San Domingo, skąd kilkudziesięciu zaledwie żołnierzy powróciło cało, oddział zaś jenerała Dąbrowskiego, po rozdzieleniu go na dwie półbrygady, wcielił do korpusu cisalpińskiego. Był to bardzo wymowny dowód wdzięczności dla legionów polskich ze strony Napoleona, którym niedwuznacznie dał do zrozumienia, czego się po nim można było spodziewać. Jenerał Dąbrowski przeznaczony zostaje do służby w rzeczypospolitej Cisalpińskiej w randze jenerała dywizyi, na którem to stanowisku, pozostaje do roku 1806. W końcu tegoż roku otrzymuje wezwanie stawienia się w Berlinie, gdzie wówczas bawił Napoleon. Po kilkodniowych naradach towarzyszy Napoleonowi w podróży do Poznania. Ludność poznańska przyjmowała entuzyastycznie jenerała po tylu latach rozłąki. Tutaj to na balu, urządzonym przez municypalność miasta na cześć gościa, miał owdowiały jenerał sposobność widzieć po raz pierwszy panią Barbarę Chłapowską, z którą w rok później na ślubnym stanął kobiercu. Niedługo jednak spoczywać mógł na laurach, bo już w końcu stycznia 1807 r. wyrusza z 18 tysięczną armią na widownię wojenną. W bitwie pod Tczewem został kontuzyowany, a spadłszy z konia omal że nie został stratowany przez własną konnicę. Napoleon, stojący wówczas kwaterą w Osterode, wyraził mu w liście pełnym życzliwości podziękowanie za dowody męstwa nieustraszonego, jakie dał w tej bitwie. Rana, otrzymana w bitwie pod Tczewem, trzymała go pewien czas zdala od gwaru wojennego; po wyzdrowieniu walczył z dywizyą swą przy korpusie Mortiera.
Napoleon, który marszałków swych i wodzów umiał wynagradzać i hojnie szafował majątkami a nawet całemi księstwami w nowozdobytych prowincyach pruskich, nie zapomniał i o walecznym jenerale polskim. Dąbrowski otrzymał Winnogórę pod Środą wraz z tem miastem i Pyzdrami.
Po zawarciu traktatu tylżyckiego w r. 1807 wchodzi Dąbrowski na czele dywizyi swej do Warszawy.
W latach pokoju, które teraz nastały, pomyśleć trzeba było o skonsolidowaniu rozrzuconych po rozmaitych miastach oddziałów wojsk. Napoleon, który zdolności organizacyjne Dąbrowskiego bardzo wysoko cenił, bo mu ich niejednokrotnie złożył dowody, korzystał i teraz z rad i pomocy doświadczonego jenerała. Tak przeszedł rok 1808. W r. 1809 groźne chmury zbierać się znowu zaczęły na horyzoncie politycznym i wojna z Austryą stawała się nieuniknioną. Dąbrowski opracował plan strategiczny, polegający na uprzedzeniu Austryaków przez wkroczenie do Galicyi.
Kiedy plan ten nie powiódł się i nieprzyjaciel nie dał się podejść, ułożył Dąbrowski plan inny, który został przyjęty.
Austryacy zajęli Warszawę, skutkiem jednak przegranej pod Łęczycą, do której przyczynił się Dąbrowski i niepomyślnych działań wojennych pod Sandomierzem, zmuszeni byli opuścić to miasto. Połączywszy się w lipcu z ks. Józefem Poniatowskim i jenerałem Zajączkiem w Radomiu rozpoczął wspólnie z nimi pochód pod Kraków.
I znowu ucichły trąby bojowe na lat trzy; pokój w Wiedniu zakończył niefortunną dla Austryi wyprawę.
W wielkiej wojnie 1812 r. widzimy Dąbrowskiego na czele dywizyi V-go korpusu armii. Dywizyj tej powierzył Napoleon obserwacyę Bobrujska. W czasie trwania kampanii miał Dąbrowski dwa razy zaledwie sposobność odznaczenia się, a mianowicie pod Mohylowem i pod Borysowem, zresztą dywizya jego tak podczas pochodu jak i podczas odwrotu stała prawie bezczynnie. W czasie przejścia przez Berezynę zajął stanowisko pod Studzianką; tutaj otrzymał postrzał, który mu zdruzgotał rękę.
Dzielny jenerał, aczkolwiek jako zdolny wojskowy nie mógł nie wiedzieć, jaki los czeka bohatera z pod Marengo, mimo to nie opuszczał go aż do ostatniej chwili.
W odwrocie przez Prusy brał udział w bitwach pod Grossbeeren, Lipskiem i Hanau. Pod Lipskiem dokazywał istnych cudów waleczności przy obronie przedmieścia Hallesche Vorstadt, a po smutnej śmierci ks. Józefa objął po nim naczelne dowództwo.
Po zawarciu pokoju w Paryżu w r. 1814, towarzyszył wojskom, wracającym do kraju i przyłożył czynną rękę przy organizacyi nowego. Mianowany senatorem-wojewodą Królestwa Polskiego i jenerałem jazdy, przez pół roku zaledwie piastował tę godność, służąc radą i pomocą przy organizacyi wojskowej. Pod koniec 1815 r. przeniósł się na stałe do Winnogóry, gdzie dokonał strudzonego żywota dnia 6 czerwca 1818 r.
Kozietulski urodził się w Skierniewicach d. 4 lipca 1781 r. z ojca Antoniego, starosty będzińskiego i Marjanny z Grotowskich, sędzianki rawskiej. Ród Kozietulskich, starodawny i w Rzeczypospolitej zasłużony, pisał się z Kozietuł w Czerskiem położonych, a pieczętował Habdankiem.
Po ukończeniu nauk w korpusie kadetów, Kozietulski zaciągnął się w szeregi. Była to chwila właśnie, kiedy bitwa pod Jeną zgruchotała potężne dotychczas Prusy; Napoleon oderwał od nich prowincye polskie; Wybicki i Dąbrowski ogłosili proklamacyę do narodu (3 listopada 1806 r.), a w ciągu dwóch miesięcy niespełna 30,000 Polaków stanęło pod bronią.
W liczbie tej znajdował się Kozietulski; został on mianowany podkomendantem gwardyi honorowej; oddział ów, przyłączony do korpusu marszałka Lannes, odznaczył się kolejno pod Nasielskiem, pod Pułtuskiem, pod Hoffripsztad i pod Eylau.
Kozietulski, walczący nieustraszenie we wszystkich wyżej wzmiankowanych bitwach w nagrodę zasług mianowany został szefem szwadronu w pułku lekko-konnym szwoleżerów.
Pułk ten, utworzony przez Winc. Krasińskiego, ojca Zygmunta, był najpiękniejszym i najcelniejszym bodaj ze wszystkich pułków wojsk Księstwa Warszawskiego. Służył w nim kwiat młodzieży polskiej.
Część wojsk polskich na rozkaz Napoleona wyruszyła do Hiszpanii, pułk Krasińskiego należał do nich. Napoleon szedł do Madrytu, ale chcąc zająć stolicę Hiszpanii, potrzeba było przejść wprzódy skaliste wąwozy Somo-Sierra, obsadzone działami i bronione przez 13,000 Hiszpanów, walczących z energią rozpaczy.
Szedł pułk za pułkiem piechoty francuskiej wracał odparty, zdziesiątkowany. Wodzowie napoleońscy zwątpili o możliwości zdobycia wąwozu; wtedy cesarz przywołał Berthiera i wydał mu rozkaz, aby na służbie będący szwadron polskich szwoleżerów ruszył do ataku.
Aczkolwiek Napoleon nie znosił żadnych uwag, Berthier ośmielił się zwrócić uwagę, że zdobycie tak silnej pozycyi jest niepodobieństwem i że szwadron pójdzie na pewną zgubę.
«Zostaw to Polakom i rób swoje!» — odpowiedział cesarz.
Wtedy marszałek podjechał ku szwadronowi szwoleżerów:
«Cesarz powierza wam zdobycie tego wąwozu i pewny jest, że go weźmiecie» — zawołał.
Kozietulski zakomenderował: Formuj się w czwórki i marsz! marsz! — ale nim szwadron rozwinął się w połowie, zasypał go grad kartaczy; poległ oficer Rudowski. Kozietulski wówczas zakomenderował powtórnie i szwoleżery ruszyli jak burza. Szarża była tak gwałtowna, że Hiszpanie zaledwie jeden raz zdążyli dać ognia. Pod Kozietulskim zabito konia, ale już 12 armat było zdobytych. Dosiadł nieustraszony szef drugiego rumaka i dopiero silna kontuzya w lewą nogę zmusiła go, że zdał dowództwo Dziewanowskiemu.
Wąwóz Somo-Sierra został zdobyty, ale zwycięstwo drogo kosztowało Polaków. Padł Dziewanowski, zginęli Rowiecki i Krzyżanowski. Niegolewski otrzymał 32 rany, z których się jednak wyleczył. Ze 125 żołnierzy pozostało przy życiu 37 jedynie.
Płaszcz Kozietulskiego podziurawiony był jak rzeszoto; płaszcz ów, darowany później księżnie generałowej ziem podolskich, złożony został w Sybilli puławskiej.
Napoleon szarżę szwoleżerów nazwał atakiem tak świetnym, jakiego dotąd nigdy nie było. Kozietulski zaraz na placu boju otrzymał z rąk cesarza krzyż kawalerski legii honorowej, w trzy lata później nadał mu Napoleon tytuł barona cesarstwa francuskiego z przydaniem do rodzinnego herbu wieży kastylskiej, miecza i chorągwi.
Kozietulski z równem zawsze męstwem walczył następnie pod Alcala, Gwadalachar i St. Cruz. Potem gdy cesarz wojska swoje przerzucił do Niemiec, Kozietulski w bitwie pod Wagram, raniony został pałaszem w głowę, za co otrzymał krzyż oficerski legii, a ks. Józef Poniatowski, minister wojny Księstwa Warszawskiego, posłał mu krzyż kawalerski polski orderu wojskowego virtuti militari.
W słynnej kampanii 1812 roku Kozietulski dokazywał cudów waleczności. Pod Małym-Jarosławcem mianowany został pułkownikiem-majorem, otrzymał on wtedy dwie rany. Przy Napoleonie, jak całe zresztą wojsko polskie, wytrwał do końca.
Po wyleczeniu się z ran i po zmianie stosunków w kraju, Kozietulski otrzymał w 1815 r. dowództwo 4-go pułku ułanów. Nadwątlone jednak zdrowie nie pozwoliło mu pełnić długo służby. W 1821 roku dnia 3 lutego, zakończył życie; licząc zaledwie 40 lat wieku.
Umarł na Lesznie w domu oznaczonym dziś Nr. 10-ym.
Zwłoki jego przewiezione zostały do grobu familijnego w Belsku pod Grójcem.
Jedną z najsympatyczniejszych postaci schyłku XVIII i początku XIX wieku był Joachim Chreptowicz, człowiek wielkiej nauki i szlachetnego serca, zapisany złotemi głoskami w dziejach oświaty naszej, jako twórca Komisyi Edukacyjnej.
Urodził się on 4 stycznia 1729 roku w Jasieńcu, z ojca Marcyana, starosty werbelskiego i matki Reginy Wojnianki, podczaszanki nowogrodzkiej. Lata dziecinne przepędził u babki swojej, Teofili z de Raesów Kazimierzowej Niesiołowskiej, kasztelanowej smoleńskiej, a następnie zabrany został przez rodziców do Szczors, majątku ich rodzinnego, gdzie ks. Adam Chmielowski rozpoczął z nim pierwsze nauki, wykładając mu zasady gramatyki łacińskiej. Po latach kilku wyjechał pod opieką nauczyciela swego do akademii wileńskiej. Tu uczył się w dalszym ciągu języka łacińskiego od Onufrego Korytyńskiego i Wyrwicza, a po upływie lat dwóch przeniósł się wraz z księdzem Chmielowskim do Brunsbergi, gdzie uczęszczał do kolegium jezuickiego na wykłady retoryki i poetyki w ciągu lat trzech. Następnie uczył się jeszcze rok jeden retoryki w Nieświeżu i rok jeden logiki w Wilnie. Ukończywszy te nauki, zaciągnął się do wojska litewskiego pod znak husarski królewicza Ksawerego. W roku 1752 został stolnikiem nowogrodzkim po stryju swoim Janie Chreptowiczu i rozpoczął ożywione życie publiczne, prezydując na sejmikach i posłując na sejmy. Z przekonań należał do stronnictwa Czartoryskich. W roku 1764 mianowany został na sejmie koronacyjnym sekretarzem wielkim litewskim i wyznaczony do tak nazwanej kombinacyi stanów, w roku zaś następnym otrzymał godność marszałka trybunału litewskiego order Św. Stanisława.
Ożeniwszy się po śmierci ojca w roku 1766 z Konstancyą Przeździecką, podkanclerzanką litewską, powrócił do Szczors i wycofał się z życia publicznego, skupując wiele wsi przyległych i zaokrąglając znaczny już majątek ziemski. Pobyt jednak na wsi trwał niedługo, bo praca ta nie zaspakajała Chreptowicza, wyjechał więc w roku 1770 pod pozorem ratowania zdrowia za granicę, zwiedzając kolejno Niemcy, Francyę, Anglię. Holandyę, Szwajcaryę i Czechy. Wszędzie studyował naturę, badał rodzaj rządów, zawierał znajomości z najwybitniejszymi uczonymi, jednając sobie życzliwość i szacunek wszystkich. Podróż ta wywarła wpływ wielki na życie późniejsze Chreptowicza, ożywiła energię jego i ugruntowała te przekonania zasady, które sobie poprzednio wyrobił.
W niespełna rok po powrocie do kraju (1773 r.) otrzymał po zmarłym teściu swoim, Antonim Przeździeckim, podkanclerstwo litewskie. Od tej chwili prawie rozpoczyna się najważniejsza praca jego dla dobra kraju, praca, która mu zapewniła nieśmiertelność w dziejach narodu polskiego.
W roku 1773 papież Klemens XIV skasował zakon Jezuitów. Dowiedziawszy się o tem Chreptowicz, poszedł do króla i «chociaż już znalazł uprzedzenia, które jezuickie fundusze w różny sposób przeznaczały na dystrybutę,... żądał, prosił i domagał się, żeby zniszczenie zakonu nie stało się zarazem zniszczeniem sposobów, któreby edukacyę utrzymywały»[1]. Po porozumieniu się z królem podał delegacyi sejmowej d. 4 października 1773 roku projekt utworzenia «Komisyi nad edukacyą młodzi narodowej szlacheckiej dozór mającej». «Nie należy mnie – mówił — w tak godnem i oświeconem zgromadzeniu pokazywać i dowodzić potrzebę utrzymania narodowej edukacyi; braliśmy ją sami, opatrzeni użytecznymi do tego funduszami, za dozwoleniem zawsze Rzeczypospolitej uczynionymi. Winniśmy zostawić ją tym, którzy po nas następują, a winniśmy to im równie, jak wszystkie rozsądne ustawy. Zniesienie zakonu ks. Jezuitów, którym większa część edukacyi krajowej z większą częścią funduszów na to zapisanych powierzona była, otwiera Rzeczypospolitej okazyę do uczynienia potrzebnych ku utrzymaniu i powiększeniu światła narodowego ustaw»[2]. Sejm poparł projekt Chreptowicza i dnia 14 października zatwierdził go ostatecznie. Król wybrał sam komisyę edukacyjną, do której weszli: Ignacy Massalski, biskup wileński, książę Michał Poniatowski, biskup płocki, książę August Sułkowski, wojewoda gnieznieński, Joachim Chreptowicz, książę Adam Czartoryski, generał ziem podolskich, Andrzej Zamojski, kawaler orderu Orła Białego, Ignacy Potocki, pisarz litewski i Antoni Poniński, starosta kopanicki. Szczególna wdzięczność należy się od narodu inicyatorowi komisyi. zasłużyła się ona bowiem wielce w dziejach oświaty naszej i była, według słów Stanisława Potockiego, «pierwszem w Europie ustanowieniem opieki rządowej nad wychowaniem publicznem». Na tym samym sejmie delegacyjnym przemawiał Chreptowicz gorąco za wolnością poddanych, potępiając surowo «to jarzmo poddaństwa, w którem zostają».
Na sejmach 1778 i 1780 r. obrano go konsyliarzem Rady Nieustającej. Na sejmie czteroletnim pobudzał wszystkich do reform, a po uchwaleniu ustawy został ministrem spraw zagranicznych. W r. 1792 przyłączył się do konfederacyi targowickiej i otrzymał urząd kanclerza, ale w roku następnym przed sejmem grodzieńskim złożył go i wyjechał do Karlsbadu, skąd udał się do Włoch. W roku 1794 wrócił do kraju... oddał synom swoim majątek ziemski, a sam osiadł na stałe w Warszawie, gdzie należał do grona założycieli Towarzystwa Przyjaciół Nauk. Umarł d. 4 marca 1812 roku, pochowany u Kapucynów. W życiu towarzyskiem był Chreptowicz bardzo miłym, rozmownym i niewyczerpanym w opowiadaniach z czasów przeszłych, odznaczał się pomimo to wielką powagą. Zasługi Chreptowicza świetnie scharakteryzował Tadeusz Czacki w następujących słowach[3]:
On pomagał do gruntowania szczęścia nadziei w odmianie opinii narodu, w przedmiotach Rządu. On szczególniej sprawił tę wielką w umysłach rewolucyę, która odmianą w wychowaniu, stawiała nowe pokolenie odległe o dwa wieki od poprzedniczego. On wśród spraw najwyższych szanował i kochał nauki i dodawał mocą swego geniuszu piękności temu językowi, który nam został wśród tylu przygód szanownem dziedzictwem. On wskazał środki i przykład, jak rządne gospodarstwo zbogaci właściciela, nie uciśnie włościanina, jak wolność osobista i bezpieczeństwo dają wzrost bogactwu. Życie takiego człowieka wpływało, iż tak rzekę, do życia politycznego kraju».
Jędrzej Śniadecki, jeden z największych geniuszów naszej nauki, urodził się w Wielkopolsce, w powiecie Kcyńskim, d. 30 listopada 1768 r. Gimnazyum kończył w Krakowie, gdzie znakomity brat jego, Jan, wykładał podówczas na Wszechnicy matematykę i astronomię. W r. 1788 wstąpił na wydział lekarski uniwersytetu Krakowskiego, gdzie jednak nie ukończył nauk, — po trzech latach udał się dla dalszych studyów do dalekich krajów, przeważnie do Włoch i Anglii. Pięć lat spędził Śniadecki na tej naukowej wędrówce, a zdolnością niezwykłą i pracą tak się już odznaczał, że zawiązał z nauczycielami swoimi, pierwszymi mistrzami ówczesnej nauki, bliskie stosunki naukowe i towarzyskie. W tej podróży poznajomił się przedewszystkiem dokładnie z chemią, która pod wpływem odkryć i poglądów Lavoisier’a na zupełnie nową przetworzyła się naukę. Bardzo zajmowała go też naówczas nowa i głośna bardzo teorya życia i chorób Browna; z całym zapałem stał się stanowczym teoryi tej zwolennikiem, a choć następnie poznał jej błędy, zawsze ją cenił wysoko. To gorące zajęcie się teoryą życia, rozmyślanie nad nią było niewątpliwie źródłem, z którego wypłynęła własna Śniadeckiego teorya, jego najważniejszy tytuł do nieśmiertelności.
Skoro powrócił do kraju, powołano go natychmiast na profesora Akademii do Wilna, gdzie przed stu laty, w r. 1797, rozpoczął wykłady chemii. Z dwóch względów te wykłady bardzo ważne miały znaczenie. Przedewszystkiem uniwersytet Wileński był jednym z najpierwszych w całej Europie, w których chemię podług nowych zasad wykładać zaczęto. Drugą, ważniejszą zasługą tych wykładów było stworzenie języka chemicznego. Chemia ma swój język odrębny, ma nomenklaturę niezbędną, bez której wcale uczyć jej nie można.
W swoich wykładach i w «Początkach Chemii», która wydana została w r. 1800, stworzył Śniadecki i ustalił tę nomenklaturę. A że i przedmiot wykładów znał gruntownie i głęboko, i obejmował doskonale, a zarazem był mistrzem niezrównanym języka polskiego, stworzył więc dzieło wspaniałe i trwałe. Wykłady jego, pełne nauki, a jasne i piękne, wielkim darem wymowy porywające, miały bardzo licznych słuchaczów nietylko z grona studentów i bardzo prędko nazwisko młodego profesora sławnem uczyniły. Chociaż Śniadecki nie dokonał ważniejszych prac samodzielnych na polu chemii, ma jednak niespożyte zasługi i pierwszorzędne znaczenie dla rozwoju tej ważnej nauki w naszym kraju.
I wprost, bezpośrednio, z tej wielkiej myśli wypływają inne myśli ważne i zasadnicze. Przedewszystkiem życie nie mieści się w jakimś pojedyńczym organie, skąd całą, martwą zresztą, rządzi machiną, nie jest czemś, co od organizmu oddzielić można, jest tylko «pewnym exystowania materyi sposobem»: «życie jest to samo w każdem indywiduum, w każdym organie, owszem w każdym punkcie żyjącym, jak w całym ogromie ożywionego świata; wszędzie jest ruchem ożywionej materyi, wszędzie ustawiczną jej przemianą».
Każdy organ żyje, ale każdy ze względu na swą budowę żyje odmiennie, w każdym inaczej, we właściwy mu sposób, życie się objawia. W jakikolwiek sposób zmysł jaki do czynności zostanie pobudzonym, zawsze tylko jednym, zawsze tym samym sposobem tę czynność objawi. Bardzo tu jasno wypowiada Śniadecki teoryę, która pod nazwą «specyficznej energii zmysłów», później dopiero i przez kogo innego wprowadzoną być miała do nauki.
Materyę muszą naprzód niższe przyswoić sobie istoty, zanim ona stopniowo coraz wyższym służyć może za pokarm. Więc «formowanie się jednych jestestw organicznych będzie wstępem i przygotowaniem do formowania innych, a życie całej organizowanej jedności nie tylko ciągłym procesem organicznym, ale i ciągłą zamianą jednych części w drugie. Tak, że gdyby jestestwa organiczne całkiem zniszczone być mogły, i rozpoczynać się na nowo miały, tedy musiałyby się koniecznie rozpocząć od najpierwszych wielkiego tego szeregu członków, po uformowaniu których następowałyby tuż z nich powstające, i tak dalej aż do ostatnich». Wszak w tem zdaniu wypowiada Śniadecki teoryę stopniowego rozwoju istot organicznych, choć ten rozwój stopniowy raczej pod względem chemicznym, niż morfologicznym pojmuje. A przedewszystkiem muszą rośliny przygotować pokarm dla zwierząt. Ten stosunek świata zwierzęcego do roślinnego genialnie uchwycił Śniadecki, choć my dziś, ze stanowiska obiegu sił w świecie organicznym, inaczej ten stosunek rozumiemy.
«Teorya Jestestw Organicznych» z dzisiejszymi naszymi poglądami nie zgadza się w bardzo ważnym punkcie, — nie zgadza się jednak więcej pozornie, niż w istocie swojej. Dla objaśnienia obiegu materyi przyjmuje on dwie siły, jedynie do organicznego świata należące: siłę organiczną, tkwiącą w samym organie, i ożywność, która stanowi istotną własność materyi ożywnej; pierwsza siła na materyę ciągle wywierać się musi i zmusza organizm do ustawicznego przyjmowania materyi, — dzięki drugiej materya ożywna dąży bezustanku do przyjęcia na się kształtów organicznych. Dziś tych sił odrębnych nie uznajemy. Zdaje się jednak, że już znowu przestają uczeni w to wierzyć, co za dogmat podawano wczoraj: że wszystkie zjawiska życia dadzą się rozłożyć bez reszty na sprawy czysto fizyczne i chemiczne. U Śniadeckiego wreszcie te siły własne świata organicznego nie działają nigdy samodzielnie; wszystkie zjawiska życia powodują istotnie siły zewnętrzne, chemiczne i fizyczne, pod kierunkiem tylko sił organicznych. «Słońce jest jedną z istotnych i koniecznie potrzebnych przyczyn życia, czyli jedną z sił, życie stanowiących, i powinno być uważane za przyczynę życia w ogólności».
W r. 1822, po 25 latach, opuścił Śniadecki, jako emeryt, katedrę chemii, wkrótce jednak, w r. 1824, rozpoczął na nowo wykłady na uniwersytecie, ale już zupełnie innego przedmiotu. Bo nie tylko chemią dotychczas zajmował się Śniadecki w Wilnie, — był on przedewszystkiem lekarzem, a rozległa i głęboka wiedza lekarska, bystry dar spostrzegawczy i niezwykłe przymioty charakteru wielkie mu na tem polu wyrobiły uznanie. To też, kiedy zawakowała katedra kliniki lekarskiej, powołano na nią Śniadeckiego, i już do śmierci na tem stanowisku pozostał.
Na nowem polu nową zyskał chwałę. Profesor kliniki musi dać umysłom młodym szerokie podstawy naukowe i filozoficzne, zasady ogólne, któreby w każdym pojedynczym przypadku kierowały lekarzem, — świetnie zadanie to spełnić umiał Śniadecki, a wielkie uznanie, jakie lekarze ze szkoły Wileńskiej zjednywali sobie powszechnie, świadczy najlepiej o wartości kliniki.
Z prac lekarskich ściśle naukowych pozostawił Śniadecki tylko dość liczne rozprawy pojedyncze. Ogólna teorya chorób miała stanowić ciąg dalszy «Teoryi Jestestw», ale to wielkie i na wielkie rozmiary zakreślone dzieło nie zostało ukończone.
Jak po obywatelsku pojmował Śniadecki obowiązki lekarza, świadczą liczne rozprawy popularne, pomieszczane w pismach ogólnych; najtrafniejszą, najpiękniejszą i najobszerniejszą z nich jest rozprawa «O fizycznem wychowaniu dzieci».
Ale i na zgoła odmiennem polu literatury pracował Śniadecki z wielkiem powodzeniem. Był on prezesem towarzystwa literackiego «Szubrawców», które za cel swój wzięło poprawę obyczajów przez ośmieszanie wad i złych nałogów społeczeństwa.
W «Wiadomościach brukowych», tygodniku wydawanym przez «Szubrawców», umieszczał Śniadecki liczne artykuły, w których wyszydzał i ośmieszał pieniactwo, cudzoziemczyznę, próżniactwo, wiarę w cudownych lekarzy i oszustów naukowych, jak magnetyzerzy; a tak się umiał nagiąć do tej humorystyki, że niewielu w literaturze naszej pisarzów pod tym względem równać się z nim może.
Te szerokie dziedziny, jakie obejmował jego umysł i jego działalność społeczna, szeroki zawsze, światły i samodzielny pogląd, ta dbałość o artystyczne opracowanie dzieł, umysł swobodny i pogodny: to wszystko świadczy o wysokim nastroju umysłowym, artystycznym i obywatelskim, jaki podówczas w Wilnie panował; wszak w tej atmosferze wyrosły najwspanialsze postacie naszej literatury, a Śniadeccy może najbardziej podtrzymywali ten nastrój wysoki. Nauka nasza, niestety, mało skorzystała ze Śniadeckiego. Daleko też mniej jest on znanym, daleko mniej czytane są jego pisma, niż na to dziś jeszcze zasługują ze względu zarówno na treść, jak i na język wzorowy, czysty i prosty a piękny.
Otoczony uznaniem i uwielbieniem powszechnem, umarł Śniadecki w Wilnie 11 maja 1838 roku; pochowany w majątku własnym, w powiecie Oszmiańskim.
Euzebiusz Słowacki, jakkolwiek mu przypadło w udziale być ojcem niepospolitego syna, był sam ze wszech miar człowiekiem niepospolitym, co, jak wiadomo, nie o wszystkich ojcach wielkich poetów i artystów powiedzieć można... Pod tym względem poszczęściło się Juliuszowi Słowackiemu wyjątkowo: ojciec jego był także poetą; nie genialnym wprawdzie, ale także i nie tuzinkowym.
Była to natura szlachetna, wykwintna, pełna najwznioślejszych aspiracyi: charakter prawy, nieskazitelny, a serce złote. Wystarcza spojrzeć na jego portret, malowany w Wilnie przez Rustema, a znajdujący się dziś w lwowskiem Ossolineum, ażeby sobie wyrobić o nim przekonanie, że taka twarz o rysach regularnych i ujmujących, o oczach czarnych, inteligentnych i pełnych jakiejś melancholii w spojrzeniu, może tylko być wyrazem dobroci i «łagodności duszy». Jakoż były to dwa przymioty, które Euzebiusza Słowackiego cechowały najwybitniej. Co także charakteryzowało go bardzo stanowczo, to smutek. Była to une âme triste «Smutek jest towarzyszem moim od powicia» — pisał w swoim horacyuszowskim Liście do Erazma Słowackiego, swego młodszego brata.
Obdarzony «darem prawdziwym czy zwodniczym, dalszego widzenia», obserwujący trafnie, posiadając umysł przenikliwy i bystry, mimowoli zapatrywał się na życie i na ludzi sceptycznie i nie bardzo im ufał. Więcej, aniżeli poczciwych i zacnych, spotykał
nie bardzo przyjemnych,
Fałszywych, próżnych, srogich, zuchwałych, nikczemnych.
A że własnemi nieszczęściami nieraz miał sposobność «sprawdzić te wnioski», nie co innego więc, tylko «cierpienia i klęski, zamiary i troski»
Były i są przyczyną, że nigdy wesoła
Myśl zoranego smutkiem nie wyjaśni czoła.
Stąd nie potrafił nigdy «i śmiać się i myśleć» jednocześnie, bo czemukolwiek przypatrzył się bliżej, we wszystkiem, pod najkorzystniejszymi nieraz ukryte pozorami, dostrzegał obłudę, fałsz, głupotę, wszędzie znajdował wzory,
które rada zbiéra
Ta, co śmieszności ludzkie maluje, satyra.
Z takim poglądem na świat, poglądem umotywowanym doświadczeniem życiowem, nie dziw, że pomimo całej «łagodności duszy», ktorą się odznaczał przedewszystkiem, zbyt często może w stosunkach z ludźmi był sarkastyczny, zgryźliwy, ironiczny, i że złośliwość ta, tem dotkliwsza niejednokrotnie, że okraszona dowcipem, ośmieszającym przeciwnika, niemało tem samem mogła mu z biegiem czasu narobić nieprzyjaciół: bo ludzie nie lubią, żeby sobie z nich stroić drwinki, zwłaszcza, gdy na nie zasługują.
Urodzony w Podhorcach, w Galicyi, d. 15 grudnia 1772 r., jako syn niebogatych — ale ze stanu szlacheckiego — rodziców (Słowaccy pieczętowali się herbem Leliwa), w siódmym roku postradawszy ojca, został z dwoma młodszymi braćmi, Erazmem i Józefem i dwiema siostrami pod opieką matki i stryja. Oddany przez nich w bardzo młodym wieku do szkoły w Krzemieńcu, dał tutaj od pierwszej chwili dowody niepospolitych zdolności, a rozwijającym się z rokiem każdym coraz bardziej talentem pisarskim obudzał współzawodnictwo w gronie swych rówieśników. Po ukończeniu nauk wszakże, pozbawiony środków utrzymania, zamiast — jak to było jego marzeniem — pojechać dla dalszego kształcenia się na który z uniwersytetów zagranicznych, a choćby nawet i do Krakowa, wyjednał sobie przez przyjaciół w Warszawie patent na geometrę królewskiego i zaczął trudnić się prywatnem rozmierzaniem majątków obywatelskich na Wołyniu. Lecz zawód ten, niestety, nie dawał mu zadowolenia moralnego, nie dostarczał pokarmu dla duszy, którą wyjaławiał raczej. Dusza zaś w tym młodym geometrze była wrażliwa niezmiernie, szczególniej na rzeczy piękna, poezyi! Z natury obdarzona żywą wyobraźnią i nieprzepartą żądzą nauki i wiedzy, a może i sławy, szamotała się wskutek tego w narzuconych jej więzach najrealniejszej rzeczywistości, jak Pegaz w jarzmie... Na szczęście nie sądzono mu było długo marnować się w ten sposób: jeden z najbogatszych obywateli na Wołyniu, Poniatowski, widząc, że pod niepokaźną figurą tego geometry ukrywa się niepowszedni umysł, powierzył mu wychowanie swych dzieci. Pod dachem tego domu, gdzie mając do swej dyspozycyi piękną bibliotekę, zaopatrzoną w klasycznych pisarzów francuskich i rzymskich, mógł się w nich rozczytywać dowoli, przekonał się, co było jego właściwem powołaniem, i zdecydowawszy się poświęcić wyłącznie nauce i poezyi, zaczął tłomaczyć Henryadę Woltera. Tłomaczenie to, przeczytane najbliższym, tak się spodobało, że je bez wiedzy ani upoważnienia autora ogłoszono w Warszawie w r. 1803. W cztery lata później, gdy się organizowało gimnazyum wołyńskie w Krzemieńcu, powołał go Czacki na profesora literatury polskiej. Karyera profesorska bardzo mu się uśmiechała, a że z włożonych na się obowiązków miał zwyczaj wywiązywać się sumiennie, więc, jak sam powiada, «nigdy się jeszcze nie rzucił w pracowitszy zawód». Chciwy nauki, znalazłszy w bibliotekach Poryckiej i Krzemienieckiej, tudzież w prywatnej Czackiego odpowiedni materyał do nasycenia swej żądzy wiedzy, zakopał się w studyach, doprowadzając nieraz pilność swą aż do przesady, z uszczerbkiem dla wątłego zdrowia. Po roku pobytu w Krzemieńcu, ożenił się tu z panną Salomeą Januszewską. Pomiędzy kolegami swymi, jak pomiędzy uczniami cieszył się niebywałą sympatyą wszystkich, z czem szło równocześnie w parze i najwyższe poważanie dla pisarza, zarówno, jak i dla wytwornego mówcy, który miał niemniejszy dar wysławiania się, jak wypisania. Stąd prawie na wszystkich uroczystościach otwarcia lub zamknięcia roku szkolnego, w których programie był zwykle odczyt publiczny, na mównicę występował przyszły ojciec Juliusza Słowackiego. Ten ostatni urodził się w sierpniu r. 1809, we dwa miesiące po ogłoszeniu przez uniwersytet wileński konkursu na rozprawę O sztuce dobrego pisania w języku polskim, konkursu, którego laureat miał możność otrzymania w Wilnie wakującej katedry historyi literatury polskiej, czyli, jak się mówiło podówczas, wymowy i poezyi. Euzebiusz Słowacki, pomimo iż w Krzemieńcu «niepodzielnem cieszył się uznaniem uczniów i kolegów», postanowił ubiegać się o tę katedrę: raz dlatego, że mu zależało na większej pensyi, a powtóre, że, ambitny z natury, wolał mieć tytuł profesora uniwersytetu, aniżeli w dalszym ciągu poprzestawać na skromnym tytule nauczyciela gimnazyalnego. W tej myśli zabrał się do pisania rozprawy na rzeczony konkurs, w nadziei, że z tego turnieju wyjdzie zwycięzcą. I zwyciężył. Z nadejściem lutego 1811 r. otrzymał list z Wilna, w którym mu rektor uniwersytetu tamtejszego, Jan Śniadecki, pisze między innemi, iż po przeczytaniu jego rozprawy «Rada pełna uchwaliła, że WM. pan okazałeś się przez to pismo godnym placu profesora ordynaryjnego Wymowy i Poezyi w uniwersytecie». W pół roku później. d. 15 września, Euzebiusz Słowacki miał swój pierwszy wykład na wszechnicy wileńskiej. Od pierwszej chwili miał ogromne powodzenie jako profesor. A jako człowiek? Odrazu podbił sobie serca wszystkich. Poznano się na nim, a jedyny zarzut, który go spotykał od całego grona znajomych i kolegów, był zarzut zbytniej pracowitości: zdaniem wszystkich, zbyt wielkie ciężary brał na swoje wątłe barki. On tymczasem, niebaczny na te życzliwe przestrogi, «jakby dręczony przeczuciem, iż kres jego żywota niedaleki, posuwał pracowitość swą aż do przesady i nie umiał naznaczyć jej granic». Poza godzinami wykładów uniwersyteckich, tudzież godzinami, poświęcanemi na przygotowanie się do nich, pracował nad krytyczną historyą literatury polskiej, pisał, tworzył, tłomaczył... Nadto, żeby zwiększyć dochody, ustawicznie pomnażał swe zatrudnienia, pisując artykuły do «Kuryera Litewskiego» (sprawozdania teatralne w tem piśmie od września 1811 r. są jego pióra), aż w końcu podjął się roli redaktora tego pisma. Tak upłynęło trzy lata, na które również przypada przejście Napoleona z wielką armią przez Wilno w r. 1812 — fakt, który Euzebiusza Słowackiego natchnął do napisania wspaniałego wiersza na cześć tego nowożytnego Cezara. Jednocześnie zaczął uczyć czytać swojego jedynaka... Lecz lekcye te, niestety, nie miały potrwać długo: ojciec 5-letniego «Julka», z którego z czasem miał wyróść autor Anhellego, coraz bardziej zaczął podupadać na zdrowiu: wszystko wróżyło, że jego dni były policzone. Okazała się potrzeba zaniechania wykładów w uniwersytecie, a oddania redaktorstwa «Kuryera Litewskiego» komu innemu; w końcu przyszła choroba obłożna, suchoty, na które też, ku powszechnemu żalowi swoich kolegów i uczniów, chory zmarł d. 22 października 1814 r.
W przeczuciu rychłej śmierci, napisał dla syna swoje pamiętniki (które, zdaje się, zaginęły), przed samym zgonem zaś, już stygnącą ręką, skreślił następujący wierszyk, głęboko przejmujący swoją prostotą i smutkiem:
Wędrownik, w życia drodze stargawszy mdłą siłę,
Wkrótce rzucę, co miłe i co mi niemiłe.
Bez trwogi, nie bez żalu, widzę kres zbliżony,
Który nagle w nieznane przeniesie mnie strony:
W tę ochronę spokojną, gdzie wieczność przebywa,
I którą chmura, pełna tajemnic, okrywa.
Wierszyk ten, po śmierci Euzebiusza Słowackiego, znaleziono na jego stoliku, przy którym pisywał zawsze.
Co pisywał? Na to pytanie odpowiadają cztery grube tomy jego Dzieł, które wyszły w Wilnie, nakładem księgarni Zawadzkiego, z przedmową Leona Borowskiego. Z nich okazuje się, że Euzebiusz był klasykiem najczystszej wody w duchu rzymsko-francuskim, klasykiem jednak, który, wolny od niektórych przesądów i stronniczości, właściwych innym jego współwyznawcom literackim, bardziej był umiarkowany od nich. Jeżeli tłomaczył utwory poetów obcych, to ze starożytnych wybierał Wergiliusza, z którego przełożył dwie sielanki, dwie księgi z Ziemiaństwa i kilka ksiąg — wierszem lub prozą — z Eneidy; albo Horacego, z którego wytłomaczył — prozą — cały list do Pizonów i kilkanaście Ód; lub Owidyusza, którego przełożył jedną księgę Żalów; z nowoczesnych poetów zaś, w których mniej, zdaje się, smakował, aniżeli w starożytnych rzymskich (z greckich nie przetłomaczył ani jednego), wybierał takie utwory, jak niektóre sentymentalniejsze pieśni z Jerozolimy Tassa, jak Sielanki Gessnera, jak Delille’a Poema o imaginacyi. Tworząc oryginalnie, pisał tragedye w smaku francuskim, na wzór Kornela i Rasyna, wedle tego samego szablonu, jak pisał Feliński Barbarę Radziwiłłównę, jak pisał Wężyk Wandę, jak chciał, ażeby pisano tragedye, drewniany Ludwik, Ludwik Osiński. Pod tym względem nie wiele można zarzucić obu tragedyom Euzebiusza Słowackiego: zarówno Mendogowi, jak Wandzie; obie pisane są 13-zgłoskowym aleksandrynem, obie są podzielone na pięć aktów, u obu autor przestrzega jedności miejsca i czasu. Prace Euzebiusza Słowackiego historyczno — literacko — estetyczne, traktujące o Teoryi wymowy, o Teoryi poezyi lub rozbierające takie dzieła, jak Delille’a Ogrody, Junga Sąd ostateczny, Pope’a wiersz O człowieku lub Historya pukla włosów, a nawet Luizyady Kamoensa etc. etc., świadczą o niezwykłem, jak na owe czasy, oczytaniu autora. Nadto posiadał gruntowną znajomość historyi piśmiennictwa ojczystego. Jego rozprawy o Pisarzach polskich dawnych i późniejszych: o Kochanowskim, Skardze, Górnickim, Orzechowskim, Birkowskim, Krasickim i wielu innych, należą do najlepszych rzeczy krytycznych, jakie u nas pisano podówczas, a choć pisane w duchu pseudo-klasycznym, nie brak w nich przecież gorących słów uwielbienia dla «autorów złotego dla nauk polskich Zygmuntów wieku». «O, jaka rozkosz dla Polaka — czytamy w jednej z tych rozpraw — gdy położywszy obok Teokryta sielanki Szymonowicza, waży się, zawieszony w zdaniu, któremu dać pierwszeństwo; gdy w Trenach Jana Kochanowskiego spostrzega ton elegii tkliwszy i naturalniejszy, niźli w Owidyuszu; gdy w mowach Orzechowskiego znajduje kawałki, godne Demostenesa i Cycerona!»
Tak się przedstawia sylwetka Euzebiusza Słowackiego, który, gdyby nawet nie był ojcem przyszłego twórcy Balladyny, i tak nie przeszedł by zapomniany w dziejach naszego umysłowego rozwoju, zawsze bowiem należałby nietylko do najuczeńszych, ale i do najbardziej sympatycznych osobistości swego czasu.
Z urodzenia Włoch, przyszedł na świat w Rzymie w r. 1731 d. 16 lutego. Zaproszony przez króla Stanisława Augusta do Warszawy, a w roku 1786 nobilitowany, zrósł się kilkodziesięcioletniem życiem z Polską i tyle wpływu na sztukę jej wywarł, bo, wedle Ciampiego, był pierwszym dziekanem wydziału Nauk i Sztuk Pięknych przy uniwersytecie Warszawskim, założonym w roku 1816, że niepodobna nam usunąć go z szeregu ludzi zasłużonych krajowi na początku wieku bieżącego. Utalentowany bardzo, zanim się w Warszawie osiedlił, był już znany w Dreźnie i Wiedniu jako malarz portretowy dworski. Z Włoch przyniósł umiejętność malarską dojrzałą, ale, niestety, i zmanierowaną, zaprawną w dodatku indywidualną zamaszystością ręki. Komponował z łatwością, dobrze i składnie — lubo niezbyt oryginalnie. Wyrazistość postaci Bacciarellego była słodka i mało energiczna, a koloryt jasny w bladość niemal wpadający, ale bardzo harmonijny i przyjemny. Portrety, których Bacciarelli bardzo dużo wymalował, nie odznaczały się tożsamością rysów, ale tchnęły zawsze wielkim powabem wykonania, którego wytwornością zachwycały i do dziś dnia świetnieją wdziękiem wyrazu i zręcznością techniki pamięciowej niedbającej o prawdę przyrodzoną zupełną, niemniej jednak znakomitej.
Mimo wszystkie, wymienione tu, usterki, prace malarskie Bacciarellego wywarły dodatni wpływ na rozwój sztuki w kraju, wpływ tem donioślejszy, że malarz dworski budził naokoło siebie ruch artystyczny, będąc dyrektorem budowli królewskich, ozdobionych rzeźbami i malowidłami ściennemi i stalugowemi. Ostatni wpływ nareszcie miał się na dłużej jeszcze rozciągnąć za pośrednictwem akademii Sztuk pięknych, dla zaopatrzenia której we wzory, Bacciarelli z rozkazu króla objechał Włochy i Francyę południową, skupując odlewy posągów starożytnych. Wpływ bezpośredni musiał Bacciarelli wywierać na uczniów, których w swej zamkowej pracowni kształcił, ale nie znając ich nazwisk, za wyjątkiem Kotarskiego, miernego malarza, nie możemy sprawdzić, jak był doniosłym. Ślad wpływu pośredniego znajdujemy na
układzie i ustroju portretów Franciszka Lampiego, który jednocześnie ojca własnego był naśladowcą, programu zaś wydziału Sztuk Pięknych przy uniwersytecie warszawskim w aktach doszukać się nie mogliśmy.
Jako człowiek Bacciarelli wspominany jest przez współczesnych w wyrazach pełnych czci dla jego charakteru zacnego, pełnego zalet obywatelskich i ludzkich. Do ostatnich chwil życia zachował się w zdrowiu, czerstwości ciała i żywości uczuć, schodząc ze świata d. 5 stycznia 1818 roku.
Przejdźmy teraz do faktycznej Spuścizny artystycznej tego niezwykle czynnego, a wysoce uzdolnionego artysty. Ogółem utworzył obrazów olejnych około 200, w tej liczbie przeważają portrety — w mniejszej liczbie obrazy historyczne stalugowe i ścienne, ogromne alegoryczne a wyjątkowo tylko religijne. Zamek królewski w Warszawie i Łazienki zawdzięczają Bacciarellemu bardzo dużo i to nietylko dlatego, że jego malowidłami były ozdobione, ale jako budowle — przy których budowie, przeróbkach i układzie wewnętrznym wpływał radą i smakiem artystycznym na szczególne zalety ich piękności.
W Zamku w sali marmurowej były 23 portrety królów polskich, od Bolesława Chrobrego aż do Stanisława Augusta, w tejże sali sufitowe malowidło wyobrażało sławę, głoszącą pamiętne czyny Monarchów Polskich, — w sali zaś koncertowej wymalowany był Jowisz, wyprowadzający świat z zamętu; ogromny ten obraz istnieje jeszcze.
Do sali rycerskiej wykonał sześć obrazów olejnych historycznych: Kazimierza Wielkiego, nadającego prawa, Władysława Jagiełłę, ustanawiającego Akademię Krakowską, Nadanie Prus w lenność księciu Albertowi przez Zygmunta I, Unię Litwy z Koroną za Zygmunta Augusta, Traktat Chocimski i Oswobodzenie Wiednia przez Jana Sobieskiego. Trzeci sufit w dawnej sali tronowej przedstawiał rozkwit w pokoju sztuk, nauk i przemysłu. Wymalował też do zamku dziesięć portretów znakomitych zasłużonych ojczyznie mężów. Byli w szeregu tym: Mikołaj Kopernik, Jan Tarnowski, Roman Sanguszko, Jan Karol Chodkiewicz, Stanisław Hozyusz, Rewera Potocki, Krzysztof Radziwiłł, Andrzej Olszowski, Marcin Kromer i Marcin Kącki. W liczbie obrazów stalugowych, wykonanych dla króla Stanisława Augusta, najpewniej do zamku, znajduje się jeszcze kilkanaście alegorycznych, mitologicznych, z starego testamentu i parę religijnych. Spisy wspominają na końcu o jednym jeszcze obrazie sufitowym owalnym, przedstawiającym Tryumf Amfitryty.
W Łazienkach, w tym klejnociku piękności architektonicznej i smaku wytwornego, oprócz obrazów olejnych rozmaitych mistrzów z wyboru Bacciarellego, oprócz zmniejszonego wymiaru loggiów Rafaela, wstawionych w galeryę nad arkadą kościoła, Bacciarelli sam ozdobił własnoręcznie salę Salomona malowidłami, wyobrażającemi na suficie Sen Salomona, a na ścianach: poświęcenie świątyni Jerozolimskiej, Ofiary składane przez Salomona, Sąd Salomona, Królowę Sabę, Salomona z królem Hieram, tudzież cztery postacie alegoryczne: Sprawiedliwość, Mądrość, Łagodność i Siłę. W obrazie «Poświęcenie świątyni» portretowane są osobistości współczesne.
Najważniejszym obrazem religijnym Bacciarellego z niewielkiej ich liczby było naśladowanie obrazu ołtarzowego z katedry Ś-go Jana, malowanego przez Palmę starszego i wyobrażającego N. Pannę z dwoma świętymi, Janem i Stanisławem, którą to pracę ofiarował artysta archikatedrze w chwili, gdy oryginalne malowidło było czasowo z ołtarza wyjęte i do Paryża przez Napoleona I zabrane.
Całą prawie resztę zawodu artystycznego Bacciarellego, około stu trzydziestu rozmaitej wielkości malowideł, zapełniają szeregi portretów nietylko licznej rodziny króla Stanisława Augusta, ale najznakomitszych rodzin magnackich polskich. Rastawiecki w Słowniku malarzów polskich podaje dokładny spis wszystkich prac Bacciarellego, całe katalogi ich i szeregi. Te portrety z natury malowane, stanowią najbogatszy i najpiękniejszy skarbiec pamiątek dziejowych, przechowując nam rysy postaci i wogóle cały wygląd ludzi ówczesnych, chociaż przywarty pospolicie do ust wyraz słodyczy jest nietyle powtórzeniem dokładnem rysów osoby danej, ile rodzajem ozdoby, którą się wszystkie ówczesne portrety odznaczały.
Do portretów historycznych z wieków ubiegłych miał Bacciarelli niewątpliwie najlepsze materyały źródłowe, krytycznie przez Naruszewicza wybrane i objaśnione. Panująca w sztuce ówczesnej maniera w połączeniu z właściwem Bacciarellemu zacięciem zamaszystej ręki sprawiła, że portrety te wartości źródłowej nie posiadają — ale są tylko pamiątką, która upiększała niegdyś Zamek Warszawski.
Współcześni wysoko cenili Bacciarellego; jego podróż zagraniczna, odbyta w celach artystycznych, najlepszym była tego dowodem: witany na dworze cesarskim — w Wiedniu, książęcym — we Florencyi, papieskim — w Rzymie, ozdobiony dyplomami akademickimi: Drezna, Berlina i Ś-go Łukasza w Rzymie, mianowany po powrocie do Warszawy członkiem Towarzystwa Przyjaciół Nauk, cieszył się sławą artysty dzielnego, doznając jednocześnie jako człowiek szacunku i poważania od współobywateli.
Pochowany został wraz z żoną Fryderyką z Rychterów, zdolną malarką miniatur, w kościele katedralnym Ś-go Jana w Warszawie. Portretami obojga małżonków ozdobiony grobowiec upamiętnia miejsce spoczynku zasłużonego i dzielnego artysty.
Na chmurnym widnokręgu umysłowości naszej z początków bieżącego stulecia, wyróżnić należy gwiazdę pierwszorzędnej wielkości, która, pomimo upływu lat, do dziś dnia jeszcze zachowuje blask swój pierwotny. Taką gwiazdą umysłowości polskiej był mąż nietylko słowa, lecz czynu, obywatel, który harmonijnie skojarzył w życiu swem — naukę, z praktycznem jej do potrzeb życiowych zastosowaniem — Tadeusz Czacki.
Jeżeli utwory fantazyi częstokroć przez długie wieki zachowują swój urok, dzięki warunkom niezmienności ducha ludzkiego, skłonnego zawsze do hołdowania ideałom piękna, to wyjątkowa owa trwałość niezawsze jest udziałem dzieł naukowych. Rozwój umysłowy i postęp w sferze badań, zwolna odejmują pierwotną doniosłość dziełom, które zdawały się być nieśmiertelnemi.
A jednak dzieła Czackiego, że wymienimy tylko tytuł jednego z nich:
«O litewskich i polskich prawach»,
bez względu na upływ lat kilkudziesięciu od chwili ich powstania, do dziś dnia jeszcze zachowały pierwiastkową swą doniosłość i do dziś dnia służą jako jedyna powaga w rozstrzyganiu wątpliwości, nastręczających się przy ocenianiu stosunków prawnych społeczeństwa rodzimego stuleci ubiegłych.
«Nikt nam lepiej nad Czackiego prawa polskiego nie wyjaśnił — pisze o zasłużonym mężu taka powaga niezaprzeczona jak ś. p. dziekan Szkoły Głównej prof Walenty Dutkiewicz. — Dzieła Czackiego są dla każdego prawnika niezbędne. Kto tylko chce nabyć jakiejkolwiek znajomości dawnych praw polskich, temu nie wolno nie od czytywać Czackiego.»
Lecz nietylko w sferze umiejętności czystej zapewnił Czacki swym dziełom zasłużoną nieśmiertelność. Z każdym rokiem wzmaga się przekonanie o niespożytych zasługach tego męża, położonych w sprawie oświaty rodzimej.
Najnowszymi czasy godny następca i dziedzic zasług ojca swego, Michał Rolle, pięknem dziełem swem, wydanem p. t. Ateny Wołyńskie, przystroił pomnik Czackiego nowym wieńcem z niewiędnących liści wawrzynu, wykazawszy doniosłość prac jego w ufundowaniu i rozwoju byłego Liceum Krzemienieckiego. Do szacownych przeto badań w tym kierunku pisarzy specyalnych, między innymi i Chmielowskiego, który, w Encyklopedyi wychowawczej' (Tom III) zdobył się na pierwszy, obfitszy w szczegóły i dokumenty, życiorys Czackiego, przybył nam w dziele Rollego nowy przyczynek do zrozumienia doniosłości owej pięknej i wpływowej w dziejach naukowości naszej postaci.
Tadeusz Czacki, syn Szczęsnego, znanego ze stałości zasad swych obywatela, urodził się w roku 1765 w Porycku, na Wołyniu.
Już pierwsze prace publiczne Czackicgo ujawniły w nim dążność do praktycznego zużytkowania bogactw krajowych.
Krzątając się około uregulowania żeglugi na Dniestrze i Dnieprze, starał się o rozszerzenie zbytu ziemiopłodów krajowych, zajmował się projektem szczegółowego pomiaru Polski, spisywaniem sum duchowieństwa galicyjskiego, reformą obywatelską żydów, słowem, owe pierwsze kroki na polu działalności publicznej ujawniły w Czackim zdolności finansisty, uczonego, ekonomisty-prawnika, historyka i pedagoga.
W pracach sejmu czteroletniego nie przyjmował Czacki udziału czynnego. Nie dzielił entuzyazmu ogółu dla ustawy majowej, lecz jako posłuszny prawu obywatel wykonał przysięgę na wierność ogłoszonym przez nią zasadom, a gdy zwyciężyła Targowica usunął się do zacisza domowego, by wspólnie z wybraną małżonką Barbarą Dembińską na innej drodze być użytecznym swym współobywatelom.
Wypadki 1794 r. zagroziły mu utratą majątku, lecz Cesarz Paweł polecił mu zwrócić Ostróg, klucz brusiłowski i Poryck. W tymże czasie imieniem obywateli czynił starania o ustanowienie sądu głównego dla gubernii południowych i o przeniesienie akt metryki koronnej do tychże gubernii. W trakcie tych zajęć, gorliwie pracował nad dziełem o litewskich i polskich prawach, a przeniosłszy się za rządów pruskich do Warszawy wraz z Albertrandym, Sołtykiem i Dmochowskim osnuł pierwsze podwaliny do zawiązania «Towarzystwa przyjaciół nauk» celem pielęgnowania naukowości polskiej w języku rodzimym. Jednocześnie wszakże utworzył i inne towarzystwo o celach praktycznych. W roku 1803 odpłynął z portu odeskiego do Tryestu okręt pod banderą Tadeusza Czackiego, którego zadaniem miało być ułatwienie zbytu produktom krajowym na odległych rynkach handlowych.
Liberalny kierunek rządów Aleksandra I powołał na stanowisko kuratora wydziału naukowego wileńskiego światłego Adama ks. Czartoryskiego, który był podówczas towarzyszem ministra spraw zewnętrznych. Pod zawiadywaniem Kuratorstwa wileńskiego pozostawały sprawy oświaty wszystkich dawniejszych do Cesarstwa przyłączonych prowincyi polskich. Pragnąc przeprowadzić reformę oświecenia w owych prowincyach w duchu ustaw komisyi edukacyjnej, ks. Czartoryski wespół z ks. Hieronimem Stroynowskim, rektorem ówczesnym akademii wileńskiej, powierzył Czackiemu urząd wizytatora szkół w prowincyach: wołyńskiej, podolskiej i kijowskiej, przyczem zachęcił go, by osobistym wpływem obudził ofiarność na cele oświaty rodzimej między obywatelstwem.
Czacki gorliwie zabrał się do dzieła: wsparty radami bawiącego podówczas na Wołyniu ks. Hugona Kołłątaja, zapragnął zreformować powierzone swej opiece szkoły w duchu praktycznym, tak, by młodzież w nich kształcąca się nabywać mogła wiadomości użytecznych, między innemi z dziedziny: ogrodownictwa, mechaniki praktycznej i weterynaryi. Wszystkie powagi ówczesne powołanemi zostały do wynurzenia opinii w ważnej sprawie reformy szkolnictwa: Ignacy Potocki, Staszic, Jan Śniadecki, Linde, Chodkiewicz. Przedewszystkiem wszakże uznał Czacki za konieczne utworzenie gimnazyum nowego na Wołyniu w Krzemieńcu, któreby stanowiło zakład wzorowy i rozsadnik przyszłej oświaty na Rusi. Niezależnie od teoretycznych prac około przyszłej reformy, postanowił Czacki osobiście zająć się gromadzeniem między obywatelstwem funduszów na utworzenie upragnionej szkoły.
Wypracowane przy współudziale Kołłątaja ustawy szkoły Krzemienieckiej zyskały dnia 29 Lipca 1805 r. sankcyę Cesarską. Otwarcie owego zakładu naukowego nastąpiło w d. 1 Października t. r., urządzenie zaś pensyi żeńskich, konwiktu dla ubogich uczniów, seminaryum nauczycieli parafialnych, szkoły chirurgów, akuszerek, weterynarzy i t. d., dopełniły dzieła z takiem zaparciem się i poświęceniem przeprowadzonego.
Odtąd Czacki postanowił resztę dni swoich poświęcić ukochanej instytucyi i sprawie oświaty. Zawiść współzawodników usiłowała zniweczyć w zarodzie samym kiełkujące ziarna lepszej przyszłości młodszego pokolenia, lecz obywatelska
cnota Czackiego pokonała te intrygi, dzięki bezgranicznemu zaufaniu, jakie szlachetny minister Zawadowski żywił dla intencyi reformatora. Dowodem owego zaufania było powierzenie Czackiemu zastępstwa obowiązków kuratora wydziału wileńskiego.
Nieustając w pracach około zabezpieczenia bytu zreformowanych szkół na Wołyniu, wyjednał Czacki w r. 1807 ustanowienie w Wilnie i Krzemieńcu dwóch komisyi sądowo-edukacyjnych, celem wyświetlenia stanu funduszów w dawnych czasach na oświatę przeznaczonych, rezultatem czego była możność powiększenia liczby szkół parafialnych na Wołyniu i lepsze uposażenie innych zakładów naukowych.
Raz jeszcze w r. 1810 usiłowała zawiść nieprzyjaciół podkopać fundamenta budowy Czackiego, lecz wyznaczona komisya do zbadania zarzutów duchowi wykładów w szkołach Czackiego uczynionych, bezgruntowność ich wykazała. Cesarz Aleksander I zezwolił obywatelom Podola, Wołynia i Ukrainy, uwiecznić zasługi Czackiego wybiciem medalu z jego popiersiem i stosownym napisem.
Chmielowski w pięknem swem studyum, poświęconem Czackiemu, przytacza słowa wielkiego męża skierowane na krótko przed zgonem do syna.
Malują one szlachetne dążności, cele i aspiracye człowieka, który owocnej pracy dla dobra współbraci życie całe poświęcił. «Los nigdy dla mnie nie uśmiechał się — pisał Czacki. Od kilkunastu lat publiczne i prywatne przygody ciągłą idą koleją. Opatrzność może położy granicę nieszczęściom, może je zwiększy. Szanujmy wyrok Nieba, a pracujmy, aby sumienie nasze zaświadczyło, że jesteśmy godni mieć pomyślność w udziale. Już zbliżasz się do tego wieku, gdzie będziesz poznawał te wszystkie przyczyny, które kraj wymazały z liczby narodów. Przekonasz się, że sama cnota jest wszystkiem; ona towarzyszyć winna od pierwszych lat do grobu, ona jedna czyni, że człowiek nie może być zupełnie nieszczęśliwym. Pamiętaj, abyś ziomkom służył. Apatya niech nie ma w twoich oczach cechy cnoty obywatelskiej. Są ludzie, jest ta sama ziemia, która przodków twoich żywiła i ciebie żywi. Jest i będzie wiecznie ten sam Bóg, który współludziom przynosić pomoc i nawzajem ją odbierać każe...
Ostatnią czynnością publiczną Czackiego było otwarcie w r. 1812 gimnazyum Kijowskiego. W rok niespełna, d. 8 Lutego 1813 r. nagle, w sile wieku, zmarł w Dubnie. Pochowany w grobach przodków w Porycku.
Posiew, rzucony przez Czackiego na niwę naukowości i oświaty polskiej, wydał niespożyty owoc. Na polu nauki dzieła Czackiego, między któremi badania jego nad duchem praw polskich i litewskich, nad wpływem praw rzymskich i północnych na ustawodawstwo dawnej Rzplitej, nad ewaluacyą monet, nad epoką Zygmunta Augusta, rozprawa jego o żydach, zdumiewające ogromem erudycyi, do klasycznych w literaturze swojskiej zaliczyć się dadzą. Dosyć powołać się w tej mierze na świadectwa takich uczonych jak: Linde, Ignacy Potocki, Michał Wiszniewski, Daniłłowicz, Jekel, Gołębiowski i Dutkiewicz, by opinia tego rodzaju o pracach naukowych Czackiego prawie przed stuleciem ogłoszonych, nie była zdawkową monetą pochwały, faktami nie stwierdzonej.
Obok takiej zasługi zarejestrowanej na kartach dziejów literatury ojczystej, dostatecznie wymienić kilkanaście nazwisk uczniów krótkotrwałego niestety zakładu naukowego, energią Czackiego powołanego do życia, by ocenić doniosłość wpływu, jaki szkoła Krzemieniecka przez tych właśnie uczniów miała i ma dotychczas na losy oświaty rodzimej. Dzięki Czackiemu zasłynąć mogli w literaturze tacy koryfeusze, jak: Józef Korzeniowski, Karol Sienkiewicz, Tytus Szczeniowski, Juljusz Słowacki, Franciszek Kowalski, Antoni Malczewski, Olizarowski, Tomasz Padurra, Tymon Zaborowski, Stefan Witwicki, Maurycy Gosławski, Onufry Lewocki, Michał Budzyński, Aleksander Przezdziecki, Gustaw Olizar, Franciszek Sobieszczański, Waleryan Wróblewski, Leon Rzyszczewski, Karol Podczaszyński, Teodozy Sierociński i wielu innych.
Oni to sławę Krzemienieckiej szkoły na chwałę jej inicyatora i piśmiennictwa krajowego dalszym przekazali stuleciom.
Zdala od rodzinnej ziemi, w rozkwicie lat młodzieńczych, zeszedł w r. 1834-ym z widowni dziejów swego narodu, człowiek, w istotnem tego określenia znaczeniu, genialny, który, pomijając nawet duchową zawartość arcydzieł, jakie po sobie był pozostawił, podniósł i urobił język rodzimy, jego melodyjność, subtelność i bogactwo wyrażeń do niedościgłych wyżyn.
Mieliśmy niezaprzeczenie i mamy dotychczas w literaturze swojskiej pisarzy, celujących przepychem języka literackiego i mogących służyć jako wzór dla tych, którzy w doborze wyrażeń jędrnych, dobitnych, nie zakażonych naleciałościami wpływów obcych, w umiejętnym harmonijnym układzie zwrotów stylowych upatrują jedno z ważniejszych zadań drukowanego słowa.
Nikt jednak do dziś dnia — mówiąc to, pamiętamy dobrze o zaletach języka Mickiewicza, Słowackiego, Krasińskiego, Ujejskiego, Asnyka, Deotymy, Konopnickiej, Sienkiewicza, Świętochowskiego, Tarnowskiego i wielu innych, nie przewyższył w literaturze polskiej potęgą i pięknością języka literackiego arcydzieł pozostawionych nam w niewielkiej, lecz cennej spuściźnie, przez Maurycego Mochnackiego.
Jest w rzeczy samej objawem wyjątkowej doniosłości — owo spotęgowanie się bogactwa językowego w społeczeństwie naszem po jego politycznym upadku.
Już epoka Stanisława Augusta, spadkobierczyni czasów saskich, w których nic prawie godnego uwagi twórczość rodzima nie wydała była, ujawnia znaczący postęp na polu poprawności i piękności języka literackiego. Lecz doskonalenie się owego organu myśli występuje w całej pełni dopiero w czasach późniejszych i bądź dzięki wpływowi b. Towarzystwa przyjaciół nauk, a następnie dzięki powołanym do bytu katedrom wszechnicy warszawskiej w epoce Królestwa Kongresowego język ten dochodzi do doskonałości zupełnej, tak, że dziś nawet, w epoce, gdy piśmiennictwo rodzime zyskało ilościowo na rozszerzeniu granic swego wpływu, należałoby upatrywać postęp — w cofnięciu się pod zewnętrznym względem do ideału czystości i piękności stylu, przekazanego nam w pismach mistrza Mochnackiego.
Spuścizna to, ilościowo biorąc, niewielka. W pięciu tomach pism Mochnackiego, po doliczeniu kapitalnego dzieła historycznego p. t. «Historya Narodu polskiego w r. 1830 i 1831,» opisującego epizod dziejowy, którego sam autor był uczestnikiem czynnym, i rozprawy magistralnej «O literaturze polskiej w wieku XIX» — reszta składa się z artykułów okolicznościowych, które dziś straciły już tę doniosłość, jaką miały w chwili swego pojawienia się, lecz nie straciły cech dokumentu pomocniczego dla odtworzenia postaci, która wespół z młodo zmarłym bratem Kamilem żywo przypominała wspaniałe rzymskie wzory Tyberyuszów i Cajusów Grakchów, zabłąkane na tle szarem nowoczesnem.
Jak dzieła Maurycego Mochnackiego wyróżniają się niezwykłością swoją, tak też niezwykłem było i życie ich autora.
Wyjątkowe jedynie, i to genialne postaci stwarzają pomnikowe dzieła czynu i myśli w młodzieńczym wieku. Geniusz — który, jak to trafnie określił Goethe, jest cierpliwością — wymaga lat całych dla swego wyrobienia. Największe dzieła twórczości powstały w epoce dojrzałości męzkiej pisarzy, gdy już nauka i doświadczenie życiowe przebyły okres swego powolnego rozwoju.
Mochnacki swe pomnikowe dzieła utworzył przed trzydziestym rokiem życia i nic w nich nie ujawnia młodzieńczej krewkości, chyba zapał, wiekowi właściwy.
Były one świadectwem wyjątkowej dojrzałości umysłu błyskawicznego, lotnego, przenikniętego na wskroś wzorami czynów i słów wielkich mężów klasycznej starożytności, które młodzieniec zapragnął wcielić we własne duchowe jestestwo i niemi się w życiu kierować.
Młodość Maurycego (ur. 1804) spłynęła w gnieździe, w którem głowa rodziny, Bazyli Mochnacki, szlachcic starego autoramentu, mówca i prawnik z zamiłowania po cofnięciu się z areny publicznej wszystkie chwile życia swego poświęcił kształceniu umysłu, serca i woli synów swoich. Obdarzony niepospolitą pamięcią i posiadając nauki encyklopedycznie, tak świetnie zdołał ich przysposobić, że Maurycy, nie uczęszczając do szkół publicznych, jedynie z domowej edukacyi złożył egzamin dojrzałości w Warszawie w roku 1820.
Rektor Linde był wysoce zdumiony znajomością łacińskiego języka, jaką Maurycy okazał.
Rodzina Mochnackich, opuściwszy majątek dziedziczny Bojaniec, w Galicyi, w obwodzie Żółkiewskim położony, przeniosła się dla edukacyi Maurycego, Kamila, Tymoleona i córek do Królestwa, gdzie Bazyli Mochnacki otrzymał posadę asesora w prokuratoryi, a następnie radcy prawnego w komisyi oświecenia.
Nieszczęściem dla Maurycego i Kamila choroba piersiowa, której podlegał ich ojciec, przeniosła się i na nich dziedzicznie. Wszystkie siły żywotne ich organizmu skupiły się w umyśle, który wybujał jak cudny kwiat na słabej łodydze, nie rokując długiego istnienia wyjątkowo uzdolnionym młodzieńcom.
Maurycy, zapisany na kurs pierwszoroczny prawa, uczęszczał do Uniwersytetu Alexandryjskiego, marzył o karyerze dyplomatycznej, grywał z bratem na fortepianie i zabawom właściwym wiekowi zupełnie się nie oddawał. Umysł jego zajęty był nieustannie ideałem bohaterów starożytności, których żywoty ciągle odczytywał i zasadami ich się przejmował. Towarzystwu nigdy udzielać się nie chciał.
— «Gdzie znajdę w towarzystwie — mawiał do matki (Maryi z Dembińskich) — owych wielkich ludzi, którzy w książkach sami się mnie nasuwają przed oczy? Wolę z nimi obcować w duszy mojej, aniżeli drogi czas tracić na próżnych ukłonach i ceremoniach.»
Nie było sądzonem Maurycemu, by w warunkach normalnych ukończył studya uniwersyteckie. Zajście z komisarzem policyjnym, wywołane nietaktem tego ostatniego i krewkością młodzieńca, zakończyło się niedopuszczeniem Maurycego do dalszych studyów i długotrwałą klauzurą u Karmelitów, skąd za protekcyą radcy Szaniawskiego przeniesionym został na rekolekcye do biura owego dygnitarza.
Pracował następnie Maurycy w komisyi spraw wewnętrznych w wydziale fabryk i przystąpił do redakcyi pisma technicznego Izyda, gdzie niepowołany zupełnie układał artykuły z zakresu rolnictwa.
Trwało to wszakże niedługo. Praca wewnętrzna i usposobienie do zawodu literackiego oderwały Maurycego od tego nieprodukcyjnego zajęcia. W owym to czasie ułożył głośny list pod formą wynurzeń Obywatela z Księstwa Poznańskiego do Sądu Sejmowego i przystąpił do rozprawy o literaturze polskiej w wieku XIX, która skutecznie przyłożyła się do ugruntowania nowej szkoły poetycznej — romantyzmu — w Polsce.
Estetyczny rozbiór Maryi Malczewskiego odkrył nowe horyzonty badaczom ducha narodowego w utworach rodzimych, powołał do życia nowe pomysły i twórcom szerokie do oddziaływania na umysły społeczeństwa otworzył pole.
«Cobądź na podstawie historycznej nie jest założone — pisał młody estetyk i analityk — własną niemocą, prędzej, czy później, upaść musi; bo nie ma gruntu pod sobą. Poetycka literatura Stanisława Augusta nie była ugruntowaną na tej podstawie. Obcy zasiew wybujał; ale kłosy czcze były po większej części, ziarno nie ważne, lekkie, bo reszta to w łodygę, to w nać się rozrosła. Następni tej niwy uprawiacze, tej samej szkoły uczniowie, chwalcy tych samych przykładów, coraz dalej doskonaląc, z początkiem dzisiejszego wieku wierszopiski mechanizm coraz większego nieurodzaju, coraz biedniejszego zbioru czynili nadzieję... Nie polska, nie z zapadłych czasów rycerskich, ni z czasów szlacheckiego gminowładztwa, lecz obca jakaś postać, zemdlała, omdlewająca, nie męzka w tem ich rymotwórstwie ukazała się. Czegoż chcieli romantycy na ziemi Bolesława Chrobrego? ojczystej poezyi, związku z dawniejszą Polską i rozumem starego czasu. Nie mieli u siebie tego za rzecz dobrą i piękną, że wiarę poczciwych ojców cieśniły w literaturze poetyckiej swawolne pieśni, jakby całopalenia ze czcią tylko bożków marmurowego politeizmu nie przypadającego do miary z cywilizacyą i duchem chrześciańskiej Europy. Chcieli oni większej zapewne z wspomnieniami zgody, mniemając, że groby i rumowiska do życia należą i jakby samo zniszczenie było tylko atomem, jednym z pierwiastków rzeczywistości. Pokochali wyobrażenia i fantazy gminu dla tego, że w prostocie serca najwięcej poetyckiej prawdy i szczeroty. Oni to chcieli obraz malarski roztrąconego jestestwa w zwierciadlanem pokazać przezroczu, żeby myśl prędką jak widzenie, a chęć dobrą, ognistą jak płomień, wzniecił, rozpalił. Nabijali romantycy w ucho ziomkom swoim, że przeminął czas, kiedy u nas pisano wiersze na cześć kształtnych stóp kobiecych i misternie trefionych kędziorów. Do górniejszego wznieśli się lotu! Ten gdzieindziej zmierzał. Do wyższych dźwięków, do wspanialszych tonów i piękniejszych akordów naciągnęli strunę. Zadrżała w ich ręku, zabrzmiała!..»
W chwili gdy Mochnacki pisał przedmowę do swojej pomnikowej rozprawy, zaszły wypadki roku 1830, które jej autora wytrąciły na zawsze z orbity stosunków krajowych. Przeniósł się Maurycy z bratem Kamilem do Francyi. Zakreślił sobie zadanie dziejopisa bezstronnego, wyższego nad zmienne prądy opinii współczesnych, nad bezowocne walki i spory stronnictw politycznych. «Co innego działać, co innego pisać — były to słowa jego zwrócone do ojca, dożywającego ostatka dni swoich w Galicyi. W działaniu trzeba być koniecznie w jakiejś partyi, bo trzeba siły i wpływu. W opisywaniu trzeba być nad wszystkiemi partyami, żeby zachować zimną krew i flegmę historyczną.»
Nie sprzyjały zamiarom dziejopisa warunki zewnętrzne i moralne, wśród których przystępował do dzieła.
Praca umysłowa wymaga spokoju i względnego dobrobytu, wymaga pewnego skupienia się i oderwania od trosk życiowych, które, jakkolwiek dla duchów silnych stanowią bodziec do walki z przeciwnościami, lecz dokuczliwością swoją łamią nieraz słabszym organizmom skrzydła twórczych i badawczych natchnień.
Emigracya ówczesna polska wybrała Francyę jako miejsce przytułku, w nadziei, że kraj, który zaciągnął względem Polaków tyle długów wdzięczności, za krew przelaną w sprawie jej tryumfów bojowych, odpłaci to emigrantom gościnnością i pomocą materyalną.
Dobrej woli w tym kierunku ze strony ogółu społeczeństwa francuskiego, stanęła na zawadzie polityka rządu Orleanów. Pragnąc sobie zaskarbić względy rządów europejskich, niechętnych przewrotowi lipcowemu, starali się doradcy Ludwika Filipa utrudnić wychodźcom polskim pobyt we Francyi i zmusić ich do wędrówki do innych krajów.
Zaczęto od zmniejszania żołdu, pobieranego przez Polaków ze skarbu, do rozmiarów bagatelnych, od wypraszania ze stolicy żywiołów najbujniejszych i najhałaśliwszych.
Działo się to właśnie w epoce, gdy Mochnacki, widząc gasnące życie chorego brata, usiłował je ratować zmianą klimatu wygodami koniecznemi dla suchotników. Na domiar złego, usłyszał o smutnej doli ojca wśród rodaków w Galicyi. Pragnął go sprowadzić do Francyi, zapewnić sędziwemu jego wiekowi spokój niezbędny, lepszą strawę i mieszkanie wygodniejsze. Na to wszystko brakło mu zasobów pieniężnych. Umyślił przeto koncertować w miastach prowincyonalnych, dawać lekcye gry fortepianowej, by zebranym groszem módz dzielić się z rodziną. Rzewne szczegóły o takich planach podaje w liście do ojca z kwietnia 1833 roku.
«Dzisiaj — pisał — ponieważ żołd nam zmniejszyli, ponieważ może go zupełnie odejmą dla przypodobania się innym, rzucam się tą drogą, która we Francyi nietylko wielki zaszczyt czyni, ale przynosi wielkie zyski.
... Wszędzie człowiek młody czynny, wszędzie artysta da sobie radę. Jestto kraj industryi, kraj sztuki, kraj zarobku; daję papie słowo honoru, że na miesiąc, w samych zaraz początkach, będę mógł mieć 100 do 150 franków z fortepianu, dając tylko lekcye po trzy franki na godzinę...»
Do takich niepomyślnych warunków materyalnych przyłączyły się i zgryzoty moralne na widok rozładu, jaki w początkach wygnania zapanował między emigracyą polską na obczyźnie.
Przybywszy do Francyi pod wrażeniem wypadków krajowych, emigranci polscy zaczęli we wzajemnych oskarżeniach szukać ujścia dla politycznych namiętności. Potworzyły się stronnictwa, koła i kółka, miotające na siebie oskarżeniami. Ujawnił się zamęt w pojęciach politycznych i społecznych, a nawet religijnych wychodźców, ślepe naśladownictwo reformatorskich pomysłów St. Simona, Enfantina i Chatela, chęć przeniesienia do sfery umysłowości polskiej wyobrażeń o demokratyzmie, arystokratyzmie, legitymizmie, socyalizmie, doktrynerów francuzkich. Zdawało się nieszczęśliwym marzycielom, że są powołani do przekształcenia budowy świata, że są podwaliną do gmachu urojonych reform, które uszczęśliwią ludzkość całą poprowadzą ją na nowe tory.
Wśród zamętu owych pojęć, które się przerodziły w namiętne spory o zasady i środki działania, duch Mochnackiego, z natury swej ognisty i zapalny, szukał napróżno oparcia w refleksyi, w zastanawianiu się nad bezpośrednim powodem niedawnej klęski. Pomimo założenia, jakie miał na widoku, przystępując do opisu przebiegu ruchu z r. 1830, atmosfera namiętności politycznych, jaką oddychał, nie dozwoliła mu zachować krwi zimnej.
Dzieło jego, stało się zwierciadłem usposobienia większości wychodźców, przerodziło się w akt oskarżenia, zwrócony przeciw jednostkom, przeciw Lubeckiemu, Chłopickiemu, Adamowi Czartoryskiemu i wogóle przeciw trybowi rozpraw prowadzonych na sesyach rządu powstańczego.
Zarody choroby dziedzicznej piersiowej nie dozwoliły genialnemu historykowi doczekać się ukończenia całkowitego gmachu dziejów epoki, której sam tak wybitnym był działaczem. Skończyło się na podwalinach, dających jedynie wyobrażenie doskonałości, do której mógł autor dojść, o ileby Opatrzność dozwoliła mu zamierzone dzieło wykończyć.
Zgon brata Kamila przyspieszony szybkim rozwojem suchot, nastąpił 17 sierpnia 1833 r. w Hyères, w południowej Francyi. Był to cios ostateczny dla Maurycego. Niepocieszony po stracie najmilszej w życiu istoty, zasuwał się zwolna w grób i w dniu 20 grudnia 1834 r. w Auxerres otoczony troskliwą opieką przyjaciół, rodaków i lekarzy Francuzów wydał ostatnie tchnienie.
Dopiero w lat trzydzieści po jego zgonie, ukazało się staraniem matki zbiorowe wydanie pism Mochnackiego w pięciu tomach, opatrzone przypiskami biograficznymi tej, której życie całe było jednem długiem pasmcm niedoli i troski macierzyńskiej o los najdroższych jej sercu istot.
Karol Kurpiński urodził się dnia 6 marca 1785 r., we wsi Włoszakowice (dziś Luschwitz), leżącej w powiecie Wschowskim, w W. X. Poznańskiem. Ojciec Kurpińskiego, Marcin, posiadając w pobliżu Włoszakowic folwark własny, pełnił zarazem obowiązki organisty przy tamtejszym kościele parafialnym, a że był uważany za nader biegłego w swej sztuce, chętnie przysyłano mu młodzież na naukę, z których wielu wykształcił na dobrych organistów.
Talent do muzyki objawił się w Karolu Kurpińskim bardzo wcześnie, a zarazem nadzwyczajne zamiłowanie do tej sztuki. Na szczęście dla muzyki polskiej, ojciec Kurpińskiego dostrzegłszy w synu i ów talent i to zamiłowanie, udzielił mu pierwszych wskazówek gry na skrzypcach i na klawikordzie, następnie wyuczył go śpiewów liturgicznych na wszystkie uroczystości i obrzędy kościelne. W dwunastej wiośnie swego żywota, Kurpiński tak już biegle grał na organach i tak wprawnie akompaniował orkiestrze i chórom, że postanowił pracować odtąd sam na siebie.
Ambitne jego zamiary spełniły się niebawem. Właśnie w owym czasie zawakowała posada organisty przy kościele parafialnym w miasteczku Sarnowie, pod Rawiczem, gdzie jego wuj, X. Karol Wański, był proboszczem. Kurpiński z łatwością otrzymał tę posadę, w ciągu dwóch lat spełniał obowiązki organisty sumiennie, «śpiewając i grając jutrznie, wotywy, a co niedziela i święta, w czasie sumy, na organie bas cyfrowany z orkiestrą. Bo — trzeba wiedzieć, że w tamtych stronach, przy granicy śląskiej, każde miasteczko miało swoją orkiestrę, złożoną z mieszczan i ich synów, lub czeladzi»[4].
W 1799 r. przyjechał do Sarnowa wuj Karola, Roch Wański, mieszkający w okolicy Lwowa, dla odwiedzenia swego brata, proboszcza, dokąd też przybył wkrótce i Jan Wański. Obaj bracia, Roch i Jan, byli muzykami. Pierwszy z nich dobrym był wiolonczelistą, zaś Jan, skrzypkiem i kompozytorem wielu symfonii, mszy oraz polonezów, powszechnie, w swoim czasie, cenionych. «Przybywszy do Sarnowa[5] Jan skomponował w kilka dni trzy duety na skrzypce i wiolonczelę, które nasz Karol (Kurp. w całej autobiografii nazywa siebie albo naszym Karolem, albo K. Kurpińskim») słysząc przez swych biegłych wujów z wysoką precyzyą często wykonywane, doznał nadzwyczajnego wrażenia, aż do zawrotu głowy. Grywał on ci pierwej duety Pleyela na skrzypce, ale w porównaniu z tem co teraz słyszał było tylko przykrem rzępoleniem. Otworzyły mu się też oczy: jakie to były owe ruchawkowe orkiestry z amatorów-mieszczan złożone, bo w nich smyczkowe instrumenta skrzypiały, a dęte wrzeszczały, sadząc się na przegłos drugich. Sprzykrzył też sobie szturkać na organach bas cyfrowany; odtąd nie chciało mu się dłużej być organistą.»
Z tymi zamiarami zwierzył się Kurpiński Rochowi Wańskiemu, ten zaś, pragnąc dopomódz utalentowanemu siostrzeńcowi w wydobyciu się na szerszą arenę działalności muzycznej, zabrał go z sobą (w początkach 1800 r.) do Galicyi, i umieścił, jako sekundaryusza, w kwartecie utrzymywanym przez starostę Feliksa Polanowskiego w Moszkowie, u którego sam pełnił obowiązki wiolonczelisty. Ów magnat wielkim był zwolennikiem muzyki pokojowej (kameralnej); szczególniej zaś uwielbiał kwartety Haydna i Mozarta. Biblioteka też jego obfitowała we wszystkie niemal tego rodzaju arcydzieła obu mistrzów niemieckich.
Zapoznanie się Kurpińskiego z temi arcydziełami błogosławiony wpływ wywarło na rozwój jego talentu. One zastąpiły mu — przynajmniej w części — naukę teoryi muzycznej, oświeciły umysł, wyrobiły poczucie piękna, zaznajomiły praktycznie z zasadami harmonii, kontrapunktu i formy muzycznej: one stały się pierwowzorami dla pierwszych, młodzieńczych prób jego w dziedzinie kompozycyi.
Starosta Polanowski, dostrzegłszy w młodym artyście zdolności niepospolite, często brał go z sobą do Lwowa, gdzie wówczas bawiła wcale dobra opera niemiecka. Tu Kurpiński poznał Mozartowskiego: «Don Juana,» «Flet czarnoksięski,» «Łaskawość Tytusa» i «Wykradzenie z seraju;» Cimorosy: «Małżeństwo tajemne;» Zingarelliego «Króla Epiru» oraz «Romea i Julię;» Paëra «Camillę,» Cherubiniego «Lodoiskę» i wiele innych oper, cieszących się wziętością w ówczesnym świecie muzykalnym. Zapoznanie się z partycyami tych dzieł podwójnie korzystne dla Kurpińskiego dało wyniki: wyrównało niektóre niedostatki w jego wiedzy teoretycznej i zbudziło w nim skłonność do muzyki dramatycznej. Pracować dla teatru ojczystego, zasilać go dziełami tworzonemi w duchu muzyki polskiej, wyswobodzić operę narodową z pod przemożnego wpływu muzyki włoskiej i francuskiej — stało się odtąd jedynym celem zabiegów Kurpińskiego.
Przyjazny los rychło ziścił wzniosłe jego zamiary. Po śmierci Polanowskiego i Wańskiego (obaj zmarli w jednym tygodniu), Kurpiński opuściwszy gościnny dwór Polanowskich, przeniósł się, w charakterze «metra fortepianu» do
domu baronostwa Rastawieckich. Tu jednak gościł niedługo. Nie mogąc już dłużej znieść tej bezczynności, na jaką skazywała go rola skromnego nauczyciela fortepianu, w początkach 1810 r. przybył do Warszawy, a w parę miesięcy później, 1 lipca t. r., za protekcyą basisty Szczurowskiego, został przez Wojciecha Bogusławskiego, ówczesnego przedsiębiorcy teatru narodowego, przyjęty na dyrektora opery.
Odtąd poczyna się działalność Kurpińskiego, która tyle sławy i pożytku przyniosła sztuce ojczystej. Pierwszą jego pracą z zakresu muzyki dramatycznej była operetka do słów tłomaczonych z francuskiego, p. t. «Dwie chatki.» Po tej pierwszej próbie, dość szczęśliwej, napisał wielką, czteroaktową operę do słów Żółkowskiego, p. t. «Pałac Lucypera,» wystawioną w dniu 9 listopada 1811 r. z wielkiem powodzeniem. To powodzenie zawdzięczała opera Kurpińskiego nietyle jakiemuś nadzwyczajnemu bogactwu melodyi, bądź rzeczywistej oryginalności stylu i formy operowej — była bowiem wzorowaną na dziełach Mozarta — ile tematom urobionym w duchu muzyki polskiej, niektórym aryom, osnutym na rytmach polonezów i mazurków, nadającym jej barwę oryginalności i swojskości. Ta właśnie barwa, tak odmienna od tej — jaka cechowała opery włoskie, francuskie i niemieckie — któremi scena warszawska wyłącznie swój repertuar zasilała, owo piętno narodowe, które wyodrębniało «Pałac Lucypera» z plejady oper mistrzów cudzoziemskich, nakoniec duma plemienna, jaką wzbudziło w narodzie pojawienie się zdolnego kompozytora swojskiego, zapewniły operze Kurpińskiego, mimo liczne jej wady, powodzenie rzetelne
Natchniony odtąd wiarą w siły własne, zachęcony do pracy przez wdzięcznych rodaków, Kurpiński z całym zapałem młodzieńczym zabrał się do uprawiania niwy kompozytorskiej; a uprawiał ją tak gorliwie, że w ciągu lat kilkunastu,
niemal corocznie obdarzał scenę ojczystą kilkoma operami lub melodramatami, niezależnie od mnóstwa różnych kompozycyj instrumentalnych, pieśni, utworów chóralnych, tanecznych i t. p.
W rok po «Lucyperze,» Kurpiński wystawił melodramaty: «Oblężenie Gdańska,» «Ruiny Babilonu» i «Marcinowa z Dunaju.» W 1813 r. opery: «Szarlatan» (do słów Żółkowskiego) wystawioną w styczniu roku następnego; w 1814: «Łaska Imperatora» i «Jadwiga» do słów Niemcewicza oraz melodramat «Agar na puszczy.» Z tych dzieł uznania najwyższego ze strony publiczności i krytyki dostąpiła «Jadwiga,» opera szczerze natchniona, nawskroś poetyczna, obfitująca w piękną treść i piękną muzykę. Po niej nastąpiły: W 1815 r. «Aleksander i Apelles» i «Nagroda;» w 1816: «Mała szkoła ojców,» świetne «Nowe Krakowiaki» — stanowiące niejako dalszy ciąg «Krakowiaków i Górali» Stefaniego, «Dziadek,» «Jan Kochanowski» i melodramat «Hero i Leander.» W następnym roku Kurpiński napisał jeden tylko melodramat «Baterya o jednym żołnierzu,» a w 1818 r. operę «Czaromysł.» W 1819 r. stworzył jedną z najcenniejszych pereł swego dyademu kompozytorskiego, sławną operę: «Zamek
na Czorsztynie czyli Bojomir i Wanda,» do słów Józefa hr. Krasińskiego, oraz operę «Zbigniew.»
Do czasu pojawienia się «Zamku,» Kurpińskiemu nie szczędzono wprawdzie różnych dowodów uznania, dopiero jednak po wystawieniu tej opery, objawiły się one w formach więcej obszernych i bardziej pozytywnych, a więc dla Kurpińskiego korzystniejszych. Dekretem dnia 23 listopada 1819 r. Cesarz Aleksander I mianował go «mistrzem kapeli Dworu Królestwa Polskiego,» król saski obdarzył go pierścieniem brylantowym, a naród uczcił swego Orfeusza w tymże roku przez wybicie medalu złotego z jego popiersiem. Dyplom, przy którym wręczono medal Kurpińskiemu, nosi podpisy najznakomitszych wówczas osób w kraju: S. Potockiego, X. Zajączka, Małachowskiego, Mierosławskiego, Chodkiewicza, Wybickiego, Rożnieckiego, Chłopickiego, Niemcewicza, Rastawieckiego, hr. Krasińskiego, Radziwiłła i wielu innych.
W 1820 r. Kurpiński napisał piękną operę «Kalmora» do słów Brodzińskiego; w następnym: «Cień ks. Józefa Poniatowskiego, czyli wprowadzenie go na pola Elizejskie» (obraz historyczny) i «Leśniczy w puszczy Kozienieckiej,» a w 1829 r. «Cecylia Piaseczyńska.»
Oprócz tych oper Kurpiński skomponował dwie komedyo-opery: «Mieszczanin i Czeladnik» i «Nasze przebiegi;» dwa balety: «Nowa osada» i «Mars i Flora;» dalej: «Te Deum» na chór i orkiestrę na uroczystość koronacyi Cesarza Mikolaja I u św. Jana w Warszawie — w którem, obecny wówczas słynny Paganini, grał partyę pierwszych skrzypiec — kilka mszy, z których jedna do słów Felińskiego: «Z odgłosem wdzięcznych pieni» stała się własnością ludu i przez długi czas była śpiewaną we wszystkich świątyniach polskich; nakoniec parę kantat (jedna z nich na inauguracyę pomnika Kopernika), wiele polonezów, pieśni i t. d.
Z całej tej bogatej spuścizny po Kurpińskim zaledwie parę uwertur i polonezów pojawia się na programach koncertowych, reszta należy już do historyi.
Kurpiński posiadał niewątpliwie talent olbrzymi, nawet można o nim powiedzieć, że był geniuszem, ale niewyrobionym, dostatecznie niewykształconym, więc w części zmarnowanym. Nieukończywszy studyów gruntownych, przy tworzeniu licznych swych dzieł kierował się jedynie
własną intuicyą, bądź też wzorował na arcydziełach mistrzów obcych, czerpiąc z nich przykłady stylu dramatycznego, formy i kolorytu orkiestrowego. Oto jedyna szkoła, jaką Kurpiński ukończył. Został samoukiem i to, co umiał, sobie tylko samemu zawdzięczał. A jak bogatą posiadał intuicyę, o tem świadczy fakt, że ile razy nią się tylko kierował wyłącznie, ilekroć szukał natchnienia w piersi własnej, tyle razy tworzył dzieła oryginalne, które, mimo liczne uchybienia względem technicznej roboty kompozytorskiej i stylu, niepospolitą przedstawiały wartość muzyczną. Wszystkie zaś inne, zwłaszcza opery z lat późniejszych, w których wyrzekłszy się prostoty, szczerości uczuć i wierności własnym ideałom, naśladował niewolniczo styl, formę i rysunek melodyjny Rossiniego, nigdy trwałem nie cieszyły się powodzeniem. Ów zgubny wpływ Rossiniego przejawił się, acz nieznacznie, już w wielu pierwszych operach Kurpińskiego, w ostatnich wszakże przybrał tak wielkie rozmiary, że było już w nich więcej pomysłów twórcy «Cyrulika,» aniżeli Kurpińskiego. Sarkała na to krytyka, sarkali i przyjaciele Kurpińskiego, radząc mu, by otrząsł się ze szkodliwego wpływu i zerwał pęta, któremi dobrowolnie własną okuł muzę, ale napróżno.
Napróżno jeden z największych jego zwolenników i protektorów, L. A. Dmuszewski, w wierszu poświęconym mu z okazyi imienin dnia 28 stycznia 1826 r. mówi:
Skutkiem twojego gustu, skutkiem twojej pracy,
Już zgodnie Euterpie hołdują Polacy.
Wśród nas, tobą żyje Rossyni.
Lecz przebacz!... słusznie wielu cię wini,
Że modnego Orfeja poświęcony sławie,
Już o słowiańskiej lutni zapominasz prawie.
Nastrój ją!... wspomnij na ową porę,
W której wielbiono twoje: Jadwigę, Kalmorę!
Powróć do własnej gęśli, niech po smutnej dobie
Pierwsze radosne pienia będziem winni tobie!
Kurpiński pozostał głuchym na rady życzliwe; wyparł się własnych ideałów, dobrowolnie zerwał struny na gęśli rodzimej i dostroił ją niebacznie do kamertonu liry Rossiniego, gwoli dogodzenia chwilowemu gustowi publiczności ówczesnej. Dla tego właśnie dzieła jego tak szybko zeszły z repertuaru operowego.
Ten smutny fakt, lubo wielką szkodę wyrządził muzyce ojczystej, nie obniża wszakże doniosłości wpływu dzieł jego na rozwój muzyki polskiej i nie zmniejsza olbrzymich zasług Kurpińskiego.
A były one wszechstronne i w skutkach niebezowocne. Do jego czasów opera warszawska nie posiadała ani śpiewaków wykształconych, ani orkiestry należycie skompletowanej, ani nawet chórów stałych; te bowiem, w razie potrzeby, rekrutowano z grona artystów dramatycznych! «Jak trudno było dobrze przedstawić na widok jakie dzieło (mówi Pamiętnik sceny warszawskiej
za rok 1839), kiedy artyści dramatyczni musieli być uniwersalnymi i wszędzie jednocześnie być gotowymi nawet do chórów. Dziś, każda gałąź sztuki scenicznej ma oddzielne indywidua i każdy artysta może przy pracy i talencie godnie jej odpowiedzieć. Miasto nie podniosło się tak olbrzymio, bogactwa nie przybyło, a nigdy widowiska nie miały cienia nawet tej wspaniałości i przepychu, jakie mają dzisiaj» etc.
Zasługę owej «wspaniałości i przepychu,» opera warszawska winna wyłącznie Kurpińskiemu. On to bowiem zorganizował chór stały, on skompletował orkiestrę, on wykołatał od dyrekcyi teatralnej zaopatrzenie magazynu opery w świetne kostyumy i przyrządy sceniczne — z których dotychczas jeszcze śpiewacy dzisiejsi korzystają — on postarał się o założenie szkoły śpiewu, sam kształcił w niej śpiewaków i z tak dobrze zorganizowaną falangą artystyczną wystawiał największe opery mistrzów obcych, jak np. «Robert dyabeł,» «Żydówka,» «Niema,» «Koń śpiżowy,» «Cyrulik» i inne.
Niemałe też zasługi Kurpiński położył na polu pedagogiki muzycznej. Do jego czasów nie było ani jednego podręcznika teoretycznego, na którymby kształcić się mogła młodzież ówczesna. Kurpiński zaradził złemu, wydawszy na początek szkołę na fortepian, «Zasady harmonii» i «Przykłady do zasad harmonii.» Następnie, w celu podniesienia poziomu muzykalności ogólnej i obznajmienia publiczności przynajmniej z zasadniczemi prawidłami estetyki, wydawał w 1820 r. własnym kosztem pismo peryodyczne p. t. «Tygodnik muzyczny.» Nie znalazłszy jednak poparcia, z trudem doprowadzić zdołał swe pismo do 26-iu numerów, poczem tak pożyteczne wydawnictwo musiał zawiesić. W następnym roku, niezrażony próbą nieudaną, wznawiał dwukrotnie «Tygodnik,» ale i tym razem bez powodzenia. Z dzieł literackich, wydał «Myśli urywkowe» (Warszawa 1819), w rękopisie zaś zostawił bardzo ciekawe «Wspomnienia z podróży w 1823 r.» po Niemczech, Francyi, Włoszech i Austryi, oraz interesujący «Dziennik teatralny, » w którym skrzętnie notował wszystkie szczegóły działalności opery warszawskiej od 1827 — 1830, i «Myślochwyt, » w którym zamieszczał bezładnie swe myśli z dziedziny lingwistyki, filozofii, sztuk i nauk.
W 1842 r. czując się znużonym pracą i wiekiem, usunął się do życia prywatnego i nader już rzadko czynny brał udział w sprawach muzycznych.
Zmarł 18 września 1857 r. o godzinie 9-ej rano w Warszawie, w domu przy ulicy Żelaznej, pod Nr. 1133, pozostawiwszy owdowiałą małżonkę, Zofię z Brzowskich, niegdyś śpiewaczkę opery, z którą zawarł śluby małżeńskie 10 kwietnia 1815 roku.
Kompozytor i kapelmistrz tak wielkich zasług dla opery warszawskiej bardzo skromne pobierał wynagrodzenie. Najwyższa jego pensya, do jakiej doszedł w ciągu 32-letniej działalności w teatrze, wynosiła 7, 560 złotych, z tem jeszcze zastrzeżeniem (według słów kontraktu z dnia 1 lipca 1834 r.), «iż takowa wypłata uskutecznianą będzie sposobem dywidendy, w miarę każdomiesięcznej percepty, po zaspokojeniu nakładów przedgażowych, tymże etatem ustanowionych; niemniej, że wspomniana dywidenda nie będzie mogła przenosić wysokości gaży etatowej.»
Zdarzało się więc, że Kurpiński, jeśli powodzenie nie sprzyjało przedstawieniom operowym, musiał zadawalniać się płacą mniejszą od tej, którą mu ofiarowano... na papierze.
Umarł też w biedzie. Smutne o tem daje świadectwo oryginalny «Wypis wierzytelny» z urzędowego opisu majątku, pozostałego po jego śmierci, stwierdzonego przysięgą wdowy i świadków. Według tego «Wypisu, » znaleziono w gotowiźnie rubli 57; wogóle szacunek mebli, garderoby, biblioteki, pamiątek różnych i t. d., wyniósł rub. 632 kop. 60. Z tej sumy potrącono: koszta kuracyi i pogrzebu oraz długi kupcom (w «Wypisie» wymienionym), razem rub. 795 kop. 87½, czyli, że długi przewyższyły masę czynną o rub. 163 kop. 27½.
Taki był wynik materyalny kilkudziesięcioletnich zabiegów Kurpińskiego około podniesienia z upadku sceny ojczystej, taka nagroda za stworzenie wielu dzieł wartości niepospolitej, za podniesienie poziomu muzykalnego w naszem społeczeństwie, za rozbudzenie w niem zamiłowania do sztuki krajowej!
Pod tym względem Kurpiński podzielił los wielkiego pobratymca swego w sztuce — Mozarta. Obaj nie zostawili po sobie majątku, obaj jednak dorobili się czegoś więcej cennego aniżeli złoto: nieśmiertelności na kartach dziejów muzyki ojczystej!
Są ludzie, są postaci dziejowe, które nie mogą się wprawdzie poszczycić wybitniejszym dorobkiem na polu jakiejkolwiek pracy społecznej, które jednak już przez samo to, że w czasach bardzo smutnych potrafiły wznieść się ponad warunki danej chwili, że zdołały oprzeć się fali, z niepohamowaną gwałtownością wszystko porywającej i druzgocącej, — zasługują na uznanie i szacunek społeczeństwa, co je wydało.
Rzeczpospolita Polska przedstawiała w drugiej połowie przeszłego stulecia obraz upadku zarówno w sferze życia publicznego, jak prywatnego. Złota doba epoki Jagiellońskiej, owa doba, w której od króla do ziemianina pełno było do Plutarcha kandydatów, minęła bezpowrotnie, a snać wspomnienie jej zacierało się w społeczeństwie, które w bezmyślnej zabawie i w uciechach światowych jedyny prawie cel życia swego widziało. Nieliczne wyjątki wspaniałe występują na tem ponurem tle ówczesnem.
Do rzędu nielicznych tych wyjątków należy księżna Izabella z Flemingów Czartoryska, żona księcia Adama-Kazimierza, jenerała ziem podolskich.
Urodzona dnia 31 marca 1746 roku, pochodziła z holenderskiej rodziny Flemingów. Dziad jej uzyskał indygienat saski, a następnie za panowania Augustów rodzina ta nobilitowala się w Polsce, Ojciec Izabelli posiadał w Polsce bardzo rozległe dobra, bo oprócz starostw, majątki: Wołczyn, Włodawę, Izabellin i Terespol. Z dawniejszych czasów pozostawał nadto w posiadaniu rodziny Flemingów obszerny klucz w Holandyi, nazwany Getruidensburg. Do majątku tego przywiązane były bardzo liczne przywileje, między innymi prawo bicia monety. Księżna Izabella po dojściu do pełnoletności dobra te sprzedała.
Młodość swą spędziła Izabella w domu babki, z domu Wallenstein, pod której opieką zostawała, gdy ją matka w dziecinnym wieku odumarła. Jako przyszła i jedyna dziedziczka olbrzymiej fortuny Flemingów nie wiele dbać potrzebowała o duchową stronę wychowania swego, które zresztą nie różniło się wcale od tego, jakiem poszczycić się mogła większość ówczesnych panien z rodów możnych. Musiał to jednak być umysł wyższy, skoro umiał w późniejszych czasach wynagrodzić sobie to, czego zaniedbał, a zaniedbał bardzo w młodości. Okoliczności zresztą złożyły się tak niepomyślnie, młoda Izabella tak wcześnie wejść miała w świat, że o gruntowniejszem wykształceniu i mowy być nie mogło. Ulegając woli babki, wychodzi Izabella w 15 roku życia za mąż za 27-letniego wówczas księcia Adama Czartoryskiego. Aczkolwiek książę, wojewoda ruski, jeden z najmajętniejszych magnatów w Polsce, słynął z przymiotów umysłu i serca, to jednak związek ten był czysto konwenansowy i skojarzony jedynie ze względów majątkowych. W dodatku psuła to dziecinne jeszcze serduszko młodzież, która tłumnie nawiedzała dwór w Przybysławicach, starając się o względy bogatej dziedziczki. W licznym zastępie kandydatów do ręki młodziutkiej Izabelli najwięcej szans posiadał książę Karol Radziwiłł, zwany «Panie Kochanku». Zamiary te i projekty rozbiły się jednak o fakt bardzo niewinny. Książę Karol zaprosił pewnego razu narzeczoną swą wraz z babką do majątku swego Biały. Podczas biesiady, prócz zwykłej służby, usługiwały niedźwiedzie, z których jeden takiego strachu nabawił młodą panienkę, że zemdłała i długo jej się docucić nie można było. Po zajściu tem uczuła taki wstręt do księcia Karola, że o małżeństwie nie mogło być mowy.
W r. 1762 odbyła młodziutka jenerałowa ziem podolskich w towarzystwie małżonka swego wjazd do Kamieńca. W owym czasie nie była ona wcale ładna, a na krótko przed ślubem dostała ospy, która ją jeszcze bardziej oszpeciła. Już wówczas jednak zjednywała sobie serca wszystkich wdziękiem i dobrocią, które jej później zjednały taką sympatyę i sławę nietylko w Polsce. ale i po za granicami kraju.
I trzeba oddać słuszność młodej małżonce, że starała się godnie odpowiedzieć nowemu swemu powołaniu, w czem niemałą usługę oddawał jej przykład cnót i przymiotów męża.
Książę Adam Czartoryski był synem ks. Augusta i Zofii z Sieniawskich, jedynej córki Adama, kasztelana krakowskiego i hetmana wielkiego koronnego. Wychowanie domowe otrzymał pod kierunkiem francuza de Mouet, poczem kilka lat poświęcił na podróż zagranicą pod dozorem Tomasza Pruszaka. Od najmłodszych lat jaśniał przymiotami serca i umysłu, i z nieporównaną pamięcią i bystrym dowcipem łączył chciwą żądzę nauki. Nic dziwnego, że ciągłe obcowanie z człowiekiem tak głęboko wykształconym, dodatnio wpłynąć musiało na młodziutki umysł księżny. Natura obdarzyła ją licznemi zaletami, do których rozwinięcia przyczyniła się w wysokim stopniu chęć dorównania mężowi. Pamięć posiadała niewyczerpaną, konwersacya, aczkolwiek zaprawiona nieco satyrycznością, posiadała bardzo wiele uroku. Mimo jednak pewnej skłonności do szyderstwa umiała być dobrą, umiała być przyjacióiką serdeczną, litością zaś i dobrocią współzawodniczyć z mężem. Była przytem dobrą i kochającą córką swego kraju, była Polką całą siłą żywych swych i namiętnych uczuć i tę miłość dla kraju, który przybyłej z obczyzny rodzinie jej tak gościnne otworzył podwoje, radaby była przelać na wszystkich. W jednym z listów z podróży po Anglii, dziwi się, że anglicy pomimo bogactw i dobrobytu, jaki posiadają, wszyscy są tak posępni, smutni, milczący i jakby przyciśnieni ogromem nieszczęścia. List ten kończy wykrzyknikiem, który wymownie stwierdza uczucia jej dla kraju rodzinnego. «O ludzie, — pisze, — jakże nie umiecie korzystać z darów Opatrzności! Nasza Polska sto razy lepsza i przy całej swojej biedzie sto razy szczęśliwsza».
Pierwsze lata współnego pożycia młoda para książęca przepędziła we wsi Powązki, pod Warszawą. Piękną tę ustroń księżna, ulegając ogólnie wówczas przyjętym zwyczajom i swoim własnym najmilszym upodobaniom, przystroiła pięknemi chatami; na pozór skromne, poszyte słomą lub trzciną, wewnątrz wyglądały one jak istne cacka i zachwycały gości z zagranicy, którzy w przejeździe przez Warszawę chętnie nawiedzali Powązki, gdzie ich czekała gościnność, godnie odpowiadająca dawnym polskim tradycyom. Tej ustroni książęcej poeta Stanisław Trembecki poświęcił oddzielny poemat p. t. «Powązki», w którym wybornym językiem, z wielkim zasobem i pomocą mitologii opisuje rezydencyę książęcą:
... Domek wielce miły,
Wart, by go lepsze rymy od mych uwieczniły.
Jego niewinna zdrada zadumienie czyni.
Wierzch podobien do chaty, środek do świątyni.
Od r. 1784 przenoszą księstwo Czartoryscy rezydencyę swą do Puław. Miejscowość ta stała się wkrótce ogniskiem życia umysłowego i towarzyskiego i wywierała przez pół wieku tak wybitny wpływ na literaturę i obyczaje; że godzi się wspomnieć o niej pokrótce, zwłaszcza że rozwój swój i powstanie zawdzięcza księżnie Izabelli.
Puławy, wieś w województwie lubelskiem, była pierwotnie własnością rodziny Tenczyńskich, od których drogą spadku przeszła do Lubomirskich, a następnie Sieniawskich. Ostatnia z Sieniawskich, Zofia, wniosła ją w posagu w dom Czartoryskich. Księżna Izabella, zachwycona pięknością położenia, upodobała sobie wieś tę nad wszystkie inne i w ciągu kilku lat pracy doprowadziła do tego, że urokowi tej ustroni nikt oprzeć się nie zdołał. Od wczesnego dzieciństwa księżna odznaczała się wielkiem zamiłowaniem piękna; w licznych podróżach za granicę miała sposobność zamiłowanie to rozwinąć jeszcze i ująć je w formy doskonałości estetycznej. Wcieliwszy w Powązkach upodobanie swe artystyczne, znalazła w Puławach nowe i bardzo wdzięczne pole do rozwinięcia znów działalności, nacechowanej zawsze i wszędzie miłością kraju rodzinnego, poszanowaniem wszystkiego, co swojskie. I to właśnie poszanowanie było najpiękniejszą stroną charakteru księżny, chlubnie ją wyróżniającą z pośród kobiet współczesnych, które w ślepem naśladowaniu Zachodu widziały jedyny cel swoich dążeń i pragnień. Jej działalność była jasnym dowodem prawdziwości zarzutu «cudze chwalicie, a swego nie znacie», z którym się tak często spotkać można było w onym czasie.
Ale bo też urocze położenie i szczęśliwe warunki, w jakich znajdowały się Puławy, prosiły się niemal o taką opiekunkę, jaką była księżna. Położone w nizinie nadwiślańskiej, pełne bujnej roślinności, uderzały malowniczą rozmaitością wzgórz i dolin. Sama już natura przybrała je w kształty ustronia z bajki czarownej, które pod zaklęciem wieszczki czarodziejskiej zmienić się miało w rajskie zacisze.
Prace swe rozpoczęła księżna od restauracyi pałacu, który pierwotnie miał cechę zamku obronnego. Klejenie i uzupełnianie poniszczonych przedmiotów rozwija w niej zamiłowanie do starożytności. Wtedy to budzi się w niej myśl zgromadzenia w Puławach wszystkich pamiątek narodowych, rozrzuconych w licznych jej włościach po całym kraju. Realizacyą tego projektu jest «Świątynia Sybilli», gmach imponujący pięknością klasycznych swych kształtów, położony w wspaniałym parku, okalającym pałac książęcy. W parku tym wzniosła nadto księżna kaplicę w stylu klasycznym, której nadała nazwę Panteonu.
Świetną tę całość uzupełniało urządzenie wspaniałego parku. Jednem z najulubieńszych zajęć księżny było ogrodnictwo, oddawała się mu też z całem zamiłowaniem, nie żałując często nawet pracy fizycznej. W ogrodzie sama szczepiła i sadziła drzewka, pielęgnowała kwiaty, nakreślała plany trawników i klombów, zbierała nasiona. A wszystko to czyniła z takim niewymuszonym wdziękiem i naturalną prostotą, że przybysze zagraniczni, których tu nigdy nie brakło, oczarowani byli dziwacznemi w ich pojęciu upodobaniami polskiej księżny.
Obszerne apartamenta pałacu mieściły w swych murach licznych mieszkańców tak stałych, jak i goszczących chwilowo, którzy przybywali tu z dalekich stron kraju, ażeby złożyć hołd światłemu rozumowi księcia jenerała i rzadkim przymiotom duszy małżonki. Nawet i koronowani goście zaszczycali odwiedzinami swemi rezydencyę książęcą. Między innemi, w r. 1810, goszczą tu królestwo sascy po objęciu tronu warszawskiego.
W zabiegach swych około upiększenia rezydencyi nie zapomina jednak księżna ani na chwilę o zamiarze swym utworzenia w Puławach życia naukowego i obyczajowego. Hołdując tradycyom dworów polskich z XVI w., przyjmują Czartoryscy z otwartemi rękami młodzież z rodów szlacheckich, przybywającą tu dla odbywania lub kończenia edukacyi. Książę jenerał, który poważnie pojmował obowiązki wychowawcy, zakłada w Puławach dla młodzieży męzkiej rodzaj szkoły, zostającej pod kierunkiem nauczycieli, których imiona zasłynęły później w dziejach literatury polskiej; w owej szkole młodzi książęta kształcą się wspólnie z synami ubogiej szlachty, nabierając zawczasu poszanowania dla pracy i zasług osobistych.
Z inicyatywy księżny powstaje w Puławach pensyonat dla ubogich panien przeważnie sierot. Zakład, liczący zwykle 30 uczennic, zostaje pod nadzorem Bernatowiczowej, matki autora «Pojaty», duszą jego jednak jest sama księżna, którą żywo obchodzi los oddanych jej pieczy dziewcząt. Dla nabrania ogłady towarzyskiej biorą pensyonarki udział we wszystkich zabawach i rozrywkach, urządzanych w pałacu. I niejedna, zawdzięcza bytności swej w Puławach całą swoją przyszłość, jaka przez bogate wyjście za mąż przypadła jej w udziale. A zadanie to nie było zbyt trudne, księżna bowiem dokładała wszelkich starań, aby uczennice pensyonatu nie opuszczały Puław bez dozgonnego towarzysza życia. Młodzieży chętnej nie brakło tu nigdy, zwłaszcza że zapobiegliwa protektorka nie zapominała i o wianie dla ukochanych swych pupilek. Uczennice ubóstwiały niemal księżnę, która na każdym kroku umiała zastąpić im matkę. W pensyonacie tym kształciła się matka Klementyny Tańskiej, a ojciec jej Ignacy jest po Kniaźninie nadwornym poetą puławskim.
Oprócz młodzieży pałac w Puławach gości liczny zastęp pisarzów w rozmaitych gałęziach literatury, którzy żywy biorą udział w życiu tutejszem, a sławą i powagą swej wiedzy nadają całej siedzibie cechę ogniska życia umysłowego. A więc poeci: Kniaźnin, którego pieśni i cała działalność poetycka jest wiernem odbiciem stosunków, obyczajów, zabaw, pojęć i uczuć towarzystwa puławskiego; dalej Franciszek Karpiński, zasłużony komedyopisarz Zabłocki, ks. Piramowicz, ks. Woronicz i wielu innych, którzy w literaturze polskiej doby późniejszej zaszczytne zajęli stanowisko. Pokarmu umysłowego dostarcza bogata biblioteka i zbiory naukowe, którymi zarządza uczony filolog Groddeck, a następnie Karol Sienkiewicz.
W takich warunkach i w takiem otoczeniu żyła księżna Izabella, z natury już bogato w przymioty umysłu uposażona. Wobec tego nic dziwnego, że wyrobiła się w niej skłonność do poważnego myślenia i poważnego na świat i warunki życiowe zapatrywania. Obowiązki swe jako matki i obywatelki pojmowała bardzo surowo i pojęciom tym nie sprzeniewierzyła się przez cały ciąg długiego swego żywota. Najwymowniejszy dowód tego złożyła w wychowaniu swych dzieci na godnych i kochających kraj obywateli.
A i lud wiejski w Puławach i wsiach okolicznych doświadczał na sobie szlachetności i dobroci jej serca. Włościan wszystkich znała po imieniu i nazwisku, była ich opiekunką i przyjaciółką. Dotknięty nieszczęściem biedny włościanin szedł do swej pani z ufnością i otuchą, że nieszczęście jego znajdzie współczucie w szlachetnem jej sercu. Odczuwała ona dobrze smutną dolę tego ludu, krzywdy jego bolały ją, a uczucie to znalazło swój wyraz w podniesionym przez nią projekcie zamiany pańszczyzny przez oczynszowanie gruntów. Czasy nie były jednak potemu i choć szlachetny projekt pozostał na razie w dziedzinie projektów, stanowi on mimo to wymowne świadectwo szlachetnych intencyi projektodawczyni.
Dobro moralne tego ludu leżało jej również bardzo na sercu. Za inicyatywą księżny powstała w Puławach szkółka i ochronka dla dzieci wiejskich. Dla włościan, umiejących czytać, napisała «Książkę do pacierzy dla dzieci wiejskich», wydaną w Wrocławiu w r. 1815.
Potrzeba dokończenia edukacyi synów zmusiła księżnę do przedsiębrania dłuższych podróży za granicę. W czasie podróży tych miała sposobność poznania bliżej wielu ówczesnych znakomitości francuskich, między niemi Rousseau’a i Delille’a, autora poematu p. t. «Ogrody». Znajomości te przynosiły jej niemałe korzyści moralne, wywołując w niej pragnienie poznania coraz to szerszych horyzontów wiedzy. Z Delille’m pozostawała przez szereg lat w korespondencyi, pod której wpływem powstały później «Myśli różne o sposobach zakładania ogrodów», wydane w Wrocławiu w 1805 r. Praca ta charakteryzuje dokładnie zamiłowanie księżny do ogrodnictwa. Prócz prac powyższych księżna Izabella ogłosiła nadto: «Poczet pamiątek zachowanych w domu gotyckim w Puławach» i dzieło, zawierające wskazówki praktyczne, dotyczące oświaty, p. t. «Pielgrzym w Dobromilu». Jak trafnie określa i pojmuje autorka zadanie popularyzacyi oświaty świadczą najlepiej słowa następujące, z pracy tej wyjęte: «Początkowe oświecenie powinno być łatwe i zachęcające. Nie trzeba, ażeby odstręczało niejednych czytelników trudnem dla nich pojęciem, kiedy owszem w tem czytaniu zabawy szukać mają. Co zaś do smaku czyli gustu w pisaniu, zdało mi się, że dla każdego stanu jest język, który trafia do umysłu tych, co czytają; wypracowane zwroty, wyszukane słowa, niektóre wyobrażenia nie byłyby przyjęte w chacie ubogiej tak chętnie, tak mile, jak wyrazy proste, które gospodarz, gospodyni, dzieci i sąsiedzi równie i odrazu zrozumieć potrafią». Praca ta spotkała się z bardzo przychylną oceną Lelewela.
Ostatnie lata życia swego spędziła księżna we Włoszech, a mianowicie we Florencyi, gdzie dokonała żywota w r. 1837. Z dzieci jej córka Maryanna, zaślubiona księciu Ludwikowi Wirtemberskiemu, wsławiła się jako autorka «Malwiny», którą utorowała drogę powieści polskiej, i powieściami wiejskiemi, które są pierwszą próbą na tem polu literatury ludowej.
Urodził się w Tajkurach, na Wołyniu, roku 1757, z ojca Jana, przydomku Pawęża, z matki Maryanny z Kmitów. Nauki szkolne pobierał w Ostrogu u Jezuitów, a ukończywszy je, wstąpił do nowicyatu.
Po zniesieniu zakonu Jezuitów był nauczycielem przez pewien czas, następnie przeszedł do księży Misyonarzy w Warszawie i, ukończywszy u nich studya teologiczne, został w r. 1784 wyświęcony na księdza.
Podczas sejmu czteroletniego pracował w sprawach duchowieństwa przy kilku ówczesnych biskupach.
Stanisław August mianował go infułatem i dał mu probostwo liwskie; w r. 1795 objął probostwo w Kazimierzu; następnie Stanisław Potocki dał mu probostwo w Powsinie, w dobrach Wilanowskich pod Warszawą, gdzie też Woronicz przebywał najwięcej aż do swojej nominacyi na biskupa krakowskiego. Za czasów Księstwa Warszawskiego został dziekanem kapituły warszawskiej i powołany do rady stanu.
W r. 1815 został mianowany biskupem krakowskim, a w r. 1827 arcybiskupem prymasem warszawskim, skoro właśnie po utworzeniu Królestwa Kongresowego arcybiskupstwo to powstało.
W powrocie z wód zagranicznych niespodziewanie w Wiedniu 4 grudnia 1829 r. zakończył życie. Pochowany został w Krakowie na Wawelu.
O powierzchowności Woronicza Leon Dembowski we wspomnieniach pisze, że był nizki, więcej otyły, niż chudy, twarz pełna, smętna, rysy regularne, nos mały, kształtny.
Najzupełniejszy zbiór pism Woronicza poezyą i prozą wydał Józef Czech w Krakowie 1832 r. w siedmiu tomikach, z których dwa pierwsze są ozdobione portretem Woronicza.
Woronicz zajmuje wydatne w naszej literaturze stanowisko w dwóch kierunkach: w kierunku poetyckim i kaznodziejskim.
«Świątynia Sybilli,» największy, skończony jego poemat, jest pod pozorem opisu puławskich ogrodów i zbiorów pamiątek elegią o historyi polskiej, w której każdy fakt dziejowy i każdy człowiek znaczący ma poświęcone sobie wspomnienie. Elegia «Zjawienie Emilki» napisana jest dla pocieszenia rodziców, którzy stracili małą córeczkę: dusza tej dzieciny, pomiędzy innemi pociechami, daje im i przepowiednię lepszych losów dla kraju.
Poezya Woronicza, jednocząc w sobie miłość Boga i miłość ojczyzny — jedyne uczucia jego duszy — niezawsze wprawdzie jest na wysokości uczucia, które ją zrodziło, umie się jednak niejednokrotnie wyrazić z mocą porywającą.
Wzniosłym jest «hymn do Boga o dobrodziejstwach Opatrzności, narodowi polskiemu wyświadczonych.»
Maurycy Mochnacki, kreśląc obraz literatury sobie współczesnej, powiada: «Oto w tej dzisiejszej poetycznej literaturze naszej mamy westchnienie do Stworzyciela nieba i ziemi w hymnie Woronicza. On wyliczał dobrodziejstwa Opatrzności, narodowi polskiemu wyświadczone; koleją przechodził dzieje nasze od początku do końca, jedną ale głęboką myślą rozerwanego przymierza Trójcy z miłym jemu ludem wszystkie swoje farbując utwory. Wziął na to zdaje się poświęcenie, żeby przy ołtarzu przeszłych czasów służbę sprawował i czuwał, żeby płomień, gorejący na nim, nigdy nie wygasł. Dobrze pełnił powinność swoją. Dla niego przeszłość nie była ani skorupą garncarską, ani dymem, gryzącym w oczy. Wtenczas kiedy inni, szukając chluby z postronnego dowcipu, odstrychnęli się od prawdziwej prostoty i piękności, on sam jeden rozmyślał o narodowym pieśnioksięgu, a wzniósłszy ducha wysoko, na sam wierzchołek Libanu, Dawidową przestrajał arfę.»
Przez natchnione w poezyi swej uczucia Woronicz odróżnia się od wszystkich współczesnych i zapewnia sobie osobne a szanowne w historyi naszej poezyi miejsce. Nawet w najgorętszej walce romantyków z klasykami uszanowano czcigodną postać autora Sybilli i przyznano zgodnie, że stoi on na stanowisku oddzielnem, otoczonem świętością, zdala od wrzawy, jaka wówczas panowała w świecie literackim.
Uważano też Woronicza za wielkiego, natchnionego kaznodzieję i stawiano obok Skargi. Że między współczesnymi celował, że oddawna, bo od XVII wieku był pierwszym u nas kaznodzieją z gorącem uczuciem religijnem i kaznodzieją wymownym, zdolnym — to prawda. Jednak uwielbienie współczesnych przebierało miarę, kiedy go zbliżało do Skargi. W jego wymowie, zarówno jak w jego poezyi. jest zawsze coś retorycznego, co dziś wydaje się sztywnem i pedantycznem, niezdolnem porwać słuchacza. Zwykłe jego niedzielne homilijne kazania poruszały serca szczególniej prostaczków mocą prostoty wykładu, nawet niekiedy wstrząsały zastygłemi sercami; kazania przygodne, w których starał się być bardzo wymownym i wzniosłym, nie czyniły potężnego wrażenia.
Od dawnych czasów Woronicz był pierwszym u nas biskupem prawdziwie kościelnego i apostolskiego ducha, z najszczerszem powołaniem kapłańskiem, z wiarą gorącą, z pobożnością żarliwą i troskliwością wielką w pełnieniu biskupich obowiązków. Przez to godzien jest szczególnej naszej pamięci i wdzięczności, bo na społeczeństwo sam wpłynął szczęśliwie i skutecznie. Przyczyni się on bardzo do tego odrodzenia uczuć i przekonań katolickich, które zaczęło się i u nas objawiać.
Kajetan Koźmian w jego wizerunku w pamiętnikach tak się o Woroniczu wyraża: «Najzacniejszy, najgorętszy, najszlachetniejszy Polak i kapłan; umysł nakarmiony Pismem św., wzniosłemi proroków wróżbami, słodyczą ewangieliczną, ozdobiony głęboką znajomością dziejów narodowych, czerpał w źródle wymowy, w sercu — i na skutkach się nie zawiódł.»
Kiedy Woronicz został biskupem krakowskim, w rezydencyi swojej w Krakowie ozdobił wszystkie, ściany biskupiego pałacu freskami i malowidłami Stachowicza z historyi polskiej, sam dając artyście wzory i motywy; komnaty pałacu przepełnione były drogocennymi zbiorami. Hojność Woronicza w tym kierunku zaiste musiała być wielką, skoro Leon Dembowski we wspomnieniach pisze, że biskup często wzdychał i narzekał, iż roczny dochód jego 60 tysięcy złotych polskich nie wystarcza na zbiory, malowidła i freski. Niestety, nagromadzone w pałacu bogactwa artystyczne przepadły w straszliwym pożarze, jaki w r. 1850 nawiedził Kraków.
Należał Woronicz do rzędu najoświeceńszych ludzi swego czasu i przez szereg lat był ozdobą towarzystwa, które się tłumnie zbierało i całymi miesiącami gościło w Puławach, będących wówczas — dzięki właścicielowi, księciu jenerałowi ziem podolskich i jego małżonce, księżnej Izabelli z Flemingów — wydatnem ogniskiem życia umysłowego w kraju.
Pod względem oświaty, zamiłowania nauk, pokolenie ówczesne należy do najwyżej, najrzetelniej cywilizowanych w naszej historyi, a pod względem moralnej i obywatelskiej wartości godne jest służyć za wzór. Honor, prawość, duch publiczny i gotowość do poświęceń, przy rzadkim u nas zmyśle karności, porządku i zgody — to są właściwe cechy społeczeństwa ówczesnego, a jego wiernymi i pięknymi typami są ludzie tacy, jak książę Józef, Czacki, Marcin Badeni, Matuszewicz, Staszic, Linowski, Mostowski, Koźmian, Ignacy Sobolewski, w pierwszym zaś wśród nich i wśród innych rzędzie — Woronicz.
Nazywano go «poetą serca» lub «kochankiem Justyny,» bo śpiewał miłość całe życie i wzdychał sentymentalnie do rozmaitych wcielonych ideałów, którym dla niepoznaki nadawał to imię przybrane, pragnąc zachować dyskrecyę wobec świata i pani swoich uczuć nie wystawiać na pokaz gawiedzi. Kochał, jak nieodrodny syn XVIII-go wieku a śpiewał «jak ptaszek,» według wyrażenia Mickiewicza; kochał z tą przymieszką czułostkowości, która wytwarzała jakąś miłość zmanierowaną, miłość Filonów sielankowych, wzdychającą i gruchającą przy świetle księżyca pod zielonym jaworem, przy brzęku gitary śpiewającą tkliwe piosenki i rozrzewniającą się własnym głosem.
Przez cały długi, bo przeszło 80-letni żywot, erotyzm wypełniał głównie duszę i twórczość Karpińskiego, stroił mu lutnię do śpiewu, rozmarzał go i rozmazywał, czyniąc zeń dość często najnieznośniejszy typ kochanka w rodzaju tych mazgajów miłosnych, których uwiecznił Fredro w Albinie ze «Ślubów panieńskich;» tylko Albin przy swojej romantycznej naturze jest idealniejszym, ma mniej praktycznej trzeźwości w chwilach refleksyi nad samym sobą i tą, w której jest zakochany, a Karpiński, słodkie łzy wylewając przy swoich lubych bogdankach, umie obliczać, z którą «zyskowniejsze byłoby małżeństwo,» albo przyjąć 5,000 złotych na pocieszenie po straconych korzyściach sercowych.
Trzeba mu tę sprawiedliwość oddać, że nie rozprasza się w miłostkach i nie frwa, jak motyl, ale raczej jak gąsiennica trzyma się jednego kwiatu, wierny, przytulny, stały i cierpliwy, dopóki go los nie strąci swoim podmuchem, albo wyczerpany i senny sam nie odpadnie. W ten sposób trawi lat kilka najpiękniejszej wiosny młodzieńczego wieku przy ubogiej sierocie, Maryi Broeselównie, córce b. kapitana saskiego na Pokuciu, urodzonej z Turkułówny, której poświęca najpierwszą ze swych sielanek: «Tęskność na wiosnę do Justyny;» po całych dniach i nocach przebywa z nią, rozmawia, grucha i wzdycha miłośnie, ale choć panna piękna, jak anioł, a czysta, jak sama niewinność, choć gotowa dla niego «prząść i grzędy kopać,» nie może się zdecydować na to, by ją zaślubić, bo chybaby mu przyszło pójść z nią na służbę i biedowanie, a tego obawia się przez całe życie i do dostatków wzdycha równie gorąco, jak do swoich Justyn. Wyrzeka się tedy w końcu swojej miłości na głodno i radzi pannie, by wyszła... za jego rywala, który jej lepszy los zgotować może, a sam postanawia zyskowniejszej poszukać sobie partyi.
Potem lat dziesięć kocha się w mężatce, skromnej i cnotliwej starościnie ostrowskiej, pani Ponińskiej, która jako światowa dama, rozumna i wykształcona, sawantka, lubiąca dysputy, zajmuje się jakby z macierzyńską trochę czułością protegowanym swoim poetą, dba o jego ogładę towarzyską, o jego edukacyę umysłową, ale niestety ma twarz «niewiele przyjemną» i jest o czternaście lat od niego starszą. Mimo to «więcej lat dziesięć trzyma go w szczęśliwych więzach,» nie dozwalając na żadną poufałość, trzymając zawsze przy sobie, ale na długim sznurku, nie dozwalając mu się zbliżyć zanadto, nawet po swem owdowieniu; nie dowierzała snać sobie i jemu dla tej różnicy wieku, a gdy dostrzegła, że ostyga z czasem w uczuciach, darowała mu fundusik na zabezpieczenie przyszłości i puściła z kwitkiem.
Serce poety jednak nie znosi próżni; w lat kilka obowiązkowo jest znowu zakochany w starościance olchowieckiej, Franciszce Koziebrodzkiej, która lubo ma narzeczonego, gotowa zerwać planowane przez ojca małżeństwo i «dać się wykraść;» ale poeta dzierżawi wieś u pana starosty na dobrych warunkach, szczyci się jego przyjaźnią i zaufaniem, nie wypada mu zatem korzystać z miłości córki, woli więc znowu wyrzec się kochanki i widzieć ją żoną innego, z którym «nie ma być szczęśliwą.»
Serce jego prześladuje jakby fatalność, że musi się odkochiwać za każdym razem i to w połowie drogi, wiodącej do celu. Po rozmaitych innych epizodach niefortunnych, które są zawsze tylko fragmentem urwanym w najbardziej stanowczej chwili, przychodzi mu nareszcie chętka ożenić się na seryo, ale ma wtedy sam już lat pięćdziesiąt, a narzeczona jego jest wdową; spóźnione amory wydają się śmieszne najlepszym nawet jego przyjaciołom, a zwłaszcza siostrze królewskiej, pani Branickiej, u której przebywa, jako rezydent w owym czasie. Można i wpływowa protektorka gwałtem przeszkadza mu popełnić szaleństwo i gdy ma już wyjeżdżać na ślub z narzeczoną, zamyka mu powóz i konie i w ten sposób zatrzymuje u siebie.
Zostaje tedy wieczny kochanek Justyny starym kawalerem do końca życia.
Starość umilają mu wspomnienia, towarzystwo dzieci, z któremi bawić się lubi i pozostała rodzina siostry nieboszczki, którą się otoczył w braku własnej, cofnąwszy się od świata i ostatnich lat trzydzieści spędziwszy na własnym zagonie w dobrobycie obywatela ziemskiego, zanim spokojnie, cicho, łagodnie zasnął na wieki w r. 1825-ym.
Jak miłość jego bez wybuchów namiętności, bez walk i przejść dramatycznych, utrzymywana zawsze w średniej skali uczuć i pożądań, umiarkowana rozumem, przesłodzona czułością, a nasiąkła łzami sentymentalnego rozrzewnienia, tak i twórczość jego nosi te same cechy, trzyma się dość nizkiego poziomu i najwłaściwiej może przysługuje jej tytuł: «Zabawek wierszem i prozą.»
A jednak swego czasu Karpiński należy do najulubieńszych poetów epoki i ma szeroką popularność wśród tych warstw średnich, niewybrednych, którejby mu nie jeden większy talent mógł pozazdrościć; umie on bowiem z prostotą i naturalnością, rzadką na swój wiek, wyrażać te przeciętne uczucia serc wrażliwych, ale niegłębokich i przez to staje się zrozumialszym, bliższym, ulubieńszym od wielu innych w tem «pokrewieństwie dusz,» zamkniętych w dość ciasnej sferze ideałów i pragnień.
«Śpiewa, jak ptaszek» pomiędzy papugami klasycyzmu, tym powszechnie zrozumiałym językiem, bez retorycznych ozdób, bez mytologicznych porównań, bez naśladownictwa cudzego stylu książkowego, który uważa za napuszony i przesadny, a którego jest równym przeciwnikiem, jak fanatyzmu religijnego, lub «głupiej perypatetycznej filozofii,» której u OO. Jezuitów słuchał swego czasu w Stanisławowie; ma ten szczęśliwy instynkt, aby na długo przed romantyzmem zwrócić się do natury i źródła prawdziwej poezyi w pieśni gminnej, «mieć serce i patrzeć w serce,» zerwać ze szkolarską teoryą tworzenia na zimno i... śpiewać, jak ptaszek piosenki proste lecz rzewne i odczute.
Dostępuje też tego rzadkiego zaszczytu i nagrody, że zanim późniejsi jego następcy w liryce zaczną od ludu brać, on ludowi temu daje pieśni, które pod względem formy i treści, uczucia i natchnienia, języka i myśli, odpowiadają temu ludowi tak właściwie, tak przypadają mu do smaku, usposobienia i przekonania, że lepszych sam sobie nie potrafiłby utworzyć. Uderza to tembardziej, iż ten poeta, dzisiaj ludowy, nie pochodzi wcale z ludu, bo jest natus et possesionatus, kształcony od dzieciństwa w tradycyach szlacheckich, w szkołach jezuickich na filozofa i teologa, a później na palestranta; znaczną część swego życia spędza to na królewskich salonach w Warszawie, w atmosferze arystokratycznej, to na książęcym dworze Adama Czartoryskiego, jako jego sekretarz, to przy Romanie Sanguszce, jako guwerner, to rezyduje na łaskawym chlebie u Branickiej; skłonność zaś i własny interes, który ówczesnym zwyczajem poetów zbyt często ma na widoku, ciągnie go bardziej ku wielkiemu światu, niż ku maluczkim i prostaczkom, z którymi przestaje o tyle, o ile musi, gdy zawiedziony w swoich widokach porzuca miasto, by na wsi przeboleć zawody serca lub kieszeni.
Te zawody może sprawiają właśnie, że zawieszony u pańskich klamek, nie zaprzedaje się duszą i ciałem swoim mecenasom, że w głębi duszy chowa «zawsze niechęć szaraczkowego szlachcica ku mitrom i karmazynom,» jak trafnie wyraża się o nim A. Bełcikowski.
Dokoła otacza go atmosfera pseudo-klasycyzmu i naśladownictwa francuszczyzny w życiu i literaturze, mimo to on jeden z całego grona poetów tej epoki nie hołduje żadnemu obcemu Bogu, nie obiera sobie żadnego obcego wzoru i nie przejmuje się cudzoziemczyzną, chociaż czyniąc ustępstwa smakowi wieku, z cudzego natchnienia tłumaczy «Ogrody.» Delille’a, lub Michaud’a: «Wiarę, prawa i obyczaje Indyan.» Po za tem wszelako zachowuje swoją odrębność i oryginalność, którym więcej, niż talentowi swemu zawdzięcza rozgłos i popularność.
Ma za sobą najdzielniejsze poparcie i najłatwiejszą wziętość w dwóch sferach jako śpiewak miłości — u kobiet, jako: pieśniarz religijny — u prostaczków. Przez całe dziesiątki lat pieśni jego rozbrzmiewają przy towarzyszeniu tak różnych instrumentów, jak gitara i organy: pierwsza akompaniuje czułym sielankowym schadzkom Filona i Laury: «gdy miesiąc zaszedł, psy się uśpiły,» drugie prostym, ale głębiej od wszystkich innych odczutym pieśniom nabożnym: «Kiedy ranne wstają zorze,» lub «Bóg się rodzi.»
I ze wszystkiego, co w życiu swem napisał, z całej puścizny poetyckiej te utwory, jako najbardziej typowe i najbardziej charakterystyczne w twórczości Karpińskiego, przeżyły faktycznie wszystkie jego sielanki i pieśni, i dramatyczne próby, i rozprawy prozą pisane, o których wie się tylko z tytułów w podręcznikach literatury, z pochwał Mickiewicza, ze studyów Brodzińskiego, Kraszewskiego, Bełcikowskiego, ale do których dzisiejszego czytelnika żadna już ciekawość nie ciągnie, jakby w przeczuciu, że mu się to wszystko bardzo mdłem, zwietrzałem i przestarzałem wydać musi. Ani sielanki, ani elegie, z wyjątkiem może jednej: «Powrotu z Warszawy na wieś,» pełnej utyskiwania na niełaskę panów, którzy mu liści wawrzynowych pozłocić grubo nie chcieli, ani «Judyta królowa polska,» jako wczesna próbka oryginalnej tragedyi, ani «Czynsz», komedya z pewnym demokratycznym odcieniem, ani «Psałterz Dawidowy» zbyt śmiało i niepotrzebnie po Kochanowskim jeszcze raz wierszowany po polsku, nic z tego wszystkiego nie zajmie głębiej i żywiej dzisiejszego czytelnika. Za mało w tem wszystkiem talentu większej siły, fantazyi i wyższego polotu; czas i oddalenie obniżyły w perspektywie wieku wysokość tych utworów. Stoją one, jak gruzy tych dworów szlacheckich, po których dzisiaj trudno poznać, że niegdyś uchodzić mogły za pałace.
Miewa jednak i Karpiński chwile, gdy w lutni jego nastrój się podnosi, gdy to tkliwe serce kochanka Justyny, co drżało dotąd, jak listek osiki pod powiewem miłosnych westchnień, wstrząśnie się mocniej i jęknie raz głębiej, boleśniej, gdy w nie uderzy burza, co całem społeczeństwem zachwiała. Wtedy, już u progu starości, zaśpiewa jeszcze jedną pieśń, ale silniejszą od wszystkich innych, gdy rozpocznie zawodzić: «Żale Sarmaty nad grobem Zygmunta Augusta» i z goryczą zawoła: «Jakże ten wielki trup do żalu wzrusza!... w tem ciele była milionów dusza.» Obywatelski ten głos odezwie się i w prozie u niego, gdy Szczęsnemu Potockiemu rozwijać spróbuje swoje poglądy zdrowe, postępowe, demokratycznie zabarwione na «Rzeczpospolitą.»
Religijność i patryotyzm, to dwa najszczersze i najgłębsze uczucia w sercu Karpińskiego.
Pozostał po nim jeszcze jeden zabytek oryginalny i zajmujący, ale trudno powiedzieć, aby sympatyczny; to jego: «Pamiętniki, obejmujące epokę czasu od r. 1741 do 1822 wraz z historyą życia autora;» spowiada się w nich poeta szczerze i z prostotą ze wszystkiego, co widział, przeżył, doświadczył, kreśli swój własny wizerunek duchowy, nie zacierając rysów, które go dzisiaj w naszych oczach trochę szpecą. Te skargi, utyskiwania, stękania na los, na nieuczynność króla, który go tylko słodkiemi słówkami karmi, a chleba skąpi, na magnatów, którzy «mu nic nie dali,» na innych, co biorą biskupstwa, pensye dożywotne, królewszczyzny, dobra pojezuickie, albo kaduki, ta chciwość parweniusza i karyerowicza, który pragnie, aby mu za to płacili suto, iż jest poetą i kochankiem Justyny, że «zaszczyt robi panowaniu Stanisława Augusta, żyjąc wtedy, gdy król ten na tronie siedzi,» to ciągłe niezadowolenie z tego, co się ma, bo chciałoby się mieć więcej i to dlatego tylko, że inni więcej dostali, — wszystko to razi i obniża moralną wartość człowieka w poecie. Ale na wytłumaczenie swoje może Karpiński powiedzieć, że jest dzieckiem swojego czasu i podobnym do tych innych synów Apollina, pozostających «na garnuszku» u króla mecenasa i magnatów, naśladujących hojnego monarchę.
Że go zaczęsto odprawiają z niczem, to zapewne dlatego, iż jest natrętnym, że się naprasza i że szlachetka z galicyjskiego Pokucia, z jakiegoś zapadłego kąta w Stanisławowskiem, urodzony w odległym Hołostkowie, zachowuje do końca życia typ i charakter prowincyonalisty, który przypadkiem zabłąkał się tylko na salony wielkiego świata, polecony przez same muzy, z tytułem poety. Brodziński, który go jeszcze widywał za życia, powiada, iż «był wzrostu miernego, z twarzą oznaczającą raczej uczciwego i pracowitego wieśniaka, niżeli czułego poetę i męża z wielkim światem obeznanego. W obcowaniu więcej wesoły, niż dowcipny, pożądany był w gronie przyjaciół, mniej odznaczający się w salonach. Wśród zaufanych miał tę serdeczną wesołość, dla której każdy go więcej kochał, niż chwalił z dowcipu. Wstrzemięźliwy przez całe życie, w starości aż do przesady skromne i regularne życie polubił. Poznawszy świat wielki, oddalił się od niego, nie przez to, żeby go znienawidził, lecz że nie był do niego zdatny.»
Trawiony ambicyą dążył do odznaczeń wyższych nawet, niż zasługiwał, mimo to w rzeczywistości nie był pokrzywdzonym ani moralnie, ani materyalnie; dawano mu korzystne dzierżawy, wyrabiano intratne miejsca, trzymano na dworach, aż około r. 1792 za protekcyą szambelana Badeniego otrzymał w puszczy Białowieskiej przywilej na kawał ziemi. Kraśnik nazwał Karpinem i tam się zagospodarował, wziąwszy niemal zupełnie rozbrat z poezyą dla chleba. Na kilka lat przed śmiercią dokupił sąsiednią Chorowszczyznę i w niej życia dokonał. Na grobie swoim w parafii Łyskowskiej kazał położyć napis: «Oto mój dom ubogi;» jeszcze z poza grobu musiał poskarżyć się na ubóstwo, chociaż mu ono nigdy prawdziwie za życia nie dokuczało, jak Zabłockiemu, lub innym.
Nazwisko Elsnera tak silnymi skojarzyło się węzłami z historyą opery polskiej, jego wpływ na rozwój naszej muzyki w pierwszych dziesiątkach wieku bieżącego był tak wielki, on sam tak wiernie przez długie lata służył polskiej scenie, dzielił z nią dobre i złe losy, nakoniec tak ścisłymi związał się stosunkami z naszem społeczeństwem, że lubo był Niemcem z pochodzenia, wszyscy pisarze polscy uważali go, dziś poczytują i niewątpliwie w przyszłości zaliczać go będą do grona kompozytorów polskich.
Tak chciało przeznaczenie, a raczej tak ślepy przypadek zrządził, że założycielami naszej opery narodowej byli nie Polacy, lecz trzej cudzoziemcy: Słowak — Maciej Kamieński, Czech — Jan Stefani i Niemiec — Elsner. Może ów ślepy przypadek źle przysłużył się naszej dumie narodowej, ale za to błogosławiony wywarł wpływ na dalsze losy opery polskiej. Tej bowiem trójcy cudzoziemskiej zawdzięcza ona niewątpliwie swe narodziny, rozwój, a więc i świetność dzisiejszą.
Józef Ksawery Elsner urodził się w Grotkowie, miasteczku śląskiem, w dniu 29 czerwca 1769 roku. Jego ojciec był stolarzem z zawodu, zajmował się wszakże i wyrobem narzędzi muzycznych, głównie klawikordów, arf pojedynczych (bez pedałów), małych organów i t. p. Czy to że firma zakładu nie miała wziętości, że fabryka była małą, a może i sam wyrób instrumentów nieosobliwy, dość, że stary Elsner, lubo pracował od świtu do zmierzchu, nietylko nie dobił się grosza, lecz nawet skromnego utrzymania nie mógł zapewnić swej rodzinie. Dla zabezpieczenia przeto losu swemu ukochanemu synowi, postanowił przeznaczyć go do stanu duchownego. W tym celu umieścił go w klasztorze Dominikanów w Wrocławiu, gdzie młody Elsner obok innych nauk, udzielanych w szkole klasztornej, kształcił się również w śpiewie chóralnym, w grze na skrzypcach, a nawet zapoznawał z podstawowemi zasadami teoryi muzycznej.
Jakkolwiek nauka muzyki, jako przedmiot dodatkowy do ogólnej nauki szkolnej, nie była prowadzoną ani systematycznie, ani gruntownie, jednakże Elsner przy wrodzonych zdolnościach tak szybkie czynił w niej postępy, że już w 13 roku życia był w stanie skomponować motet «Ave Maria», który zwrócił na niego uwagę Schöna, rektora chóru kościelnego. Lubo Schön nie był muzykiem gruntownie wykształconym, o tyle się jednak znał na muzyce, że zarówno wartość motetu Elsnera, jak i jego zdolności kompozytorskie, należycie ocenić potrafił. Za jego staraniem Elsner pobierał odtąd lekcye general-basu od zdolnego organisty Janischa, teoryi kompozycyi od Dreirittnera, zaś sposobu urządzania partytur orkiestrowych od Maara, dyrektora orkiestry wrocławskiej.
Nauka szła raźno, kompozycye sypały się jak z rękawa. Kilka z utworów religijnych wydał Elsner pod pseudonimem Lilietti, które nieskąpych doczekały się pochwal ze strony znawców. Zachęcony powodzeniem, napisał symfonię i tę wykonał publicznie, już nie kryjąc się z autorstwem. Wyniki wykonania tego dzieła były niemałe: dano mu wstęp wolny na przedstawienia operowe, wzywano na nauczyciela muzyki do zakładów i domów prywatnych, nakoniec ofiarowano mu posadę pierwszego skrzypka w orkiestrze kościoła dominikańskiego, która, choć skromna, zapewniła mu jakie takie utrzymanie.
Mając lat 19, Elsner, za radą jednego ze swych przyjaciół, postanowił zerwać zupełnie z teologią, a poświęcić się medycynie. Zapisał się nawet w poczet uczniów słynnego profesora uniwersytetu wroclawskiego, doktora Morgenbessera. Los jednak nie sprzyjał tym zamiarom. Rychła śmierć Morgenbessera zagnała EIsnera do Wiednia w celu dalszego kształcenia się w nowoobranym zawodzie. Po kilku miesiącach pracy i ciężkiej walki o chleb powszedni, zapadł tam na zdrowiu. Choroba się przedłużała, szczupłe zasoby pieniężne wyczerpały; to też po wyzdrowieniu, Elsner znalazł się na bruku wiedeńskim bez dachu nad głową, bez grosza w kieszeni, a rozpaczą w sercu.
Ale opatrzność czuwała nad przyszłym twórcą «Łokietka». W czasie jednej z takich wędrówek bezcelowych po ulicach Wiednia spotkał się z przyjacielem i kolegą z ławy szkolnej, Bundesmanem, który ofiarował mu przytułek w swem mieszkaniu, udzielił pomocy pieniężnej, a następnie namówił do poświęcenia się wyłącznie muzyce.
Elsner zdrowej rady przyjaciela usłuchał, wszedł w bliższe stosunki z przedstawicielami wiedeńskiego świata muzykalnego, a następnie za jego pośrednictwem przyjął ofiarowane mu miejsce skrzypka orkiestry teatru w Bernie. Ta posada, acz skromna, dobrą podała mu sposobność do uzupełnienia studyów muzycznych i praktycznego wyćwiczenia się w sztuce kierowania się orkiestrą.
Echo pochwał oddawanych Elsnerowi, jako kompozytorowi i dyrektorowi orkiestry, dotarło aż do Lwowa. Bull, energiczny przedsiębiorca teatru niemieckiego we Lwowie, dowiedziawszy się o niepospolitych zdolnościach młodego muzyka, a potrzebując dyrektora dla tej części swej trupy operowej, którą zamierzał wysłać do Warszawy, zawezwał Elsnera z Berna i ofiarował mu posadę kapelmistrza.
Ciężki mu wszakże warunek postawił: Elsner dopiero wtedy miał objąć godność dyrektora opery, gdy jego zdolności kapelmistrzowskie dostąpią uznania ze strony muzyków lwowskich. Warunek został przyjęty. Elsner, kierując przedstawieniem próbnem, tak zaimponował zarówno muzykom zawodowym, jak i ówczesnemu rządcy Galicyi, hrabiemu Brigido, że ten polecił Bullowi wysłać innego dyrektora do Warszawy, a Elsnera zatrzymać we Lwowie.
Elsner, żądaniu hr. Brigido zadość uczyniwszy, przez siedem lat pracował dla sceny lwowskiej, kierując orkiestrą, bądź komponując różne kantaty, wstawki do oper, balety i t. p.
W 1794 roku wystawił tam pierwszą swą operę: «Die seltenen Brüder», a w dwa lata później: «Der verkleidete Sultan».
Niebawem po wystawieniu tej opery, zjechał do Lwowa Wojciech Bogusławski, a oceniwszy zdolności Elsnera, namówił go do komponowania oper polskich.
Myśl podsunięta przez Bogusławskiego uśmiechała się wprawdzie do Elsnera, ale trudności przerażały go i odstręczały. Nie zbywało mu ani na dobrych chęciach, ani na zdolnościach, jeno choćby na jakiej takiej znajomości języka polskiego. Silna jednak wola, wsparta wytrwałą zachętą i pomocą ze strony Bogusławskiego, poważną tę przeszkodę usunąć zdołała. W krótkim przeciągu czasu Elsner o tyle przynajmniej wyuczył się po polsku, że mógł dobrze podkładać słowa tekstu polskiego pod muzykę. Na początek dostarczył mu Bogusławski libretta swego melodramatu: «Iskahar, król Guaksary», a gdy się Elsner dobrze wywiązał z zadania, — libretta opery «Amazonki».
Powodzenie tych sztuk ostatecznie przekonało Bogusławskiego, że się na zdolnościach Elsnera nie zawiódł, niemniej w nadziei, że te zdolności dadzą się wyzyskać na rzecz sztuki ojczystej. To też wracając do Warszawy w 1799 r. zabrał z sobą Elsnera i ofiarował mu posadę kierownika opery polskiej.
Na tem pozostając stanowisku, Elsner olbrzymią rozwinął działalność jako pedagog i kompozytor muzyczny. Uprawiał odtąd wszystkie rodzaje muzyki, zwłaszcza operową, oraz religijną, i wogóle wzbogacił ubogą wówczas naszą literaturę muzyczną wielu dziełami wartości niepospolitej. Pierwszą operą, napisaną w Warszawie, była: «Mieszkańcy Kamkatal (1804 r., do słów Dmuszewskiego). Następnie były wystawione: «Siedem razy jeden» (1804), «Stary trzpiot» (1805), «Wieszczka Urzella» (1805), «Andromeda» (1807, do słów Osińskiego); w 1808 roku: «Szewc i krawcówna», «Urojenie i rzeczywistość», «Echo», «Śniadanie trzpiotów» i «Żona po drodze» (pięć oper w jednym roku!); dalej:
«Leszek Biały» (1809), «Benefis», «Wąwozy Sierra Morena» i «Kabalista», napisane w ciągu lat 1810—1812; «Król Łokietek» (do słów Dmuszewskiego, w 1818 r.), «Jagiełło w Tenczynie» (1820, do słów Chodkiewicza) «Sułtan Wampun», oraz kilka baletów i melodramatów.
Ze wszystkich tych oper kilka tylko, mianowicie: «Leszek», «Król Łokietek», «Sułtan Wampun», «Mieszkańcy Kamkatal» i «Siedem razy jeden» dłużej gościły na scenie: pozostałe rychło schodziły z repertuaru, bo nie trafiły do gustu publiczności warszawskiej, zepsutego na płynnych i wdzięcznych dla ucha melodyach Paisielli’ego, Salieri’ego, Dalayrac’a, Nicola i innych mistrzów cudzoziemskich.
Niemniej, wszakże za wielką to zasługę poczytać należy Elsnerowi, że melodye urabiał na pieśniach ludowych polskich, że więc w kompozytorach naszych wzbudzał zachętę do tworzenia oper w duchu muzyki ojczystej.
Nader też ważną i w skutkach owocną była jego działalność pedagogiczna. W 1816 r. założył w Warszawie szkołę operową, w której wykładano naukę śpiewu i wymowy. Z chwilą założenia konserwatoryum w 1821 roku ta szkoła została zwiniętą, a Elsner, objąwszy dyrekcyę nowej uczelni, wykładał w niej naukę kompozycyi. Z jego szkoły wyszli: Chopin, Dobrzyński, Stefani, Nidecki i wielu innych.
Wraz z objęciem dyrekcyi konserwatoryum Elsner zmienił pole swej działalności kompozytorskiej: zamiast operze, poświęcił się odtąd wyłącznie muzyce religijnej, która najlepiej odpowiadała rodzajowi jego uzdolnienia i usposobieniu artystycznemu. A lubo, będąc wiernymi duchowi swego czasu, jego dzieła religijne, równie jak i tego rodzaju kompozycye Haydna, Mozarta i Schuberta, nie zupełnie odpowiadały wymaganiom czystego stylu muzyki kościelnej, wszystkie jednak były opracowane z wielką starannością, wszystkie były utrzymane w stylu szlachetnym. Wogóle Elsner napisał przeszło sto utworów religijnych (mszy, kantat, motetów, nieszporów, hymnów na głosy męskie i mieszane i t. d.) z towarzyszeniem organu bądź orkiestry, śród których naczelne miejsce zajmuje jego arcydzieło: wielkie oratoryum na głosy solowe, chóry i orkiestrę, pod tytułem: «Męka Jezusa Chrystusa, czyli tryumf ewangelii», które unieśmiertelniło jego imię na kartach dziejów muzyki polskiej.
Z dzieł literackich napisał: «O zdolności do muzyki języka polskiego» i «Rozprawa o rytmiczności i metryczności języka polskiego, szczególniej o wierszach polskich we względzie muzycznym», z przykładami K. Brodzińskiego (Część I-sza, Warszawa, u St. Dąbrowskiego, 1818 r.).
Józef Elsner był żonaty z Karoliną Drozdowską, śpiewaczką. Dorobiwszy się grosza, kupił niewielki mająteczek pod Warszawą, który nazwał Elsnerówką, i tu, w dniu 18 kwietnia 1854 roku, pracowitego żywota dokonał.
Ciało znakomitego muzyka spoczywa na Powązkach, gdzie ze składek publicznych wystawiono mu pomnik.
Książę Józef Poniatowski pochodził z rodziny szlacheckiej, herbu Ciołek, wzrastającej dopiero pod koniec XVIII w. Ojciec jego służył w wojsku austryackiem i był ożeniony z Teresą hrabianką Kińską: z tego małżeństwa w Warszawie d. 7 maja 1763 r. urodził się książę, któremu na chrzcie nadano imię Józef. Ulegając woli ojca i wrodzonemu swemu zamiłowaniu, postanowił poświęcić się służbie wojskowej, która, wobec zasług położonych na tem polu przez ojca, świetne na przyszłość przedstawiała widoki.
W r. 1764 stryj księcia Józefa obejmuje tron polski, jako Stanisław August. Młody książę przybywa w odwiedziny do koronowanego krewniaka i tu wkrótce, dzięki ujmującemu swemu obejściu i rzadkim przymiotom ciała i duszy, staje się wielkim jego ulubieńcem i nieodstępnym prawie towarzyszem. W r. 1787 czternastoletni podówczas książę Józef towarzyszy Stanisławowi Augustowi w słynnej jego podróży na Ukrainę, do Kaniowa.
Wkrótce wybucha wojna między Austryą i Turcyą: młody książę śpieszy na pole walki i tu, przy zdobywaniu miasta Sabacz, otrzymuje chrzest wojenny. Raport głównodowodzącego armią cesarską stwierdza wielką waleczność młodzieńca, który, pomimo ciężkiej rany, nie opuścił pola bitwy i do ostatniej chwili brał czynny udział w zdobywaniu miasta.
Tymczasem wielki sejm w Warszawie zajął się gorliwie powiększeniem i reorganizacyą armii narodowej. Król bystrym swym umysłem poznał, że wielką mu w tym kierunku pomoc oddać może synowiec, jako obeznany dobrze z organizacyą i z systemem administracyjnym, przyjętym w armii austryackiej; wzywa go tedy by przybywał do Polski i oddał pracę swą i wiedzę na usługi kraju rodzinnego.
Uzyskawszy uwolnienie z armii austryackiej, przybywa do Polski, gdzie otrzymuje zaraz stopień jenerał-majora, a w rok potem jenerał-lejtnanta. Z zapałem zabrał się do powierzonej sobie pracy; a praca ta była zgoła niełatwa. Kraj nie posiadał właściwie armii regularnej, trzeba więc było użyć wielu trudów, ażeby nie zawieść położonego w sobie zaufania. Czas przytem niebardzo sprzyjał organizacyi, która wymagała ciszy pokoju. Ledwie też książę Józef rozpoczął swoją czynność, a już zaraz w r. 1789 wysłany zostaje dla objęcia dowództwa nad dywizyą ukraińską, operującą pod Bracławiem, nad Bugiem. Nastąpił pamiętny rok 1791. Książę Józef powitał z zapałem doniosły akt zaprzysiężenia konstytucyi przez króla, widząc w tem zadatek jaśniejszej przyszłości. Niedługo jednak i teraz poświęcić się mógł swoim obowiązkom: nad krajem zawisła znowu burza wojenna. Książę otrzymuje naczelne dowództwo nad całą mią, która miała zająć stanowisko obserwacyjne wzdłuż brzegów Dniepru i Dniestru.
Król podpisuje konfederacyę targowicką; po kilku pomyślnie stoczonych bitwach składa naczelne dowództwo, a uzyskawszy zupełne uwolnienie, opuszcza granice kraju rodzinnego.
Niedługo jednak pozostawał książę Józef na obczyźnie. Przybywa śpiesznie do Polski, gdzie walczy przy boku głównego Naczelnika. Nie opuszcza jednak kraju; jako poddany pruski osiada w Warszawie, przy boku króla, osładzając stryjowi ostatnie chwile panowania. Po wyjeździe Stanisława Augusta do Grodna, zajmuje pałac zwany «pod Blachą» przy zamku królewskim. Teraz zaczyna się dla walecznego wodza długi, bo dziesięcioletni prawie okres zupełnej bezczynności. W szumnych zabawach i bardzo w owych czasach dostępnych miłostkach szuka książę zapomnienia bólu, który piersi jego rozsadza.
Z nazwiskiem księcia Józefa łączy się w owym czasie ściśle nazwisko hrabiny de Vauban, która zdołała opanować nietylko pałac «pod Blachą», ale i całe towarzystwo warszawskie, nad którem z niesłychaną tyranią panowała aż do r. 1813. Doprawdy, pojąć trudno, czem pani ta potrafiła do tego stopnia ujarzmić ulubieńca kobiet warszawskich. Nie była to miłość, boć do tego ani osoba, ani wiek jej nie były stosowne. Hrabina była, — w czem zgadzają się wszyscy współcześni, — bardzo nieładna, a przytem w najwyższym stopniu nerwowa i grymaśna, mimo to jednak potrafiła bohatera naszego owładnąć do tego stopnia, że z pod wpływu jej nie mógł uwolnić się do śmierci. Nie był panem ani swego domu, ani majątku, ani swej woli, ani swego czasu. Ona pobierała jego dochody, rozrządzała niemi, a bywać mu wolno było tylko tam, gdzie ona mu pozwoliła.
Co dziwniejsza, że nietylko książę Józef, ale cała Warszawa stosować się musiała do jej woli i zachcianek. U nikogo nigdy z wizytą nie była, a wymagała, aby wszystkie panie po przybyciu do Warszawy jej się prezentowały. Towarzystwo warszawskie oburzało się wprawdzie na ten niczem nieusprawiedliwiony teroryzm, oprzeć mu się jednak nie chciało.
Po rozbiciu armii pruskiej wkroczył Napoleon w granice Polski. Na wieść o zbliżaniu się «zdobywcy świata» do Warszawy opuścili Prusacy, tak wojskowi jak i cywilni, miasto, powierzając władzę z wyraźnego polecenia królewskiego księciu Józefowi. Przyjął ją książę, z tem wyraźnem jednak zastrzeżeniem, że tylko do nadejścia Francuzów ją zatrzyma, że Warszawy nie opuści. Objąwszy dowództwo nad gwardyą narodową, na jej czele przyjmuje wkraczającego do Warszawy z wojskiem francuskiem Murata, który powierza mu organizacyę armii polskiej. Książę Józef zaczął też zaraz, — tak jak Dąbrowski w Poznaniu, a Zajączek w Kaliszu, — formować legie, a ochotnicy z pośpiechem zaciągali się pod sztandar ulubionego wodza.
Traktat tylżycki stworzył Księstwo Warszawskie, nadając mu nową organizacyę. Rządy księstwa spoczywały w rękach pięciu ministeryów, z których ministeryum wojny powierzono księciu Józefowi. Na tem nowem stanowisku miał sposobność w r. 1809 okryć sławą imię swoje i złożyć dowód waleczności dowodzonej przez siebie armii polskiej. W roku tym arcyksiążę Ferdynand austryacki, korzystając z bezbronności Księstwa Warszawskiego, napada na nie z siłą 40,000 wojska. Książę Józef z armią 8,000 głów liczącą, zachodzi mu drogę dnia 19 kwietnia pod Raszynem, o milę od Warszawy. Siły były zbyt nierówne, to też książę ujrzał się zmuszonym po morderczej walce oddać Warszawę w ręce nieprzyjaciela, wkrótce jednak, dzięki zręcznie ułożonemu planowi, wyprzeć zdołał austryaków nietylko z Warszawy, ale i z granic Księstwa Warszawskiego.
Nie zadowolnił się jednak wódz tem dobrowolnem ustąpieniem nieprzyjaciela, lecz puścił się w ślad za nim, dotarł do Krakowa i obsadził go swojem wojskiem.
Rozejm zawarty dnia 15 sierpnia powstrzymał dalsze kroki wojenne. Dnia 15 października tegoż roku nastąpił pokój w Wiedniu, na mocy którego pewna część Galicyi przyłączona została do Księstwa Warszawskiego.
Napoleon cenił bardzo wysoko zdolności militarne i administracyjne księcia Józefa, to też, powziąwszy myśl wyprawy przeciw Rosyi, wezwał go w r. 1811 do Paryża, ażeby osobiście od niego zasiegnąć rad i wskazówek co do projektowanej wyprawy.
Wiadomy jest smutny koniec zuchwałej tej wyprawy. Po kilku mniej lub więcej szczęśliwych utarczkach dotarł Napoleon z armią swą do Moskwy, która stać się miała grobem jego nadziei i wielkości.
Niefortunna przeprawa przez Berezynę, w której zginęły setki tysięcy żołnierzy i z której on sam ledwie z życiem ujść zdołał, dopełniły ogromu klęski. Na pochwałę żołnierza polskiego i prowadzących go jenerałów przyznać trzeba, że korpus piąty był jedynym, który w odwrocie tym najmniej ucierpiał i wszystkie niemal działa swoje przyprowadził do kraju.
Stanąwszy w granicach kraju, książę Józef zajął się gorliwie organizacyą nowych sił zbrojnych; wyparty z księstwa przez napierającego nieprzyjaciela, cofać się musiał do Krakowa i dopiero w kwietniu 1813 roku połączyć się mógł z armią Napoleona, zwiększając ją o 13,000 żołnierzy. Z korpusem swoim zajął zrazu stanowisko obserwacyjne wzdłuż pasma gór czeskich, a następnie walczył na lewym brzegu Elby.
W październiku 1813 r. obszerne równiny pod Lipskiem zaroiły się armią, jakiej nigdy dotąd nie oglądało żadne pole walki. Obie strony, — tak armia Napoleona, jak i armia sprzymierzonych, — czuły dobrze, że rozegrać się tu mająca «walka olbrzymów» stanowić będzie o losach Europy. Rozpoczęła się wreszcie trzydniowa mordercza walka, która wykopała grób Napoleonowi. Po pierwszym dniu bitwy, dnia 16-go października, przypadł księciu Józefowi najwyższy zaszczyt, jakim Napoleon obdarzał największych swych wodzów, bo oto w dniu tym wyniesiony został do godności marszałka Francyi. Przerwana na jeden dzień walka zawrzała dnia 18 z siłą nierównie większą; Poniatowski, jakby odwdzięczając się za zaszczytne odznaczenie, nie żałował krwi swej i swoich żołnierzy, korpus jego obsadzał najtrudniejsze pozycye.
Nadszedł wreszcie dzień 19 października. Napoleon, widząc zupełną przegraną, cofnął się za Elbę; korpusowi Poniatowskiego przypadło wraz z dywizyą Dąbrowskiego nadludzkie zadanie osłaniania tyłów własnej armii i powstrzymywania nacierającego całą siłą nieprzyjaciela, który upojony zwycięstwem skąpać je pragnął we krwi obficie. Nie mogąc się oprzeć przewadze nieprzyjaciela, sam począł się cofać ku jedynemu mostowi na Elsterze. Zawiodła go ta ostatnia deska ratunku, bo francuzi wysadzili w powietrze most, zanim Poniatowski zdążył zbliżyć się do niego. Raniony dwukrotnie, czuł, że lada chwila siły odmówią mu posłuszeństwa, a wtedy stanie się łupem wroga, rzuca się więc w nurty spienionej Elstery. Trzeci strzał, otrzymany w chwili, gdy już znajdował się w rzece, powala go z konia i przecina pasmo życia bohatera.
Zwłoki jego sprowadzone zostały we wrześniu 1814 r. do Warszawy i złożone w kościele Świętego Krzyża, skąd je przewieziono następnie do Krakowa. Za trumną szła skromna garstka ocalałych z pogromu świadków bohaterskich czynów zmarłego, postępował koń, nieodstępny towarzysz walecznych zapasów.
Bywają wybrańcy losu, którzy podczas swej krótkiej wędrówki życiowej zdążyli czynami swymi zaskarbić sobie uznanie zasłużone u spółczesnych, a zdobyć pamięć wdzięczną u potomnych, pomimo że wtrąciła ich śmierć do mogiły przedwczesnej wtedy właśnie, kiedy będąc w sile wieku i w pełni rozwoju umysłowego, mogliby byli jeszcze długo i owocnie pracować dla dobra ogółu. Strata ich dla społeczeństwa jest bolesną podwójnie, bo razem z nimi zstępuje do grobu i nadzieja słusznie w nich pokładana.
Do mężów takich należał Dr. Andrzej Franciszek Ksawery Dybek, urodzony dnia 30 listopada r. 1783 w Poznaniu, gdzie ojciec jego Jan pełnił wtedy służbę lekarza siódmego pułku piechoty koronnej. Lata chłopięce przeżył wśród wstrząsających krajem wydarzeń, które w końcu Poznań i rodzinę jego oddały pod panowanie pruskie. Odebrawszy w domu rodzicielskim wychowanie i wykształcenie staranne, gdy w 17 roku życia obrał sobie zawód ojca swego, a rodzice nie mogli łożyć na niego, jako stypendysta rządowy wysłanym został w r. 1800 do Berlińskiej Akademii Medyko-chirurgicznej (Pépinière), mającej za zadanie kształcenie młodzieży na zdatnych lekarzy wojskowych. Ukończywszy chlubnie nauki w zakładzie tym w r. 1803, z obowiązku wstąpił do służby pruskiej jako lekarz trzeciego pułku artyleryi pieszej, a będąc pracowitym, sumiennym i zdolnym, prędko posuniętym został na stopień chirurga starszego.
W pamiętnym dniu 14 października r. 1806, w którym pod Jeną runął odrazu cały gmach potęgi Prus ówczesnych, na pobojowisku, opatrując ranionych, Dybek dostał się do niewoli francuskiej, ale jako Polak, niebawem z niej puszczony, mógł powrócić do ojczyzny i w dniu 20 grudnia w stopniu urzędnika zdrowia klasy pierwszej, przeznaczony był do trzeciego pułku ułanów wojsk narodowych, z którymi do zawarcia pokoju tylżyckiego dzielił trudy bojowe. Po wojnie r. 1809, przeciwko Austryi prowadzonej, korzystając z pokoju, zapowiadającego trwałość dłuższą, w celu uzupełnienia wykształcenia zawodowego, wystarał się o czasowe uwolnienie od służby i w listopadzie r. 1810 wybrał się w podróż naukową do Niemiec. Podczas wędrówki tej w dniu 28 stycznia r. 1811 wydział lekarski we Frankfurcie nad Odrą, wysłuchawszy obrony rozprawy jego o t. zw. postrzałach mimobieżnych, jakoby wywołanych przez pociski działowe, blisko ciała przelatujące, przyznał mu godność doktora medycyny, w marcu zaś tegoż roku uniwersytet wittenberski udzielił mu nadto dyplom na doktora filozofii. Na początku roku 1812 na wezwanie władzy wojskowej powrócił do pułku swego, stojącego wówczas w Krakowie, a gdy Napoleon wyruszył przeciwko Rosyi, posunięto Dybka na stanowisko lekarza naczelnego dywizyi straży przedniej, będącej częścią IV korpusu wielkiej armii. Wyprawę tę, tak pełną trudów i niebezpieczeństw, odbył wprawdzie szczęśliwie i cało, dostąpił nawet zaszczytu, że po wzięciu do niewoli Leopolda de Lafontaine protochirurga jeneralnego wojsk Księstwa Warszawskiego, jemu powierzono urząd tegoż, ale zdaje się, iż wskutek pracy nadmiernej i doznanych wtedy niewywczasów i niewygód wszelakich, zdrowie jego, niezbyt silne, podkopane zostało na zawsze. Gdy podążał za wojskiem, cofającem się do Niemiec, w pobliżu Kalisza, odcięty od swoich, ledwo sam uniknął niewoli; udało mu się jednak przedostać przez Śląsk do Saksonii, gdzie w korpusie jenerała H. Dąbrowskiego objął służbę lekarza naczelnego i na stanowisku tem pozostał aż do upadku Napoleona.
Wojnę r. 1813 w Niemczech odbył całkowicie i za odznaczenie się w służbie otrzymał d. 11 maja krzyż legii honorowej. Po morderczej bitwie pod Lipskiem pociągnął z wojskiem do Francyi i przebył tam do lipca r. 1814, po większej części w Paryżu, poświęcając się nauce, o ile tylko służba pozwalała na to. Powróciwszy do kraju ze sztabem korpusu swego, natychmiast powołanym został na członka komisyi sprawdzającej stopnie lekarzy wojskowych, w dniu zaś 25 lutego przeznaczonym był na lekarza drugiej dywizyi jazdy Królestwa Polskiego.
«W tym czasie» — pisze ks. kanonik T. Kiliński — «przez związki małżeńskie połączył się z szanownym domem z posług krajowych, z pomocy, niesionej cierpiącym, i w literaturze znanego sztuki lekarskiej weterana D-ra Arnolda. Czuła, troskliwa, słowem wzorowa małżonka, mężem na zdrowiu często zapadającym jedynie zajęta, obok pielęgnowania jego, prócz wychowania dzieci, wszystkiego się w życiu wyrzekła. Jeżeli strata jego, przy tak skołatanem na usługach publicznych zdrowiu prędzej nie nastąpiła, jej to przypisać winniśmy.»
Komisya rządowa wyznań religijnych i oświecenia publicznego zajęta urządzeniem Król. uniwersytetu Aleksandryjskiego w Warszawie, oceniając słusznie naukę, zdolności i doświadczenie Dybka, powołała go na katedrę; wystąpiwszy zatem ze służby wojskowej, w dniu 8 listopada r. 1817 objął obowiązki profesora chirurgii teoretycznej i dyrektora kliniki chirurgicznej. Na stanowisku tem, niestety, zbyt krótko zajmowanem, wykazał równą dzielność, jak przedtem na licznych pobojowiskach, tu jak tam, kierowało nim zawsze silnie rozwinięte poczucie obowiązku i niestrudzona chęć służenia rodakom; w uczniów swych gorliwie wpajać umiał słowem i przykładem zamiłowanie do przedmiotów, które im wybornie wykładał.
Obok zajęć profesorskich, nie szczędził też czasu swego na inne usługi społeczno-naukowe: był asesorem, a następnie radcą Rady ogólnej lekarskiej, członkiem Najwyższej Komisyi Egzaminacyjnej, profesorem radnym i dziekanem wydziału lekarskiego (od r. 1819 do 1825). Zalety jego cenić umiano należycie, to też w r. 1817 Towarzystwo Naukowe Krakowskie powołało go na członka, toż samo uczyniło w r. 1819 Królewskie Towarzystwo Przyjaciół Nauk w Warszawie, a w 1822 Cesarskie Towarzystwo Lekarskie w Wilnie. W r. 1820 należał do członków założycieli Towarzystwa Lekarskiego Warszawskiego i z wyboru był pierwszym jego wice-prezesem.
Przy tak licznych zajęciach i tak czynnem i ruchliwem życiu nie starczyło mu z początku czasu na pracę literacko-naukową, a gdy czas się znalazł po temu, gdy stanowisko profesorskie wymagało jej nawet, było już zapóźno, bo brakło mu sił i życia. Pozostały po nim tylko dwie drukowane szczupłe prace, mianowicie: «O klinice chirurgicznej Król. uniwersytetu w Warszawie» i «Uwagi nad niektóremi chorobami i operacjami chirurgicznemi.»
Zacny żywot swój zakończył Dybek d. 5 lutego r. 1826 ze stratą znakomitą zarówno dla kraju jak i dla nauki, której służyć zbyt krótko było mu danem.
Stanowisko Franciszka Smuglewicza w malarstwie ostatnich dziesięcioleci zeszłego wieku należy do pierwszorzędnych. Epoka to była walki i wyłamywania się sztuki z cechu. Zgromadzenia cechowe i warunki rozwoju mularstwa w organizacyi bractw średniowiecznych nie były w Polsce ani złe, ani zacofaniem tchnące — przeciwnie, dawały zupełnie wolne pole i sposobność, a nawet rygor w nabywaniu umiejętności fachowej, — przyszła wszakże chwila, w której nauczanie od węzłów towarzysko-społecznych odłączyć się zapragnęło i oderwało. Franciszek Smuglewicz, syn malarza, Łukasza, i brat dwóch, najpewniej cechowych malarzy, Antoniego i Lucyana, pierwszy na szerokie pole czystej, wielkiej sztuki, wyszedłszy z Akademii rzymskiej Ś-go Łukasza, rozwinął niezwykłe swe malarskie zdolności, — zasłynąwszy zaś w młodzieńczym już wieku, na równi z późniejszym odrodzicielem malarstwa Dawidem (francuzem) w Rzymie, a następnie w domu, w Polsce, zatknął sztandar samodzielnych najwyższych kierunków w malarstwie: religijnego i historycznego.
Urodził się w Warszawie dnia 6 października 1745 r. w rodzinie artystycznej, bo matka jego Regina z Oleśnickich była siostrzenicą słynnego malarza Szymona Czechowicza, jego pierwszego po ojcu nauczyciela sztuki. Ukończywszy szkoły publiczne w 19 roku życia, wysłany kosztem ojca do Rzymu, w Akademii odznaczony nagrodą, rozwijał się dalej samodzielnemi studyami nad sztuką starożytną. Sztuce powszechnej europejskiej przysłużył się pierwszy dokładnymi przerysami ozdób z termów Tytusa w Rzymie, tak zwanego Wesela Aldobrandyńskiego, z którego wszystkie późniejsze ryciny do tej pory są powtarzane, oraz wielu innemi. Był uczniem Rafaela Mengsa, ale nic od niego nie przejął, ani rysunku, ani kolorytu; w pierwszym od Mengsa silniejszy i bardziej męski, w drugim prostszy, mniej wytworny. W czterdziestym roku życia powołany przez króla Stanisława Augusta do kraju, wykonał trzy wielkie obrazy do kościoła Bazylianów w Warszawie; te postaci olbrzymiej wielkości dają miarę dojrzałej umiejętności mistrza i noszą na sobie wszystkie cechy późniejszych, aż do końca życia tworzonych, malowideł Smuglewicza. W rysunku postaci ludzkich znać, że Smuglewicz miał przed oczyma ród tych siłaczów, co jednym zamachem damascenki konie przecinali. Szczególnie budowa dłoni u bohaterów jego obrazów historycznych, a zwłaszcza, zakończenia palców, szerokie, rozpłaszczone, stanowią tę cechę charakterystyczną mimowiednie w malowidłach odwzorowaną. Rysunek postaci pamięciowy, na głębokich studyach proporcyi oparty, koloryt nieco jednostajny, układ pomysłów wzorowy, oto cechy malowideł Smuglewicza. Z wybitnych zalet poznany już w Rzymie, miał propozycyę udania się do Anglii, wrócił wszakże do Polski w r. 1785 i tu oprócz wzmiankowanych już prac i po ukończeniu w Wilnie w ciągu roku obrazów historycznych dla biskupa Massalskiego i dla innych magnatów, osiedliwszy się w Warszawie, za przykładem Czechowicza założył prywatną szkołę malarstwa. Uczucia jego narodowe w innej jeszcze formie niezwłocznie potem zakwitać poczęły. Łatwość tworzenia pomysłów obrazowych podsunęła Smuglewiczowi myśl wydania szeregu zdarzeń dziejowych polskich w rycinach, których miało być początkowo 200, a następnie 100. Brak odpowiednich miedziorytników na miejscu sprawił, iż mała tylko liczba pięknych, tuszem piórem skończonych, rysunków, doczekała się rozpowszechnienia.
Obrazów religijnych, historycznych, portretów i innych, wykonał Smuglewicz w ciągu czterdziestokilkoletniego okresu pracy samodzielnej przeszło 200. Setki rysunków ze zbioru króla i magnatów rozsypanych jest po całym obszarze kraju. Do najważniejszych prac Franciszka Smuglewicza, należą, oprócz wzmiankowanych już trzech obrazów («Wniebowzięcia N. Panny», «Śmierci Ś-go Bazylego» i «Ś-go Onufrego»), szereg obrazów w katedrze wileńskiej: «Dwunastu Apostołów», «Melchizedech», «Rozmnożenie chleba na puszczy», «Męczeństwo Ś-go Stanisława», «Ś-ty Jan Nepomucen», «Ś-ty Piotr w okowach», zaś w kościele Benedyktynów przy klasztorze na Łysej Górze siedem wielkich obrazów: w wielkim ołtarzu «Trójca Ś-ta», a po bokach po trzy z historyi Krzyża Świętego i Ś-go Benedykta. Warszawa i Wilno posiadają najwięcej religijnych obrazów Smuglewicza, wszakże całe mnóstwo rozrzucone jest po innych miastach. Portrety po magnackich pałacach i zamkach wraz z obrazami historycznymi i alegorycznymi stanowią drugą połowę działalności tego tęgiego artysty, — jedną z najprzedniejszych prac poważnie pomyślanych stanowi szereg obrazów na suficie biblioteki publicznej akademickiej wileńskiej:
«Świątynia sławy, do której wchodzą sławni kraju Polskiego mężowie, wieńczeni przez Minerwę»; «Geniusz sławy, głoszący dobrze zasłużonych naukom»; «Praca i pilność gotują uczonym winnice»; «Tarcza mądrości zasłania poświęcających się naukom». Pomysły bardzo piękne jasno myśl wyrażają.
Liczny jest szereg obrazów Smuglewicza z historyi polskiej, a jak wyraźnie był na tej drodze przewodnikiem, wskazuje samo wymienienie przedmiotów obranych, które następnie inni malarze polscy obrabiali: «Zgon Chodkiewicza pod Chocimem», «Powitanie cesarza Leopolda z królem Janem III po oswobodzeniu Wiednia», «Czyn bohaterski Chrzanowskiej przy obronie Trembowli», «Uroczyste przyjęcie hetmana Żółkiewskiego przez króla Zygmunta III po zwycięstwie».
Przedmioty do rycin wzięte były z pierwszych dwóch wieków dziejów naszych, od Mieczysława I do Bolesława II z starannem zachowaniem prawdopodobieństwa ubiorów ówczesnych polaków o tyle przynajmniej, o ile ówczesne skąpe badania i wiadomości starożytnicze do tego posłużyć mogły.
Liczne podróże po kraju sprawiły, że z wrażeń przelotnego z ludem obcowania powstały pod jego pendzlem małe obrazki potoczne — «Wieśniacy i dzieci polskie», «Krakowiacy w karczmie», «Wieśniacy lubelscy», a z pobytu w miastach, szczególnie w Wilnie, fragmenty zajmujących widoków tego miasta, z których najpiękniejszy — kościół Ś-tej Anny, wykonany został przez Vogta w miedziorycie dużych wymiarów.
Obraz działalności Smuglewicza na niwie malarstwa polskiego przedstawia się tak wszechstronnie, potężnie i oryginalnie, a zwłaszcza samorzutnie ze względu na kierunek historyczny, że w nim uczcić musimy przedewszystkiem siłę talentu w początkowaniu, opartą na wszechstronnem wyrobieniu.
Bogata i wielostronna twórczość w połączeniu z gruntownem wyrobieniem sprawiły, iż na przewodnika pragnącej poświęcić się sztukom młodzieży powołany do akademii wileńskiej w roku 1797, dziesięć lat pracy zawodowi profesorskiemu z pożytkiem poświęcił i zszedł ze świata w Wilnie d. 18 września 1807 r. Świetniał Smuglewicz obok wszystkich zalet talentu i umiejętności artystycznej, gruntownem wykształceniem, głębokim na dzieje ludzkości i narodu swego poglądem, prawością i bezinteresownością. Tradycya zarówno prawdziwego kapłaństwa w sztuce, jak i metody, polegającej na studyach przygotowawczych i pośrednich głęboko przeprowadzonych, z odrzuceniem prawie zupełnem bezpośrednich, czyli metody idealistycznej, przetrwała do chwili najnowszej fazy odradzającej się u nas sztuki, to jest do r. 1850 i ówczesnemu młodemu pokoleniu malarzów jako punkt wyjścia służyła.
Są wyjątkowi ludzie, których życie wypełnia treść tak bogata, iż uosobiają niejako fragment dziejów swego społeczeństwa.
Jednoczą oni w sobie żywot czynu i żywot myśli, stanowią zwierciadło, w którem odbijają się promienie wszystkich prądów umysłowych i politycznych danej epoki. Opatrzność pozwala im w pełni sił duchowych cieszyć się sędziwą starością, a oni sami, siłą geniuszu, jakim w kolebce namaszczeni zostali, wypełniają długi żywot działalnością owocną we wszystkich duchowi dostępnych kierunkach.
Rzadko spotykamy w panteonie mężów zasłużonych osobistości takie — jak Niemcewicz, któreby jednocześnie i na polu czynu, słowa, myśli i twórczości zasługiwały na wyjątkowe odznaczenie, by, wyliczając znakomitych mówców, pisarzy, poetów, myślicieli i dziejopisów, do każdego z tych odrębnych czynników działalności umysłowej módz najzupełniej zasłużenie jednego i tegoż samego zaliczać człowieka.
Julian Ursyn Niemcewicz, urodzony w roku 1757, zakończył pełen chwały i zasług żywot dopiero w roku 1841, przekroczył zatem granicę wieku, rzadko kiedy jednostkom ludzkim dostępną; a jeśli zważymy, że w okresie od 1757 do 1841 r. rozegrały się najważniejsze wypadki dziejowe nowoczesne: wojna o niepodległość Stanów Zjednoczonych, wielka rewolucya francuska, epoka rozbiorów Rzplitej, epopea Napoleońska, przywrócenie Bourbonów, walki o niepodległość Grecyi, rewolucya Lipcowa, i wiele innych epizodów stanowczych w rozwoju społeczeństwa europejskiego, nie będziemy mogli bez zadumy i podziwu wspominać o człowieku, który tych wszystkich wiekopomnych przewrotów dziejowych naocznym był świadkiem.
Niemcewicz przyszedł na świat 16 lutego 1757 r. w Skokach, pod Brześciem Litewskim, z Marcelego, podczaszego Mielnickiego i Jadwigi z Suchodolskich. Rodzina Niemcewiczów z przydomkiem Ursyn, od naddziadów odziedziczonym cieszyła się w kraju niepospolitą wziętością, stanowiąc ognisko, w którem starodawne cnoty rodzinne kojarzyły się z zasługami na polu obywatelskiej działalności.
Młodość Juliana Ursyna spłynęła w epoce przejściowej, gdy społeczeństwo — mówiąc słowami ks. Adama Czartoryskiego, biografa naszego bohatera — «w miejsce dawnych sarmackich obyczajów przybierało nowe kształty i odmienne zwyczaje. Widział jeszcze młody Niemcewicz cały tryb starodawnego polskiego życia, przepych i równie sutą, jak uprzejmą gościnność magnatów, pobożność i proste narodowe na wsi obyczaje szlachty, widział dawne sejmiki, zjazdy, zajazdy i uczty, krwawe kłótnie i zgody przy kielichu. To wszystko zakorzeniło w nim głęhsze do polskości przywiązanie».
Zachował w duszy pierwsze silniejsze wrażenie scen, rozegranych na sejmie Czaplicowym z r. 1766 i na tle konfederacyi radomskiej i należał do pierwszej generacyi młodzieży, wykształconej według nowych zasad edukacyi swojskiej.
Komisyi Edukacyjnej, — pierwszej w Europie instytucyi wychowawczej, która stała się wzorem dla zaprowadzonych następnie we wszystkich krajach ministeryów oświecenia publicznego, — zawdzięczał Julian Ursyn przyswojenie sobie na życie całe szerokich na zadania obywatelskie poglądów i zasad, ugruntowanych w sercach młodzieży przez takich profesorów i kierowników, jakimi byli: Naruszewicz, Piramowicz, Nagórczewski, Woronicz, Poczobut, Waga i Kniaźnin.
Około r. 1770 wstąpił Julian Ursyn do korpusu kadetów pod opiekę księcia jenerała ziem podolskich. Po chlubnem ukończeniu kursów w tym zakładzie, został mianowany adjutantem swego opiekuna, który był szefem gwardyi litewskiej i jenerał-inspektorem wojsk tamecznych.
W domu księstwa Czartoryskich w Puławach uzupełnił Niemcewicz swoje wychowanie światowe i obywatelskie; tam również w częstych rozmowach z poetą Karpińskim, z księdzem Piramowiczem, sekretarzem komisyi do ksiąg elementarnych, z Zabłockim, komedyopisarzem, z Kniaźninem, Ignacym i Stanisławem Potockimi, nabrał zamiłowania do literatury swojskiej, które mu odtąd towarzyszyć miało w życiu i stanowić osłodę w najsmutniejszych jego chwilach.
W latach 1783, 1784 i 1787 odbywał Niemcewicz podróże za granicę, zwiedzając Niemcy, Włochy, Sycylię, Francyę i Anglię. Wrócił stamtąd z zasobem nauki i doświadczenia politycznego, ze smakiem artystycznym, urobionym na znajomości arcydzieł muzealnych, jakie zwiedził i na rozmowach poufnych z takimi ludźmi, jak Alfieri, tragik i pisarz włoski, jak Jefferson, późniejszy prezydent Stanów Zjednoczonych.
Zaszczycony zaufaniem obywateli, przyjmował Niemcewicz, jako poseł inflancki, udział w obradach wiekopomnego Sejmu Czteroletniego i dał się wtedy poznać ogółowi z zasad przeciw-anarchicznych, z obrony w sprawie pokrzywdzonego ludu wiejskiego.
Wtedy to nazwisko Niemcewicza stało się rozgłośnem z powodu komedyi politycznej Powrót posła, jaką był napisał celem uwydatnienia sprzeczności między zwolennikami dawnego liberum veto, a stronnictwem reform polityczno-obyczajowych w Rzplitej.
Druga sztuka Juliana Ursyna — Kazimierz Wielki, wystawiona na scenie teatru narodowego, jakkolwiek mniejszego doznała powodzenia, jednak pamiętną jest z powodu odezwania się Stanisława Augusta do publiczności, w teatrze zebranej, w słowach pełnych otuchy i wiary w skuteczność reform majowych.
Konfederacya Targowicka znagliła Niemcewicza do opuszczenia kraju wraz ze wszystkimi współtowarzyszami Sejmu Wielkiego.
Odbiciem uczuć jego, na widok zgorszenia, które przeciwnicy reform i zwolennicy dawnej anarchii w społeczeństwie rozniecić usiłowali, była Elegia do wiosny napisana w r. 1793.
Zajęcia wojskowe nie stłumiły w Niemcewiczu namiętnego do literatury przywiązania.
Jako objaw charakterystyczny w tej mierze może służyć to, że w przeddzień bitwy Maciejowickiej, Niemcewicz podczas kolacyi w zamku miejscowym najspokojniej zajęty był odczytywaniem starego manuskryptu, obejmującego opis elekcyi Augusta II.
Również zajmował się Niemcewicz gorliwie pracami literackiemi i wtedy to powstało wiele jego przekładów z francuskiego i angielskiego oraz kilka utworów oryginalnych.
Po wstąpieniu na tron Cesarza Pawła w dniu 17 listopada 1796 r. wszyscy przywódcy ruchu 1794 r. odzyskali wolność. Niemcewicz postanowił przez Szwecyę i Anglię udać się w podróż do Ameryki. We wrześniu 1797 r. wylądował w Filadelfii. Między cudzoziemcami znajdowała się tu i pani Kean, młoda wdowa po zmarłym przyjacielu wodza, z którą następnie Niemcewicz małżeńskie zawarł śluby i zamieszkał w domku wiejskim w stanie Wirginii. Zwiedzając Mount Vernon zawiązał stosunek przyjaźni z jenerałem Waszyngtonem. Przeniósł się następnie na stalszy pobyt do Elisabeth Town w Stanie New-Jersey, gdzie mógł żyć taniej w towarzystwie ukochanej małżonki.
W r. 1802, otrzymawszy wiadomość o śmierci ojca, wyjechał do Europy i po latach wielu mógł znowu powitać członków rodziny i dwór puławski, gdzie go Czartoryscy powitali z radością i gdzie znowu miał sposobność zetknąć się z ludźmi, którzy w ówczesnej epoce stanowili ognisko umysłowego życia polskiego. Zimę roku 1802 spędził Niemcewicz w Warszawie i był przy zawiązaniu Towarzystwa Przyjaciół Nauk, zaliczony do pierwszych jego członków.
Spędziwszy półtora roku w kraju, wybrał się w powrotną podróż do Ameryki, lecz przedewszystkiem zatrzymał się w Paryżu, by być świadkiem powstającego cesarstwa Napoleońskiego i epizodów krwawych, które poprzedziły tryumf bohatera. Przy nim rozegrała się tragedya spisku Pichegru, Cadoudala i Moreau.
Powróciwszy do New-Brunswik, do domu swego, zastał Niemcewicz żonę, zajętą przygotowywaniem syna do szkół i urządzaniem gabinetu do pracy dla męża. Przywiezione z Europy sprzęty posłużyły do wygodniejszego zagospodarowania się i tu znowu w zaciszu wiejskiem spędził Niemcewicz trzy lata, skąd go wiadomość o zwycięstwach Napoleona i o skruszeniu potęgi pruskiej pod Jeną odwołała ponownie do Europy.
Jako dawny poseł inflancki, powołanym został Niemcewicz do udzialu w zarządzie nowoutworzonego Księstwa Warszawskiego. Mianowano go sekretarzem Senatu i członkiem Komisyi Edukacyjnej, z obowiązkiem lustracyi szkół. To mu dało sposobność do częstych wycieczek po kraju, czego owocem były Podróże historyczne i szereg prac literacko-naukowych.
Rok 1812 położył kres ambicyom Napoleona, jednocześnie wszakże podminował egzystencyę polityczną Księstwa Warszawskiego. Niemcewicz z polecenia Fryderyka Saskiego udał się do Beyreuth i do Ratysbony, był również w Dreznie podczas katastrofy lipskiej, która ostatecznie na losach Napoleona i jego sprzymierzeńców zaważyła.
Traktat wiedeński przywrócił Królestwo Polskie w szczuplejszych od dawnego Księstwa granicach, z powodu utraty Poznania, Krakowa, Gdańska i Torunia, lecz pozwolił dawnym rozbitkom powrócić do kraju i pracować nad odrodzeniem społeczeństwa, po przebytych krwawych wojnach napoleońskich.
Niemcewicz zajął dawne stanowisko członka Komisyi Edukacyjnej i wtedy w okresie czasu piętnastoletnim rozwinął działalność twórczą i badawczą w szerokim zakresie, wydając ody, listy, bajki, tragedye, komedye, pieśni, dzieła historyczne, romanse i podróże. «Chciał, jak niegdy Cycero, mową rzymską dowieść, że język nasz nadaje się do każdego rodzaju piśmiennictwa» — pisze o tej stronie działalności Niemcewicza książę Czartoryski.
Bajki Niemcewicza miały na widoku poprawę obyczajów społeczeństwa rodzimego przez dowcipne, a trafne wyśmiewanie wad politycznych i towarzyskich wybitniejszych osobistości, z któremi autor się stykał w stosunkach codziennych.
Lecz poważniejsze zadanie wziął na barki swoje Niemcewicz, tworząc z polecenia Towarzystwa Król. Warsz. Przyjaciół Nauk Śpiewy historyczne, z zamiarem utrwalenia w pamięci narodu ważniejszych szczegółów przeszłości jego dziejowej. Do «Śpiewów» przydał dodatki prozą, zawierające krótki zbiór historyi polskiej, jakoteż «Uwagi nad upadkiem i charakterem narodu Polskiego». Przyjęcie «Śpiewów» było nader życzliwe. W krótkim czasie rozkupiono dwie ich edycye. Zrazu tylko wyższe sfery towarzyskie pojęły ich doniosłość. Utalentowane kobiety polskie ozdobiły je rysunkami i muzyką, mieszczącą melodye do każdego «Śpiewu». Powoli przeniknęły «Śpiewy» i do szerszych warstw społecznych i dotąd jeszcze uroku swego nie straciły, czego dowodem są nieustanne ich kosztowne i tanie wydania.
Równocześnie z popularyzacyą dziejów drogą poezyi, zabrał się Niemcewicz i do pracy kapitalnej nad Dziejami Zygmunta III, spełniając tym sposobem program Towarzystwa przyjaciół nauk, które pragnęło w szeregu dzieł, poświęconych oddzielnym epizodom dziejowym polskim, utworzyć całokształt historyi, osnuty na źródłach dotąd niespożytkowanych, archiwalnych.
Upływ czasu i spotęgowanie się wiedzy historycznej przez wydawnictwa źródłowe, prowadzone przez szereg lat kilkudziesięciu, nie odjęły «Dziejom Zygmunta III» ich istotnej wartości. Pozostaną one na długo, jeśli nie na zawsze, cennym dorobkiem naukowym w literaturze ojczystej, jako oparte na skarbnicy faktów, po raz pierwszy przez Niemcewicza wydobytych na widownię historyi i opracowanych z talentem pod względem literackim.
Z prac literackich, wydanych przez Niemcewicza w okresie czasu jego pobytu w kraju, wymienić należy dramaty historyczne i tragedye: Kazimierz Wielki, Zbigniew, Chmielnicki, oraz komedyę Dworek na gościńcu. Z romansów wielką cieszyły się poczytnością: Dwaj Sieciechowie, Tenczyński, Lejbe i Siora, — pierwsza a śmiała na owe czasy w literaturze polskiej próba postawienia kwestyi żydowskiej na gruncie obywatelskiego zespolenia, — oraz kilka prac niedokończonych, między innemi: Mniemana sierota, Panna Guzdralska etc.
Nie licząc prac poważniejszych, między któremi Podróże historyczne po ziemiach polskich, i Pamiętniki, stanowią ważny do historyi czasów Niemcewicza przyczynek, widzimy, że nie było rodzaju literatury, którego by się autor nasz nie dotknął; we wszystkiem zaś, co potomności pozostawił, tkwią ziarna pracy, talentu i zasług, wytrzymujące współzawodnictwo z zasługami najznakomitszych mężów w narodzie.
Jak dzieła Niemcewicza były odbiciem epoki porywu do odrodzenia społecznego i umysłowego narodu, tak też odzwierciadlają się w nich prądy umysłowe, które z rozkwitem romantyzmu dodały nowego bodźca do badań nad podaniami, nad owym skarbcem ducha rodzimego, kryjącym w sobie szlachetny kruszec poglądów jego na naturę, na świat, na społeczeństwo, na najważniejsze zadania narodu względem Boga i ludzi. Niemcewicz, trzymając się zdala od sporu klasyków z romantykami, duszą swą poetycką przeczuwał, iż w dźwiękach liry Mickiewicza spoczywa tajemnica potężnego oddziaływania poezyi na rozwój narodu, na krzewienie zamiłowania do swojszczyzny; tak samo odczuł doniosłość liry Słowackiego, zwracając baczną uwagę na odczytywany mu akt trzeci tragedyi «Mindowe»; wiedział, że w sporze tym nietyle chodzi o smak i kierunek upodobań literackich, ile o dążenie do wyzwolenia ducha narodowego z pęt naśladownictwa i do wskazania mu nowych przestworów dla twórczości.
Po chwilach spokoju, spędzonych w uroczym Ursynowie pod Warszawą, nastąpiła znowu epoka w życiu Niemcewicza, w której mógł rozwijać działalność wpływową i czynną. Zostawszy po śmierci Staszica prezesem Towarzystwa Przyjaciół Nauk, miał to szczęście, że zapoczątkowany staraniem swego poprzednika posąg Kopernika dłuta Thorwaldsena uczcić mógł uroczystą przemową inauguracyjną; podejmował nadto w charakterze prezesa Towarzystwa głośnych cudzoziemców, między nimi Humboldta, który w podróży na Wschód zatrzymał się był w Warszawie.
Bawił w Londynie i miał tu sposobność do zawiązania stosunków z dyplomatami angielskimi: ks. Sussex, lordem Grey, Palmerstonem, oraz z pisarzami: Edwardem Bulwerem i Tomaszem Campbellem, których zachęcał do zajęcia się tematami z historyi polskiej.
Powrócił następnie do Paryża, gdzie już do końca dni swoich miał pozostać, i tu znowu przykładem i radą zachęcał rodaków do użytecznej działalności na polu tworzenia zakładów wychowawczych, naukowych i filantropijnych. Przyjmował chętny udział w posiedzeniach Towarzystwa literacko-historycznego, wspierał Towarzystwo pomocy naukowej, tworzył Bibliotekę polską, zbierał rzadkie rękopisy z księgozbiorów obcych, związek z dziejami Polski mające; odbywał częste narady z ks. Czartoryskim, Kniaziewiczem, Tadeuszem Mostowskim i innymi rodakami, którzy jego rad i zachęty potrzebowali.
Opuściła go wreszcie i wierna jego towarzyszka doli i niedoli, po której stracie, chociaż już lat kilkanaście osobiście się z nią, jako w Ameryce mieszkającą, nie widział, tem boleśniej odczuł swoje osamotnienie.
Tak zeszły sędziwemu starcowi w rozpamiętywaniu nad długą, obfitą w wydarzenia przeszłością, ostatnie lata. Zamknął powieki w dniu 21 maja 1841 r., w 83 roku życia, pozostawiwszy po sobie pamięć męża myśli i męża czynu, obywatela prawego, dla którego praca umysłowa nie była środkiem zabawy, lecz ofiarą najlepszych, najszlachetniejszych uczuć, składaną codziennie na ołtarzu dobra współbraci.
Póki tylko w dziejach i w literaturze świetlane postacie znakomitych mężów będą przedmiotem czci i naśladowania — imię Juliana Ursyna Niemcewicza nie zaginie nigdy.
W dawnej ziemi nurskiej, na granicy Podlasia, leżała osada szlachecka Dmochy, w której od wieków mieszkała rodzina Dmochowskich. W zeszłem stuleciu jeden z członków tej rodziny z przydomkiem Warda przeniósł się na Podlasie i osiadł w Oprawczykach, gdzie został szczęśliwym ojcem ośmiorga dziatek. Z pomiędzy nich Franciszek Ksawery odegrał z czasem wybitną rolę na polu politycznem, publicystycznem i literackiem, przez co na zaszczytną kartę w dziejach narodu i piśmiennictwa polskiego zasłużył.
Urodził się 2 grudnia 1762 roku. Początkowe nauki odbył w szkole księży Pijarów w Drohiczynie, skąd w 17-tym roku życia wstąpił do głośnego nowicyatu pijarskiego w Podolińcu na Spiżu. W r. 1783 ukończył studya i został nauczycielem języka polskiego i łacińskiego w klasie 1-szej szkoły pijarskiej w Radomiu, a że według słów prowincyała zakonu, był «zdatności nadmiernej, pilności wielkiej, obyczajów statecznych,»[6] zostaje więc wkrótce nauczycielem w klasie II-ej konwiktu warszawskiego, w r. 1786 wykłada prawo i wymowę w Łomży, w r. 1788 w Radomiu, a od roku następnego uczy w szkole wydziałowej w Warszawie prawa, dziejów, nauki moralnej i wymowy. Żądny wiedzy, studyował po za wykładami szkolnymi dzieła Locke’a, Condillaka, Bacona i innych filozofów, a jednocześnie z zamiłowaniem czytywał klasyków.
Mając lat 21, napisał treściwy życiorys jednego z najwybitniejszych pijarów ks. Stanisława Hieronima Konarskiego i wykazał w pracy tej zasługi położone przez niego na polu oświaty.[7]
W r. 1784 wmięszał się do polemiki pomiędzy ks. Michałem Krajewskim, autorem książki p. t. Podolanka, wychowana w stanie natury, życie i przypadki swoje opisująca (Warszawa, 1784, 8-ka, str. 159), a bezimiennym autorem Listu paryżanki do podolanki i napisał List sandomierzanki do podolanki. Ks. Krajewski w dziełku swem krytykuje formy sztuczne, w jakie cywilizacya oblekła obyczaje ludzkie i umysłowość, Dmochowski zaś występuje przeciwko wychowaniu w stanie natury.
W r. 1784 wydaje tłomaczenie «Sądu ostatecznego» Edwarda Younga, a w r. 1787 rozprawę O cnotach towarzyskich i występkach im przeciwnych. W książce tej autor pozbawia naukę moralną podkładu religijnego i czyni ją świecką. «Pragniemy z natury dobrego, nienawidzimy złego — pisze Dmochowski — podobają się nam dobre postępki, które cnotami zowiemy, nie lubimy złych i dajemy im imię występków... Człowiek nie rodzi się złym, ani dobrym, ale przez edukacyę, przykład i nałóg, albo tym, albo owym się staje. Najważniejszą więc jest rzeczą w edukacyi człowieka prowadzić go do dobrego i przez częste w dobrem ćwiczenie, prawie mu je koniecznem i przyrodzonem uczynić... Sprawiedliwość jest wszystkiego zasadą, z jej źródła wszystkie cnoty płyną.»[8]
W tym samym roku wydaje książeczkę ku uczczeniu chorążego upitskiego Karpia, w której chwali go, że w czasie głodu na Żmudzi sprowadzał zboże i darmo lub po cenie bardzo nizkiej ludziom je oddawał.[9]
W r. 1788 drukiem ogłosił Sztukę rymotwórczą, poema według Boileau. Książka ta miała parę wydań i była uważaną przez współczesnych za jeden z najznakomitszych utworów literatury polskiej.
Tegoż roku występuje wraz z Siarczyńskim i Kopczyńskim przeciwko nieuctwu profesorów Szkoły Głównej Krakowskiej: Jackowi Przybylskiemu, Marcinowi Fijałkowskiemu i księdzu Andrzejowi Trzcińskiemu.
Przybylski, profesor starożytności, autor i tłomacz wielu dzieł, miał manię urabiania wyrazów nowych. On to zbogacił piękny język ojczysty takimi neologizmami, jak: chwytopis, spodopismo, przypomka, zaciek, zakus i t. p.
Fijałkowski, zastępca profesora literatury, pisał ciężko i nieraz bez sensu.
Trzciński, profesor fizyki doświadczalnej, pisujący również zawile i niezrozumiale jak dwaj poprzedni, zdradzał nieuctwo, a że był pyszałkowaty i intrygant, więc nie lubiano go.
Satyra, wymierzona przeciwko tej trójcy, nosiła tytuł ułożony z wyrazów przez Przybylskiego używanych: Zakus nad zaciekami wszechnicy krakowskiej, czyli uwagi nad niektóremi tej akademii dyssertacyami. (Warszawa, 8-ka, str. 95).
Dotknięci tą satyrą trzej «uczeni» mężowie bronili się w broszurach specyalnie wydanych. Najwięcej drażliwy Przybylski odciął się wierszem p. t. Heautoumastix czyli bicz na siebie samego. (Kraków, 1789, 8-ka, str. 46), w którym ostro wystąpił przeciwko autorowi i zapowiedział jeszcze jedenaście dalszych pieśni. Dmochowski uprzedził go jednak, wydając bardzo dowcipny Urywek z bicza kręconego w Krakowie z okazyi Zakusu nad
zaciekami wszechnicy krakowskiej. (Warszawa, 1789, 8-ka, str. 18).
Na żądanie kasztelanowej krakowskiej Lubomirskiej i z polecenia Kolegium, tłomaczy i wydaje w tym samym roku, wbrew swoim poglądom, dziełko pani de Genlis, margrabiny de Syllery — O religii uważanej jako jedynej szczęśliwości i prawdziwej filozofii zasadzie. (Warszawa 1789), 8-ka, str. 364).
Po latach trzech występuje Dmochowski z przekładem ośmiu ksiąg Iliady Homera, a w roku 1800 wydaje całość. Przekład ten uważany był przez współczesnych za arcydzieło, dopiero Mickiewicz w 1828 roku w znanym artykule: O krytykach i recenzentach warszawskich wartość jego znacznie obniżył. «Powstać przeciw Franciszka Dmochowskiego krytycyzmowi — pisze Mickiewicz — jest to, że powiem słowami Byrona, rozprawiać w Konstantynopolu, w meczecie sofijskim, o niedorzecznościach alkoranu, spuszczając się na światło i tolerancyę ulemów. Zapewne, jako tłomacz poezyi, Dmochowski niemałe położył w literaturze zasługi... Talent tłomacza Iliady, lubo pozbawiony mocy oryginalnej, zachował pewną śmiałość i życie; przynajmniej w tłomaczeniach puszcza się na obszerne i wielkie przedsięwzięcia. W ostatnich zwłaszcza pieśniach Iliady wiersze harmonijne, w wyrażeniach ścisłe i lubo wszelkiej śmiałości poetyckiej pozbawione, nie zamieniają się w rymowaną prozę... Dmochowski ani historycznie, ani krytycznie poezyi homerycznych nie rozumiał.»
«Tymczasem faktem jest — według słów prof. Chmielowskiego, — że pomimo licznych prób, dotychczas nie posiadamy lepszego estetycznego tłomaczenia wielkiej epopei greckiej.»
Zajęcia szkolne i literackie nie przeszkadzały Dmochowskiemu brać udziału czynnego w życiu politycznem narodu: pracował więc wraz z Kołłątajem przy wydawnictwie znanych Listów anonima układał mowy dla posłów, napisał wiersz: «Do stanów z okoliczności uchwały sto tysięcy wojska,» i był jednym z najczynniejszych członków t. z. Kuźnicy Kolłątajowskiej, do której przyjętym został po śmierci kanonika Franciszka Jezierskiego, zwanego «Wulkanem gromów kuźnicy.» Przedtem jednak wyjednał Kołłątaj u Pijarów uwolnienie Dmochowskiego od obowiązków zakonnych i wyrobił mu probostwo w Kole.
Wkrótce po wstąpieniu Dmochowskiego do «Kuźnicy» ktoś wydał bezimiennie O konstytucyi trzeciego maja roku 1791 do JJWW. Zaleskiego trockiego i Matuszewicza brzeskiego litewskich posłów. Na tę niedołężnie napisaną broszurę odpowiedział Dmochowski również bezimienną pracą: Do JJWW. Panów Tadeusza Czackiego, starosty nowogrodzkiego i Mikołaja Wolskiego, szambelana J. K. Mości z okoliczności wydanego pisma o konstytucyi trzeciego maja, JJWW. Zaleskiemu posłowi trockiemu i Matuszewiczowi posłowi brzeskiemu litewskiemu poświęconego, myśląc, że autorami broszury byli: Czacki i Wolski. Ta mała, bo zaledwie o 31 stronach, książeczka wywołała protest Wolskiego i satyrę Trembeckiego, napisaną prozą p. t. Sen czyli sąd.
Po przystąpieniu króla do konfederacyi targowickiej w r. 1792, wyjechał Kołłątaj a za nim Dmochowski zagranicę. Tam też wydaną została znakomita praca p. t. O ustanowieniu i upadku konstytucyi 3-go maja, którą Kołłątaj przy pomocy Dmochowskiego oraz Stanisława i Ignacego Potockich napisał.
Dnia 12 lutego 1794 roku jedzie Dmochowski wraz z Karolem Prozorem do Drezna,... stamtąd powraca do Warszawy, gdzie wkrótce zostaje redaktorem Gazety rządowej oraz członkiem Rady Nieustającej.
Zmuszony powtórnie opuścić ojczyznę, udaje się w listopadzie 1794 roku do Niemiec, skąd przejeżdża do Włoch, a następnie do Paryża.
Po kilku latach pobytu zagranicą wrócił Dmochowski za namową Ignacego Krasickiego do kraju, gdzie stał się powiernikiem Arcybiskupa i pomocnikiem jego w rozbudzeniu wśród społeczności warszawskiej życia literackiego i zamiłowania do prac naukowych. Lubił go też Krasicki bardzo i powierzył mu wydanie dzieł swoich.
W kilka miesięcy po śmierci Arcybiskupa na posiedzeniu Towarzystwa Przyjaciół Nauk d. 12 grudnia 1801 r. wypowiedział Dmochowski «Mowę na obchód pamiątki Ignacego Krasickiego,» w której obszerniej scharakteryzował go jako zacnego człowieka i działacza na polu literatury ojczystej. Wspomina również o udziale Krasickiego w założeniu Towarzystwa Przyjaciół Nauk «Należy się od tego zgromadzenia — mówił Dmochowski — najwyższa wdzięczność zmarłemu, że imię swoje w regestr jego najskwapliwiej zapisał, że w początkach zaraz, największą gorliwość względem jego ustanowienia, utwierdzenia i skutków okazał.»
W tym czasie porzucił Dmochowski stan duchowny i ożenił się w 39 roku życia z Izabellą Mikorską, co wywołało oburzenie duchowieństwa.
Należał również do założycieli Towarzystwa Przyjaciół Nauk w Warszawie i był jednym z najczynniejszych jego członków. W r. 1801 zaczął wydawać w zeszytach miesięcznych Nowy pamiętnik warszawski, dziennik historyczny, polityczny, tudzież nauk i umiejętności.
Po powstaniu Księstwa Warszawskiego w r. 1807 liczył na to, że jako członek b. Rady Nieustającej, zajmie wybitne stanowisko i osiągnie wpływ na rządy kraju. Zawiedziony w nadziejach swoich, wyjechał z Warszawy do majątku swego Świesz, na Kujawach, dawnej posiadłości kasztelana Gąsiorowskiego i tu pracował nad tłomaczeniem Eneidy Wergiliusza. W maju 1808 roku pojechał raz jeszcze do Warszawy, lecz po ostrej wymianie słów z jednym z członków ówczesnego rządu, Józefem Wybickim, wyjechał i w drodze pod Błoniem w dniu 20 czerwca 1808 roku nagle życie zakończył. Prócz Iliady i Eneidy przełożył także Dmochowski niektóre pieśni Odyssei Homera, Nocy Younga i Raju Utraconego Miltona. Tłomaczeniami temi i pracami publicystycznemi zjednał sobie popularność, a że pisał językiem poprawnym i potoczystym, zaszczepiał w narodzie zamiłowanie do literatury i języka ojczystego i budził ruch umysłowy.
Jako człowiek niezmiernie przystępny, łatwy w obejściu i gorąco miłujący kraj własny, zasłużył sobie na przyjaźń i szacunek ludzi współczesnych i uznanie potomnych.
Nazwisko Orłowskiego należy do najpopularniejszych wśród licznego szeregu nazwisk, zdobiących karty dziejów malarstwa polskiego.
Artysta ten, wysoko ceniony przez współczesnych, pozostał w pamięci potomnych, jako niezwykłe zjawisko w dziedzinie sztuki, jako talent pierwszorzędny, samodzielnością swych dążeń torujący nowe drogi.
Aby ocenić stanowisko Orłowskiego w sztuce naszej, trzeba koniecznie siłą wyobraźni odtworzyć sobie w umyśle tło, na którem rozwijała się ta niepospolita organizacya twórcza. Tłem owem jest epoka wszechpotężnego panowania tak zwanego pseudoklasycyzmu i idącej z nim ręka w rękę rutyny akademickiej. Gdy się jasno w pamięci zarysuje stan ówczesnego malarstwa, kierunki prądy, imiona uznanych koryfeuszów, dochodzi się bez trudu do przekonania, iż malarstwo polskie miało w Orłowskim pierwszego może oryginalnego swego przedstawiciela, szukał on bowiem podniety do kompozycyi nie w gotowym, tradycyą urobionym materyale, lecz w samodzielnych studyach, opartych na rzeczywistości otaczającej go przyrody, na zrozumieniu tętn społecznego życia.
Przebiegając myślą nadzwyczaj liczny lecz rozproszony jego artystyczny dorobek, wynik długoletniej twórczej działalności, uderza przedewszystkiem zmysł obserwacyjny, na każdym utworze widoczne pozostawiający ślady. Natura zajmowała go zawsze. Przemawiała ona do wrażliwej duszy Orłowskiego w najrozmaitszych swych przejawach: czy to jako skondensowany wyraz pewnych uczuć lub stanów psychologicznych na twarzy człowieka, czy jako linia ruchu w postaciach i grupach, czy wreszcie jako plastyczny obraz pewnych chwil i zdarzeń.
Rzeczywistość jest mu zawsze kanwą, na której snuje nić swoich pomysłów, mimo że w charakterystyce człowieka wkracza często w szarżę, a w pełnych werwy swych kompozycyach obrazowych w przesadę.
Jedynym nauczycielem Orłowskiego był Norblin, lecz śladów wpływu akademickich teoryi, których był on wyobrazicielem daremniebyśmy szukali w utworach jego ucznia. Orłowski wyrobił w sobie samodzielność bardzo wcześnie; w szkicach i obrazach, z taką łatwością tworzonych, nie znajdzie się ani jedna linia, ani jedno pociągnięcie pendzla, któreby nie były wynikiem
własnych spostrzeżeń, i to właśnie czyni go oryginalnym, to mu pozwala wśród falangi naszych malarzy początku XIX wieku, zajmować odosobnione bo własne stanowisko. Wszyscy prawie współcześni mu artyści podlegają w mniejszym lub większym stopniu modnym ideom pseudoklasycyzmu, kierunek ten wypływał wprawdzie ze sztuki greckiej, to jest ze źródeł zdrowych, prawdziwego klasycyzmu, lecz przez coraz zacieśniające się granice jakie twórczości plastycznej zakreśliła szkolna rutyna, przez ciągłe tamowanie porywów samodzielnych jednostek, przeinaczył się w manieryczny na komunale oparty szablon, odpowiadający potrzebom chwili, lecz daleki od pierwowzoru.
Emancypując się z pod władzy panujących ideałów, Orłowski daje miarę siły swych wewnętrznych przekonań. Z wiarą w swój talent dąży śmiało przed siebie, związany z teraźniejszością upodobaniami człowieka i celami artysty,
uzmysławia zajmujący go jedynie kalejdoskop ruchu i gwaru życiowego.
Mojem zdaniem, ta strona jego wewnętrznej organizacyi czyni z Orłowskiego najżywotniejszego malarza owej epoki, był on bowiem w dziedzinie sztuki szczerym tłomaczem czasów, w których żył.
Silniejszy wrodzonemi zdolnościami niż wiedzą zdobytą tworzy Orłowski dzieła, którym pod względem fachowym wiele można zarzucić, forma w nich zwykle zaniedbana, dorywczość i jakby gorączkowość w procesie twórczym pozbawia je głębokości i wyższego polotu. Braki te stokrotnie okupują: życie i wyraz, ruch i werwa, przymioty niespotykane prawie naówczas w produkcyach zimnych przedstawicieli oficyalnej szkoły.
Jeżeli kto koniecznie pragnąłby odgrzebać genezy istoty artystycznej Orłowskiego, jego celów malarskich a nawet środków, którymi się posługiwał, to pewną wspólność tendencyi możnaby odnaleźć w działalności zmarłego na lat 13 przed jego urodzeniem Wiliama Hogartha. Rozsiane po całej Europie w sztychach obrazy angielskiego mistrza musiały być znane Orłowskiemu jeżeli nie w pierwszych chwilach samodzielnej pracy, to w każdym razie później, gdy, porzuciwszy szkołę Norblina, zaczął swą indywidualność rozwijać, coraz bardziej wkraczając we właściwą Hogarthowi sferę satyry i humoru.
Skala malarskich aspiracyi Orłowskiego jest niezwykle szeroką: figura ludzka, koń, krajobraz, morze, fantazya, karykatura wreszcie, są polem, które uprawia. Środki techniczne, służące mu do wyrażania pomysłów, są również rozmaite. Maluje olejno, akwarellą, sepją, gwaszem, rysuje pastelami, kredką, piórkiem, ołówkiem; sztychuje nawet własne swe obrazy. A zawsze praca ta jest gorączkową — spieszy, jakby pragnął cały olbrzymi materiał wrażeń i obserwacyi zgromadzony w jego umyśle i oku, czemprędzej uplastycznić, aby się nie rozwiały zapomniane.
Malarska działalność Orłowskiego, oparta na szczerości w odtwarzaniu tego, co widział lub czuł, — odtwarza z równą szczerością wewnętrzną jego istotę. Człowiek i artysta łączą się tu w nadzwyczaj ciekawy typ. Twórczość jego jest refleksem warunków egzystencyi; oryginalne, niespodziane rzuty jego pendzla znajdują wytłomaczenie w zygzakach i niespodzianych zwrotach, jakich pełnem było pasmo jego życia.
Talent Aleksandra Orłowskiego był samorodnym; nie powstał on skutkiem atawistycznie powtarzających się upodobań, ani przekazanego przez przodków drogą dziedziczności zamiłowania do sztuki. Szczegółów o rodzinie jego brak zupełny — to tylko wiadomo, że rodzice przyszłego malarza byli to biedni ludzie, pracujący ciężko na chleb powszedni i że mieszkali w Warszawie, gdzie im w 1777 r. przyszedł na świat syn Aleksander. Wkrótce potem cała rodzina przeniosła się do Siedlec, majętności hetmanowej Ogińskiej, biorąc w dzierżawę zajazd publiczny.
Ściany oberży, utrzymywanej przez starego Orłowskiego, początkowo pobielone na biało prawdopodobnie, — zaroiły się z biegiem czasu najrozmaitszemi figurami. Świat fantastycznych jakichś widziadeł, cudaczne postaci, straszne bitwy, naiwne pejzaże zamieniły skromne wnętrze izby dla gości i alkierza w niezwykły przybytek o dziwnych obiciach. Piec nawet został przestrojony w węglowe rysunki.
W ten sposób bawił się mały synek oberżystów Orłowskich. Co miał tylko pod ręką zużytkowywał, jako materyał rysowniczy. Pchany wewnętrznym impulsem zaczynał już bezwiednie wchodzić w podwoje świątyni sztuki.
Podwoje te stanęły mu nareszcie otworem lecz dzięki tylko przypadkowi. Księżna jenerałowa Czartoryska, przejeżdżając przez Siedlce, wstąpiła do oberży Orłowskiego, a zdziwiona niezwykłą dekoracyą ścian, zapytała o dekoratora. Przyprowadzono chłopaka — podobał się księżnie, postanowiła zająć się jego losem.
Dzięki tej niespodzianej protekcyi, wkrótce potem Aleksander Orłowski jest już wśród uczni Norblina. Staje wobec świata, wobec sztuki. Oczy, które dotychczas szeroko roztwarte wpatrywały się w skarby natury, umysł, który w naiwnej dziecięcej prostocie czuł piękno, nie zdając sobie jasno sprawy z jego istoty, wchłaniają w siebie miliony wrażeń, nowych, nieznanych, niespodzianych. Niejasne pojęcia przebierają wyraźną formę, zasłyszane tony składają się na akord harmonijny, — natura przyszłego wielkiego artysty zaczyna się pomału kształtować.
Orłowski robi nadzwyczajne postępy. W lat kilka po wstąpieniu do szkoły jest jednym z najzdolniejszych jej uczni, mimo że wśród nich znajdują się ludzie niezwykle od natury obdarzeni, jak np. Michał Płoński, późniejszy europejskiej sławy sztycharz i rysownik.
Mając lat 17, t. j. w 1794 r. porzuca Orłowski pokryjomu pracownię Norblina, i zaciąga się do wojska. Odyssea ta trwa jednak niedługo, opuszcza wojsko z pod Łomży i piechotą dąży do Warszawy, nie dochodzi jednak do niej, gdyż, jak mówi Rastawiecki, «w młodzieńczej o jutrze obojętności» zatrzymał się w przydrożnej gospodzie za rogatkami wolskiemi, «upodobał sobie to miejsce» i «swobodnie się tam zabawiał.»
Tu go wynalazł Norblin i na powrót do szkoły namówił. Wycieczka ta bez wiedzy mistrza, nie była ostatnią. Zaledwie lat parę minęło, aż znowu awanturnicze usposobienie młodego Orłowskiego każe mu puścić się w świat. Tym razem zapewne miłość zamienia norblinowskiego ucznia na członka towarzystwa «hecarzy i skoczków» niejakiego Chiariniego, Włocha. Zabawa ta trwa niedługo, życzliwi wydobywają go z budy cyrkowej i zawożą znowu do Norblina.
Wkrótce potem znajduje Orłowski nowego protektora w osobie księcia Józefa, który go ceni za talent, a lubi za wesoły humor. Młody artysta co wieczór zabawia zebrane «pod Blachą» towarzystwo rysowaniem karykatur obecnych, za co pobiera dukata ze szkatuły książęcej i ma prawo używania wierzchowych rumaków. Dzięki księciu Józefowi wchodzi on w ówczesny wielki świat, otrzymując zewsząd zaproszenia i zamówienia. W tym czasie tworzy mnóstwo rodzajowych scen z życia żołnierskiego, a to na zamówienie księżny Aleksandrowej Sapieżyny.
W 1799 r. wraz z przyjacielem swym Płońskim wyjeżdża Orłowski do Nieborowa na dwór wojewodziny wileńskiej, gdzie tworzy również gorączkowo.
Z rokiem 1802 kończy się pierwszy okres działalności Orłowskiego, poświęcony po większej części studyom u Norblina i zaledwie paroletniej pracy samodzielnej. Trwa on około lat 14, licząc od chwili opuszczenia ojcowskiego zajazdu w Siedlcach. Orłowski jest już wyraźną w sztuce swej indywidualnością, jasno zaznacza swe skłonności, swoją manierę, w następstwie cechy swego talentu rozwija tylko i potęguje. W życiu prywatnem jest on również zdecydowanym charakterem, upodobanie do cyganeryi artystycznej, do oryginalności, nie opuszcza go nigdy. Wchodząc do najpierwszych towarzystw, stykając się w codziennem obcowaniu z najznakomitszymi ludźmi swych czasów, Orłowski nie przestaje być wesołym koleżką, niedbającym o jutro artystą, typem cygana wielkoświatowego.
Talent Orłowskiego, aczkolwiek pozbawiony rysów oficyalnej akademickiej powagi, nie przestaje ciągłych mu zjednywać wielbicieli. Modny artysta zaledwie nastarczyć może zamówieniom, sława jego zaczyna szeroko się rozchodzić. Artysta czuje, że Warszawa nie daje mu dostatecznego pola do rozwoju, ufny w siebie, pragnie większego towarzyskiego ogniska.
W 1802 r. z handlarzem rycin Fietti’m udaje się przez Gdańsk do Petersburga, mając w zanadrzu listy polecające do W. Ks. Konstantego.
Odtąd nie opuszcza nadnewskiej stolicy mieszka w niej przez ciąg lat trzydziestu t. j. do śmierci.
Rozpoczęte w Warszawie życie wielkoświatowe i na tle jego rozwijająca się artystyczna działalność trwały w Petersburgu w dalszym ciągu. «W towarzystwie wesoły — słowa Rastawieckiego — żartobliwy i dowcipny, lubiący uczty i biesiady, które stawały się mu niejako w pośród prac rozrywką i wypoczynkiem» — Orłowski w prędkim czasie staje się ulubieńcem petersburskiej arystokracyi. Książę Konstanty czyni go nadwornym swoim rysownikiem, obdarza go pracownią w «Zimowym Pałacu,» zasypuje obstalunkami, ambasador francuski, jenerał Caulaincourt, książe Vicenzy, kupuje u niego kolekcyę typów wielkorosyjskich, hrabia Naryszkin bierze go na towarzysza wycieczek do Moskwy i Niższego Nowogrodu.
Orłowski nie przestaje tworzyć. Do galeryi jego typów przybywają nowe okazy, jak kozacy, baszkiry, kałmuki, a także gmin rosyjski, których odtwarza, podkreślając ich cechy plemienne. W tymże czasie zaczyna coraz mniej malować olejno, dzięki czemu obrazy jego, jako wielka rzadkość, sprzedawały się na wagę złota. Wiele jego utworów za pośrednictwem księgarza Ruspolli’ego i handlarza Pluchart’a nabywane są do Anglii. Sława Orłowskiego, wzmagając się ciągle, otwiera mu podwoje Akademii Cesarskiej, której staje się członkiem honorowym.
«Orłowski, który życie strawił w Petersburku
— mówi Telimena Mickiewiczowska —
«Mieszkał tuż przy Cesarzu, na dworze, jak w raju»
syt zaszczytów i uznania, nie był jednak szczęśliwym. Wpadał często w stan melancholii, którą rozpraszał trunkiem. Czy może dla tego, że, jak mówi w dalszym ciągu Telimena, tak
...... «tęsknił do kraju.
Lubił ciągle wspominać swej młodości czasy,
Wysławiał wszystko w Polsce: niebo, ziemię, lasy»,
czy też nieporozumienia rodzinne taki wpływ na niego wywierały, dość, że nałóg coraz bardziej rozwijał się w tej silnej naturze artysty. Gdy się nieco podochocił, lubił rysować, wiedzieli o tem znajomi, gdzie więc tylko zaszedł, znajdował zawsze ołówek, papier i pełną szklankę.
«Był wzrostu słusznego, budowy ciała atletycznej, zdrowia czerstwego, zarówno na pracę natężoną jak na przedłuższe biesiadowanie wytrwałego, — w rękach posiadał siłę nadzwyczajną... Miał on też różne szczególności i dziwactwa: lubił przestrajać się w ubiory wschodnich krajów i chodził u siebie jako pers, to jako czerkies, gruzyniec i tym podobne.» Temi słowy charakteryzuje Orłowskiego Rastawiecki w swym «Słowniku malarzy polskich.» Tenże Słownik podaje wyliczenie niektórych prac jego. Oprócz Rastawieckiego pisali o Orłowskim: Atanazy hr. Raczyński, Wincenty Smokowski, a w ostatnich czasach hr. Jerzy Mycielski w obszernem swem dziele o stuleciu malarstwa polskiego. Największą liczbę prac naszego artysty można było widzieć zgromadzoną na wystawie lwowskiej 1894 r. w dziale sztuki retrospektywnej.
Aleksander Orłowski zmarł w Petersburgu w pięćdziesiątym piątym roku życia — dnia 13 marca 1832 r.
Smutny zaiste stan chirurgów był i jest u nas w Polsce, gdzie chirurgia całkowicie w zaniedbaniu zostawała; z tej więc przyczyny chirurgowie nasi są prawie bez żadnych początkowych nauk, których nie posiadając, nie mogli też dalej postępować; a czego się nauczyli u swych majstrów, zostawszy z czasem majstrami, wpajali to, co umieli w swych uczniów; ta zaś cała nauka zasadzała się tylko na goleniu, enem dawaniu, krwi puszczaniu, pijawek stawianiu, lecz i tego nawet żaden dokładnie zrobić nie umie. Widzimy zatem jak daleko nasi panowie chirurgowie zaszli. Chcąc nadal tak obrzydłe nazwisko golarzów zatracić i w wiecznej niepamięci zagrzebać, życzę każdemu, aby się jak najusilniej przyłożył do nauk chirurgicznych, w tym czasie kwitnących.»
Tak się wyraził w r. 1817 J. Czekierski, którego żywot w krótkości tu skreślić zamierzamy. Słowa powyższe, dziś wydające się nam tak dziwnemi i trudnemi do wiary, są jednak, niestety, prawdziwe zupełnie; stan chirurgii był bowiem u nas aż do początku wieku bieżącego nad wszelki wyraz niedołężnym i po prostu opłakanym, pomimo że nie zbywało na ludziach światłych, pracujących nad jego naprawą i podniesieniem.
Dla zrozumienia gorzkiej skargi Czekierskiego, nadmienić tu jednak trzeba, chociaż widać to wyraźnie ze słów jego, iż nie mówi on bynajmniej o chirurgach w znaczeniu dzisiejszem wyrazu tego, ponieważ wtedy takich prawie nie było, a nieliczni lekarze nasi, ówcześni, z chirurgią praktycznie obeznani, za obrazę poczytaliby sobie byli miano chirurga, dawane pospolicie tylko cyrulikom cechowym, z pośród których wyszedł także Czekierski sam, znał ich zatem lepiej niż inni i umiał ich też słuszniej ocenić.
Przyczyna stanu takiego była dwojaka: naprzód usuwanie się lekarzy uczonych od wykonawstwa chirurgicznego, a powtóre brak zakładów, w których młodzież, chcąca zapoznać się, z chirurgią, mogłaby była znaleźć naukę odpowiednią. Wprawdzie za panowania Stanisława Augusta szczerze wzięto się do dzieła, zakładając szkoły zawodowe, ale te istniały zbyt krótko żeby mogły usunąć zło od wieków zakorzenione.
W r. 1775, dzięki staraniom Tyzenhauza, podskarbiego litewskiego, powstała w Grodnie szkoła weterynaryjna i ogród botaniczny, do których niebawem dodano szkołę lekarską, nawet pono dobrze urządzoną, a następnie w r. 1781 przeniesioną do Wilna. Posiadała ona gabinet i teatr anatomiczny, nad wejściem do którego król położyć kazał napis: «Tu się sama śmierć na korzyść ludzkości obraca.» Niestety, śmierć nie mogła zastosować się do życzeń królewskich, ponieważ, z powodu napaści pospólstwa, profesor Gilibert, z Montpellier sprowadzony, musiał zaniechać zupełnie wykładów anatomii praktycznej, bez której wykształcenia chirurgicznego osiągnąć niesposób. Szczęśliwszym od niego był R. Czerwiakowski w Krakowie, gdzie od r. 1779 istniała pierwsza klinika chirurgiczna, polska, albowiem, dzięki przydanej sobie straży policyjnej, mógł jako tako lekcye swe anatomiczne odbywać, nie będąc niepokojonym przez tłumy. Nareszcie w r. 1789 Warszawa otrzymała także szkołę chirurgiczną, która nie miała jednak czasu rozwinąć się należycie z powodu nękających kraj wypadków politycznych, a w r. 1795 zatonęła w potopie ogólnym.
Wszystkie wymienione szkoły, nie nazbyt licznie zresztą odwiedzane, miały za główne zadanie dostarczanie zdatnych chirurgów dla wojska, i pod względem tym do pewnego stopnia zadaniu swemu sprostały; na cyrulików zaś cechowych, krzywo na nie patrzących i trzymających się twardo wiekowej, ciemnej rutyny, wpływu większego mieć nie mogły.
Zważywszy to wszystko, zrozumiemy lepiej słowa Czekierskiego i nie będziemy już mogli odmawiać mu wiary, pojmiemy też teraz snadniej, dla czego, doszedłszy z czasem do znaczenia i wpływów, tak gorliwym stał się krzewicielem wiedzy chirurgicznej.
Józef Czekierski urodził się dnia 19 marca r. 1777 w Warszawie, gdzie ojciec jego Stanisław zajmował się cyrulictwem. Gdy chłopiec podrósł, posyłał go ojciec przez czas niezbyt długi do szkół pijarskich, a potem chcąc sobie w nim przysposobić następcę, oddał go na naukę do kolegi po brzytwie, w Górze Kalwaryi mieszkającego. Na szczęście jednak dla Józefa w r. 1792, «nauka» ta przerwaną została; ojciec sprowadził go z powrotem do Warszawy i umieścił w szkole chirurgicznej powyżej wymienionej; w niej uczył się aż do końca jej istnienia. Warszawa dostała się wtedy pod panowanie Prus, a ponieważ rząd państwa tego, w interesie własnym, ułatwiał wtenczas młodzieży kształcenie się w sztuce lekarskiej, więc też Czekierski, pojechawszy w r. 1796 do Berlina, przyjętym został do akademii medykochirurgicznej tamtejszej. Skończywszy chlubnie zakład ten w r. 1800, a nie zadawalając się stopniem naukowym, tam otrzymanym, udał się do Frankfurtu nad Odrą, gdzie wtedy istniał jeszcze uniwersytet, przeniesiony później do Berlina, i po obronieniu rozprawy osiągnął dyplom doktorski. Będąc w Berlinie na koszcie rządowym, zniewolonym był po skończeniu nauk wstąpić do służby. Szczęśliwy dla niego traf zrządził, iż właśnie otwierano w Warszawie rządową szkołę dla akuszerek i młodego doktora do niej na wykładającego przeznaczono. Obowiązki nauczycielskie spełniał w zakładzie rzeczonym od r. 1801 do 1818, z przerwą wszelako w latach 1806—1809, w których zabudowania szkoły zajęte były na lazaret wojskowy, francuski.
Gdy pod opieką potężną Napoleona powstało Księstwo Warszawskie, z gorączkowym pośpiechem rzucono się do dźwigania z gruzów instytucyi dawnych, doskonalenia istniejących, oraz tworzenia nowych a potrzebnych. Wtedy to w celu usunięcia dotkliwego braku lekarzy i chirurgów wojskowych, krajowców, pod przewodem Dziarkowskiego i przy pomocy Staszica, zakrzątali się doktorowie Czekierski, Brandt i Wolff wraz z aptekarzem Celińskim nad założeniem w Warszawie szkoły lekarskiej. Dzięki niestrudzonym zabiegom mężów tych, powołanym został do życia i czynu Wydział akademiczny lekarski, zatwierdzony w dniu 2 Października r. 1809 przez Izbę Edukacyjną. Czekierski otrzymał katedrę chirurgii i akuszeryi, pełniąc, równie jak inni profesorowie, obowiązki swe bezpłatnie, a ponieważ same wykłady teoretyczne słusznie uważał za bardzo niedostateczne, więc podjął starania o urządzenie kliniki chirurgicznej, która też nareszcie w r. 1811 pod jego zarządem w szpitalu Ś-go Rocha zaczęła być czynną; klinikę zaś położniczą urządził w szkole akuszerek już wcześniej. W r. 1817 wcielono wydział lekarski do nowo-założonego uniwersytetu, w którym Czekierski już tylko przez rok jeden był czynnym, stan zdrowia nadwątlonego zmusił go bowiem do opuszczenia katedry, której był ozdobą prawdziwą; równocześnie wystąpił też z Rady lekarskiej, której członkiem był przez lat kilka.
Po za obowiązkami profesorskimi, Czekierski wiódł żywot bardzo czynny, jako praktyk wzięty i ceniony; nie uchylał się też od posług publicznych z zawodem jego związek mających, i tak: w r. 1809, po bitwie pod Raszynem rozwinął wielką gorliwość w niesieniu pomocy rannym, za co król Fryderyk August, książę warszawski, piśmienne nadesłał mu podziękowanie; w r. 1812, gdy Warszawa przepełnioną była zbiedzonymi rozbitkami, wracającymi z pod Moskwy, urządził szpital dla nich a za wzorowe zawiadywanie nim obdarzonym został później złotym krzyżem «virtuti militari.» Nie brakło mu też innych jeszcze zaszczytów i odznaczeń, otrzymanych na stanowisku lekarza nadwornego zamkowego, najpiękniejszym wszelako wieńcem zasługi przyozdobił sam swe skronie przez napisanie czterotomowej chirurgii (Warszawa 1817—1818). Dzieło to, aczkolwiek do połowy tylko doprowadzone, było w swoim czasie podręcznikiem wybornym i zawiera w sobie ustępy, które i dziś jeszcze z korzyścią przeczytać można. Zatrudnienia, wypływające z bardzo rozległej praktyki, a bardziej jeszcze wada serca, rozwijająca się coraz groźniej, nie dopuściły do wykończenia całości, mającej podług planu autora, w przedmowie wyrażonego, obejmować także okulistykę i położnictwo. Żałując szczerze, iż okoliczności nie dozwoliły autorowi spełnić zamiarów swych w zupełności, winniśmy mu wdzięczność za wzbogacenie literatury chirurgicznej naszej, tak ubogiej zresztą, dziełem na swe czasy bardzo użytecznem i pożądanem.
Zapadając coraz więcej na zdrowiu, udał się Czekierski na leczenie do Maryenbadu i tam, na obcej ziemi, dokonał pracowitego żywota w dniu 20 Czerwca r. 1826.[10]
Mało zapewne jest ludzi, o których czynach i życiu publicznem tak rozmaite, tak sprzeczne wydawanoby sądy, jak o działalności Steinkellera.
Wprawdzie głos powszechności, patrzącej zwykle na skutki, wnioskującej podług tego, co widzi i czego się dotyka, oddawał mu zawsze sprawiedliwość, oceniając użyteczność licznych jego przedsiębiorstw, lecz w pewnych sferach, szukających w przemyśle i handlu osobistej tylko korzyści, każdy jego pomysł przyjmowano z niedowierzaniem, nicowano, krzyczano na niepraktyczność i ślepe naśladownictwo wzorów zagranicznych, a namiętne te wrzaski, wywołane podszeptami zawiści, szerzone czynnie i usłużnie przez licznych owej partyi popleczników, sięgały zwykle daleko po za koło właściwego współzawodnictwa.
«Dziś, kiedy namiętności przygasły, nadeszła pora, by wyrzec o Steinkellerze zdanie bezstronne, skreślić bieg jego działań publicznych i oddać cześć pamięci zasłużonego krajowi obywatela.»
Powyższemi słowy p. Jenike rozpoczął życiorys Steinkellera, pomieszczony w «Tygodniku Illustrowanym» z roku 1859, a powtarzając je jako konieczne objaśnienie, przechodzimy do szczegółów żywota nieodżałowanego przemysłowca.
Piotr Antoni Steinkeller urodził się d. 15 lutego 1799 r. w Krakowie, skąd w r. 1826 przeniósł się do Warszawy i do r. 1853 przedsiębiorstwami swemi wiele się przyczynił do podniesienia i utworzenia przemysłu krajowego w różnych kierunkach.
Bystry i przenikliwy w odgadywaniu istotnych potrzeb krajowych, stał się Steinkeller wkrótce duszą wszelkich przedsiębiorstw, mających na celu dobro publiczne.
Były Bank Polski podał rękę młodemu przemysłowcowi i otworzył mu u siebie kredyt.
Steinkeller wybudował dom Resursy Kupieckiej, zakupiwszy w tym celu zrujnowany pałac niegdyś Mniszchów przy ulicy Senatorskiej, potem sprowadzał do kraju sól z Anglii, szerzył zakłady przemysłowe, skupował rudę żelazną i zboże, produkował cynk, budował maszyny w Żarkach, założył cegielnię w Pomiechówku, wreszcie przeistoczył młyn parowy w Warszawie.
Sól, przed przybyciem Steinkellera do Warszawy, w wysokiej była cenie. Skarb bowiem Królestwa płacił rządowi austryackiemu po rs. 1 kop. 20 za centnar. Steinkeller zobowiązał się sprowadzać sól z Anglii i dostarczał ją rzeczywiście taniej o kop. 15 na centnarze. Wszedłszy następnie w układy z rządem o transport tego artykułu do różnych punktów Królestwa, przybrał dwóch spólników, którzy zajmowali się specyalnie budową statków transportowych i dopilnowaniem administracyi, a Steinkeller objął
ogólny kierunek przedsiębiorstwa.
Gdy w r. 1832 skończyła się konwencya wiedeńska o dostawę soli, Steinkeller zawarł z rządem austryackim dwa nowe kontrakty do r. 1842 trwać mające i konkurencyą swą tyle dokazał, że Austrya poprzestała na cenie 52 kop. za centnar. Na jednym tedy artykule odniósł skarb oszczędności przynajmniej 500,000 rubli.
W r. 1836 wziął w dzierżawę od rządu huty cynkowe w Dąbrowie i wystawił własnym kosztem walcownie w Londynie. Pomysł ten, w zasadzie arcypożyteczny, przez złą wolę Anglików, stojących na czele administracyi walcowni, został z początku zwichnięty, wpłynął on jednak przeważnie na podniesienie produkcyi tego metalu a podskoczenie jego z dawniejszej ceny rs. 2 kop. 25 na rs. 13 kop. 19 za centnar, opartem było na trafnem ocenieniu jednego z najobfitszych źródeł bogactwa krajowego.
Młyn parowy w Warszawie Steinkeller nabył na publicznej licytacyi. W r. 1835 Bank Polski wystawił go na sprzedaż dla pokrycia należytości swych i zaliczeń danych b. Towarzystwu przetworów zbożowych. Odtąd zaczyna się szereg ulepszeń i zupełnych niemal przeistoczeń zakładu, które, znosząc monopol młynarzy i innych producentów, przyczyniły się tem samem do zniżenia ceny wielu artykułów codziennej potrzeby. Steinkeller ustawił w młynie duże nowe maszyny, z których jedna o sile 80 koni; wybudował dwa wielkie spichrze, mogące pomieścić 130,000 korcy zboża; urządził olejarnię, fabrykę powozów i kuryerek, które dotąd Steinkellerkami są zwane, fabrykę kafli i wyrobów fajansowych, maszynę do rżnięcia fornirów, windę nad Wisłą do dźwigania ciężarów, kolej żelazną konną od niej aż do młyna i t. p.
Wszystkie te połączone zakłady, mieszczące się w obrębie młyna parowego, powstawały kolejno aż do r. 1853 z inicyatywy Steinkellera.
Tyle i tak dobrze obmyślanych przedsiębiorstw, po większej części doskonale się procentujących, byłyby niezawodnie krajowi przyniosły pożytek i w krótkim czasie zbogaciłyby naszego przedsiębiorcę, gdyby Steinkeller osobiste swe zyski miał na widoku.
Upadek dwóch domów francuskich Lodame et Com. i d’Alincourt, z którymi Steinkeller wszedł w spółkę w celu kupna cynku, zachwiał silnie jego majątkiem.
W r. 1839 dla uniknięcia wysokiej taryfy pruskiej Steinkeller zaproponował Namiestnikowi Królestwa otworzenie bezpośredniej komunikacyi z Baltykiem za pomocą kolei żelaznej od Jurborga lub Kowna. Kolej ta dla przeszkód nieprzewidzianych nie przyszła do skutku, jakkolwiek wykonano już jej plany.
Wspierany przez Bank znacznymi zasiłkami, Steinkeller przez coraz nowe przedsiębiorstwa starał się powiększać swe dochody i pokrywać procenta od długów, dając wierzytelności bankowej odpowiednie zabezpieczenia.
Wszedłszy w stosunki z dyrekcyą poczt, sprowadził w r. 1840 z Anglii maszyny, modele i zdolnych robotników i zaczął budować własnym kosztem kuryerki, które już od d. 1 października t. r. na trakcie krakowskim kursowały. W parę lat później rozpowszechnił je także na traktach: kowieńskim, brzesko-wileńskim, kalisko-pogranicznym i toruńskim.
Przedsiębiorstwo to było jednym z najlepszych pomysłów Steinkellera, bo aż do otwarcia drogi żelaznej Warszawsko Wiedeńskiej przynosiło przeszło 16,000 rub. czystego dochodu.
W r. 1841 udał się Steinkeller z prośbą do rządu o zwrócenie koryta rzeki Wisły ku brzegowi lewemu, przez wybicie tamy na brzegu przeciwnym, płytkość bowiem wody brzegu lewego stawała na przeszkodzie statkom, dla młyna parowego przeznaczonym.
Rząd Królestwa zawarł z nim kontrakt na te roboty, przeznaczając na ten cel 18,000 rub. Steinkeller wykonał je ku zadowoleniu władzy.
Najtrwalszym jednak pomnikiem gorliwości obywatelskiej Steinkellera jest droga żelazna Warszawsko-Wiedeńska, zbudowana częściowo przez Steinkellera, przy współudziale byłego Banku Polskiego i domu handlowego braci Łubieńskich. Kapitał Towarzystwa oznaczony został na rs. 3,150,000 podzielonych na 5,000 akcyi.
Aby ułatwić sprzedaż akcyi, które Rząd poręczał na 4-y procent, Steinkeller udał się do Londynu, a p. Tomasz Łubieński do Niemiec.
Wkrótce jednak przekonano się, że suma 3,150,000 rs. na wybudowanie drogi nie wystarczy podług systemu angielskiego, a rząd gwarancyi procentów sumy powyższej nie przyjął na siebie. Mimo jednak to Towarzystwo zarządziło opracowanie planów i kosztorysów i w końcu r. 1839 rozpoczęto roboty ziemne pod kierunkiem naczelnego, wielce zdolnego inżeniera, Stanisława Wysockiego.
W r. 1940 Steinkeller wyjechał do Wiednia i zawarł tam w imieniu Banku Polskiego z domem handlowym Steiner et Comp. kontrakt. Wypadki wszakże polityczne, wstrząsające Europą skutkiem sprawy wschodniej, i tej operacyi stanęły na przeszkodzie, a dom Steinkellera w połowie r. 1841 zawiesił swe wypłaty.
W takim stanie rzeczy założyciele drogi podali w r. 1842 na ręce dyrektora głównego skarbu przedstawienie o rozwiązanie Towarzystwa. Rozwiązanie to nastąpiło w maju 1842 r. i całe przedsiębiorstwo przeszło pod bezpośredni zarząd skarbu. Steinkeller jednak w latach 1844 do 1847 dostawiał rządowi siodełek, powozów i węgli kamiennych na użytek drogi żelaznej.
Staraniom Steinkellera zawdzięcza Warszawa pierwszą próbę bruku drewnianego na Nowym Świecie oraz wzorową fabrykę obić papierowych (Rohn et Vetter); z jego bowiem namowy przedsiębiorcy pomienionego zakładu przenieśli się z Wiednia do Warszawy. Dziś fabryka pomieniona jest własnością p. Franaszka.
Kosztem i pomysłem Steinkellera wypracowany został swego czasu projekt zaopatrzenia naszego miasta wodą wiślaną, tudzież oświetlenia ulic gazem, które w zabudowaniach fabryk żareckich istniało już w r. 1843.
Z tem wszystkiem stan interesów Steinkellera coraz bardziej się pogarszał. Passywa jego z nowym r. 1849 narosły do 2,390,000 rub., skutkiem czego w r. 1849 nastąpiła likwidacya i bank objął zarząd dóbr żareckich.
Znękany niepowodzeniem, Steinkeller przeniósł się napowrót do rodzinnego swego miasta Krakowa i tam d. 11 lutego 1854 r. zakończył życie.
Posiadając miliony i mogąc prowadzić życie bezczynne, wyrzekł się dobrowolnie rozkoszy używania bogactw, nie żałował trudów i zabiegów, ażeby wypłacić się krajowi z długu obywatelstwa takiego, jakiem on je pojmował, i szlachetnemu celowi temu większą część mienia swego poświęcił.
Mówiąc o Steinkellerze, nie podobna pominąć Żarek, jako pola, na którem znakomity ten przedsiębiorca przez lat dwadzieścia kilka działalność swą rozwijał. W r. 1833 założył tam fabrykę maszyn, którą w r. 1837 powiększył, łącząc z nią kuźnię, kotlarnię, oraz odlewnię naczyń kuchennych i gospodarskich. Tu także wyrabiano maszyny i narzędzia rolnicze, znane powozy i słynne na kraj cały resory. W tychże dobrach zbudował młyn amerykański, założył dystylarnię z nieznanym u nas alembikiem Falkmana, oraz browar wzorowy w folwarku Jaworzniki. Hojności Steinkellera winny także Żarki przebudowanie z gruntu miejscowego kościoła parafialnego, dokonane w r. 1846.
Oddajemy sprawiedliwość zasłudze, długoletniej pożytecznej pracy i talentowi dobrze użytemu, wspominając obszerniej nieco to dziecię Warszawy. Prace Plerscha były przeważnie tego rodzaju, jak śpiew lub muzyka wirtuoza, po których talencie wspomnienie tylko pozostaje, był bowiem dekoratorem teatrów królewskich, a dekoracye w chwilowym poklasku nagrodę odbierają, to więc, co o talencie i umiejętności świadczy, to są portrety i niewielka liczba obrazów kościelnych i historycznych.
Plersch był synem rzeźbiarza. Urodził się w Warszawie w r. 1732, kształcił się w malarstwie w Niemczech, wrócił do ojczyzny dojrzałym i wyrobionym w sztuce i w Warszawie 85 lat życia doczekał.
Z ważniejszych prac jego wzmiankowane są portrety królów polskich.
Religijne obrazy Plerscha są w kościele Ś-go Ducha (po paulińskim), Ks. Pijarów i Bernardynów w Warszawie. Dla szpitala Bonifratrów, w którym pod koniec życia zamieszkał, zrobił obraz Samarytanina, portrety Fontany, Morsztyna i swój własny.
Z dekoracyjnych ściennych malowideł najważniejszem jest ozdobienie wielkiej sali balowej w Łazienkach, pałacu króla Stanisława Augusta w Warszawie, sufit w łazience królewskiej, w teatrze w pomarańczarni wszystkie malowidła ścienne, służące do ozdoby sali teatralnej r. 1786. Wykonał również dekoracye do teatru królewskiego, później w latach 1806 i 1809, gdy został dekoratorem głównym, wiele innych prac z tego zakresu. Rastawiecki w słowniku malarzów polskich wylicza jeszcze wiele malowideł. Plersch był człowiekiem wielkiej prawości i dobroci.
W zakątku cmentarza Montmorency pod Paryżem widnieją dwa pomniki grobowe mężów, skojarzonych za życia i po śmierci węzłem historycznych wydarzeń, które się rozegrały nietylko w ich ojczyźnie, lecz i w całej Europie u schyłku minionego i w zaraniu bieżącego stulecia — Juliana Ursyna Niemcewicza i Karola Kniaziewicza.
Kiedy w roku 1841 oddawano ziemi śmiertelne szczątki autora Śpiewów historyczych, sędziwy Kniaziewicz odezwał się do obecnych w te słowa: «Znaliście nas i widzieliście, że nie było może dwóch bardziej różnych charakterów, a jednak dochowaliśmy sobie przyjaźni do grobu»....
To określenie starczy za wyczerpującą biografię człowieka, który, skromny i nieszukający sławy, mimo to rozgłosem swoich bojowych czynów wybiegł daleko poza granice swego kraju i prawością, cnotą żołnierską i animuszem zdobył sobie wieniec wawrzynowy między swoimi i na obczyźnie.
Biografia owego niepospolitego męża jest historyą ostatnich czasów Rzeczypospolitej Polskiej, jest historyą epopei Napoleońskiej, jest przypomnieniem owych walk tytanicznych, gdy, mówiąc słowami Mickiewicza, Kniaziewicz
...rozkazywał z Kapitolu
I zwycięzca wydartych potomkom Cezarów
Rzucał w oczy Francuzów sto krwawych sztandarów!
Żywotowi Kniaziewicza poświęcili monografie oddzielne: Teodor Morawski, Stefan Witwicki i Bronisław Zaleski. Korzystamy z ich prac, by naszkicować zarys czynów jego.
Urodził się Kniaziewicz 4. maja 1762 roku w powiecie Piltyńskim, we wsi Asitten, z rodziny protestanckiej, lecz po kądzieli z szlachtą polską spokrewnionej. Z domowej edukacyi przeszedł za wdaniem się jenerała Brühla w r. 1774 do korpusu Kadetów w Warszawie, gdzie, przyjąwszy wyznanie rzymsko-katolickie, przyswoił sobie karność i poczucie obowiązku, któremi się odtąd miał kierować, i tu również zawiązał na życie całe stosunek przyjaźni z towarzyszem szkolnym-Niemcewiczem.
Zamiłowanie do zawodu wojskowego wcześnie już obudziło się w młodzieńcu. Zdobywszy sobie, przy pomocy opiekuna Brühla, stopień oficerski w batalionie fizylierów cudzoziemskiego autoramentu i w tym charakterze objeżdżając za tak zwaną delatą, czyli poborem podatków i werbowaniem żołnierza, różne strony kraju, zawiązał liczne stosunki i znajomości, zwłaszcza na dworze Jana Klemensa Branickiego w Białymstoku.
Podczas kampanii 1792 roku odznaczył się w bitwach pod Zieleńcami i Dubienką, a gdy zaczęły się rządy Targowicy i król ogłosił do niej swój akces, Kniaziewicz, nie zgodziwszy się na redukcyę armii, przystał do chorągwi Madalińskiego i miał udział w licznych walkach, któremi się odznaczyło wystąpienie Kościuszki na arenę bojową. Pod Gołkowem, między Tarczynem a Piasecznem, za okazane męstwo awansowanym został Kniaziewicz na pułkownika, pełniąc zaś obowiązki naczelnika sztabu przy jenerale Zajączku, sam dosłużył się rangi jenerała. W bitwie pod Maciejowicami wzięty do niewoli wraz z Sierakowskim i Kamieńskim, wysłany został do Kijowa, skąd jednak, odzyskawszy za poręczeniem wolność, udał się do Francyi, gdzie właśnie za staraniem emigracyi Dyrektoryat zgodził się na formowanie we Włoszech legionów posiłkowych polskich, celem użycia ich przeciw Austryi. Mocą układu zawartego przez naczelnego wodza armii włoskiej, Bonapartego, z ówczesną Rzecząpospolitą Cisalpińską, w styczniu 1797 roku, żołnierze polscy otrzymali tam prawo obywatelskie, komendę i barwy polskie. Legia Dąbrowskiego przypięła naramienniki z napisem: gli uomini liberi sano fratelli i wkrótce doszła do 5,000 żołnierza. Za przybyciem Kniaziewicza do Włoch, Bonaparte spotkał się z nim w Passignano i zachęcił do formowania dalszych legionów, lecz gdy wkrótce potem zawarty został w Campoformio rozejm z Austryą, Dąbrowski, Kniaziewicz i Rymkiewicz utworzyli w Rimini szkołę wojskową polską, by utrzymać karność między legionistami do czasu spodziewanego powrotu ich do kraju. Nezadługo wszakże rząd francuski wezwał Kniaziewicza, by wkroczył na czele legionistów do Rzymu dla uśmierzenia ruchu rewolucyjnego, jaki tam w początkach roku 1798 wszczął się między nieprzyjaciołmi Rzplitej francuskiej. Otrzymawszy w Lore to błogosławieństwo od kardynała Chiaramonti (późniejszego Piusa VII), a od rządu francuskiego chorągiew Mahometa i szablę Sobieskiego, stanął Kniaziewicz 3 maja w Rzymie. Legia polska trzema kolumnami weszła na Kapitol.
Ludność, w przekonaniu, że widzi przed sobą obrońców Kościoła, życzliwie przyjęła legionistów w klasztorze Ara Coeli i wyznaczyła Kniaziewiczowi mieszkanie w Kapitolu.
Ogłoszono Rzplitą rzymską, zrazu powitaną z zapałem przez Rzymian, lecz niesnaski między legionistami i wzrastająca przeciw Francuzom niechęć, zmusiły Kniaziewicza do opuszczenia Rzymu, by z rozkazu Championneta pośpieszyć na odparcie zastępów neapolitańskich, które też niebawem poszły w rozsypkę. Pod Terracina, Fondi i Cobri rozbił Kniaziewicz wojska jenerała Macka i zmusił do kapitulacyi Gaëtę. Za te czyny bojowe spotkał Kniaziewicza zaszczyt, iż go jenerał Championnet wysłał do Paryża, celem złożenia Dyrektoryatowi zdobytych chorągwi. Dnia 8 marca 1799 r. odbyła się na dziedzińcu pałacu Luxemburskiego owa rzadka uroczystość, na której i Kościuszko, niedawno przybyły z Ameryki, był obecnym. Barras miał mowę do zebranych, w której zaznaczył, że Francya uważać będzie Polaków za dzieci własne. Wkrótce potem otrzymał Kniaziewicz upoważnienie do utworzenia nowej legii pod sztandarami francuskimi i poprowadzenia jej pod Metz, a stamtąd w r. 1800 do Strasburga.
Tymczasem z Egiptu wrócił Bonaparte. Rząd Rzplitej zmienił się i Bonaparte został pierwszym konsulem. Powitawszy Kościuszkę i Kniaziewicza jako dawnych znajomych, zalecił ostatniemu energiczne przeciw Austryakom działanie, które też rozpoczęło się wyparciem ich z Hattersheim i z Höchst. Wkrótce potem zajął Kniaziewicz Offenbach, gdzie go bawiący tam Frankiści polscy z radością powitali.
Z okazyi pobytu Kniaziewicza w Strasburgu musimy tu podnieść jeden szczegół, malujący humanitarne uczucia jego. W liście do Wybickiego z dnia 16-go czerwca 1800 roku, wzmiankując o pułkowniku Berku Josielewiczu, który podówczas pełnił służbę legionisty w Strasburgu, i o niesnaskach, jakie między rodakami panowały, pisze: «Z żalem donoszę, że się tu wszystko tak dzieje jak w dawniejszych legionach; też same osoby co tam zgodę i pokój truły, tu zręcznie swój warsztat zakładają. Zazdrość rang, przesądy stanu i urodzenia, wszystko tu się widzieć daje... Berek, co w Polsce był pułkownikiem, co dwie kampanie we Włoszech odprawił, tu przybywszy, tym dobrowolnie starszeństwa odstąpił, którzy tu żadnej kampanii nie odprawili; dla tego jednak prześladować go nie przestają, któremu jednak niczego więcej zarzucić nie można, jak to, że się nie szlachcicem urodził. (Listy znakomitych Polaków, wyjaśniające historyę legionów polskich, Kraków, 1831 r. str. 90).
«Ponieważ pokój przez Francyę z zupełnem zapomnieniem mego kraju zawarty został — pisał Kniaziewicz do jenerała Berthiera w dniu 1 maja 1801 roku — osądziłem, iż ani chwili dłużej w wojsku francuskiem pozostać nie powinienem».
Otrzymawszy pożądaną dymisyę, skorzystał Kniaziewicz z ogłoszonej przez Cesarza Aleksandra amnestyi i z uciułanym zasobem stu luidorów powrócił do kraju, gdzie mu książę Eustachy Sanguszko wypuścił na dogodnych warunkach wieś Zielenicę w dzierżawę. Tu zamienił szablę na lemiesz i pióro i wydał staraniem swego przyjaciela Kołyzki w r. 1801 w Berdyczowie książkę gospodarską, pod tytułem: Dwuletnie doświadczenia. Tu również wznowił stosunek przyjaźni z szefem Drzewieckim i z innymi towarzyszami broni, tu wreszcie otrzymał nadesłany z Paryża krzyż komandorski legii honorowej.
Z cichego swego ustronia przyglądał się Kniaziewicz wielkim wypadkom bojowym, których świadkiem była ówczesna Europa. Napoleon wznowił aspiracye Polaków, zachęcił ich do wystawienia 40-tysięcznego korpusu. Cesarz Aleksander ze swej strony upoważnił Czartoryskiego do zawiązania rokowań z rodakami, by wystąpili przeciw uroszczeniom Napoleona do wszechwładzy w Europie. Powołał nawet do Taurogów Kniaziewicza i oddawszy hołd jego męstwu i cnocie, uścisnął mu rękę.
Po bitwach pod Jeną, pruskim Iłowem i Frydlandem powstało Księstwo Warszawskie i książę Józef Poniatowski został naczelnym wodzem wojska polskiego. Kniaziewicz w 1806 r. przybył do Warszawy, by na nowo wstąpić do służby wojskowej, lecz rozwijające się wypadki odwoływały go na Wołyń, gdzie pozostawał do 1812 r. i w trakcie tego połączył się ślubnym węzłem, w Porycku 10 września 1810 r. z Maryą z Morsztynów Stecką.
Nie kosztował wszakże długo domowego szczęścia. Zaciągnąwszy się pod sztandary wielkiej armii, dążącej do stolicy Rosyi, otrzymał dowództwo na prawem skrzydle korpusu, którego wodzem naczelnym był brat Napoleona, król Westfalski. Korpus ten przeszedł Niemen pod Grodnem, a gdy Kniaziewicz wysłany do Szwarcenberga, dowódcy wojsk Austryackich, przekonał się o nieszczerych zamiarach owych rzekomych sprzymierzeńców i doniósł o tem królowi, a ten Napoleonowi, nie było już czasu na zarządzenie środków przeciwdziałania.
Po zadaniu dotkliwej porażki pod Mirem korpusowi króla Westfalskiego, jenerał rosyjski Bagration przeszedł Dniepr i za nim wysłano Kniaziewicza pod Smoleńsk, a po opuszczcniu tej twierdzy przez Rosyan podążył pod Borodino, Możajsk i Moskwę.
W dalszych spotkaniach pod Czarykowem i Woroneżem, w odwrocie wielkiej armii, gdy dowództwo korpusu polskiego powierzonem mu zostało, starał się dodać ducha niedobitkom, pozbawionym odzieży i żywności. Raniony w rękę musiał oddać dowództwo jenerałowi Krasińskiemu, który z całego korpusu polskiego 90-tysiącznego, zaledwie czterystu żołnierzy i 48 dział sprowadził do Warszawy.
Odstępstwo Prusaków i Austryaków zmusiło księcia Józefa do cofnięcia się z resztkami wojska polskiego do Galicyi. Tam, z niezagojonemi ranami, lecz z komandorskim krzyżem polskim połączył się z nim Kniaziewicz, lecz już pogrom Napoleona ostudził zapał mieszkańców i gotowość ich do nowych ofiar. Z drugiej strony, przystąpienie jawne Austryi do koalicyi przeciw Napoleonowi i internowanie wojskowych polskich wszystkim widokom pomyślnego obrotu sprawy ostateczny kres położyły. Na domiar nieszczęść ogólnych Kniaziewicz utracił jedyną towarzyszkę życia i już do zakończenia działań wojennych przesiedział w osamotnieniu w Tarnowie.
Podczas kongresu wiedeńskiego Kniaziewicz należał do komitetu wojennego, utworzonego w Warszawie w celu przyśpieszenia organizacyi wojennej dawnego Księstwa Warszawskiego, lecz usunął się z powodu niezgodności zdań z dawnymi towarzyszami broni i przeniósł się do Drezna, gdzie przebył lat kilkanaście. Aresztowany i trzymany w twierdzy Königstein z powodu podejrzenia o udział w towarzystwach tajnych polskich, wypuszczony został dopiero na skutek wdania się rezydenta francuskiego de Rumigny. Gdy wybuchło powstanie listopadowe, przeniósł się Kniaziewicz do Paryża, a gdy tu w d. 9 sierpnia 1831 r. prezes Rady ministeryum uroczyście z trybuny oświadczył, iż Polacy niczego od Francyi spodziewać się nie mogą, usunął się zupełnie od spraw publicznych.
W serdecznym stosunku z przyjacielem młodości Niemcewiczem i księciem Czartoryskim zeszły sędziwemu starcowi ostatnie lata życia. O przeszłości wspominać nie lubił, gdy potrącano o wypadki, w których brał udział, zrywał się z miejsca, mówiąc: «Już to wszystko minęło, nie chcę o tem gadać.» Wszakże dla drugich był wyrozumiałym i podnosił chętnie ich zasługi.
«We wzniosłej jego i rycerskiej postaci — mówi o tej fazie życia Kniaziewicza jego biograf, Bronisław Zaleski — w silnym głosie, w rzucie głowy, znamionującym wolę i nawyknienie do rozkazywania, czuć było hetmana, spadkobiercę Czarnieckich i Żółkiewskich. W pełnej słodyczy twarzy, poznawał każdy dobrego męża, wiernego przyjaciela, człowieka, któremu żadne ze szlachetnych uczuć, zdobiących życie ziemskie, obcem nie było.»
Zmarł w dniu 9 maja 1842 roku w Paryżu, przy ulicy Godot de Mauroy pod Nr. 39. Zwłoki jego przeprowadzono około kolumny Vendôme w uczczeniu zasług męża, który zdobytemi w bojach wieloletnich a krwawych armatami do wzniesienia owej kolumny spiżowego dostarczył materyału.
...burzliwe są lata
Młodości — wiele ludzi w nich ginie.»
Prawdzie słów tych S. Garczyńskiego, niestety, zaprzeczyć trudno, pocieszać się wszelako można myślą, że z licznych młodych rozbitków, porwanych w odmęt rozhukanego życia, wypływają jednakże nieraz, najczęściej może, jednostki wybrane, a byle im tylko podał kto dłoń pomocną, wyrywają się z toni, która je pochłonąć już miała na zawsze i otrząsnąwszy się z mętów i brudu, wstępują na drogę cnoty, na której z czasem prześcignąć zdołają tych, których życie od początku toczyło się zawsze po równym gościńcu, dzięki jedynie temu, że ani okoliczności nieprzyjazne, ani z ludzi nikt nie zepchnął ich na manowce.
Do jednostek takich, skazanych od kolebki, jakby się zdawać mogło, na zagładę niechybną w walce życiowej, a jednak w latach dojrzałych będących ozdobą i chlubą społeczeństwa swego, należał Dr. med. Franciszek Brandt, warszawianin, urodzony dnia 27 marca r. 1777 z ojca Jana, właściciela domu na Nowym Świecie i Katarzyny z Gielhauzenów, mieszczan warszawskich.
Pod nieszczęśliwą gwiazdą rozpoczął dni swoje noworodek, albowiem matka, darząc go życiem, zapadła równocześnie na nieuleczalne pomięszanie zmysłów. Pozbawiony od urodzenia opieki macierzyńskiej, mały Franciszek wzrastał pod okiem ojca; ale i to, niestety, nie trwało długo; w ósmym roku życia został sierotą. Umierający ojciec ustanowił opiekę nad synem i mieniem, uczynił jednak, jak się okazało, wybór nieszczęśliwy. Opiekunowie podobno ludzie uczciwi, ale prości, niewykształceni, nadto niedbali i niedołężni widocznie, dopuścili w krótkim czasie do zupełnego upadku majątku sierocego, a powierzonego sobie chłopczynę używali do posług domowych, nie troszcząc się zgoła o jakiekolwiek kształcenie go, chociaż mały ich wychowanek wzdychał do nauki. W dziesiątym roku życia, na usilne prośby swe, został nareszcie oddanym do szkół publicznych. Jako uczeń pilny, bystry i rozgarnięty, szybkie czynił postępy i umiał postępowaniem swem zjednać sobie względy nauczycieli; nie wzruszyło to jednak ciemnych opiekunów, nieumiejących pojąć znaczenia i wartości nauki, a pieniądze wydane na nią za zmarnowane uważających. Gdy tedy Franciszek skończył cztery klasy, pomimo próśb i łez jego, oraz nie zważając na wstawiennictwo za nim nauczycieli, odebrano go ze szkół i kazano myśleć o wyuczeniu się jakiego rzemiosła, mogącego mu kiedyś byt zapewnić.
«Zmuszony do obrania stanu» — jak powiada A. Helbich[11] — «zdawał się przeczuwać zawód, w którym kiedyś stać się miał dobroczyńcą cierpiącej ludzkości: w 14 roku życia wybrał cyrulictwo.» W owym czasie słynął w Warszawie ze swej biegłości niejaki Piotrowski, mistrz sztuki cyrulickiej, pryncypał otoczony zawsze licznem gronem uczniów; do niego też oddano w termin młodego Brandta.
Wykonawstwo chirurgii praktycznej spoczywało u nas aż do początku wieku XIX wyłącznie w rękach cyrulików cechowych, ludzi z nauką prawdziwą nic zgoła, albo, w najlepszym razie, mało co wspólnego mających, zwykle prostych, nieokrzesanych, zabobonnych, goniących za lekkim zarobkiem i nieraz w najbezczelniejszy sposób wyzyskujących nieszczęśliwych chorych, którym wogóle pomagali rzadko, a szkodzili bardzo często z powodu swego nieuctwa. Mistrz cechowy miał prawo przyjmować uczniów wedle uznania swego i wyzwalać ich po kilku latach na czeladników, a że sam najczęściej wyrósł z nieuka na mistrza kunsztu swego, więc też i od uczniów swych, nowo wstępujących przysposobienia naukowego, choćby najskromniejszego nie wymagał, ani też zwracał uwagę na ich wychowanie. Stan cyrulicki ówczesny wogóle nie należał do zawodów, cieszących się wielkim szacunkiem u społeczeństwa, więc też oprócz synów cyrulickich, przystawali do niego najczęściej tylko młodzieńcy, stroniący od pracy cięższej w innych rzemiosłach, albo biedacy, zmuszeni do tego przez okoliczności. Wobec tego wszystkiego poziom moralny uczniów cyrulickich koniecznie musiał być bardzo nizkim; nie możemy się zatem dziwić, czytając u Helbicha, że Brandt u Piotrowskiego «znalazł się w gronie kilkunastu młodzieży bez wychowania, zepsutej i rozpuście oddanej, a młody i bez doświadczenia, trzy lata z nią przestając, niedziw, iż nabrał nałogów, z których tylko żelazną mocą duszy, zdołał się od razu i na całe życie uwolnić.»
W r. 1794, właśnie gdy Brandt kończył trzeci rok, «nauki» swej u Piotrowskiego, otworzono w Warszawie szkołę chirurgiczną, do której wszyscy młodzi cyrulicy uczęszczać obowiązani zostali. Szkoła ta powstała dzięki staraniom chirurga królewskiego Stanisława Stolla, skutecznie popieranego w usiłowaniach swych przez M. Bergonzoniego i W. Gagatkiewicza, a zarząd jej i przewodnictwo objął lekarz dywizyjny F. Spaeth, pod każdym względem do tego uzdolniony. Na Brandta wstąpienie do szkoły tej nadzwyczaj zbawienny skutek wywarło, obudziła się w nim znów chęć do nauki, uśpiona chwilowo przez życie nieporządne w otoczeniu złem; z zapałem więc jął się pracy i wkrótce pilnością i zdolnościami przyćmił wszystkich kolegów swoich i ściągnął na siebie uwagę i względy Spaetha, dzięki któremu też bardzo prędko znalazł posadę chirurga wojskowego. Uśmiech ten doli lepszej był jednak przelotnym tylko.
Po rozwiązaniu wojska Brandt znalazł się od razu bez zajęcia, bez chleba; jednego i drugiego szukał długo nadaremnie to w Płocku, to w Warszawie, a borykając się wciąż z nędzą i rozpaczą, upadał coraz niżej. Wtedy to po raz drugi, a tym razem już na zawsze, wydobyła tonącego pomocna ręka zacnego Spaetha, który wtedy z ramienia rządu pruskiego został członkiem Rady lekarskiej.
W świeżo zagarniętych przez Prusy prowincyach brak lekarzy był wielkim, nowa władza postanowiła zatem ściągać do berlińskiej akademii medyko-chirurgicznej (Pépinière) młodzież krajową, chcącą się sztuce lekarskiej poświęcić i kształcić ją na koszt rządu, za co następnie stypendyści mieli odsługiwać się w wojsku, albo na innych posadach rządowych. Spaeth, któremu polecono zająć się wskazaniem kandydatów odpowiednich, przypomniał sobie wtenczas ulubionego ucznia z b. Szkoły chirurgicznej i znalazłszy go po długiem szukaniu w nędzy najstraszliwszej, zarówno moralnej jak i materyalnej, wyrwał go z niej, pokrzepił na duchu słowem serdecznem i napomnieniem ojcowskiem, a opatrzywszy w pierwsze życia potrzeby, do Berlina wyprawił.
«Od chwili, w której opieki Spaetha doznał nieszczęśliwy młodzieniec» — są to słowa Helbicha — «spadła zasłona z oczu jego, spostrzegł przepaść, nad której stał brzegiem. Poprzysiągł w duszy być porządnym człowiekiem, a całe życia jego pasmo jest dowodem, jak święcie postanowienia dotrzymał. Kiedy się zastanawiam nad tą epoką życia Brandta, nie mogę przenieść na sobie, bym nie wynurzył najwyższego uwielbienia dla dwóch razem mężów: Spaetha, który umiał ocenić zdolność młodzieńca, podać nieszczęśliwemu dłoń pomocy i nie oburzać się jego zapomnieniem chwilowem, jako i Brandta, który, swe błędy poznawszy, przeszedł na drogę moralną, a synowską wdzięcznością wywiązywał się dobroczyńcy przez całe życie.»
W r. 1799 Brandt opuścił Warszawę, udając się do Berlina i przebył tam aż do r. 1802. Otrząsnąwszy się z życia dawnego zupełnie, z zapałem niezrównanym oddał się pracy, która też przy wielkich jego zdolnościach wrodzonych wydała owoce najpiękniejsze. Ukończywszy bowiem nauki jako uczeń wzorowy, cieszący się dobrze zasłużonem uznaniem i względami profesorów swych, pomimo wieku młodego, natychmiast otrzymał posadę profesorską w nowo otworzonym Zakładzie położniczym w Warszawie i przez dłuższy szereg lat pozostawał na niej ku pożytkowi uczących się. W r. 1804 wyjechał na czas krótki do Halli, aby, obroniwszy rozprawę, uzyskać dyplom doktora medycyny, powróciwszy zaś stamtąd, już do śmierci nie wydalał się z kraju rodzinnego, służąc mu do ostatniego tchnienia zawsze gorliwie i chętnie.
Od r. 1806, nie rzucając obowiązków dawniejszych, został członkiem oraz sekretarzem Rady Ogólnej Lekarskiej, od 1808 fizykiem miasta Warszawy i dyrektorem zakładu szczepienia ospy ochronnej. Liczne te obowiązki wypełniał gorliwie z sumiennością niezwykłą, pracując nieraz nad siły, obok nich bowiem zatrudniała go jeszcze praktyka rozległa i liczne uczynki miłosierne, z którymi się zwykle taił, nawet przed najzaufańszymi przyjaciołmi.
W czasie wojny w r. 1809 był czynnym jako ochotnik w szpitalach stołecznych, a przekonawszy się przy sposobności tej, że w wojsku panuje wielki niedostatek lekarzy, należycie do służby przygotowanych, postanowił brakowi temu zaradzić. Zwierzywszy się ze swych zamiarów przyjaciołom serdecznym J. Czekierskiemu i A. Wolffowi i znalazłszy u nich chętne poparcie, zabrał się z nimi wspólnie do pracy nad skreśleniem planu założenia szkoły lekarskiej w Warszawie. Do trzech tych mężów przyłączyli się jeszcze równie chętnie: zasłużony Jacek Dziarkowski i Jakób Hoffman, lekarze, oraz aptekarz Józef Celiński. Zjednoczywszy starania swe, zacni obywatele ci, nietylko że wygotowali projekt dobrze obmyślany w bardzo krótkim czasie, ale umieli też pozyskać dla niego władze rządowe i dzięki ich zabiegom w dniu 9 października r. 1809 otworzony został w Warszawie Wydział Akademiczny Lekarski, który po kilkoletniej, bardzo owocnej działalności w r. 1817 przyłączono do nowo założonego Uniwersytetu Królewsko-Warszawskiego. Założyciele nowej szkoły byli też pierwszymi jej profesorami i przez lata całe nauczali w niej, nie pobierając za to żadnego innego wynagrodzenia, oprócz wdzięczności uczniów i zadowolenia, wypływającego z przeświadczenia, że służąc uczciwie krajowi i społeczeństwu, spełniają godnie obowiązki obywatelskie.
Brandt, obdarzony wielkiemi zdolnościami pedagogicznemi i umiejący zarówno jasnością wykładu, jako też ojcowską dobrotliwością porywać słuchaczów, wykładał anatomię teoretyczną, medycynę sądową, policyę lekarską, naukę o opatrunkach i weterynaryę, nadto przewodniczył ćwiczeniom położniczym, oraz wspólnie z Czekierskim prowadził klinikę położniczą.
Podjąwszy się wykładu anatomii, a widząc brak odpowiednich i dość dokładnych podręczników w języku ojczystym, pomimo aż nader licznych innych zajęć obowiązkowych, zabrał się do zaradzenia temu, i poświęcając na to chwile, wypoczynkowi właściwie przeznaczone, od r. 1810 do 1816 opracował dzieło pięciotomowe, całą naukę o anatomii obejmujące, przez co się przysłużył niezmiernie uczącej się młodzieży.
W r. 1818 opuścił katedrę uniwersytecką, nie ustając wszelako ani w pracach naukowych. ani też w świadczeniu usług społecznych. Królewskie Towarzystwo Przyjaciół Nauk, uznając zasługi naukowe i obywatelskie Brandta już w r. 1815 wybrało go na członka swego. Zaszczyt ten umiał wprawdzie ocenić należycie, ale widząc, że w uczonem gronie tem, zajętem zagadnieniami wielorakiemi, nauka, której sam był przedstawicielem, nie mogła liczyć na uwzględnienie dostatecznie rozległe, powziął wraz z kilkoma kolegami myśl założenia naukowego towarzystwa lekarskiego. Myśl tę, popieraną głównie przez przyjaciół swych, Czekierskiego i Wolffa, niebawem w czyn zamienił. W grudniu r. 1820 zawiązało się Towarzystwo Lekarskie Warszawskie, a w dniu 10 kwietnia roku następnego Książę Namiestnik Królewski ustawę jego zatwierdził. Brandt, który bardzo usilnie nad rozwojem naukowym towarzystwa pracował w latach 1824 — 1830 był jego wiceprezesem, a po usunięciu się w zacisze wiejskie pierwszego prezesa A. Wolffa, zajął z wyboru kolegów jego miejsce i do r. 1837 corocznie powoływany ponownie, na niem pozostawał.
W r. 1824 w nagrodę licznych zasług swych publicznych, z łaski monarszej zaszczycony został szlachectwem dziedzicznem, z nadaniem herbu «Przysługa».
Jako prezes Rady lekarskiej stanął w r. 1831 na czele komitetu, mającego podjąć walkę z cholerą, wtedy jak wiadomo, poraz pierwszy kraj nasz nawiedzającą i rozwinął przytem działalność bardzo chwalebną.
Ostatnie lat kilka spracowanego żywota przepędził w zaciszu domowem, oddany spełnianiu obowiązków lekarza i wychowaniu dorastających trojga dzieci, któremi obdarzyła go poślubiona w r. 1811 córka dobrodzieja i przyjaciela jego F. Spaetha. Dom jego gościnnie otwarty dla przyjaciół, mogących zawsze liczyć nietylko na zdrową i rozumną radę, ale i na pomoc czynną zacnego gospodarza, zgromadzał przez długi czas liczne grono uczonych, starszych i młodszych, znajdujących w nim zawsze miłą rozrywkę i pouczającą rozmowę.
Błogi i spokojny ten wieczór życia przerwało Brandtowi ponowne zjawienie się cholery. Jako obeznany z nią z lat dawniejszych i doświadczony bojownik, powołanym został do zwalczania zarazy. Poruczono mu urządzenie szpitali cholerycznych i w ogóle całej służby zdrowia, przeznaczonej do stłumienia groźnego niebezpieczeństwa. Pomimo wieku już podeszłego i sił pracą długoletnią steranych, stanął na wezwanie i wiedziony poczuciem obowiązku i gotowością służenia współobywatelom, z zapałem młodzieńczym zabrał się do dzieła; widocznie jednak czynność ta nurząca na ustrój jego wrażliwy i trzydziestokilkoletnią służbą publiczną skołatany zły wpływ wywarła. Wśród zajęcia gorączkowego, umarł nagle, rażony apopleksyą w dniu 21 września r. 1837, w sześćdziesiątym pierwszym roku życia, szczerze opłakiwany przez licznych przyjaciół i liczniejszych jeszcze biedaków, których był dobrodziejem i opiekunem.
A. Helbich zakończa żywot Brandta słowami następującemi: «Wszystko, co zdobi lekarza i obywatela, miał Brandt zespolone w sobie: moralny w życiu, niezmordowany w pracy, przykładny małżonek i ojciec, wzorowy nauczyciel, dobrodziej ubóstwa, pocieszyciel nieszczęśliwych, a w nagrodę cnót i zalet (zdobył) miłość bliźnich, szacunek wyższych i poważanie uczonych.» Zaiste! godną, czci jest pamięć męża tego, który w zaraniu życia wyrwany z głębin zepsucia i nędzy, umiał sobie w latach późniejszych zasłużyć na taką pochwałę pośmiertną, na prawdzie szczerej, nie na pochlebstwie opartą.
Nie miała sztuka malarska polska dotąd rysownika tak poprawnego i wybornego, jakim był Antoni Brodowski. Chwila, w której uczył się i pracował, sprzyjała wprawdzie kierunkowi, biorącemu sobie za zadanie otrząsnąć malarstwo z manieryzmu i niedouczoności, atoli dobra sposobność była na usługi wszystkich, a skorzystali z niej tylko utalentowani, prawdę i pracę miłujący. Do takich należał Brodowski. Wykształcenie ogólne dało umysłowi jasność poglądu i krytycyzm pomiarkowany, a stąd podporę do rozumnego zużytkowania wrodzonej zdolności. Niełatwo i nieszybko rozwijała się ta zdolność, ale za to głęboko i zasadnie.
Odbicie tej pracy spotykamy w rozprawie Brodowskiego z czasu, kiedy był profesorem malarstwa na wydziale sztuk pięknych przy Uniwersytecie Warszawskim: mówiąc tam o studyach zwłaszcza malarza z natury, powiada, iż «stają się dlań nieprzebranem źródłem, w którem czerpie nieoceniony zasób postrzeżeń, stanowiący przyszłe bogactwo jego, tem szacowniejsze, im więcej pracy, wysileń i czasu kosztowały.»
Dwa razy nawiedzał Paryż w tym celu, pierwszy raz w r. 1805 rozpoczął naukę malarstwa miniaturowego pod Augustinem, a drugi raz w r. 1809 wysłany przez izbę edukacyjną już na specyalną naukę malarstwa pod kierunkiem słynnego Girarda, odbył w ciągu lat pięciu gruntowne studya akademickie malarstwa figurowego historycznego. Skończona umiejętność zaleca też wszystkie prace Brodowskiego. Na obrazy jego patrzy się z tym miłym spokojem, z jakim słuchamy dobrego wirtuoza, pewni niezachwianej czystości jego intonacyi.
W niewielkiej liczbie prac, dokonanych w ciągu dwudziestokilkoletniej karyery artystycznej, bo w czterech obrazach i czterdziestu kilku portretach stale spotykamy się z temi pierwszorzędnemi zaletami, z rysunkiem pewnym i poprawnym, z kolorytem jasnym, świetniejącym barwami obecnie, w pięćdziesiąt lat po śmierci autora, tak, jakby ledwie lat kilka temu były na płótno położone.
Największy obraz Brodowskiego (5 łokci wysoki a 6 łokci i 16 cali długi), przedstawiający Saula, zrywającego się z oszczepem na Dawida, złożony jest z czterech figur naturalnej wielkości o układzie prostym a bardzo naturalnym. Rysunek postaci nieposzlakowanej doskonałości, a koloryt jasny zalecają to malowidło, nagrodzone na wystawie w r. 1819 medalem złotym. Drugi — mniejszy, złożony z dwóch figur naturalnej wielkości, to Edyp oślepiony i Antygona. Ten obraz nie dorównywa poprzedzającemu ani w sile rysunku, ani w prawdzie kolorytu. Ostatni przedstawia wręczenie przez Cesarza Aleksandra I Rektorowi Szwajkowskiemu dyplomu nadawczego Uniwersytetu Warszawskiego (r. 1816). Jest to zbiór portretów w całych figurach, złożony z postaci osób niewielu, jak ministrów, Stanisława Potockiego i St. Staszica i kilku profesorów uniwersytetu.
Szereg portretów składa się z wizerunków rodziny Krasińskich i Mostowskich — do najciekawszych należy dwa razy powtórzony Juliana Ursyna Niemcewicza. Rastawiecki w Słowniku malarzów polskich wymienia wszystkie, a w ich liczbie dwa własne Brodowskiego.
Obowiązki nauczycielskie pełnił Brodowski z gorliwością istotną, a znajomością rzeczy zasadną — jak o tem świadczy mowa, którą czytał w r. 1824 na posiedzeniu publicznem Uniwersytetu a zawierająca cały programat nauczania. Obdarzony niezwykłemi zdolnościami umysłu, w sztuce wyrobiony zasadnie pracą niemałą, mógł wiedzieć i wiedział, że z kandydatów do zawodu malarskiego przedewszystkiem wybierać należy takich młodzieńców, którzyby «oprócz usposobień artystycznych, dobrego wychowania i zalet moralnych, które ostatnie zawsze są rękojmią postępów ucznia, nie byli pozbawieni darów przyrodzenia fizycznych: bystrego oka, ręki pewnej i wiernej pamięci lokalnej!...»
Wiedział też i twierdził na podstawie praktyki najlepszej podówczas Akademii Paryskiej Sztuk Pięknych, że na profesorów z liczby członków akademii sztuk pięknych «wybór padać ma wyłącznie na artystów, którzy się dali poznać oryginalnemi kompozycyami historycznemi.» Miłość sztuki i miłość uczniów rozciągał Brodowski po za szkołę, po za gruntowną naukę, po za gorące zachęty do wytrwania w umiłowanym zawodzie, po za życzenia wyrażone w wspomnianej mowie w słowach końcowych: «czemuż i u nas nie mają zajaśnieć piękne dni sztuk nadobnych?», staraniami o wyjednanie uczniom możności odpowiedniego popisu w zdobieniu monumentalnych budowli pracami artystycznemi.
Wykształcenie ogólne i zdolności sprawiły, że Brodowski pełnił obowiązki jako urzędnik Komisyi Sprawiedliwości, a następnie w Komisyi Spraw Wewnętrznych przy ministrze Mostowskim dawał dowody «gruntownej nauki, umysłu objętego i wielkiej w językach biegłości,» które otwierały mu drogę do wywyższenia się, lubo odrywały od niemniej świetnych w sztuce malarskiej prac. «W pożyciu łączył rzadkie przymioty duszy z łagodnością i obejściem, cechującem człowieka wyższego. Szczególną własnością jego było, iż rysował ręką prawą, a malował zawsze lewą.»
Oto najważniejsze daty biograficzne. Pochodził z starożytnego rodu szlacheckiego herbu Łada, osiedlonego już w wieku XVI w Ciechanowskiem — urodził się w Warszawie w r. 1784, w r. 1819 został profesorem malarstwa, w 1822 członkiem Towarzystwa Przyjaciół Nauk. Umarł po długotrwałych cierpieniach d. 31 marca 1832 r. Miał dwóch synów artystów malarzy: Tadeusza, zmarłego w 1849 roku, i Józefa, żyjącego. Z uczniów Brodowskiego jeden tylko odznaczył się Rafał Hadziewicz, lubo zasad mistrza w dalszy byt sztuki polskiej nie wprowadził.
Jeżeli komu los zdawał się wróżyć szczęście od samej kolebki, to bezwątpienia księżniczce Maryi Czartoryskiej, urodzonej w dniu 15 marca 1768 r. z ojca Adama Kazimierza, jenerała ziem podolskich i Izabelli z Flemingów. Nietylko ród świetny, koligacye, ogromne dostatki, wysokie wpływowe stanowisko, jakie ojciec w Rzplitej zajmował, lecz i osobiste przymioty, jak piękność niemal klasyczna, wdzięk wrodzony, podniesiony starannem wychowaniem, niepospolite zalety serca i umysłu rozwinięte przez edukacyę i otoczenie, na które składał się sam wybór ludzi głośnych naówczas w kraju, – wszystko to, mówię, dawało rękojmię, iż życie młodej księżniczki popłynie równo, niezamącone żadną troską.
Ks. Marya Czartoryska, po zgonie starszej siostry, Teresy, która w 1780 r. wskutek zajęcia się na niej sukni balowej zgorzała w płomieniach, była najstarszem dzieckiem w rodzinie. Brat jej bowiem Adam przyszedł na świat w r. 1770, po nim dopiero Konstanty i Zofia powiększyli grono rodzinne.
Wykształcenie księżniczki było w gruncie francuskie, lecz bynajmniej niepowierzchowne, jak większości panien ówczesnych. Ojciec jej bowiem miał wysokie pojęcie o znaczeniu w społeczeństwie kobiety, jako córki, żony i matki — wychowawczyni przyszłych pokoleń i w jednym z Listów Doświadczyńskiego w r. 1783 wydanych, wypowiedział głębokie myśli o wychowaniu i rozwijaniu wrodzonych jej zdolności. Wkładając na ojców obowiązek kierowania edukacyą i surowo karcąc tych, którzy cały ciężar wychowania na barki matek składali, nie mógł pod tym względem zaniedbywać własnych dzieci i sam układał programy nauk dla synów i córki, oraz czuwał nad wyborem osób, którym ich wychowanie powierzał. W tych usiłowaniach wspierała go dzielnie światła, a przezeń kierowana małżonka. To też oprócz ochmistrzyń cudzoziemek i metrów, pod których przewodnictwem księżniczka zdobywała znajomość języka i literatury francuskiej, oraz rozwijała muzykalny swój talent, niemniejszy kładziono tu nacisk na znajomość rzeczy krajowych. Tak wiemy, iż z Franciszkiem Karpińskim dla zdobycia wprawy piśmiennej w mowie ojczystej tłomaczyła „Ogrody” Delilla. Tylko nie w Puławach, jak to zwykle jedni za drugimi podają, lecz w Warszawie, w pałacu Błękitnym, gdyż za pierwszą bytnością Karpińskiego w stolicy (1780—1783), miejscowość ta nie była jeszcze rezydencyą książęcą. Teraz ulubionem zamiejskiem siedliskiem księżny były Powązki, tyle przez Trembeckiego sławione.
Wiedząc nadto, jak współzawodnictwo ważną rolę w edukacyi odgrywa, starali się oboje księstwo utrzymywać do towarzystwa na swym dworze młodzież żeńską dla córki, oraz męską dla synów. Tak ze zmarłą księżniczką Teresą, a następnie z Maryą pobierały wspólnie nauki naprzód w Warszawie, a potem w Puławach dwie panny Narbuttówny: Aleksandra i Konstancya. Do tej pory wszakże wpływ szerszego otoczenia nie mógł oddziaływać na umysł młodociany księżniczki. Śmierć jej siostry, Teresy, na długo bowiem okryła dom żałobą. Jeżeli książę otwierał dla swych przyjaciół salony, to księżna nieutulona w żalu, zupełnie odsunęła się od świata. W takiem samem odosobnieniu pod okiem ochmistrzyni, oraz w towarzystwie dwóch sióstr Narbuttówien upływało życie księżniczce, nie bez wpływu na urobienie charakteru i nadania myślom poważniejszego kierunku.
Tymczasem przygotowywały się wypadki, mające ciężko w życiu jej młodocianem zaważyć. W r. 1782 umarł jej dziad ks. August, wojewoda ruski. Z śmiercią jego, ks. jenerał podwójną otrzymał po nim spuściznę: ogromne dobra i niechęć do króla, który się zupełnie z pod wpływu familii usunął. Olbrzymia ta po ojcu odziedziczona fortuna, w połączeniu z dobrami Flemingów, wniesionemi przez żonę, stawiała księcia w rzędzie najpotężniejszych możnowładców w Rzplitej i dawała możność skupienia około siebie potężnego stronnictwa. Nie mogąc się godzić na politykę króla, Czartoryski zamierzył mieć swą własną i własną także stolicę, jak Poniatowski w Warszawie.
Na stałą rezydencyę wybrano Puławy, gdzie wznosił się dawny zamek Sieniawskich, który należało tylko na pałac nowoczesny przerobić. Do tej siedziby około r. 1783 przeniosła się z Warszawy cała rodzina książęca, oraz ci wszyscy, którzy zaliczali się do stałych jej domowników. Do nich należał i Franciszek Dyonizy Kniaźnin, który od r. 1774 przy księciu obowiązki sekretarza sprawował. Był to niepośledniej miary poeta, z wysokiem artystycznem poczuciem. Jeżeli talent jego nie zdobył szerszego polotu i głębi, wina to narzucanych mu przez księżnę prac poetycznych, które jedynie miały na celu uświetnienie festynów puławskich. W utworach wszakże w których mógł iść za własnem natchnieniem, okazuje się rzeczywistym poetą, trafiającym niekiedy na drogę, na jaką poezya u nas wstąpiła w pierwszej ćwierci XIX stulecia. Jego Babia góra (Oda XIV, ks. III) zarówno tokiem wiersza, jak i treścią zapowiada Mickiewiczowskie ballady; jego utwory dramatyczne, jak Cyganie, Troiste wesele, Marynki i Julinki, lubo zmanierowane, dają mu prawo do miana ludowego poety.
W chwili, gdy Czartoryscy osiedlili się w Puławach, Kniaźnin więcej nad lat 33 nie liczył. O nim to historycy literatury wygłaszają, «iż
nieszczęścia krajowe i miłość zbyt śmiała i niebaczna», przyprawiły go o pomieszanie umysłu. Że przedmiotem jego miłości była księżniczka, to powszechnie wiadomo, ale żeby miłość ta była wzajemną, to nawet Dr. Piotr Chmielowski w studyum o księżnie Wirtemberskiej (ob. Autorki polskie w. XIX) za niemożliwe uznaje.
Tymczasem Aër (Adam Rzążewski) w utworze zatytułowanym: Pierwszy romantyk, drukowanym w Przeglądzie polskim, sprawę tę w zupełnie innem oświetleniu przedstawia. Wprawdzie pracę tę może kto za poetyczną fikcyę, nie za poważne studyum literackie uznawać: zważmy jednak, że jako wydawca Pamiętników Leona Dembowskiego pozostawał z ks. Władysławem Czartoryskim w bliskich literackich stosunkach; czy to więc w tradycyach, czy w archiwach rodzinnych książąt musiał natrafić na jakieś wskazówki, skoro o wzajemności księżniczki dla Kniaźnina ośmielił się mówić publicznie. Faktem jest, że tak samo jak Karpiński, udzielał Kniaźnin księżniczce lekcyj literatury i historyi. Było więc pomiędzy nimi pewne zbliżenie. Ale więcej, niż stolica, sprzyjały temu Puławy, zwłaszcza zima z r. 1783 na 1784. W ciągu niej bowiem oboje księstwo wyjechali na czas dłuższy do Warszawy, czy też do drugiej rezydencyi w Sieniawie, pozostawiając dzieci pod opieką ochmistrzyni pani Petit. Długie jednak wieczory, w braku innych rozrywek, należało zapełnić, zająć czemś liczne grono dorastającej młodzieży. Otóż świeży wynalazek balonu, dokonany przez Montgolfiera i puszczenie go w powietrze w d. 26 sierpnia 1783 r. na Polu Marsowem w Paryżu, o czem szeroko rozpisywały się gazety, zrodził myśl w tem młodem gronie zrobienia podobnego doświadczenia w Puławach. Zawiązano więc towarzystwo balonowe, w którego skład weszły następujące osoby: piętnastoletnia ks. Marya Czartoryska, jako przewodnicząca; Marya Przebendowska, starościanka solecka, czasowo bawiąca w Puławach, dwie siostry Narbuttówny, z których Konstancya miała balon malowidłami ozdabiać, pani Petit, 14-o letni ks. Adam, jenerałowicz, ks. Franciszek Sapieha, towarzysz jego w naukach, 9-cio letni ks. Konstanty, sprawujący urząd woźnego, który często na tych posiedzeniach zasypiał, dalej pułkownik Stanisław Ciesielski, major Józef Orłowski, Piotr Borzęcki, sekretarz księcia, Ludwik d’Auvigny guwerner książąt, Wincenty Lessel, metr muzyki, Wawrzyniec Schmuk doktor nadworny, wreszcie Szymon L’huillier, uczony matematyk, sprowadzony przez ks. jenerała na nauczyciela do synów z Genewy. Był on znany w Europie z różnych prac naukowych, a szczególniej z rozprawy De cellulis opum, w której zajmował się uzasadnieniem matematyczno-prawidłowej budowy komórek w plastrze miodu. On też głównie czuwał nad budową planu i nadał mu formę dodekaedru, czyli bryły dwunasto-ściennej.
Poeta w tych zajęciach nie brał czynnego udziału, ale bywał na posiedzeniach młodego grona. «do którego był przyjęty, jak niegdyś Orfeusz do żeglugi Argonautów,» i miał tym pracom poświęcić cały poemat. Ale służyć płci pięknej, być gotowym na każde jej skinienie, było także w obyczaju wieku i puławskiegu dworu. Nawet wyraźnie składane hołdy przez Kniaźnina księżniczce nie zadziwiłyby tu nikogo. Należały się jej bowiem, jako najstarszej córce rodu, którego początek od Gedymina się wywodził. Pod pozorami też galanteryi zawiązywał się ten nieuchwytny, sympatyczny węzeł pomiędzy dwoma sercami, które później nieubłagana rzeczywistość rozciąć miała w sposób tak dla obojga bolesny. Młodziutka księżniczka nie zdawała sobie bezwątpienia sprawy z budzącego się w jej sercu uczucia, ale to miało w niej grunt dostatecznie przygotowany, by się roznieciło płomieniem. Wszak od dziecka rozwijano w niej tkliwość, jako jeden z najpiękniejszych kobiecej duszy przymiotów; w dziejach, czego pełno śladów w Malwinie, wystawiano jej czasy rycerskie, jako wzór wszystkich cnót i doskonałości, jako epokę, która wydawała nietylko Arturów, Godfredów, Bayardów, lecz i poetów, opiewających czyny bohaterskie i piękność i stałość dam, które ich miłością darzyły. Co dziwnego, że Kniaźnin tak ujmującej postaci przedstawiał się jej wyobraźni, jako nowożytny trubadur, który jak teraz opiewał chwałę jej rodu, tak później miał opiewać wypadki, o których marzyła i do których tak żywo biło młode jej serce. Dodajmy wspólność ideałów, usposobienie sentymentalno-sielankowe i wyższe w obojgu nad pospolitość przymioty duszy i serca, a zrozumiemy, że księżniczka zapomnieć mogła o tej nieprzebytej zaporze, jaką oddzielało ją urodzenie od umiłowanego trubadura-poety!
Ale czy poeta mógł jej złudzenia podzielać? Nie, on się chyba nie łudził. W każdym razie walczył z ogarniającem go uczuciem. Przynajmniej ślady tego widzimy w Odzie I, ks. II. Tylko o tej walce wyraża się oględnie, jakby się lękał, by go papier nie zdradził. A przecież mimowoli się zdradza!
Nie zna nikt mojej rany,
Którą łzami goję;
Na swe nawet tyrany
Oświadczyć się boję.
Rozumie się tymi tyranami — to oczy księżniczki.
Otóż, wobec nich walka była niemożliwa, zwłaszcza że każdy dzień do rozkwitających jej wdzięków, nowy jakiś powab, nowy urok dodawał.
Tymczasem puszczono balon, poczem księżniczka rozdawała nagrody wszystkim budownikom jego. Kniaźnin, otrzymawszy z jej rąk lirę i wieniec laurowy, takim się uniósł zapałem, że napisał ognistą odę, w której oczy księżniczki na niebie obok włosów Bereniki umieścił (ob. Gala wielka, t. II, 171, wyd.
1787 r.) Tak zeszła zima i wiosna 1784 r. Aż na raz pomiędzy odwiedzającymi Puławy zjawiła się osobistość, która w to życie, płynące roskoszną sielanką, miała straszny rozdźwięk wprowadzić. Osobistością tą był Ludwik ks. Wirtemberski, idący z panującego domu i związany pokrewieństwem z najpierwszemi w Europie koronowanemi głowami. Obecnie pozostawał w armii pruskiej i przybył do Puław z żądaniem ręki ks. Maryi Czartoryskiej. Widocznie z tem małżeństwem stary król, Fryderyk II, łączył daleko sięgające widoki. Przez ks. jenerała, jako głowę licznego stronnictwa, chciał zdobyć wpływ na sprawy kraju i wyzyskać go dla własnej polityki. Dla Czartoryskich związek ten przedstawiał wielkie korzyści. Rozdwojeni z Poniatowskim znajdowali w nim silny punkt oparcia i polityce króla mogli w przyszłości przeciwstawić przymierze pruskie, które odrazu jako następstwo tego małżeństwa nasunęło się ich myśli. Ale można sobie wyobrazić, jakie wrażenie na księżniczce wywarło to postanowienie rodziców. Już sama osobistość niemieckiego księcia, była dla niej wstrętną nad wszelki wyraz; coż dopiero, gdy jego wystąpienie w roli konkurenta raniło ją najboleśniej w osobistych uczuciach, stawało napoprzek skłonnościom serca, burzyło to ciche szczęście, któremu przybytek wzniosła w tajniach swej duszy! Ale energiczna pra-pra-wnuka Gedymina, postanowiła bronić do upadłego praw swego serca i za nic nie przyjmować na siebie roli ofiary politycznej rachuby. Oświadczyła więc rodzicom stanowczo, że ponieważ zrobiła postanowienie nigdy nie wyjść za mąż, przeto nie może oddać ręki niemieckiemu księciu.
Opór córki, posłusznej dotąd na każde skinienie, nasunął im domysł, że serce jej było już kimś zajęte. W jej bowiem wieku i położeniu podobne postanowienie było nienaturalne i z jej usposobieniem niezgodne. Nalelało się więc dobadać prawdy. I oto według świadectwa Aëra, przyparta do muru księżniczka, a zanadto szlachetna i dumna, by się miała kłamstwem poniżać, wyznała matce do Kniaźnina swą miłość. I tu znowu musimy zrobić uwagę, że w innym domu, los śmiałka, któryby się odważył tak wysoko sięgać uczuciem i tak plątał wszystkie, najwyższej wagi zamysły, byłby nie do pozazdroszczenia, jak tego w dziejach mieliśmy tyle przykładów. Ale Czartoryscy zanadto byli rozumni i, mając pewność, że między Kniaźninem a córką nigdy do wyznania nie przyszło, zamiast wypędzeniem go z domu nadawać rozgłos sprawie, o której nikt nie wiedział, ani się jej domyślał, pozostawili go na stronie, a natomiast wywarli cały nacisk na córkę. Nie robiąc jej wyrzutów, że mogła o swem urodzeniu i stanowisku zapomnieć, ani poniżając w jej oczach Kniaźnina, odsłonili przed nią swe polityczne widoki, których urzeczywistnienie przez jej zamęście mogło przynieść szczęście krajowi. Dla jego więc dobra powinna, jak niegdyś Jadwiga, zrobić z własnych uczuć ofiarę. To znaczyło właśnie trafić w usposobienie księżniczki. Ale jakkolwiek była zdolną do najwyższych poświęceń, przecież serce ostrzegało ją instynktownie, że ta ofiara jej z siebie pójdzie na marne. Więc jeszcze jeden krok stanowczy postanowiła uczynić: odwołać się do uczuć szlachetnych ks. Ludwika i skłonić go, by od swego zamiaru odstąpił. Gdzie się ta rozprawa odbyła? nie wiemy; Aër twierdzi, że księżniczka bez wiedzy rodziców udała się do jego apartamentów. W każdym razie krok ten z jej strony jest faktem historycznym, którego echo odbiło się w późniejszym jej utworze — w
Malwinie. Tylko ks. Ludwik dalekim był od tych uczuć rycerskich, jakie mu przypisywała. Na jej bowiem oświadczenie, «iż wprzód, nim ostatnie słowo wyrzecze, winna mu wyznać całą prawdę, iż nie czuje. do niego żadnego przywiązania i że jedynie odda mu rękę pod przymusem, spełniając wolę rodziców; on z najzimniejszą krwią jej odpowiedział, że mu to wszystko jedno, gdyż skoro żoną jego zostanie, przywyknie do niego i znajdzie szczęście w spełnianiu swych obowiązków.» Wobec tego, nie pozostawało upokorzonej, jak zrobić z siebie ofiarę. Wkrótce też, mając lat 16 zaledwie, wyszła za niego, tę jedyną mając osłodę, że jej dano za towarzyszkę pannę Konstancyę Narbuttównę, która przez cały rok przy niej bawiła, naprzód w Berlinie, następnie w Belgarde, gdzie książę stał załogą, w końcu w Treptau, w Pomeranii, majątku jej małżonka. A Kniaźnin?... On niedość, że z nią wszystkie ułudy życia utracił, ale jeszcze musiał najstaranniej swój ból serdeczny ukrywać, układać oblicze odpowiednio do weselnego nastroju, nie mogąc nawet papierowi powierzać uczuć, które jego duszą targały. Natomiast trzeba było przyczyniać się do uświetnienia weselnego obchodu i od koła panieńskiego pisać wiersz, żegnający księżniczkę. W nim wszystko jest fałszem, począwszy od wyrażenia, że ją miłość z ich koła «wyprasza,» do czułej roli ks. Ludwika, który tu występuje pod imieniem Lindora. Jedyną prawdą w tej odzie, to przyśpiew (refrain), kończący każdą zwrotkę: «Już Amarylla nie nasza!» Poeta za każdem jego powtórzeniem, zapewne w samotności rzewnemi zalewał się łzami. Niedość na tem, musiał jeszcze pisać poemat aż w trzech pieśniach: Rozmaryn, na wieniec ślubny księżniczki. I tu także poeta wynosi pod niebiosa czułość i szlachetność Lindora, który zaledwie obaczył Amaryllę, «westchnął i zginął!» Rozumie się, iż tego poeta sam z siebie nie pisał, lecz spełniał wolę księżny-matki, która się nad nim w ten sposób znęcała, iż śmiał podnieść oczy na córkę. Jedyne prace, odpowiadające obecnemu stanowi jego duszy, były przekłady pieśni Ossyana, Dwie gałązki (Oda XXI, ks. IV), w której alegorycznie skreślił dzieje swej miłości, wreszcie Balon, poemat w 10 pieśniach, w którym ożywiał się wspomnieniami chwil szczęśliwie przeżytych.
Do tych chwil zapewne nieraz i ks. Wirtemberska wracała, gdyż jak się łatwo domyśleć, nie znalazła szczęścia w przymusowem małżeństwie. Brutalność męża zatruwała jej pożycie i to, co później napisała w Malwinie, jest wiernym obrazem tego, przez co przechodziła w rzeczywistości. «Mąż... ustawicznymi popędliwymi wyrzutami, że go nie kocha, truł młode lata, dnie i godziny wszystkie.» Czy zazdrość jego ściągała się do Kniaźnina? Być może, choć w stosunku do księżny, było jeszcze coś innego. Nam się zdaje, że on padł również ofiarą polityki Fryderyka II. Kazano mu się z Czartoryską ożenić, bo z tego można było jakąś korzyść osiągnąć; małżeństwo to przeto, jak każde przymusowe, stało się dla niego jarzmem nieznośnem i stąd wynikały przeciw żonie objawy złego humoru.
Była przecież chwila, gdy zdawało się, że stosunek ten na lepsze się odmieni. Wskutek nalegania bowiem ks. jenerała, ks. Ludwik uwolniwszy się ze służby pruskiej, przeniósł się około r. 1788 do Polski i tu otrzymał stopień jenerała dywizyi. Wtedy to dla młodego małżeństwa oboje księstwo wznieśli w Puławach, za parkiem dolnym nad łachą prześliczny pałacyk, przypominający Łazienki królewskie. Były to tak zwane Marynki, zbudowane przez Aignera. Z przybyciem też młodej pary, jeszcze bardziej ożywiły się bale, festyny i przedstawienia sztuk Kniaźnina w teatrze miejscowym: Matki Spartanki, Temistoklesa, Cyganów. Nadto w urządzonym pod Gołębiem obozie, odbywały się rewie pod komendą ks. Ludwika, na które zjeżdżały całe Puławy; po ich ukończeniu zaś obie księżne przy zaimprowizowanych stołach ugaszczały oficerów i żołnierzy. Ogólne zadowolenie powiększało i to, że w d. 29 marca 1790 r. zawarto z Prusami traktat odporno-zaczepny; tym sposobem ks. jenerał stawał się panem położenia i mógł święcić nad królem swoje tryumfy. Tymczasem złudzenia trwały krótko, i wypadki, następujące szybko po sobie, gotowały mu straszną porażkę. Pierwszą jej zapowiedzią było przejęcie listów ks. Ludwika, z których okazało się, iż ten zawiódł położone w nim zaufanie i na linii bojowej działał według wskazówek, przesłanych mu z Berlina. Wkrótce rozwiały się i nadzieje pokładane w przymierzu. Jedyną korzyść, jaką osiągnięto z rozbicia, była możność otrzymania rozwodu. Po jego uzyskaniu księżna do rodziców wróciła. Ale do jej duszy nigdy już nie wróciło uczucie szczęścia, którego w zaraniu życia zakosztowała na chwilę. Naprzód majątek jej był zachwiany, następnie mąż, po otrzymaniu rozwodu, odebrał jej syna; wreszcie, gdy, po zniszczeniu Puław, osiadła z matką w Sieniawie, otrzymała wiadomość, iż Kniaźnin zapadł na pomieszanie umysłu. Był to cios nie mniej dla niej bolesny. Czy mogła sobie wyrzucać, iż do tego przyczyniła się sama? Bynajmniej! i biografowie poety, poczynając od Fr. Ksaw. Dmochowskiego, popełniają błąd niezgodny z rzeczywistością. Zapominają, że od ślubu księżny upłynęło lat 10 i że w ciągu tego czasu Kniaźnin niejedno dzieło utworzył, choćby «Matkę Spartankę» i «Temistoklesa.» Zamęście jej było dla niego ciosem strasznym, ale na nie zapatrywał się tak samo, jak ona. Osobiste szczęście złożył na ofiarę wyższej idei. Dusza jego nie mogła przenieść dopiero ostatniego wstrząśnienia i stała się rozbitą harfą, w której się wszystkie struny naraz porwały. Zresztą utrapionemu jego życiu położył koniec r. 1807.
Puławy od r. 1797 zaczęły przybierać nową i, co dziwniejsza, świetniejszą postać, niż ją miały w latach ubiegłych. Przybyło im wiele nowych budynków, z których Dom gotycki i Świątynia Sybilli, wzniesione przez Aignera, stanowiły celniejszą ich ozdobę. Również napływ gości o wiele się tu powiększył. Dla ks. A. Czartoryskiego, który dawny tytuł jenerała ziem podolskich na godność feldmarszałka wojsk austryackich zamienił, obecnie Wiedeń stał się punktem ciążenia, a ta okoliczność wpłynęła wielce na rozszerzenie jego stosunków. Obok rodów spokrewnionych, lub z Czartoryskimi dawną przyjaźnią związanych, przesuwało się tu jak w kalejdoskopie mnóstwo cudzoziemskich postaci.
Najznamienniejszym wszakże, bo stałym rysem ówczesnych Puław, to zogniskowanie w nich ludzi, nauce lub poezyi oddanych. Jan Paweł Woronicz, Grzegorz Piramowicz, Fr. Zabłocki, Kajetan Koźmian, Ernest Groddek, Jan Kruszyński, Ignacy Tański, jenerał Ludwik Kropiński, wreszcie Julian Ursyn Niemcewicz, z Ameryki przybyły — oto zastęp mężów literaturze oddanych, nie mówiąc o znakomitościach obcych, jak np. pani Krüdener, wsławionej romansem Walerya — którzy tu pomiędzy r. 1797 a 1808 bawili.
Księżna Wirtemberska zwykle zimę przepędzała w Wiedniu, na lato zaś zjeżdżała do Puław, gdzie obok pomagania matce w gromadzeniu pamiątek, zajmowała się ludem i przewodniczeniem w zabawach dorastającej w domu jej rodziców młodzieży. Codzienne wszakże obcowanie z tylu znakomitymi mężami, jakich wymieniliśmy powyżej, sprawiło, że umysł jej od natury uposażony hojnie, pomimo zabaw i towarzyskich rozrywek, nie rozpraszał się jak u tylu innych kobiet na fraszki, ale zasilany czytaniem, zdobywał coraz szersze i poważniejsze na życie poglądy. Wreszcie od r. 1809 na zimę osiadała w Warszawie. Pomimo też czterdziestu kilku lat przeżytych, obdarzona bujną wyobraźnią i żywem uczuciem, zabrała się do napisania powieści, która pod pewnym względem ma epokowe w naszej literaturze znaczenie.
Utworem tym jest Malwina, czyli domyślność serca, wydana bezimiennie w r. 1816, w dwóch tomikach w Warszawie i do r. 1829 mająca 4 wydania. Pisząc ją, chciała księżna sfrancuziałemu społeczeństwu przypomnieć, «że niema tego rodzaju pisma, do którego język polski nie byłby zdolnym,» — innemi słowy: że w nim można wyrażać jak najtkliwsze uczucia.
Nowością w tej powieści było kunsztowne, acz nie bez naciągań, zawiązanie intrygi, opartej na bliźnięcem podobieństwie dwóch braci, jedno imię noszących, ale umotywowanej dobrze i stąd utrzymującej uwagę czytelnika w napięciu do końca niemal utworu. Takiego węzła nie umiał zadzierzgnąć ani Krasicki w Doświadczyńskim, ani Krajewski w swej Podolance, Pani Podczaszynie i w Leszku Białym, wzorowanym na Telemaku a tem mniej Jezierski w Rzepisze, oraz Goworku. To też pomimo nieprawdopodobnych nieraz zawikłań, powieść ta dziś jeszcze może być czytana z zajęciem, tchnie bowiem w szczegółach prawdą, braną wprost z rzeczywistości. Taki opis Krzewina, to najwierniejszy obraz Puław z ich pałacem, festynami, parkiem, łachą wiślaną i całem otoczeniem sielankowem. Co ważniejsza, że autorka umie odczuwać piękność natury i malować ją z wdziękiem i prawdą. Do tego nie był zdolny u nas żaden jeszcze z pisarzów. Również wiernie kreśli obraz ówczesnego społeczeństwa w stolicy. Wprawdzie, podobnie jak Krasicki, zamiast wykończonych wizerunków, daje tylko sylwetki, ale umie w nie włożyć zawsze charakter. Jakże wybornie np. naszkicowała taką wielko-światową jak Doryda kokietkę, albo majora Lisowskiego, pełnego bufoneryi zjadacza serc niewieścich i zawołanego walsera; albo jak zresztą subtelnie umie uwydatnić różnice pomiędzy tak bliźnięco-podobnymi do siebie braćmi jak Melsztyńscy, a którzy przecież zasadniczo różnią się charakterami umotywowanymi różnicą warunków, w jakich upływało ich życie. Wyborna także trzpiotowata Wanda, siostra Malwiny, a już ona sama, występując na plan pierwszy w powieści, traktowana jest najszerzej nietylko co do charakteryzujących ją rysów zewnętrznie, lecz i pod względem różnych stanów duchowych. Ale prawdziwą galeryę typów roztacza autorka przed nami, wprowadzając nas z kwestującą
Malwiną do różnych domów warszawskich. Jakiż to pyszny typ owego pana, który anonsującemu ją kamerdynerowi, «że przyszła tam jedna po kweście,» odpowiada gniewnie: «Daj mi pokój! Już mi ci ubodzy kością w gardle stanęli!» A kiedy nareszcie dowiaduje się, że kwestarka ładna, wychodzi z gabinetu i z największą galanteryą daje 50 dukatów. Albo i owa piękna pani, przymierzająca strój balowy, która prosi Malwiny, jako dobrej znajomej «by za nią dała dukata, gdyż sama nic przy sobie nie ma obecnie.» Rozumie się, z tym dukatem Malwina nie zobaczyła się nigdy. Natomiast, chciałoby się wycałować ową dziewczynkę na pensyi, która oddaje swą lalkę «dla biednych dzieci, co mamów nie mają,» a przed samą ochmistrzynią pokłonić. To też ta pani nasuwa Malwinie myśl, «że bezpiecznie zaniechaćby. można sprowadzania z zagranicy cudzoziemek, by Polki wychowywać, gdyż we własnym kraju znaleźć można niejedną osobę podobną tej zacnej ochmistrzyni.» Jest to arcy zręczne scharakteryzowanie ofiarności klas średnich z ofiarnością wielkopańską.
Autorka nie ogranicza się na tych realistycznych wizerunkach, lecz z większą jeszcze lubością kreśli obrazy scen miłosnych przy blasku księżyca, rycerskich turniejów, fet z siurpryzami, które były dla niej chlebem powszednim w Puławach, a wszystko to zabarwia sielankowo-sentymentalnym kolorytem, który był całemu społeczeństwu właściwy. Nieodrodna zresztą córka swej matki, ukochawszy lud i zajmując się jego losem, nie zapominała i w «Malwinie» o jego przedstawicielach i wprowadziła do niej starą Somorkową z Krzewina wraz z wnuczką Julisią, młynarkę z Zienkowa i starego Dżęgę, cygana. Szczególniej dwoje ostatnich odgrywają ważną rolę w losach braci Melsztyńskich. Ale ten Dżęga jeszcze coś więcej nasuwa, bo «Cyganów» Kniaźnina! Czyżby zapożyczenie z nich tego imienia było tylko prostym przypadkiem lub brakiem wynalazczości? Nie, w tem się coś innego ukrywa. Było to potrzebą serca kochającego, które w inny sposób nie mogło złożyć hołdu zmarłemu. Ona tym szczegółem chciała pamięć Kniaźnina nazawsze z swym utworem połączyć, boć każdy, czytając «Malwinę,» musiał sobie uprzytomnić Dżęgę z «Cyganów.» I jeszcze jedna uwaga! Czy to także przypadek, że, zerwawszy nienawistny sobie związek, nikomu nie oddaje swej ręki? Przecież była jeszcze młoda, piękna i za łez tyle wylanych w pożyciu z narzuconym jej mężem, miała prawo do szczęścia. Tymczasem, oświadcza się o jej rękę ks. Eustachy Sanguszko, ona mu jej z podziwem wszystkich odmawia. Ten sam los wielu innych spotyka. Czyżby jej żal było stracić nabytego nazwiska? Ależ ono ciężkiem na niej zaważyło brzemieniem. A więc to z jej strony jest poślubienie się pamięci zmarłego, którego jedynie w swojem życiu kochała, spełnienie postanowienia, którego nie mogła wykonać, gdy jeszcze nie rozporządzała swym losem. Rycersko-sentymentalne usposobienie księżny aż nadto upoważnia do tego przypuszczenia i zarazem stawia ją w oczach naszych w niezwykle idealnym uroku. Jeżeli też «Malwina» jako obraz towarzyskiego życia w Warszawie pomiędzy r. 1809—1815 ma dla nas historyczne znaczenie, to niemniej budzi zajęcia, jako wierne odbicie duszy autorki, która w niej śmiało w obronie praw niewieściego serca pióro, swoje skruszyła. Wszak je
Malwina Ludomirowi oddaje, nie pytając ani o jego pochodzenie ani o nazwisko, co nawet powszechny na autorkę ściągnęło zarzut. Ale dla Malwiny dość, że Ludomir dowiódł swej szlachetności czynem, wynosząc z narażeniem życia własnego z palącej się chaty dziecko wieśniacze, więc za ten czyn miała go prawo pokochać. Ten Ludomir też stanowi wyborny pendant do Kniaźnina. W nim autorka również uznawała wysoce szlachetną naturę poety i pozostała wierną jego pamięci.
O wrażeniu, jakie na współczesnych wywarła «Malwina», świadczy przedewszystkiem jej rozbiór przez męża takiej naukowej, jak Jan Śniadecki, powagi, który choć nie cierpiał romansów, jako fikcyi psujących obyczaje, a przecież utwór ten doczytania własnej synowicy Zofii, późniejszej Balińskiej, zalecił. Nie ukrywa on wcale słabych stron tej powieści, owszem wytyka w niej błędy zarówno w kompozycyi, jak i języku; ale obok tego podnosi jej zalety, ze względu, że jest całkiem narodową, że mówi o familiach, miejscach, zdarzeniach, towarzystwach wyższego rzędu i o obyczajach polskich (Dziennik wileński, luty 1816. List stryja do synowicy). Również wysokie jej znaczenie podniesiono w Pamiętniku, wydawanym przez Feliksa Bentkowskiego, co przy słabo rozwiniętej naówczas krytyce, znaczyło już wiele.
Po wydaniu «Malwiny», ks. Wirtemberska napisała jeszcze 4 powieści ludowe: «Rozynę, czyli jarmark Ś-tej Małgorzaty w Jeziorowie», «Kula, czyli chłopa sumiennego», «Wiejską wieczerzę, czyli traf przez Grzegorza Hoinę dzieciom opowiedziany» i nakoniec «Ucieczkę Kasi» — wszystkie na zdarzeniach rzeczywistych osnute i tchnące zdrową moralnością. Po ich napisaniu jednak w r. 1818 nazawsze zamilkła. Zresztą po zgonie ojca w r. 1829 stale przebywała przy matce w Sieniawie, dopiero po jej śmierci w r. 1835 lato spędzała w dobrach swych Wysocku, na zimę zaś wyjeżdżała do Wiednia lub Neapolu. W Wysocku założyła szpital dla chorych, dawała nadto wychowanie córkom szlacheckim i zawsze opiekowała się ludem.
Pod koniec dopiero życia dobroczynność jej przybrała kosmopolityczny charakter. Bawiąc w Genewie, za namową Jezuitów szwajcarskich, oddała do Loretu bransolety, zdobne w solitery, wartujące 100,000 złp., które niegdyś otrzymała w darze od Fryderyka II, oraz kitę dyamentową do kołpaka i szlify, sadzone kamieniami od munduru ojca, które także kilkakroć sto tysięcy złp. kosztowały.
Zmarła w Paryżu 21 października 1854 r., bawiąc przy bracie ks. Adamie, do którego z Wiednia w r. 1848 przybyła.
„Gdybym miał śmiałość, byłbym użytecznym» — powiedział o sobie Brodziński. Przyjmując pierwsze zdanie jako charakterystykę usposobienia człowieka skromnego, nienarzucającego się nikomu, zaprotestować trzeba przeciwko drugiemu, gdyż śpiewak «Wiesława» i autor różnych rozpraw estetycznych położył istotne i wielkie dla literatury i społeczeństwa naszego zasługi.
Nie był twórcą świetnego i wspaniałego zwrotu w twórczości poetyckiej i w całem życiu duchowem narodu, jak Mickiewicz; ale wyśpiewał tyle serdecznych, wzruszających uczuć, wypowiedział tyle rozumnych i trafnych spostrzeżeń, że zarówno miłość jak i szacunek zjednać sobie potrafi u każdego, kto czci prawdę i ceni szczerość, a jako krytyk literacki, wypowiedział jedną z najważniejszych zasad, wołając: «nie bądźmy echem cudzoziemców.»
Brodziński staje na przejściu od pojęć wieku XVIII, zwanego «oświeconym», do poglądów nowożytnych. Bardzo wiele przekonań swoich wiekowi owemu zawdzięcza; korzy się przed światłem rozumu, potępia fanatyzm, wielbi dążności wolnomularskie, występując przeciwko różnorodnym przesądom i zabobonom, wyśmiewa zarówno pedanteryę jak lekkomyślność, zarówno obskurantyzm jak świętoszkostwo, ale obok tego jest szczerze wierzącym chrześcianinem i głęboko czującym człowiekiem. Ani z usposobienia, ani z wychowania nie mógł być suchym racyonalistą. Nosił smętną nutę w duszy swojej, a smutek głębiej przenikał umysłowość jego, aniżeli radość. Nastrój zaś ogólny potęgował się jednostkowem położeniem biednego sieroty, który przy rzewnem wspomnieniu matki, mającem mu pozostać na życie całe aż do chwil przedzgonnych, musiał długo doświadczać codziennych objawów macoszej niechęci i nienawiści, musiał uciekać nieraz z domu na miejsca odludne, póki go wieśniaczki nie przygarnęły. Na miękiem, tkliwem i rzewnem usposobieniu sieroty nie odcisnęła wprawdzie niesprawiedliwość swego jątrzącego piętna, nie wyzwała uporu, wzgardy, wstrętu do ludzi, bo doświadczył on także dowodów przychylności wśród prostych wioski mieszkańców; — smutek się tylko w duszy młodej zagościł, ale smutek ten nie przeszkadzał widzieć jasno, goryczą nie zatruwał umysłu, jeno struny sercowe rozbudzał i od oschłości obronił młodzieńca.
Urodził się Brodziński 8 marca 1791 roku we wsi Królówce, w obwodzie bocheńskim (w Galicyi), z ojca Jacka i matki Franciszki z Radzikowskich, którą utracił, mając trzy lata. Powtórne ożenienie się ojca dało mu macochę, niecierpiącą go tak, jak i innych dzieci z pierwszego małżeństwa. W izbie czeladnej, na wsi najczęściej przebywał chłopiec, przypatrując się życiu krakowiaków, słuchając ich pieśni i opowiadań, nie zaznając uczucia pieszczoty macierzyńskiej. Brodzińscy mieszkali już wtedy w Lipnicy, stąd do miasteczka, Lipnicy murowanej, było staj kilkanaście. Tu, prawdopodobnie w r. 1797, zaczął Kazimierz uczęszczać do szkoły elementarnej; w zimie stanowiło to już wyprawę na dzień cały. Szkółka budziła w malcu wstręt, zarówno ze względu na nauczyciela z ogromnym pudrowanym warkoczem, jak na stosunki ze współuczniami, co mu dokuczali jego szlacheckiem pochodzeniem. W r. 1800 wysłał go ojciec do szkółki miejskiej, do Tarnowa, gdzie nauka odbywała się w języku niemieckim, prócz katechizmu w klasie pierwszej, wykładanego po polsku. Kazimierz nie rozumiał lekcyi, kuł tylko na pamięć prawidła gramatyki niemieckiej. W r. 1803 przeszedł do gimnazyum w temże mieście i złączył się ze starszym bratem, Andrzejem, który zaopiekował się nim gorliwie, pomagając w naukach. W roku następnym pojechał z bratem, udającym się na uniwersytet, do Krakowa i zapisał się do drugiej klasy gimnazyalnej; ale uczył się mało, tylko ćwiczenia łacińskie starannie pisywał. Śmierć ojca zaskoczyła braci w ciągu trwania nauki szkolnej; ażeby wybyć do końca, Andrzej pracą u adwokata zarabiał na utrzymanie.
Cały rok 1805 przebył już to w Rajbrodzie, siedzibie macochy, już to w Wojniczu u stryja, proboszcza. Oddany był sam sobie. Znalazłszy na strychu dużo licznych druków, nabrał wielkiej chęci do czytania i sam pisać wiersze probował, na wzór brata. Pierwszym jego utworem była elegia na cień matki, pisana «ze łzami w oczach, na oknie, przy świetle księżyca.» Kreślił także «piosneczki miłosne», chociaż do pań był bardzo nieśmiały, naśladował «dumki do żniwiarek śpiewane», układał projekta do «dużych poematów». Sielanki głośnego w swoim czasie Gessnera w tłomaczeniu Chodaniego zajęły go mocno, potem poezye Hallera, które mu brat z niemieckiego przekładał.
Prace te i zajęcia przyczyniły się do uświadomienia mu braków naukowych, zmusiły do rozwagi nad sobą, wyrobiły myśl i charakter. Otrzymawszy szczuplutki fundusz po ojcu, postanowił kształcić się dalej, zajmując się równocześnie korepetycyami. W r. 1806 wszedł do trzeciej klasy gimnazyalnej w Tarnowie. Czuł potrzebę przyjaźni serdecznej i tkliwej, doznawał czasem zawodu w tej mierze, ale tem się nie zrażał, z bratem, odbywającym studya we Lwowie, utrzymywał korespondencyę, wedle jego wskazówek prowadził czytania swoje, przesyłał mu próbki wierszopisarskie; a Andrzej, wydając swoje «Zabawki wierszem i prozą (r. 1807-8), pomieścił tu sześć jego poezyjek.
W r. 1808 napisał Kazimierz «Żal na śmierć utonionego przyjaciela», który mu największą przyniósł radość, bo nietylko uzyskał zań pochwały od kolegów i profesorów, ale i najmilszy mu macierzyński uścisk matki zmarłego. Zajął się Brodzińskim profesor wymowy, dając mu do czytania pisma Utza, Wielanda, Hagedorna, Kleista i Goethego. Goethe długo był ulubieńcem Kazimierza, który Kleista «pożerał», a Niemcy zaczął uważać za «kraj poezyi». Nie zaniedbywał jednak literatury polskiej, o ile dzieł jej mógł dostać. W r. 1809 otrzymawszy świeżo wtedy wyszłe, patryotyzmem austryackim przesiąknięte poezye Collina: «Landwehrlieder», przetłomaczył je częściowo; pochwalił te przekłady kapitan obwodowy i obiecał, że w Wiedniu na koszt cesarski w instytucie Terezyańskim dalsze nauki pobierać będzie. Wypadki uchroniły młodego poetę od zaustryaczenia. Ukończywszy gimnazyum tarnowskie, podążył do Krakowa, zajętego już wówczas przez wojska Księstwa Warszawskiego, wstąpił do artyleryi w 12-ej kompanii, której kapitanem był przyjaciel jego brata, wielbiciel poezyi i sam poeta, Wincenty Reklewski. Prawdopodobnie, dopóki kompania ta stała w Krakowie, Brodziński uczęszczał jako wolny słuchacz przez półtora roku na wykłady w zreorganizowanym wtedy na nowo uniwersytecie. Poetycki wpływ Reklewskiego, drukującego swe «Pienia wiejskie», oddziaływał na wyrobienie smaku Kazimierza, który napisał niedochowany poemat «O świątyni ś. Salomei», oraz «Wiersz na pożegnanie Krakowianów», drukowany r. 1810.
Jako wolnomułarz znałazł poparcie między innymi w znanym klasyku, Ludwiku Osińskim, mistrzu loży Izydy; wszedł do grona literackiego i zaczął pomieszczać swoje utwory wierszem i prozą w «Pamiętniku Warszawskim» (od r. 1812). Z początku dawał sielanki, bajki, poezye dydaktyczne (wiele w duchu wolnomularskim), według form zupełnie klasycznych. Powoli dopiero wyższe zadania poezyi uwydatniały się w jego świadomości, a słynne dzieło pani Staël o Niemczech oraz odczyty Augusta Schlegla o poezyi dramatycznej ugruntowały w nim stanowczo prawdziwsze i głębsze na twórczość poglądy.
Nie można go wszakże nazywać Janem Chrzcicielem naszej poezyi romantycznej. Ma on własne swoje, odrębne stanowisko.
Spokojna i lękliwa jego natura nie lubiła ostrych przeciwieństw, radykalnych przewrotów; stąd też dążyła do pojednania. Wobec zapalonych klasyków utrzymywał, że, chcąc należycie ocenić poezyę jakiegokolwiek narodu, potrzeba zbadać jego usposobienie, uczucie, pojęcie, charakter i zwyczaje, że zatem przykładanie jednej miary do poezyi wszystkich ludów świata jest niedorzecznością. Nie stawał on jako apostoł romantyczności u nas, ale jako tłomacz jej znaczenia i powodzenia w Niemczech i pod tym względem oddawał jej sprawiedliwość wszędzie, gdzie tylko przeciw rozsądkowi i pojęciom «wieku oświeconego» nie wykraczała jaskrawo. Z romantyczności przejął jedno ze znamiennych zdań swoich, że «pieśni ludu są źródłem najpiękniejszej poezyi». Gorąco wzywał do hodowania tych «kwiatów zachwycenia», co wyrastają «na równinach słowiańskich»; ale religijność mistyczną, metafizyczne zagłębianie się w tajnie przyrody, uwielbienie dla rycerstwa średniowiecznego, malowanie gwałtownych namiętności, wprowadzanie świata czarów do poezyi nowoczesnej potępiał stanowczo i naśladować Niemców w tym względzie nie radził. Nie był on zwolennikiem ani ścisłego naśladowania Greków i Rzymian, ani niewolniczego wpatrywania się we wzory francuskie. Program miał inny. Rozważając ducha naszej dawnej poezyi, widział wszędzie miarkowanie w uniesieniu, imaginacyę swobodną, nie przerażającą, bez fantastycznych widziadeł, łagodną tkliwość, nadzwyczajną prostotę, rolnicze obrazy wiejskości i rodzinnego życia, moralność i skromność obyczajów. Zadaniem poezyi współczesnej powinno być oparcie się na dawniejszej, rozszerzając ją tylko i uzupełniając tymi pierwiastkami, jakich pieśń ludowa i najbliższa bolesna przeszłość narodu dostarczały, pod hasłem: «nie bądźmy echem cudzoziemców». Co do formy, domagał się Brodziński większej niż w klasycyzmie swobody, gdyż przepisy gustu francuskiego są częstokroć formalnością jedynie, której zachowanie może wytworzyć nienagannego w poezyi obywatela, ale za to tamuje mu drogę do rozwinięcia wyższych zdolności; geniusz umie swobodę swoją pogodzić z prawami; mierny talent potrafi tylko ściśle się do nich zastosować. Takie myśli rozwinął Brodziński w rozprawie: «O klasyczności i romantyczności», drukowanej po raz pierwszy w r. 1818. Rozprawa ta zagaiła u nas żywe, a niekiedy namiętne spory o te kierunki literackie.
Sam jej autor, wykonywując postawiony przez siebie program, zaczerpnął z owych dwu źródeł, które odświeżyć miały poezyę naszą: z jednego takie utwory, jak: «Żal za językiem polskim», «Legionista», «Pole Raszyńskie», «Pobyt na górach Karpackich», «Powrót z Włoch» i t. p.; z drugiego takie, jak: «Oldyna», «Wiesław», «Czerniaków», «Pieśni rolników». Uczucie spokojne, niehałaśliwa radość, tkliwy a łagodny smutek, żart niewinny, reguły praktycznej mądrości, obrazy sielskie, powszednie wypadki życia towarzyskiego, tęsknota za krajem, jasno i promiennie odzwierciadlały mu się w duszy i uidealizowane, uszlachetnione, oczyszczone ze śniedzi pospolitości, zjawiały się w odtworzeniu poetycznem. Brodziński nie zdumiewa ani bogactwem i rozległością wyobraźni, ani głęboką przenikliwością rozumu; ale ujmuje serdecznością, prawdą i szczerotą uczucia, które nigdy nie burzy się i nie pieni namiętnie, lecz w cichym swoim rozwoju przynosi prawdziwe ukojenie. Ta cecha twórczości nie daje mu prawa do nazwy geniuszu, nie porwie i nie wprawi w zdumienie, ale każe kochać tego, co tak kochać umiał.
Brodziński był także pierwszym naszym prawdziwym historykiem literatury. Kurs swój w uniwersytecie warszawskim rozpoczął r. 1822 i prowadził go do r. 1831. Wykłady jego doszły do nas tylko w formie notat studenckich. Ale i w tym ułomnym stanie wykazują należyte pojmowanie zadania. Profesor nietylko wszystkich znakomitszych poetów i mówców samodzielnie zgłębił i przedstawił, ale nadto wydobył z pyłu niepamięci wielu podrzędnych. Z gruntownością badania łączył zawsze sąd umiarkowany, uwzględniający wszędzie czas powstania utworu, a nigdy nie rządzący się wyłącznym jakimś, zamkniętym w sobie sprawdzianem piękna. Zwracał baczną uwagę na stan oświaty, religii, polityki i obyczajów, gruntując spostrzeżenia swoje na znajomości charakteru narodowego i warunków fizycznych, wśród których naród się rozwijał, wszędzie uwydatniał wpływy cywilizacyi i literatur obcych. Wykłady swe doprowadził tylko do r. 1815.
W ocenie romantyzmu, o ile ją z paru artykułów poznać można, Brodziński, uznając wielki talent Mickiewicza, występował przeciwko przesadzie w malowaniu uczuć i naśladownictwu obcych literatur, szczególniej zaś przeciwko dziwacznym pojęciom o zadaniach poezyi, jakie młodzi teoretycy romantyczni u nas głosili. Podobnież wysoko cenił Byrona, lecz jego naśladowców, sztucznie w sobie pielęgnujących nienawiść do ludzi i żar nieposkromionych namiętności, wyśmiewał i karcił w rzeczy: «O krytyce», a szczególniej w głośnej rozprawie: «O egzaltacyi i entuzyazmie».
Oprócz dziejów literatury polskiej wykładał Brodziński w uniwersytecie, ale tylko przez dwa lata, kurs estetyki, który również przechował się tylko w notatach studenckich. W wykładzie nie zapuszczał się w metafizyczne badania o istocie piękna, jakkolwiek prace estetyków niemieckich znał dobrze i najczęściej z nich korzystał, szło mu o wdrożenie w umysły słuchaczów zasad dobrego smaku i faktycznych wiadomości o sztukach pięknych. Osobno opracował i ogłosił cztery rozprawy estetyczno-krytyczne: «O satyrze», «O elegii», «O idylli pod względem moralnym», «Piękność i wzniosłość».
W r. 1831 na publicznem posiedzeniu Towarzystwa Przyjaciół Nauk wypowiedział mowę «O narodowości Polaków». Radził, żeby pielęgnowano miłość, wytrwanie i czujność, strzegąc się ducha stronnictwa, próżnych sporów, wzajemnych obwinień. Pod koniec krótkiego życia ogłosił noworocznik «Jutrzenkę» (1834) i redagował założony w r. 1834 pierwszy u nas obrazkowy tygodnik p. t. «Magazyn powszechny».
Zdrowiem silnem się nie odznaczał, szukał środków polepszenia go w Karlsbadzie; wracając z tych wód, zgasł w Dreźnie 10 października 1835 roku, a śmierć jego odbiła się bolesnem echem w przygnębionem społeczeństwie. Żałowano człowieka i pisarza, który przez cały czas swej działalności, zarówno swojem nieskalanem życiem, jak słowy i pismami rozpowszechniał ideę uszlachetnienia i udoskonalenia. Pamiętano zapewne piękne jego słowa, streszczające jego duszę, wypowiedziane na jednym z odczytów uniwersyteckich: «Zawsze naprzód i naprzód! Upadające pokolenie niech następnemu drogę wskazuje. Godniej do czegoś tęsknić, niżeli żałować; śpieszyć do celu, niż dumać nad drogami niepowrotnemi... Żyj życiem ludzkości, a smutek twój będzie wzniosły i pociechy twoje nie doznają zwątpienia. Żyć w duchu ludzkości i w Bogu — to jest jedyne powołanie i jedyny sposób, aby prawdziwie żyć umysłowo; bez tego istota nasza jest samą tylko fizyczną; cząstki jej przejdą w inne istoty, ale moralne jej życie nie przejdzie w ogólny skład świata moralnego. Ludzie umierają, ale ludzkość zostaje i jest nieśmiertelną. Jej głównym skarbem jest użycie sił, wydoskonalenie wszelkich zdolności. Wszędzie jest jej zasiew: tu on niszczeje, ale tam wschodzi... Tem uczuciem przejmie się tylko ten, kto się czuje nie dla siebie tylko stworzonym, ale połączonym z wyższym światem i z ludźmi, i kto wierzy w postępujące doskonalenie, w tę sztukę życia ludzkiego.» Tak czuł, myślał i postępował Brodziński.
„W rzędzie narodów, które odznaczyły się męstwem, cnotami i nieszczęściami, Polacy zajmują niezaprzeczenie jedno z pierwszych miejsc... Dzieje Polski przekazały potomności imiona Tarnowskiego, Zamoyskiego, Żółkiewskiego, Chodkiewicza, Czarnieckiego, Sobieskiego i tylu innych, pochodzących z najwybitniejszych rodzin szlacheckich, którzy zdolnością wielką lub czynami wojennymi zasłużyli się dobrze ojczyźnie w wiekach dawniejszych. A jakiż hołd i uznanie winniśmy mężom, którzy, począwszy od epoki sejmu konstytucyjnego aż do odnowienia Królestwa, znosili wszelkiego rodzaju przeciwności losu, wyrzekłszy się swego stanowiska i majątku, byle tylko służyć ojczyźnie!»
Słowa powyższe wypowiada we wstępie do pamiętników[12] swoich książę Michał Kleofas Ogiński, który śmiało zaliczony być może do rzędu tych wybitnych jednostek, o których wspomina.
Pochodził on ze znakomitej i starej rodziny. Protoplasta jego, kniaź Dymitr Hłuszonok, otrzymał od Aleksandra Jagiellończyka, wielkiego księcia litewskiego, przywilej na dobra Oginty, od których ród cały nazwę swoją bierze[13].
Książę Michał Kleofas, syn Andrzeja, referendarza wielkiego litewskiego, kasztelana i wojewody trockiego, starosty oszmiańskiego, a synowiec znanego z konfederacyi Barskiej wielkiego hetmana litewskiego, urodził się dnia 7 października 1765 roku w Guzowie.
Obdarzony zdolnościami niepospolitemi odebrał w domu rodziców troskliwe i staranne wychowanie, oddając się z zapałem studyom muzycznym, które odbywał pod kierunkiem słynnego kompozytora Józefa Kozłowskiego.
Mając zaledwie lat 19, rozpoczyna życie publiczne jako poseł na sejm 1784 roku. Po latach pięciu ponownie wybrany posłem, zostaje komisarzem skarbowym, a następnie miecznikiem litewskim. W tym czasie wstępuje w związki małżeńskie z Izabellą Lasocką, córką, Antoniego, wojewody ciechanowieckiego, i zostaje wysłany przez sejm wielki jako poseł do Holandyi.
«Po przybyciu do Hagi 18 lipca 1790 r. — pisze w Pamiętnikach swoich — zbliżyłem się do widowni rewolucyi francuskiej i niderlandzkiej. Byłem zachwycony, spoglądając zblizka na wypadki, których opis zapalał mą głowę i budził mą ciekawość!... Wyznaję, że w zapale właściwym wiekowi i z wyobrażeniami liberalnemi, jakie mię przejmowały od dzieciństwa, winszowałem sobie, żem przyjął poselstwo do dworu, sąsiadującego z Francyą, o której sądziłem, że mi powinna dostarczyć wzorów najczystszego patryotyzmu, podziwienia godnych czynów bohaterstwa i tej męskiej a wspaniałej wymowy, którą zamiłowanie wolności czyni tak gwałtowną i tak przekonywającą»
W grudniu tegoż roku udaje się młody poseł do Londynu, gdzie konferuje z ministrem Pittem w kwestyi propozycyi króla pruskiego, co do ustąpienia mu Torunia i Gdańska, a następnie powraca do Hagi, żądając jednocześnie kilkomiesięcznego urlopu dla załatwienia spraw familijnych w Polsce. Po otrzymaniu go, zostawia w Hadze sekretarza poselstwa polskiego Middletona, jako pełniącego obowiązki ambasadora, a sam przez Hanower i Berlin jedzie do Warszawy.
Zatrzymawszy się w Warszawie dłużej aniżeli zamyślał, wyjechał na Białą Ruś, dokąd go wezwał hetman wielki litewski, Michał Kazimierz Ogiński, stryj jego, który, chcąc się pozbyć na starość kłopotów, postanowił przelać na synowca przez kontrakt kupna wszystkie dobra swoje wraz z długami, na nich ciążącymi. Dobra te warte były 14,000,000 złp., a długów było na nich 8,000,000, sprzedane zaś zostały za 12 milionów złp. Jednocześnie nabywa miecznik litewski dobra radziwiłłowskie i staje się przeto właścicielem majątku, wartującego około 20,000,000 złotych polskich.
Po kilkotygodniowym pobycie na Białej Rusi i załatwieniu pomyślnem spraw familijnych, powrócił Ogiński do Warszawy, gdzie został bardzo serdecznie powitany przez króla, który skarżył się przed nim, że jest źle oceniany przez naród i dziwił się; że kiedy w Warszawie większa część najwybitniejszej szlachty przyjęła prawo obywatelstwa miejskiego, co było bardzo pochlebnem i zachęcającem dla mieszkańców miast, w Wilnie zaledwie kilka osób ze szlachty kazało się zapisać do akt municypalności. Dlatego też zachęcał go król, aby pojechał na Litwę w celu obudzenia ducha patryotycznego.
Udał się więc niebawem Ogiński do Wilna, gdzie oznajmił swoim przyjaciołom cel podróży i pragnienie wstąpienia do korporacyi obywatelstwa wileńskiego. Za przykładem jego przeszło 50 osób z pośród najwybitniejszych rodzin szlacheckich przyjęło prawo obywatelstwa miejskiego, on zaś został wybrany reprezentantem i deputatem municypalności.
W kwietniu 1792 roku powrócił miecznik litewski do Warszawy, gdzie zabawił czas jakiś, tymczasem nastała Targowica, a jednocześnie 100,000 wojska nieprzyjacielskiego wkroczyło w granice Rzeczypospolitej...
Wilno nie miało żadnej obrony, zostało więc bez wystrzału zajęte... Szymon Kossakowski ogłosił się hetmanem wielkim litewskim i zawiązał w Wilnie wraz z bratem swym, biskupem, konfederacyę litewską na wzór targowickiej. Marszałkiem jej został książę Aleksander Sapieha, kanclerz wielki litewski.
Rządy konfederacyi litewskiej rozpoczęły się od rozpuszczenia wojska, ściągania podatków, składania z urzędów stronników konstytucyi i konfiskowania majątków ludzi źle do konfederacyi litewskiej usposobionych lub do niej nie należących. Położono więc sekwestr i na wszystkie dziedziczne i nowonabyte majątki litewskie Michała Kleofasa Ogińskiego na mocy następującego rozkazu hetmana uzurpatora:
«Szymon Kossakowski, wielki hetman litewski z woli narodu i t. d. i t. d. Nakazujemy niniejszem na mocy postanowienia konfederacyi targowickiej wszystkim władzom cywilnym województw i powiatów, w których są położone posiadłości Michała Ogińskiego, miecznika litewskiego, kawalera orderów Orła Białego i św. Stanisława, aby położyć sekwestr na owe wszystkie posiadłości; aby powierzyć ich zarząd osobom, które na ten cel będą przeznaczone, a użyć nawet, gdyby tego było potrzeba, siły wojskowej w celu wykonania tych rozkazów»[15].
«Osoby, którym powierzono zarząd» dóbr Ogińskiego, w okropny sposób je niszczyły. Widząc to, miecznik litewski zwrócił się z apelacyą do Kossakowskiego, nic jednak nie zyskawszy prócz upokorzenia, pojechał do Petersburga, ale i to nie na wiele się zdało, spróbował więc ostatniego środka ratunku: przystąpił dnia 16 września 1792 r. do konfederacyi, skutkiem czego sekwestr wkrótce z majątków księcia zdjęto. Jednocześnie — jak utrzymuje Mateusz Nielubowicz-Tukalski, od roku 1788 sekretarz księcia Michała Kleofasa, a następnie komisyi skarbowej W. Ks. Lit.[16] — zwrócil się Szymon Kossakowski do miecznika, ażeby wyjednał od stryja swego, Michała Kazimierza Ogińskiego, hetmana wielkiego litewskiego, rezygnacyę z tego urzędu, dopóki bowiem Ogiński piastował hetmaństwo, Kossakowski uważany był za uzurpatora. Za wyjednanie rezygnacyi miecznik miał obiecany urząd podskarbiego. Hetman Ogiński po długich naleganiach zgodził się zrezygnować ze swego urzędu pod warunkiem sowitego wynagrodzenia. Michał Kleofas, któremu uśmiechał się tytuł podskarbiego, jak również dochody z urzędu tego płynące, zapłacił hetmanowi 300,000 złp., za co wkrótce, dnia 7 maja 1793 roku został przez Kossakowskiego mianowany podskarbim[17]. Niedługo jednak pozostawał na tem stanowisku.
Nadszedł rok 1794, ruch Kościuszkowski ogarnął kraj cały. Dowiaduje się o nim Ogiński 30 marca w Nowogródku, gdzie bawił chwilowo w czasie kontraktów, pisze więc do żony, aby niezwłocznie opuściła Warszawę i wracała do Wilna, dokąd sam również się udaje. Po kilku dniach pobytu w tem mieście, chcąc uniknąć niebezpieczeństwa, ucieka wraz z żoną do Prus. zostaje jednak na granicy, w Szczebrze, zatrzymany przez zawiadowcę komory Huszczę i odstawiony pod strażą do Grodna, a stamtąd do Wilna. Za wstawiennictwem przyjaciół, a głównie wymownego i popularnego Dyzmy Lachnickiego, został uwolniony od wszelkiej odpowiedzialności i wypuszczony na wolność[18].
Niezwłocznie po tej smutnej przeprawie złożył Ogiński urząd podskarbiego, zaciągnął się do ruchu rewolucyjnego i wkrótce został przez mieszczaństwo wileńskie obrany naczelnikiem oddziału strzelców, składającego się z 480 ludzi. Jednocześnie przeznacza 100,000 złp. na pułk kawaleryi, formowany przez Jana Nagórskiego. Wkrótce wysłany zostaje przez jenerała Jasińskiego na czele oddziału swego pod Mińsk. Po drodze, w Iwieńcu, zmusza nieprzyjaciela do cofnięcia się i zabiera bogate łupy. Przeprawiwszy się jednak przez Berezynę, zostaje pod Wiszniewem otoczony przez wojsko nieprzyjacielskie, i pomimo obronę bohaterską zmuszony jest z wielkiemi stratami cofnąć się pod Krewo, skąd udaje się do kwatery głównej w Oszmianie, a następnie do Wilna.
Po objęciu dowództwa głównego przez jenerała Wielhorskiego, Ogiński wysłany został ze szczegółowem sprawozdaniem do Praskiej Woli, odległej o 4 mile od Warszawy, dla porozumienia się z wodzem naczelnym. «Pobyt w obozie jego nie zatrze się nigdy w mej pamięci — pisze ostatni podskarbi litewski w Pamiętnikach swoich. Obecność wielkiego człowieka, który wzbudzał uwielbienie całej Europy, który był postrachem nieprzyjaciół a bożyszczem narodu, który zachowywał zawsze postępowanie skromne, przystępne i słodkie, który nie nosił żadnej oznaki władzy najwyższej, jaką dzierżył; który poprzestawał na surducie ze złego, szarego sukna, a który miał stół równie skromnie zaopatrzony, jak każdy z jego prostych oficerów — nie mogła nie wzbudzać we mnie wszystkich uczuć szacunku, uwielbienia i czci, jakie wyznawałem szczerze dla niego w ciągu całego mego życia».
Po powrocie na Litwę, Ogiński wysłany został przez Wielhorskiego w ostatnich dniach lipca 1794 roku z wojskiem, liczącem 2500 ludzi ku granicom Kurlandyi. Pozostawiwszy w Dusiatach oddział, którym dowodził, wybrał 300 najdzielniejszych ludzi z kawaleryi i z nimi usiłował dobyć Dynaburga. Zamiar jednak nie udał się, spaliwszy więc część miasta, odstąpił i powrócił, do Dusiat, gdzie go doszła wieść o zdobyciu Wilna.
Zrozpaczony Ogiński oddaje dowództwo nad swym oddziałem Morykoniemu, a sam jedzie do Warszawy, gdzie jest świadkiem odwrotu króla pruskiego z pod jej okopów, i odwiedza po raz ostatni króla Stanisława Augusta, a po dwutygodniowym tam pobycie, przejeżdża do majątku swego Sokołowa, odległego o 14 mil od Warszawy, skąd następnie udaje się do obozu Giedroycia pod Tarczynem.
Dowiedziawszy się o wzięciu Warszawy przez wojsko nieprzyjacielskie, emigruje pod nazwiskiem przybranem Michałowskiego do Wiednia, skąd udaje się do Wenecyi pod opiekę rezydującego tam ministra francuskiego Lallemanda, a następnie do Konstantynopola w charakterze pełnomocnika emigracyi. Dnia 4 listopada 1796 roku przejeżdża pod przybranem nazwiskiem kupca francuskiego Martina w kwestyi powierzonej sobie misyi do Bukaresztu, skąd przez Galicyę, Drezno, Berlin, Hamburg i Bruksellę udaje się do Paryża. Przekonawszy się wkrótce, że rząd francuski nie ma zamiaru popierania interesów Polski, korzysta z rady ministra Talleyranda, aby powrócić do kraju rodzinnego. Chcąc użyć protekcyi dworu pruskiego, jedzie naprzód w kwietniu 1798 roku do Hamburga, a następnie d. 15 listopada t. r. do Berlina, skąd wysyła do Cesarza Pawła podanie o możność powrotu do kraju rodzinnego, na które dnia 29 marca 1799 roku otrzymuje odpowiedź odmowną. Dopiero w roku 1802, za wstawiennictwem ks. Adama Czartoryskiego uzyskał od Cesarza Aleksandra I-go pozwolenie powrotu do ojczyzny. Tegoż roku rozwodzi się z żoną i poślubia Maryę de Neri, wdowę po Kajetanie Nagórskim.
Z czasem zyskuje zaufanie dworu i zostaje senatorem. W roku 1815 zniechęcony i rozczarowany usuwa się z widowni publicznej i zamieszkuje na stałe w uroczej majętności swojej — Zalesiu, gdzie z zamiłowaniem oddaje się muzyce, której mimo liczne zasługi, położone na polu politycznem, w dużej mierze sławę i popularność nazwiska swego zawdzięcza. Książę Michał Kleofas Ogiński — według słów Aleksandra Polińskiego — uprawiał wszystkie niemal rodzaje kompozycyi, głównie jednak tworzył polonezy na fortepian, z których wiele zjednało sobie popularność, zwłaszcza dwa: F-dur, zwany dziwacznie przez francuzów «La célèbre Polonaise d’Ogiński, qui a fait le tour du mond» i najpopularniejszy ze wszystkich A-mol, grywany do dziś dnia. Polonezy Ogińskiego doczekały się licznych wydań w Paryżu, Berlinie, Wiedniu, Lipsku, Offenbachu, Brunświku, Monachium, Pradze, Moguncyi, Warszawie i Wilnie. Sześć najpiękniejszych wydał Moniuszko u Zawadzkiego w Wilnie, opatrzywszy je nową harmonią, odpowiadającą wymaganiom nowszej teoryi muzycznej. Wszystkie te polonezy odznaczały się piękną melodyą, prostotą formy, łatwością układu i rzewnym nastrojem.
Mniejszem powodzeniem cieszyły się jego romanse do słów francuskich, oraz opera w 1-ym akcie p. t. Zelis et Valcour, ou Bonaparte au Caire, grana na dworze cesarza Napoleona[19].
W roku 1822 opuścił Ogiński na zawsze Litwę, udając się za granicę w towarzystwie sekretarza swego, Leonarda Chodźki, przy którego pomocy skreślił «Pamiętniki» swoje, wydane w roku 1826 i 27 w Paryżu w 4-ch tomach, p. t. «Mémoires sur la Pologne et les Polonais, depuis 1788 jusque’a la fin de 1815»[20]. W roku 1845 zostały one przetłomaczone na język niemiecki i wydane w Lipsku w zbiorze pamiętników, noszącym tytuł Bibliothek ausgewählter Memoiren des 18-ten und 19-ten Jahrhunderts von Friedrich Gleich. Polski ich przekład wyszedł w Poznaniu w latach 1870 — 73 nakładem księgarni Jana Konstantego Żupańskiego, w zbiorze Pamiętników z osiemnastego wieku.
Książę Michał Kleofas Ogiński zakończył swe czynne i burzliwe życie dnia 18 października 1833 roku we Florencyi, gdzie mu córka jego, Emma, hrabina Brzostowska, postawiła pomnik w kościele Santa Maria Novella.
W tym samym czasie, gdy Stanisław Konarski, wielki reformator społeczny, pragnąc pod zrysowany gmach Rzplitej rzucić podwaliny bezpieczeństwa i ładu, wydawał tom III Voluminów legum, jednoczcśnie przyszedł na świat Onufry Kopczyński, jeden z przyszłych zaszczytów zgromadzenia kks. Pijarów i prawodawca języka ojczystego. Urodził się w dniu 30 listopada 1735 r. w Wielkopolsce, powiecie gnieźnieńskim, we wsi Czerniewo, dziś zamienionej na Schwarzenau, a położonej nad Wrześnią. O jego latach dziecięcych i miejscowości, w której początkowe nauki pobierał, nie podaje żadnych wiadomości ks. Szymon Bielski, Pijar, jego biograf (ob. Vita et scripta quorundam e congregatione clericorum scholarum piarum, Vars., 1812); to pewna, że w r. 1752, mając lat 17, wstąpił w Podolińcu, na Śpiżu, do Zgromadzenia kks. Pijarów, a więc w chwili, gdy Konarski, uzyskawszy od papieża Benedykta XIV zatwierdzenie wiekopomnych Ordinationes, czyli ustawy, obejmującej zasady długoobmyślanej i przygotowywanej reformy szkolnej, wprowadzał naród na drogę europejskiej nauki i zadawał śmiertelny cios metodzie jezuickiej, która przez półtora blizko wieku mrokiem nad umysłami ciążyła.
Reforma ta, mająca na celu przygotowanie młodzieży świeckiej do życia publicznego i przystosowania jej do pojęć ucywilizowanego zachodu, niemniejszy kładła nacisk na gruntowne wykształcenie alumnów, których wyższe uzdolnienie powoływało na jej naukowych kierowników w przyszłości. Więc i Kopczyński, po ukończeniu nauk świeckich i teologicznych głównie odtąd w kierunku dydaktycznym działalność swą rozwija. Jakoż przez długi szereg lat widzimy go na stanowisku nauczyciela w różnych miejscowościach przy szkołach pijarskich, jak w Radomiu i Piotrkowie, gdzie wykłada literaturę rzymską, jak w Rzeszowie i Złoczowie, gdzie alumnów uczy wymowy.
Wielki też reformator nie myślał Kopczyńskiego na prowincyi marnować, lecz chcąc w założonem przez siebie w stolicy Collegium nobiliunm co najwybitniejsze siły naukowe zgromadzić, zmierzył wysłać go za granicę dla dalszego kształcenia. Tylko środki, jakimi rozporządzało Zgromadzenie, nie zawsze starczyły na umieszczanie młodych alumnów w Kolegium Nazarejskiem w Rzymie lub innych naukowych europejskich zakładach. Przecież Konarski umiał i tym brakom zaradzić: idąc za przykładem Jezuitów, korzystał z wyjazdów za granicę paniąt polskich, do których potrzebowano ochmistrzów i taką właśnie sposobność nadarzył mu wyjazd młodego Antoniego Wisłockiego, by przy nim w tym charakterze Kopczyńskiego umieścić. Czyim był on synem, nie mogliśmy się dobadać. To pewna, że ród Wisłockich, osiadły w ziemi Przemyskiej, pieczętował się herbem Sas i miał w tym czasie dwóch przedstawicieli: Eliasza i Tomasza. Pierwszy był stolnikiem Żytomierskim, drugi podsędkiem Bracławskim: ojcem więc jego mógł być jeden lub drugi, ale tego nie można twierdzić stanowczo. Cokolwiekbądź przyszły prawodawca języka, spędziwszy z nim lat kilka w Wiedniu, Paryżu, oraz innych ogniskach nauk, miał sposobność pogłębienia swej wiedzy i zdobycia szerszego na sprawy wychowania poglądu. To też po powrocie do kraju, naucza już nie na prowincyi, lecz w stolicy, w Collegium nobilium, gdzie wkrótce przez wykłady wymowy zwraca na siebie uwagę co najświatlejszych mężów w narodzie. Konarski bowiem, pragnąc przekonać ogół o zbawiennych skutkach zaprowadzonej w szkołach pijarskich reformy, a obok tego wykazać wyższość przyjętej w nauczaniu metody od sposobu, jakiego się w niem jezuici trzymali, urządzał z końcem każdego roku szkolnego egzamina publiczne, na których, wobec najpierwszych dostojników koronnych, a nierzadko nawet i króla, zarówno wychowańcy kolegium, jak i naukowi ich przewodnicy dawali o swem uzdolnieniu świadectwo. Zwyczaj ten utrzymał się i po zgonie Konarskiego, który na rok 1773 przypada. Otóż, na takich popisach Kopczyński przez swą naukę i zdolności pedagogiczne wrażał się trwale w pamięć osób położonych wysoko. Prócz tego porządkował bibliotekę pijarską i w książnicy Załuskich spełniał obowiązki pomocnika bibliotekarza głównego, którym był Jan Daniel Janocki. Tym sposobem znalazł możność gruntownego poznania pisarzów polskich zarówno co do treści, jak języka, któremu, idąc za wrodzonym popędem, długie lata mozolnych studyów poświęcił. Wkrótce też powołanym został do napisania dzieła, przez które zasłynął w narodzie i wdzięczną po sobie pamięć najdalszym pokoleniom przekazał.
Wiadomo, iż czego St. Konarski w zakresie kolegiów pijarskich dokonał, to Komisya Edukacyjna, z odpowiedniemi zmianami rozszerzała na kraj cały. To też wraz z utworzeniem szkół wojewódzkich, wydziałowych i podwydziałowych i poddanie ich jednemu kierunkowi, okazała się gwałtowna potrzeba dostarczenia podręczników w języku ojczystym do wykładu różnych przedmiotów. W tym celu w d. 7 marca 1775 r. utworzone przy Komisyi Towarzystwo do ksiąg elementarnych, zajęło się oceną i wydawaniem dzieł tego rodzaju, odpowiadających wymaganiom najnowszej dydaktyki. Do napisania więc Gramatyki polskiej i łacińskiej na wniosek członka Komisyi Edukacyjnej, Ignacego Potockiego, pisarza W. Ks. Lit., wybrany został Kopczyński. Jak zaś gorliwie zajął się jej opracowaniem, widzimy stąd, że już w d. 2 października 1778 r. uznaną została wraz z Przypisami, jako podręcznik na klasę I, II i III.
Tu jednę winniśmy zrobić uwagę. W przekonaniu ogółu Kopczyński uchodzi za pierwszego, bez poprzedników, gramatyka polskiego. Tak przecież nie jest. Zasługa bowiem w zapoczątkowaniu należy się innym: naprzód nieznanemu autorowi, który jeszcze w roku 1542 wydał w Krakowie Institutiones grammaticaè idiomate polonico et germanico illulstrae, t. j. Prawidła gramatyczne, objaśniające mowę polską i niemiecką; następnie: Franciszkowi Mesgnien (Menińskiemu) z Lotaryngii, który w r. 1649 dla użytku cudzoziemców napisał po łacinie gramatykę polską, obejmującą etymologię i składnię; wreszcie: Walentemu Szylarskiemu, który w r. 1770 wydał we Lwowie Gramatykę języka polskiego.
Kopczyński przeto był czwartym z rzędu mowy ojczystej badaczem.
Czegóż na tem polu dokonał? By wyjaśnić należycie jego zasługi, przedewszystkiem powiedzmy, że już w szkołach pijarskich, zreformowanych przez Konarskiego, uczono języka polskiego, ale wspólnie z łaciną. Dopiero Komisya Edukacyjna uznała go za przedmiot samoistny, oddzielny. Kopczyński jednak zanadto zżył się z metodą pijarską, by, jak Szylarski, mógł traktować gramatykę języka ojczystego niezależnie od łacińskiej. Wychodząc wszakże z tej samej zasady, iż język polski powinien być podstawą nauki obcych języków, odstępuje nieco od metody swego Zgromadzenia i, robiąc krok naprzód, powiada: «W gramatyce, dla Polaków pisanej, pierwsze ma miejsce polszczyzna, a drugie łacina, ponieważ pospolicie potrzebniejsza jest wiadomość (sic) ojczystego, niźli cudzoziemskiego języka: a reguły niepoznane wprzód na ojczystym języku jako znajomszym, nie mogą być i łatwo i dokładnie poznane na cudzoziemskim.» (Przypisy do Gram., na kI. I, str. 8—9). Stąd i wzorce odmian polskich w jego Gramatyce stoją przed łacińskiemi.
Kopczyński wszakże idzie dalej od Szylarskiego, bo gdy według tego, nauka gramatyki języka polskiego ma ułatwiać «pojęcie obcych języków, jako łacińskiego, francuskiego, niemieckiego, włoskiego i t. d.», Kopczyński uważa gramatykę za jedno z pierwszych ogniw całego łańcucha nauk, dopatrując najściślejszego jej związku z logiką i wymową. «Żeby myśl, jako dusza mowy, zgadzała się z rzeczami, które sobie człowiek maluje w głowie: dzieło to jest logiki; żeby słowa, jako ciało owy, zgadzały się z myślą wewnętrzną i onę jak najjaśniej malowały, dzieło to jest gramatyki; żeby myślami w słowach zamkniętemi oświecać rozumy ludzkie i pociągać ich wolą do spraw użytecznych społeczności — dzieło to jest wymowy» (tamże, II).
Nadto Kopczyński uznaje dwa główne fundamenta gramatyki: naprzód, ogólną naturę ludzką, następnie zwyczaj pospolity w każdym narodzie. W pierwszej tkwią własności, stanowiące podwalinę wspólną wszystkich języków, w czem wypowiada jakby niejasne przeczucie potrzeby gramatyki porównawczej; drugi narzuca prawa każdej pojedyńczej mowie. Poza zwyczaj narodowy nie idzie też Kopczyński, a wskazówką nieomylną w tym względzie są dla niego pisarze dawni. Tylko nie wnika jeszcze w organizm języka, który swe funkcye opiera na przemianie dzwięków, wzajemnie oddziaływających na siebie. To dopiero po nim uzasadni Józef Mroziński (pierwsze zasady gramatyki języka polskiego, 1822 r.). Źródłosłów jedynie pojmuje, jako wyraz pierwotny, od którego tworzą się inne, pochodne i w odmianie imion widzi go w przypadku pierwszym, gdy rzeczywiście występuje dopiero w dopełniaczu. Słowa, na wzór łaciny, dzieli na cztery konjugacye według cechowych samogłosek: a, e, i, y, nie podejrzewając nawet, że w czasie teraźniejszym i przyszłym dokonanym trzy składowe części odróżniać także należy: temat, spójkę i zakończenie, które, nie jak u niego w sposób mechaniczny, lecz z tematem organicznie się łączą. Więc też według niego mową rządzą nie prawa, lecz prawidła. Prawa występują dopiero później, z wprowadzeniem nauki języka na drogę porównawczą, z wystąpieniem Dobrowskiego, Boppa, Schleichera, Mikłosicza, u nas Cegielskiego, Małeckiego, Franciszka Malinowskiego i innych. Ale Kopczyński ze względu na zasadę wypowiedzianą przez siebie, iż jedynie zwyczaj narodowy jest panem i sędzią mowy, sam się jej sprzeniewierza i narzuca samowolnie językowi prawa, których on nie znał w przeszłości. Tak, gdy do jego czasów, zgodnie z naturą innych języków słowiańskich, wszyscy pisarze w przypadku 6 przymiotników męskich i nijakich używali formy jednostajnej: z dobrym ojcem, z dobrym dzieckiem, z dobrymi ojcami, z dobrymi dziećmi; w 7-ym zaś bez różnicy oba rodzaje kończyli na em, on, wbrew ich powadze, uświęconej wiekami, wyróżnił rodzaje, a pomieszał przypadki i pisać zalecił w przypadku 6 — z dobrym ojcem, z dobrém dzieckiem, z dobrymi ojcami, z dobrémi dziećmi; w przypadku zaś 7 — w dobrym ojcu, w dobrém dziecku, gdyż to według niego miało nadawać mowie wyższy stopień jasności. Już jednak ta okoliczność, że w rodzaju nijakim, w obu przypadkach zaleca e kreskować, czyli w wymawianiu nadawać mu brzmienie pochylone, dowodzi, iż czuł, że się rozmija ze zwyczajem ustalonym powszechnie. Również do czasu jego wystąpienia imiesłów zaprzeszły powszechnie utrzymuje się w formie: splótszy, padszy, zbiegszy i t. d. Tymczasem Kopczyński, mniemając, że imiesłów ten formuje się od osoby 3-ciej czasu przeszłego, kończącego się na ł, wprowadził do swej gramatyki formy: splótłszy, spadłszy, zbiegłszy, które pierwej nikomu nie były znane.
Jeżeli jednak te zmiany sprzeciwiały się powszechnie przyjętemu zwyczajowi i powadze wszystkich pisarzów, to jakże je Towarzystwo do ksiąg elementarnych mogło uznawać, a Komisya Edukacyjna swą powagą zatwierdzać?
Pytanie to zapewne każdemu się nasunie.
Ale nie zapominajmy, że koniec wieku XVIII to epoka reform, racyonalizmu i burzenia wszystkiego, co się nie nadawało do miary pojęć ówczesnych. Co tylko można było uzasadnić logicznie, to uważano za prawdę. Że zaś Kopczyński wprowadzone przez siebie zmiany usprawiedliwiał koniecznością ze względu na jasność mowy, więc je uznano za objaw głęboko w istotę języka sięgającego rozumu, a jego samego poczytano za prawodawcę mowy ojczystej. Gdy zaś wielu z nauczycieli nie chciało tych nowości, jako niezgodnych z dotychczasowem użyciem, zaprowadzać po szkołach, Komisya zagroziła im dymisyą i przez wizytatorów surową nad nimi rozciągnęła kontrolę, by w nauce gramatyki jak najściślej trzymali się prawideł przez Kopczyńskiego wskazanych. Nic też dziwnego, że gdy kilka pokoleń wykształcono na jego gramatyce, nowość stała się z kolei zwyczajem narodowym i że dziś ludzie wzruszają ramionami na usiłowania nowszych gramatyków, by do form, używanych przed Kopczyńskim, powrócić.
Takie są obok wielu innych, które tu pomijamy, ujemne strony jego gramatyki. Zaznaczając je wszakże, nie mamy na celu zaprzeczać mu istotnych. zasług, położonych względem uprawy ojczystego języka. Są one bowiem wielkie. Już to samo, że swą gramatyką obudził w swoim czasie w młodzieży umiłowanie mowy ojczystej, daje mu prawo do naszej wdzięczności. Ale on zdziałał coś więcej jeszcze, co i dla nas ma niepożyte znaczenie, a tą spuścizną, którą się dotąd po nim dzielimy, to terminologia, jakby intuicyjnie odczuta, zgodna z duchem i naturą języka. By się o tem przekonać, dość go porównać z Szylarskim. Ten ostatni wprawdzie nie zajmuje się gramatyką łacińską, ale natomiast swą terminologię bierze żywcem z gramatyki łacińskiej i tylko ją nieudolnie na język polski przekłada. Znajdujemy więc w jego gramatyce: imię, zaimek, słowo zupełnie jak u Kopczyńskiego; ale już z częściami mowy nieodmiennemi nie umie sobie radzić. Jakoż participium tłomaczy dosłownie uczestnictwem, adverbiu przysłowiem, conjunctio przez łączenie, praepositio przekładanie; na oddanie zaś terminu interjectio nie może znaleźć odpowiedniego wyrazu. Tymczasem Kopczyński, nazywając te części mowy: imiesłów, przysłówek, spójnik, przyimek i wykrzyknik, nietylko nowymi wyrazami język wzbogacił, ale i w każdym z nich zawarł istotne tych części mowy znaczenie. Również Szylarskiego rodzaj męski, niewieści i ani męski, ani niewieści, oddaje krótko: męski, żeński i nijaki. To samo co do liczb: pojedyńczą i wielką (!) przez pojedyńczą i mnogą. Jeszcze większe dziwolągi w gramatyce Szylarskiego występują co do nazw przypadków. Są to znowu przekłady denominacyi przypadków łacińskich. A więc: mianujący, rodzący, dawający, oskarżający, wzywający, nazywający (?) i opowiadający (?) — dodajmy, że dwa ostatnie, najzupełniej chybione. Kopczyński, nie chcąc popaść w tak niewolniczą zależność, nie sili się nawet na wyszukiwanie nazw przypadków, ale poprostu oznacza je liczebnikiem porządkowym: przypadek pierwszy, drugi, trzeci i t. d., ale określając każdego z nich znaczenie (Gr. na kl. III, 43—44), potrzebuje zrobić tylko krok jeden naprzód, by im nadać przyjęte dziś nazwy. Tak według niego przypadek 2-gi «jest dopełnieniem, jakiejś rzeczy,» a więc dopełniaczem; 3-ci «wystawia rzecz w tym stanie, ile jest celem, czyli końcem czego,» więc celownikiem; 4-ty «wystawia rzecz w takim stanie biernym, ile ją kto czyni,» zatem biernikiem; 5-ty «wystawia rzecz, ile się na nią woła,» a więc wołaczem; 6-ty «wystawia rzecz w stanie, ile jest narzędziem,» przeto narzędnikiem. Z tych określeń skorzystali późniejsi i dorobiwszy nazwy, na przypadek 1-y: mianownik, na co już natrafiał Szylarski, oraz na 7-my miejscownik, nazawsze ustalili terminologię przypadków. Niemniej Kopczyński nazwanie stopni uprościł. Szylarski używa omówień: ani podwyższający, ani poniżający; trochę podwyższający; nadewszystko podwyższający (superlativus). Kopczyński zaś wyraża to krótko: stopień równy, wyższy i najwyższy.
Wogóle wszystkie termina, jakich dziś używamy, oraz wiele określeń, powtarzanych stereotypowo przez późniejszych gramatyków, są Kopczyńskiego wytworem.
Niepospolite też zasługi, położone względem języka, zjednały mu nietylko uznanie Komisyi Edukacyjnej, lecz i króla, który go medalem złotym, z napisem Merentibus patriae zaszczycił. Odtąd jego gramatyka niemal rok rocznie w nowej ukazywała się edycyi. W r. 1796 było ich już jedenaście. Kopczyński jednak nie poprzestał na Gramatyce dla szkół narodowych, lecz nadto w r. 1785 wydał jej Układ, w którym, opierając się już nie na powadze gramatyki łacińskiej, lecz na naturze mowy ludzkiej i logice, starał się właściwości języka ojczystego ze strony filozoficznej wyjaśnić. Rozumie się, że Układ gramatyki, wobec dzisiejszego językoznawstwa, ma już tylko historyczne znaczenie.
Niemniej znakomitą pracą Kopczyńskiego była Nauka czytania i pisania, pomieszczona w Elementarzu własnym Komisyi Edukacyjnej dla szkół parafialnych (Warsz. 1784, 1830. Kraków, 1785, 1792, 1810. Wilno, 1799, 1808, 1820, 1830). Elementarz był pracą zbiorową, w której, oprócz Kopczyńskiego, wzięli udział: Grzegórz Piramowicz (Nauka moralna) i Andrzej Gawroński (Arytmetyka). Za tę pracę Komisya wyznaczyła autorom 1200 złp. nagrody. Kopczyński rozpoczyna naukę od pisania i to od liter mniejszych. Wypisuje na tablicy wyraz, znany dzieciom, np. oyciec i ten rozkłada na pojedyńcze głoski, wypisując je pod sobą w kierunku pionowym. Następnie porównywa litery małe z pisanemi wielkiemi, a w końcu jedne i drugie z drukowanemi, poczem przechodzi do wymawiania ich pojedyńczo, z góry na dół, przeciwnie, wreszcie na wyrywki. Dopiero po zaznajomieniu dzieci z pojedyńczymi dźwiękami, układał litery w sylaby, wypisując je znowu jedne pod drugiemi. Gdyby bez zgłoskowania od razu był do czytania przystąpił, byłby o lat wiele wyprzedził Niemców, chlubiących się ową metodą głoskową (Lautlehre-Methode). Bez względu na ten brak, skutki zastosowania Elementarza były tak uderzające, iż prymas, Michał Poniatowski, obecny na egzaminie i zdumiony szybkimi postępami uczniów, uważał za właściwe zawiadomić o tem króla, i do tego stopnia go zaciekawił, iż ten zawezwał Kopczyńskiego do Łazienek z piętnastoma nieumiejącymi czytać chłopcami i przez dwie godziny z wielkiem zajęciem przysłuchiwał się jego wykładom.
W roku 1786 Kopczyński wydał: «Naukę chrześciańską i obyczajową.» Nie była to pierwsza praca w tym kierunku podjęta. Wiek bowiem filozoficzny rozprawami o moralności zastępował dzisiejsze katechizmy dogmatyczne. Czy z większą dla społeczeństwa korzyścią? Rostrzygnięcie tej kwestyi należy do historyi. Oprócz tych prac tak pożytecznych dła kraju, Kopczyński układał nadto wiersze łacińskie, ale utwory te, lubo pisane poprawną łaciną, nie mogą chwały Kopczyńskiemu przysporzyć.
Z tej spokojnej kolei, jaką dotąd życie jego kroczyło, wytrąciły go wypadki 1794 r. Jak Kołłątaj w Ołomuńcu, tak on na rozkaz z Wiednia uwięziony był w Nikolsburgu. Następnie przez lat 5 przymusowo przebywał w Morawii i Czechach, gdzie czas swego internowania przeznaczył na naukę pobratymczego języka. Dopiero około r. 1800 za staraniem ks. Czartoryskiego i wpływem cesarza Aleksandra I, powrócił do Warszawy, zostającej pod panowaniem Prusaków. Tu właśnie trafił na chwilę nowo-budzącego się życia umysłowego, gdy zawiązane Towarzystwo Przyjaciół Nauk rozpoczynało prace, mające na celu przekazanie potomnym dziejów i skarbów języka ojczystego. Gdy różnych uzdolnień pisarze rozbierali pomiędzy siebie opracowanie pojedyńczych panowań, by przerwaną na wieku XIV Historyę Naruszewicza ukończyć, do ułożenia słownika powołany został Samuel Bogumił Linde, jedyny z członków Towarzystwa, który istotnie rzeczy wielkiej dokonał. Przecież zasługa w tem nie jemu wyłącznie się należy. W znacznej bowiem mierze spływa ona i na Kopczyńskiego. Już bowiem, układając Gramatykę dla szkół narodowych, odczuwał potrzebę takiego dzieła, rozbierał zalety Knapskiego i innych leksykografów, wykazywał ich braki i niejednokrotnie zasady ich opracowania podawał (ob. Przypisy do gr. na kl. I, str. 217—220; na kl. II, 5—6; na kl. III, 107, 247—249). Teraz więc, gdy został czynnym członkiem Towarzystwa, nie mógł obojętnie odnosić się do rozpoczętej pracy Lindego i jako gruntowny znawca języka udzielał mu rad i wskazówek zarówno co do metody opracowywania pojedyńczych wyrazów, jak i całego planu słownika.
Zarówno charakter, jak i niepospolita nauka, zwróciły nań w końcu uwagę rządu pruskiego, który go w r. 1804 do wykładu w Liceum Nauki chrześciańskiej powołał. Kopczyński jednak tych obowiązków nie przyjął; natomiast zgodził się na urząd efora, czyli wizytatora szkół i na tem stanowisku mógł się dowodnie przekonać, jak wykłady niektórych przedmiotów prowadzone w języku niemieckim, wpływały pod względem składniowym na każenie mowy ojczystej. To dało mu pochop do napisania rozprawy «O duchu języka polskiego», którą drukiem w tym samym roku ogłosił.
Z ustanowieniem Ks. Warszawskiego nowe pole otworzyło się dla działalności uczonego pisarza. Stanisław Potocki, stanąwszy na czele Izby Edukacyjnej, która miała dawną Komisyę zastąpić, powołał Kopczyńskiego do jej składu; Zgromadzenie zaś kks. Pijarów obrało go swym prowincyałem. Tak więc w 72 roku życia podejmował różnorodne prace, a obok nich, nie ustając w gorliwości szerzenia zasad mowy ojczystej znajdował jeszcze dość czasu do napisania podręcznika, który pod tytułem: «Essai de grammaire polonaise, pratique et raisonée pour les Français», Napoleonowi w r. 1807 poświęcił. Ale właśnie, jeżeli kiedy, to z ustaleniem się wszechwładztwa Francuzów nad Wisłą poważne niebezpieczeństwo zaczęło mowie polskiej zagrażać. Teraz już nietylko w domach magnackich, lecz i po dworach szlacheckich nawet mniej zamożnych, na gwałt dzieci francuzczyzny uczono. Kopczyński też troskliwy o poprawność i czystość mowy, tem więcej teraz przez pisma i żywe słowo starał się jej skażeniu zapobiedz. Tak w r. 1807 ogłosił drukiem: «Naukę o dobrem piśmie», a w następnym: «O poprawie błędów w ustnej i pisanej mowie polskiej.» Nie tracił z oczu i moralnych interesów narodu. W r. 1806 wydał: «Prawidła przystojności i obyczajności.» Ostatniem jego pismem drukowanem za życia był «Memoryał,» podany w roku 1814 na kongres wiedeński, w którym w sprawie Polski przemawiał. Prawie zaś do ostatniego tchnienia opracowywał nowe wydanie gramatyki polskiej, przeznaczonej do użytku narodu. To też wdzięczni ziomkowie za tyle trudów, dla dobra oświaty podjętych, z inicyatywy Stanisława Potockiego, uczcili go medalem złotym, który mu wręczono w r. 1816 na ogólnem zgromadzeniu Towarzystwa Przyjaciół Nauk. Przy jego zaś uroczystem oddaniu, Kazimierz Brodziński, będący jeszcze na dorobku poetyckiej swej sławy, wypowiedział prześliczny wiersz, który pomiędzy drobniejszymi jego utworami do najgłębiej pomyślanych należy. (Ob. Pisma K. Brodź., wydanie J. I. Kraszewskiego, Poznań, 1872, t. I, 201). W kilka miesięcy potem, mając lat 82, Kopczyński w d. 14 lutego 1817 r. pełne chwały życie zakończył. Pozostała po nim w rękopisie «Gramatyka języka polskiego,» w tymże samym roku wydana, przez długi czas była powagą w rzeczach poprawności i czystości języka. Również Gramatyka dla szkół rządowych pojawiała się w licznych przedrukach, dopóki jej z użycia nie wyparły Gramatyki: Józefa Muczkowskiego, Tomasza Kurhanowicza, oraz Teodozego Sierocińskiego, rozwinięte według zasad przez jenerała Mrozińskiego wskazanych. Bez względu wszakże na zmieniające się systemy gramatyki, wprowadzona przezeń terminologia, zwłaszcza w Morfologii, dotąd pozostała bez zmiany; trafne zaś uwagi dydaktycznej natury, w trzech tomach Przypisów do Gramatyki dla szkół narodowych zawarte, dziś jeszcze przez nauczycieli mogą być odczytywane z korzyścią.
Wogóle, była to postać wielce popularna w Warszawie i powszechnym otoczona szacunkiem. Znała go nawet ulica. Nieraz bowiem opłacał chłopców, roznoszących obwarzanki na drążkach, by nie przeinaczali na obarzanki tej nazwy.
Późniejsze pokolenia wzniosły mu tablicę pamiątkową w kościele po-pijarskim w Warszawie; w Piotrkowie zaś w korytarzu po-pijarskiego domu, będącego dziś własnością miejscowego gimnazyum, przechowywano jego wizerunek odrobiony na płótnie olejnemi farbami. Co się z nim jednak stało? Nie wiemy.
Michał Stachowicz urodził się w roku 1768 w Krakowie. Ojciec jego, drukarz, oceniając zdolności syna do rysunku, oddał go na naukę do malarza Piotra Molitora, a następnie do Młodzińskiego. Rok 1794 obudził w nim zapał, zaczął więc malować obrazy, przedstawiające ważniejsze zdarzenia historyczne tego czasu.
Można ubolewać nad zbiegiem stosunków rodzinnych i wydarzeń ogólnej natury, które nie pozwoliły Stachowiczowi rozwinąć zdolności malarskich wrodzonych a wstrzymały technikę jego na punkcie mało co nad średnią wartość wzniesionym, ale nie można zaprzeczyć, że wyrastająca na tym gruncie, zupełnie swojskim, daleka od jakiegokolwiek wpływu obcego samorodna zdolność — rozwinięta samodzielnie, jest wielkiej wagi świadectwem, jakie geniusz narodowy sobie daje, jest dowodem żywotności jego usposobień plastycznych. Szczególnemi też cechami wyróżniają się malarskie prace Stachowicza, przy usterkach w szczegółowem wyrobieniu postaci ludzkich, proporcye ich wogóle są dobre, zrzadka tylko w pobieżnych szkicach przesadnie długie i wątłe, przy anachronizmach w ubiorach postaci historycznych typy narodowe wybornie pochwycone, ruchy pełne życia i wyrazu, układ pomysłów jasny i składny. Cechy to talentu wrodzonego, niezwykłej miary, jakoż wszyscy i dzisiaj oglądający prace jego w sto lat po ich wykonaniu i współcześni, nietylko otaczający go dyletanci ale i artyści wyszkoleni, Smuglewicz pomiędzy nimi, zgodzili się na to określenie przymiotów krakowskicgo malarza.
Dzisiaj więc z żałem wspominamy nieszczęsny pożar Krakowa z roku 1850, który pozbawił nas możności ocenienia najważniejszej pracy Stachowicza: freskowych malowideł, któremi na żądanie Woronicza ozdobił był ten artysta ściany pałacu biskupów w Krakowie (r. 1816—1817). Drugi szereg freskowych malowideł, historyczne zdarzenia wyobrażających, wykonał Stachowicz na ścianach sali Uniwersytetu Jagiellońskiego. Dotyczyły te obrazy historyi Akademii, poczynającej się od sceny, w której Jadwiga i Jagiełło upatrują w okolicach stolicy miejsca na wzniesienie nowych na kolegia akademickie murów. Na nieszczęście i z tych prac mało pozostało, zaledwie niewielkie ułamki i niemal okruchy płyt tynku, odjętego ze ścian podczas ostatniego przed laty czterdziestu odnawiania i przerabiania biblioteki Jagiellońskiej (przechowane są w bibliotece).
Oprócz tych najważniejszych, znalazłoby się niemało mniejszych, ściennych malowideł po pałacach magnackich w Krakowskiem.
Olejne obrazy kościelne stanowią drugi, obfity szereg prac Stachowicza. Z tych podczas pożaru Krakowa w 1850 roku zgorzało w kościele księży Dominikanów pięć obrazów, a u Franciszkanów jeden — inne, w liczbie ośmnastu pozostały u Ś-tej Barbary, u Ś-go Mikołaja, u Karmelitów na Piasku, u Kapucynów, u Kamedułów na Bielanach i u Reformatów. W Pilicy u Reformatów oprócz czternastu stacyi są obrazy: Matka Boska, Ś-ty Jan i Ś-ta Magdalena, a w ołtarzu bocznym: Ś-ty Antoni i Zaślubienie N. Panny. Stacye i Ukrzyżowanie Chrystusa malował Stachowicz dla Wieliczki. Wszystkie tego rodzaju obrazy wymienione są dokładnie w Słowniku malarzów polskich Rastawieckiego.
Trzecią najważniejszą, a zupełnie samorodną drogą, jaką Stachowicz w twórczości swej obrał, było wprowadzenie do malarstwa polskiego żywiołu obyczajowego i potocznego. Nie wyjeżdżając nigdy za granicę kraju a nawet z Krakowa[21], nie szukając popchnięć do poglądu na malowniczość świata, otaczającego nas, w przykładach, jakie mu rozkwit i życie artystyczne ówczesnej Warszawy podsunąć mogło, z siebie czerpał świat, który go otaczał a zwłaszcza lud, który po raz pierwszy do sztuki wprowadził.
Pomiędzy obrazami historycznymi, zdobiącymi pałac biskupi w Krakowie, były sceny takie, jak Targ na Kleparzu w Krakowie, Spław wiślany na Kazimierzu, Sobótka, Konik Zwierzyniecki, Obchód strzelców krakowskich, Kopalnie marmuru w Dębniku, Kopalnie Wieliczki, Olkusza, Swoszowickie, w Siewierzu, w Jawroźnie, w Miedzianej Górze. Obchodziło go przedewszystkiem to, co swoje.
W historycznych obrazach, zdobiących niegdyś bibliotekę Jagiellońską, wszystkie obszerniejsze kompozycye postaciami ludowemi zapełniał — wplatając typy współczesne i ubiory w dziejowe wyobrażenia.
Pierwszy też wykonywał olejne malowidła potoczne, malując wesela krakowskich włościan, dożynki i różne sceny z życia ludu.
Niemało też przedmiotów dostarczały Stachowiczowi współczesne zdarzenia, które to olejno, to akwarelą lub gwaszem po kilkakroć powtarzał, jak Kościuszko w Krakowie w r. 1794, Wjazd biskupa Sołtyka na księstwo Siewierskie, Wejście do Warszawy księcia Józefa Poniatowskiego i wiele innych.
Poza zajęciem nauczycielskiem w liceum Ś-tej Barbary, gdzie rysunku nauczał, miłość rzeczy krajowych pchnęła Stachowicza do podjęcia wielkiej pracy «Starożytności» (w r. 1814), to jest do przerysowania wszystkich pomników grobowych królewskich, wnętrza katedry i kaplicy Zygmuntowskiej, które sztychowane przez Langiera wyszły pod tytułem «Monumenta Regum Poloniae Cracoviensia.»
Nakoniec przykładny żywot Stachowicza jako człowieka prostego serca, bogobojnego a prawego, wieńczy dzieło trudów życiowych koroną zasługi obywatelskiej na każdem polu pracy przez niego położonej. Umarł w Krakowie w r. 1835.
Ustanowienie Komisyi Edukacyjnej, doszłej na wniosek Joachima Chreptowicza, podkomorzego lit. w r. 1775, było może najdonioślejszym dla narodu naszego czynem działalności społecznej, zaszłym w ciągu całego wieku XVIII. Wspaniała ta instytucya, uposażona hojnie majątkiem pojezuickim, pomimo drapiestwa T. Massalskiego, A. Ponińskiego, W. Gurowskiego, Młodziejowskiego i innych zawsze jeszcze bardzo znacznym, i popierana gorliwie przez mężów najświatlejszych w narodzie, przez cały czas istnienia swego składała nieustannie dowody liczne dbałości pieczołowitej o rozwój nauki, tak potrzebnej krajowi, w którym szkolnictwo średnie wprawdzie już nieco wcześniej przez S. Konarskiego, Pijara, znacznie podźwigniętem zostało, ale w którym szkoły najwyższe z imienia tylko, rzec-by można, istniały. Tak świetna niegdyś w wiekach XV i XVI wszechnica krakowska, przedstawiała obraz najsmutniejszy rozprzężenia. zaniedbania i ogłupienia, o które wszelkie dobre chęci jednostek, chcących stan taki naprawić, rozbijały się zupełnie, albo zaledwie czasami drobne zmiany na lepsze zaprowadzić zdołały. Komisya Edukacyjna, rozumiejąc dokładnie wielka ważność tej głowy wszystkich szkół krajowych, postanowiła, nie szczędząc wysiłków, przywrócić jej przynależne, dawne znaczenie. Do spełnienia niełatwego zadania tego powołano światłego i energicznego ks. H. Kołłątaja, który też nie zawiódł pokładanej w nim nadziei i z chlubą dla siebie a z pożytkiem wielkim dla narodu reformę tę w r. 1780 przeprowadził, dobierając sobie do tego, jako wytrawny znawca ludzi, pomocników godnych siebie, tym samym, co i on, duchem ożywionych, a pod względem nauki wysoko stojących. W onej to dobie wystąpił na pole działalności publicznej mąż uczony a prawy, którego żywot rozpatrzeć teraz mamy, krzewiciel anatomii i ojciec chirurgii naukowej w kraju rodzinnym.
Rafał Józef Czerwiakowski urodził się w dniu 24 października r. 1743[22] na Polesiu, w okolicy Pińska, gdzie ojciec jego Daniel przemieszkiwał na wsi. Szczegółów bliższych o rodzinie jego i pochodzeniu jej nie znamy. Oddany do szkół pijarskich w Pińsku wielkie czynił postępy, szczególniej odznaczając się zdolnością do języków starożytnych. Ponieważ czuł w sobie powołanie do zawodu nauczycielskiego, po skończeniu nauk wstąpił d. 17 października r. 1762 do zgromadzenia Pijarów lubieszowskich, a w d. 23 czerwca r. 1765 został wyświęcony. Młody kleryk po niewczasie przekonał się, że pociąg jego do stanu duchownego był tylko przelotnym, nadto pracując jako pomocnik w aptece, utrzymywanej przez Pijarów w Lubieszowie, nabrał zamiłowania do sztuki lekarskiej i do wykształcenia wyższego niż dotąd posiadane. Zwierzchnicy jego, ludzie światli, umiejący cenić naukę i kochający ją, widząc przytem w młodzieńcu niezwykłe zdolności wrodzone i coraz wzmagającą się niechęć do życia zakonnego, do którego się zbyt nierozważnie zobowiązał, oraz uwzględniając palącą go żądzę oddania się nauce lekarskiej, nietylko nie stanęli mu na zawadzie, lecz owszem postanowili użyczyć mu pomocy, by dotrzeć mógł do celu upragnionego. W roku tedy 1771 wyjechał do Rzymu w towarzystwie ks. Teofila Karolego, rektora szkół pińskich, a przybywszy do wiecznego miasta, całą duszą oddał się nauce, do której tak namiętnie tęsknił oddawna. Po pięciu latach pracy nieprzerwanej uzyskał w dniu 16 marca r. 1776 dyplom doktorski z filozofii i medycyny, nie spieszył jednakże zaraz z powrotem do kraju, ale kształcił się jeszcze dalej przez czas pewien w zakładach klinicznych szpitala Św. Ducha in Saxia, w których już jako student pracował, i gdzie S. Tonci był głównym przewodnikiem jego. Zdaje się, że w tym właśnie czasie został też zwolnionym przez papieża Piusa VI od ślubów zakonnych; wnioskować o tem można z tego, że gdy w dyplomie doktorskim przed nazwiskiem jego spotykamy jeszcze dodatek «reverendus frater» albo «clericus regularis», w świadectwie z dnia 1 września tegoż roku, poświadczającem mu trzyletnie pilne uczęszczanie do klinik, już tego tytułu duchownego nie znajdujemy.
Wieści o zdolnościach i postępach młodego uczonego dotarły tymczasem do ojczyzny i spowodowały, że biskup Massalski wezwał go do zajęcia katedry chirurgii w Wilnie. Czerwiakowski wezwanie przyjął w zasadzie, ale przeniknięty ważnością swego powołania przyszłego, uznał wiadomości swe dotychczasowe za niewystarczające i dlatego postanowił uzupełnić je jeszcze, zanim przystąpi do nauczania innych. W celu tym, opuściwszy Rzym, zwiedził uniwersytety w Neapolu, Florencyi, Bolonii, Padwie, Turynie i Wiedniu, poczem udawszy się do Paryża, w słynnej na świat cały akademii chirurgicznej tamtejszej doskonalił się w nauce, której miał zostać profesorem. Wracając stamtąd do kraju, zatrzymał się jeszcze w Berlinie, gdzie ukończył kurs sztuki położniczej. Tak przysposobiony stanął latem r. 1779 w Pińsku, gotując się do objęcia katedry wileńskiej. Inaczej jednak postanowili: ks. Michał Poniatowski, wówczas jeszcze biskup płocki, przewodniczący w Komisyi Edukacyjnej i ks. H. Kołłątaj, członek tejże, obaj dobrodzieje Czerwiakowskiego podczas pobytu jego za granicą. Odezwą Komisyi z dnia 5 listopada roku 1779 powołany został do nauczania w Szkole Głównej Koronnej: anatomii, chirurgii i sztuki położniczej. Nie namyślając się długo, przyjął tak zaszczytne wezwanie i pospieszywszy do Krakowa, już w dniu 16 listopada tegoż roku rozpoczął działalność swą od lekcyi wstępnej p. n. «Wywód o narzędziach cyrulickich» (tak!). Dnia 14 stycznia r. 1780 do praw i swobód profesorom służących przypuszczony, na mocy uchwały Komisyi z d. 15 września tegoż roku mianowany był profesorem rzeczywistym w wydziale lekarskim krakowskim.
Nie rozkosznem było wtedy stanowisko profesora anatomii u nas, łączyło się nawet z niem niebezpieczeństwo wyrastające z ciemnoty i zabobonu, niestety, nietylko lud prosty ogarniającego. Doświadczył tego już wcześniej lekarz nadworny Augusta III, Henryk Loelhoeffel von Loewensprung, dziad słynnego historyka Joachima Lelewela, który z polecenia królewskiego, założywszy w Warszawie na Podwalu pracownię anatomiczną, rozbierał w niej z uczniami swymi ciała zbrodniarzy śmiercią ukaranych, czem tak oburzył na siebie ciemnotę, że pospólstwo, otoczywszy dom, chciało go zniszczyć, a samego wraz z uczniami ukamienować, co też byłoby się stało niewątpliwie, gdyby nie rychła pomoc marszałka nadwornego, przybywającego w sam czas jeszcze z siłą zbrojną na odsiecz. Zapobieżono wprawdzie dzikiemu wybrykowi podburzonej tłuszczy, lecz obawiając się ponowienia zajść podobnych, zaniechano dalszych wykładów anatomii praktycznej. Teraz, po czterdziestu kilku latach miał Czerwiakowski wznowić naukę anatomii, będącej główną podstawą wszelkiej wiedzy lekarskiej, a tak haniebnie u nas zaniedbaną, i natrafił na takie same usposobienie, jak niegdyś kolega jego w Warszawie. On to pierwszy «urządził i otworzył prosektornię anatomiczną w Krakowie, której tu dotąd nie było, i pierwszy zaprowadził w niej rozbieranie zwłok człowieczych, którego tu przed nim podobno nigdy jeszcze otwarcie, a, być może, nawet skrycie nie uskuteczniano, o czem mieszkańcy miasta najmniejszego wyobrażenia mieć nie musieli, kiedy w pierwszych chwilach jego nauczycielstwa w anatomii ściągnął na siebie z tego powodu oburzenie gniewu, od kilku zawistnych sobie i zaślepionych zagorzalców do tego nawet stopnia wzniecone, że ten w swojej zapamiętałości życiu jego zagrażał tak dalece, iż niejaki czas, chodząc po ulicach miasta, strażą wojskową od napaści zasłanianym być musiał (L. Bierkowski. Wstęp do anatomii. Kraków 1850, str. X).
Człowiek mniej w nauce rozmiłowany i niezagrzany tyle szlachetną żądzą krzewienia oświaty wśród narodu swego, byłby się niezawodnie zraził początkiem takim i porzucił co prędzej zajęcie, narażające w tak wysokim stopniu osobiste bezpieczeństwo jego. Nie takim był jednak Czerwiakowski i dopiął swego. W wątłem ciele jego mieszkała dusza wielka, pałająca miłością bliźniego, tchnąca chęcią rozumnego służenia współobywatelom, nie cofająca się przed lada przeszkodą, lecz usuwająca ją umiejętnie, by dojść do celu dobrego, a do innych przez całe życie swe nie dążył nigdy. Postępując stanowczo i roztropnie, wyświadczając przytem liczne dobrodziejstwa ubóstwu i służąc wedle możności każdemu godnie i uczciwie, dokazał tego stopniowo, że nietylko pokonał zwycięsko sprzeciwiające się mu przesądy, ale pozyskał sobie szacunek, uznanie i miłość Krakowian. Stworzywszy, rzec-by można, z niczego, wszystko co było potrzebne do prawidłowego nauczania anatomii i poskromiwszy występujące przeciw niej przesądy, wykładał ją przez lat pięć, poczem tę część działalności swojej odstąpił profesorowi Wincentemu Szustrowi, godnemu siebie następcy, zachowując sobie nadal wykłady ulubionej chirurgii i położnictwa.
Obejmując katedrę, nie znalazł nic prawie z tych urządzeń, bez których wykłady tylko pozór wykształcenia zawodowego dać mogą. Brakowało nietylko gabinetów, zbiorów, narzędzi, ale nie było przedewszystkiem tak koniecznej kliniki chirurgicznej. Nie zraził się tem jednak dzielny i zacny profesor, zastawszy pustkę, postarał się o jej wypełnienie w jak najkrótszym czasie, a przyznać trzeba, że Komisya Edukacyjna popierała chętnie usiłowania jego. Zaczął od rzeczy najważniejszej, to jest od założenia kliniki i opatrzenia jej w narzędzia i przyrządy najpotrzebniejsze. Udało się to względnie prędko, urządził w tym celu oddany sobie szpital Św. Łazarza; była to klinika maleńka, zaledwie kilka łóżek licząca, ale stał na jej czele przewodnik światły, biegły i gorliwy, umiejący zagrzewać do pracy uczniów swych, więc też pomimo szczupłości środków umiał z nich wyciągać korzyści wielkie dla uczących się.
Brak zupełny podręczników chirurgii wymowny profesor mniej dotkliwym czynił, zastępując je odczytami swymi umiejętnie i jasno ułożonymi, a żywem i serdecznem słowem wzniecał w słuchaczach zapał święty dla nauki, przez siebie z całej duszy ukochanej. Chociaż stale za główne zadanie swe poczytywał podźwignięcie chirurgii do godności nauki, w niczem nie ustępującej medycynie wewnętrznej, to jednak, jak już widzieliśmy, przez pierwsze lat pięć z równą starannością i dbałością zajmował się anatomią, powierzając jej wykład koledze dopiero wtedy, gdy mógł być pewnym, że jej istnienie i rozwój dalszy pracą swą zapewnił. Również troszczył się nieustannie o polepszenie sztuki położniczej, będącej w zaniedbaniu strasznem i uprawianej wyłącznie tylko przez baby nieuczki, wyobrażenia o jej zasadach naukowych nie mające. Pomimo tylu i tak trudnych zajęć, niezmordowany profesor, zaraz po przybyciu do Krakowa, wziął na siebie nadto obowiązek lekarza ubogich studentów i spełniał go przykładnie przez lat 19.
Nie zadawalając się kształceniem uczniów dobrowolnie na uniwersytet przybywających, przemyśliwał jeszcze nad tem, żeby ich liczbę pomnożyć, ponieważ gnębiła go myśl, że ilość lekarzów w kraju jest zbyt małą, i że zatem tylu chorych bez pomocy rozumnej cierpieć musi. W chęci zapobieżenia brakowi temu wypracował podanie do Komisyi Edukacyjnej, które znalazłszy uwzględnienie wywołało dwa uniwersały królewskie, w latach 1784 i 1785 wydane, nakazujące, żeby wszystkie miasta i miasteczka koronne wysłały swoim kosztem w terminie oznaczonym do Krakowa po jednym, odpowiednio przygotowanym młodzieńcu, mającym kształcić się na lekarza albo chirurga; po ukończeniu zaś nauk mieli stypendyści ci osiadać w miastach, które na nich łożyły i wykonywać w nich swą sztukę. Pomysł ten, rzeczywiście bardzo dobry i rozumny, pomimo, że znalazł poparcie rządu, nigdy w całości swej urzeczywistnionym być nie mógł, stanęły temu na zawadzie wypadki polityczne.
Król Stanisław August, umiejący cenić ludzi nauki i nagradzać ich zabiegi, udzielił Czerwiakowskiemu w dniu 18 kwietnia r. 1785 godność archiatra i konsyliarza nadwornego, a w r. 1791, wraz z listem bardzo łaskawym, ręką własną J. K. Mości pisanym, przesłał mu ustanowiony przez siebie złoty medal zasługi.
W czasie wojny r. 1794, przez Naczelnika siły zbrojnej narodowej mianowany lekarzem naczelnym w głównym lazarecie przy Św. Piotrze w Krakowie, prawdziwie po ojcowsku zajmował się licznymi rannymi, nie czyniąc różnicy żadnej pomiędzy swoimi a obcymi, widząc w nich tylko bliźnich, pomocy jego potrzebujących. Nie zapomniał też przy sposobności tej o słuchaczach swych, starając się, aby pomagając mu w pracy około ranionych, ćwiczyli się w chirurgii, nabierając w wykonywaniu jej wprawy większej.
Sterane wieloletnią pracą siły, zaczęły coraz częściej niedopisywać wątłemu od urodzenia profesorowi, spełnianie obowiązków wielorakich stawało mu się coraz trudniejszem, z żalem więc rozstać się musiał z zajmowaną przez lat 26 katedrą, ustąpił z niej d. 4 maja r. 1805, otrzymując emeryturę całkowitą.
Przywykły od lat tylu do pracy nieustannej, nie umiał inaczej zużyć stanu spoczynku, jak na pracę dalszą, w inny tylko sposób wykonywaną. Jako profesor obarczony tylu zajęciami i zupełnie oddany uczniom swym nie znajdował dawniej nigdy dosyć czasu do zabawiania się piórem, a przynajmniej do wykończania i wydawania prac swoich, dlatego też z okresu owego posiadamy tylko dwie rozprawy jego drukiem ogłoszone, okolicznościowe, krótkie, ale pełne treści. Teraz, mając czasu wolnego aż nadto, zajął się uporządkowaniem rękopisów dawniejszych i wykończeniem obszernego dzieła, wykład całej chirurgii obejmującego, chcąc w ten sposób trwałą po sobie zostawić pamiątkę i dać w ręce młodzieży mniej biegłej w językach obcych możność uczenia się w mowie ojczystej. Poświęciwszy ostatnie lata życia pracy tej, rozpoczął druk części pierwszej p. n. «Narząd opatrzenia chirurgicznego». Gdy tom jej piąty opuszczał prasę, znakomity uczony i wielki obywatel zgasł d. 5 lipca r. 1816, tom szósty odbito w roku następnym. O dalszych sześciu tomach, mających objąć choroby chirurgiczne szczegółowo opracowane, rozumie się, już nie mogło być mowy, nawet zdaje się, że rękopis zaginął. Wydana część pierwsza w sześciu tomach, na 1992 stronicach zawiera: desmurgię, akiurgię w najszerszem słów tych pojęciu, oraz krótki wykład działania i skutków leków wewnętrznych; 36 tablic rytych na miedzi podług rysunków Wiktoryna Rybickiego i Jerzego Klimkego, uczniów autora, służyć miało do objaśnienia tekstu. Nakład, na koszt autora wytłoczony, obejmował 2000 egzemplarzy, a mimo to dzieło należy dziś do wielkich rzadkości bibliograficznych, ale, niestety, nie dlatego, że rozchwytane zostało, lecz że po śmierci autora zapomniane leżało w drukarni uniwersyteckiej, i, jak powiada L. Bierkowski, «całkiem na widok publiczny nie wyszło, a później zupełnie prawie na makulaturę zniszczone zostało.» — Taki los spotkał znakomitą pracę jednego z najzasłużeńszych uczonych naszych.
Ktokolwiek miał sposobność przeglądania dzieła Czerwiaowskiego, na swe czasy rzeczywiście wybornie napisanego, nie pojmie nigdy niedbalstwa, które spowodowało zmarnowanie jego. F. Skobel, wiedzący, widocznie coś o tem, mówiąc z goryczą, tak się odzywa: «O przyczynach tej niczem niepowetowanej straty, tego niesłychanego zdarzenia w piśmiennictwie tegoczesnem przemilczeć wolę» (Roczn. wydz. lek. w uniw. Jagiel. T. I, 1838, Od. I, str. 73). Szkoda wielka, że znając ich, nie napiętnował sprawców tak wielkiej krzywdy, wyrządzonej zarówno cieniom zasłużonego autora, jako też licznym lekarzom, mogącym z dzieła jego czerpać naukę prawdziwą.
Dziwna to rzecz: J. I. Woźniakowski uczcił zmarłego pochwałą rozwlekłą i napuszoną na posiedzeniu prywatnem Towarzystwa naukowego Krakowskiego, w d. 15 grudnia r. 1816 wypowiedzianą; małżonka, Maryanna z Małoszyńskich wystawiła nieboszczykowi nagrobek marmurowy z szumnym napisem łacińskim, ułożonym przez Jacka Przybylskiego, a o utrzymaniu wspaniałego pomnika, wystawionego samemu sobie przez Czerwiakowskiego nikt nie pomyślał! — jest to niesłychanie smutne i przygnębiające. Kogo za to obwiniać? dojść trudno dzisiaj, to tylko jest pewnem, że wina żadna nie ciąży na dwu synach, byli bowiem zbyt młodzi jeszcze w chwili, gdy ich ojciec osierocił, żeby mogli zapobiedz potwornemu wandalizmowi, stokrotnie gorszemu od postępków rozhukanej, ciemnej tłuszczy, występującej przeciwko zacnemu profesorowi w pierwszych chwilach jego działalności krakowskiej.
Oprócz wymienionego wielkiego dzieła pozostały po Czerwiakowskim jeszcze liczne rękopisy, stanowiące cały szereg podręczników: anatomii, chirurgii, położnictwa i innych części wiedzy lekarskiej — o wydaniu ich wtedy, kiedy było jeszcze na czasie, nikt niestety nie pomyślał. Bibliotekę swą, składającą się z przeszło 500 dzieł wyborowych i z górą 1000 rozpraw pomniejszych, w różnych językach, jako też zbiór narzędzi i przyrządów chirurgicznych zapisał uniwersytetowi, którego ozdobą prawdziwą był przez ćwierć wieku przeszło; zresztą po sobie majątku prawie żadnego nie pozostawił, ponieważ, chociaż cieszył się praktyką rozległą i dochodną, świadczył zbyt wiele dobrodziejstw ubóstwu, żeby módz wiele dla siebie i swoich odłożyć.
Każdy, kto czytał Wspomnienia z przeszłości A. E. Odyńca, pamięta z nich ten ustęp, w którym autor kreśli sylwetkę Leona Borowskiego, jako profesora literatury polskiej. Sylwetka to sympatyczna niezmiernie, świadcząca wymownie, że ten «najlepszy znawca i sędzia poezyi,» który na katedrze zasiadał «z twarzą surową jak Minos,» potrafił sobie zjednywać serca swych uczniów.
Jakoż tak było w istocie. Dość powiedzieć, że nietylko Odyniec, który był ulubieńcem Borowskiego, ale i zgryźliwy ks. Stanisław Jundziłł, który w swych pamiętnikach o tylu osobistościach wyraża się ujemnie, Borowskiemu, jako człowiekowi i profesorowi wystawił nader chlubne świadectwo. «Dowcip, rozległe w starożytnej i nowożytnej literaturze wiadomości, styl wykształcony, charakter niczem nieskażony, czyniły go — zdaniem Jundziłła — pożytecznym w rozkrzewianiu nadobnych umiejętności nauczycielem i przyjemnym w zgromadzeniu członkiem.» Rozmiłowany w swym przedmiocie, na wykłady przychodził zawsze obładowany książkami, a choć nie odznaczał się darem wymowy, przyczem mówił cicho, szepleniąc, głosem niedźwięcznym, suchym, to jednak mówił z pamięci, nie posługując się żadnemi notatkami. Słuchaczów zawsze miewał bardzo wielu, a szczęśliwy przypadek zdarzył, że w tej liczbie znaleźli się i tacy, jak Adam Mickiewicz, Tomasz Zan, Aleksander Chodźko, E. A. Odyniec, Julian Korsak, a później Juliusz Słowacki, o których naród nie zapomni nigdy. Nie zapomni też i o ich profesorze literatury polskiej, który tak wielki wpływ wywierał i wywarł na ich młodociane umysły. Mickiewicz, na którego genialności Borowski poznał się pierwszy, zawsze opowiadał w późniejszych latach, kiedy już był sławnym poetą, że Borowskiemu zawdzięcza swoje przyzwyczajenie do ścisłości i jasności wyrażeń, zarówno w wierszu, jak w prozie, a swoje konferencye literackie, które, jako jeden z najzdolniejszych studentów, odbywał z Borowskim w jego mieszkaniu prywatnem, w ogóle zaliczał do swych najprzyjemniejszych wspomnień uniwersyteckich. Borowski bowiem, przewodnicząc młodzieży «doskonalącej się w sztuce pisania po polsku», miał we zwyczaju, że najlepszych uczniów, w których dostrzegał zarody literackiego talentu, zapraszał do siebie, ażeby tym sposobem skuteczniej oddziaływać na nich. Do takich, oprócz Mickiewicza, należał między innemi A. E. Odyniec, który w swych Wspomnieniach z przeszłości tak pisze o tych wizytach u Borowskiego: «Z tej tak wybrednej surowości względem samego siebie łatwo można wnioskować, jakim krytykiem był Borowski dla drugich, a mianowicie dla uczniów, dopełniając przez to zarazem obowiązku nauczycielskiego sumienia. Nie zadawał on sobie wprawdzie tej pracy względem wszystkich zwyczajnych ćwiczeń, na katedrze w sali składanych, ale kiedy już komu kazał z niemi prywatnie przychodzić do siebie, to ten ktoś musiał mieć mocne nerwy i niezłomną do autorstwa ochotę, aby wytrzymać i nie dać się odstraszyć przez torturalne próby, czyli raczej męki, na jakie go brał zwykle profesor. Nie uniknęli ich prozaiści, ale najbiedniejszemi ofiarami byli mianowicie poeci... Wytłómaczyłem był jakąś odę, czy raczej dytyramb, z J. B. Rousseau. Była tam rozmaitość miar wiersza, była harmonia naśladowcza, jednem słowem obszerne pole do popisu, i byłem najprzekonańszy, że mi się to dobrze udało. Przyniosłem to więc na pierwsze posiedzenie krytyczne, i nigdy nie zapomnę tej chwili. Profesor kazał mi najprzód odczytać to głośno, i wysłuchał cierpliwie do końca, żadnej zgoła nie czyniąc uwagi. Że zaś z tonu tego czytania mógł wnosić, iż byłem zadowolony sam z siebie sądzę że chciał mi dać od razu nauczkę, abym tak bardzo nie ufał sam sobie. Nigdy już bowiem potem, w ciągu lat kilku, nie okazał się ani tak srogim, ani nawet tak wymagającym, jak wtedy. Zamknął najprzód drzwi na dwa spusty, wydobył z szafy oryginał, kazał mi usiąść obok i zasiadł sam z powagą, jak sędzia na trybunale. Zaczęła się prawdziwa anatomiczna sekcya martwego ciała. Każdy wiersz pojedynczy, jak żyłka po żyłce, wyciągał się i ulegał oglądaniu, w porównaniu z oryginałem; przyczem nietylko każde wyrażenie lub wyraz, ale każdy przyimek lub zaimek, sam nawet zbieg brzmienia głosek, dostarczał krytykowi wątku, tak do oceny właściwości ich użycia, jak i co do ogólnych uwag w tym przedmiocie. Nie mogę wprawdzie powiedzieć, ażeby wszystkie one wypadły na moją niekorzyść; ale ogólny wszakże rezultat był ten, że to, co mi się zdało mojem arcydziełem, zmalało z przekonania w oczach moich własnych do rozmiarów studenckiego ćwiczenia. I w tem też to mianowicie była główna pedagogiczna zasługa i doskonałość metody krytycznej Borowskiego, że z pedancką na pozór drobiazgowością rozbierając szczegóły, musiał z nich zawsze wyprowadzić i wrazić w ucznia zasady ogólne, które sam on już potem w potrzebie mógł do wszystkich prac swoich stosować. I wtedy też to chyba dopiero mógł ocenić z należytą wdzięcznością tę żmudną i zapewne uciążliwą pracę, którą wszakże profesor dobrowolnie sam sobie zadawał, aby w ten sposób, oprócz obowiązku płatnego, spełniać zarazem i obywatelski względem przyszłej literatury ojczystej.» Na to jednak, ażeby być zaproszonym przez Borowskiego na takie konferencye literackie do jego mieszkania, wypadało wprzódy zwrócić na siebie uwagę w Uniwersytecie jakiemś wyróżniającem się wypracowaniem wierszem lub prozą, a to wobec wygórowanych wymagań profesora nie należało bynajmniej do rzeczy łatwych. Ćwiczenia te, pisane przez uczniów w domu, najczęściej na dowolny temat, brał Borowski do siebie, odczytywał je, poprawiał, i dopiero w sobotę, którą przeznaczył raz na zawsze na odczytywanie extemporaliów, również w sobotę składanych na katedrze, roztrząsał je publicznie wobec całego audytoryum. Nie był to obowiązek konieczny, powiada Odyniec, lecz otwarta dla wszystkich droga, ażeby mogli w ten sposób względem prac swoich zdania profesora zasiągnąć i o niem się nawzajem dowiedzieć. Coprawda, to poddanie się tej próbie było dość ryzykowne, zważywszy, że Borowski, jako publiczny krytyk z obowiązku, wcale się nie odznaczał łagodną pobłażliwością; przeciwnie, słynął z tego że choć sprawiedliwy, był nazbyt surowy niekiedy, a co gorsza, nie szczędził dowcipu i ironii, przez co nieraz ogólny śmiech budził w słuchaczach. Na szczęście, nie wymieniał nigdy nazwiska autora, gdy mu czyjąś pracę ujemnie krytykować wypadło.
«Nie wymieniał go nawet nigdy przy zwyczajnem roztrząsaniu ćwiczeń, chyba że które z nich w oczach jego zasługiwało na tak wysoką pochwałę, że jako największy jej dowód, po odczytaniu go w całości publicznie, głośno w końcu i podpis autora przeczytał. Ale zaszczyt to był tak rzadki, iż stanowił epokę w kursie i tradycyą z roku na rok w pamięci uczniów przechodził.»
Takim był Borowski, jako profesor «wymowy i poezyi» na Uniwersytecie Wileńskim, i jako taki, odznaczając się niepospolitem uzdolnieniem pedagogicznem, położył olbrzymie zasługi.
Urodzony 1784 roku na Pińszczyźnie, pierwsze wychowanie odebrał w domu swej matki chrzestnej, wojewodziny Zofii z Tyzenhauzów Chomińskiej. Jej zawdzięczał, że pierwsze nauki pobierał w szkole wydziałowej w Postawach (w województwie wileńskiem). Niestety, bardzo wcześnie stracił swą opiekunkę, tak, iż dalej musiał iść o własnych siłach. W roku 1801, za rektoratu Hieronima Strojnowskiego przybył do Wilna, gdzie się nim zaopiekował były rektor Szkoły Głównej litewskiej, Marcin Poczobut, umieszczając go w kancelaryi ówczesnego zarządu akademickiego «z tem zastrzeżeniem, żeby nie będąc zbytecznie obarczany pracą mechanicznego przepisywania papierów, miał czas do słuchania wykładów.» W takich warunkach zapisał się na wydział nauk moralnych, a już we dwa lata potem w r. 1803, w chwili właśnie, gdy dawna Szkoła Główna została przeobrażona w Uniwersytet, został kandydatem filozofii, w dalszym ciągu piastując swój dotychczasowy urząd w administracji uniwersyteckiej. W roku 1805 otrzymał posadę buchaltera, a w następnym roku wydał swój przekład komedyi Molière’a p. n. Skępski. W roku 1807, w którym także zwrócił na siebie uwagę dedykacyą nowego wydania Uwag księdza Baki o śmierci niechybnej otrzymał posadę nauczyciela «wymowy i poezyi» w gimnazyum świsłockiem. Tu przebył lat cztery. W roku 1811 przeniesiono go do gimnazyum wileńskiego, gdzie tenże przedmiot wykładał w ciągu lat trzech. W roku szkolnym 1814—15, gdy wykładający na Uniwersytecie Euzebiusz Słowacki musiał z powodu ciężkiej choroby przerwać swój kurs, powołano Borowskiego, żeby go zastąpił tymczasowo. Po śmierci Euz. Słowackiego, zmarłego d. 29 października 1814 r., Borowski utrzymał się na katedrze wymowy i poezyi, t. j. historyi literatury powszechnej i ojczystej, na to jednak, ażeby uzyskać profesurę, musiał się starać o otrzymanie wyższych stopni akademickich. Nie zaniedbawszy tego, już w r. 1816 złożył egzamin na magistra filozofii, w r. 1818 został adjunktem, aż wreszcie d. 21 stycznia 1821 r. za rozprawę p. t. Uwagi nad poezyą, i wymową pod względem ich podobieństwa i różnicy, został profesorem publicznym nadzwyczajnym. We dwa lata później znowu otrzymał nominacyę na profesora zwyczajnego, na którem to stanowisku wytrwał aż do roku 1832, t. j. aż do zniesienia Uniwersytetu wileńskiego. Na krótko przedtem został cenzorem dzieł treści literackiej[23]. Na tem stanowisku, «najbardziej był udręczany przez te elukubracye wiejskich dyletantów, które mu ze wszech stron nadsyłano. „Rad też (powiada Odyniec) wecował na nich swój szubrawski dowcip, pisując o nich często do Wiadomości brukowych, których, jako członek słynnego Towarzystwa szubrawców, czynnym był współpracownikiem. Obok bowiem surowej powagi krytyka i profesora, posiadał on rzeczywiście niepospolity sarkastyczny humor...»
W roku 1833, kiedy w Wilnie założono Akademię duchowną, otrzymał posadę profesora homiletyki teoretycznej i praktycznej, przyczem jednocześnie wykładał historyę literatury polskiej. W roku 1842 otrzymał uwolnienie od służby. Umarł 4 kwietnia 1846 r. w Wilnie, otoczony czcią powszechną, jako człowiek nieposzlakowanej czystości charakteru, jako sędziwy emeryt, w którym młodsza generacya widziała i czciła swego dawnego profesora języka i literatury ojczystej, i jako zasłużony pisarz i krytyk literacki, którego prace, bądź oryginalne, bądź tłómaczone, cieszyły się rzetelnem uznaniem całego społeczeństwa.
Jakież to były te prace? Mówiąc o nich, przedewszystkiem należy wymienić jego cenne Uwagi nad poezyą i wymową pod względem ich podobieństwa i różnicy, o których można powiedzieć, że autor złożył w nich «swych myśli przędzę i swych uczuć kwiaty». Rozprawa ta, którą można i trzeba przeciwstawić słynnej rozprawie Brodzińskiego O klasyczności i romantyczności, wydrukowanej na dwa lata przed pracą Borowskiego, jest jego literackiem credo odnośnie do wszelkich zasadniczych kwestyi w rzeczach «wymowy i poezyi». Jest to krótki rys historyi literatury powszechnej, począwszy od literatur starożytnych, hebrajskiej, greckiej i rzymskiej, a skończywszy na piśmiennictwach nowoczesnych europejskich, nie wyłączając polskiego. Zdaniem Borowskiego, «w świątyni smaku niema ślepego bałwochwalstwa i przesądów.» Smak bowiem, równie jak moralność, opiera się na jednogłośnej zgodzie ludzi. «Pomimo nieznacznych różnic, które z obyczajów i sposobu życia wynikają, pomimo rozmaitego stopnia tej lub owej zalety, stosownie do klimatu, nałogów i rządów narodowych, powszechne wyobrażenie poezyi dla wszystkich wieków i ludów jest jedno.» Każdego, komu jest znaną późniejsza teorya H. Taine’a, muszą uderzyć te słowa; głośny autor Filozofii sztuki mógłby się podpisać pod niemi. Bardzo być może, iż podpisałby się i pod tem również, co Borowski mówił o literaturze francuskiej. Według niego, Francya nie wydała wcale prawdziwego poety. «Tu utworzyło się to osobliwe mniemanie, że poezya jest piękną, jak proza; tu Akademia z niewątpliwą powagą prawodawców opisała wyrazy szlachetne, nieszlachetne i gminne; wskazała, co przystoi wyższym klasom w towarzystwie, co się godzi poetom i mówcom w dziełach dowcipu, podciągnęła pod nieodmienne przepisy ruch mowy, szyk i następstwo wyrazów, każdy spójnik, każde przejście; nic nie zostawiła talentowi pisarza, jego woli i śmiałości. Zbyt geometryczny porządek myśli i wyobrażeń uwięził swobodne skrzydła imaginacyi, ograniczył bystrość natchnienia i zniósł panowanie myśli nad mową.., Tym sposobem poezya i proza ujrzały wytknięty sobie podobny zawód. Obie w postępie swoim zarówno stały się jasne, obie poprawne, obie pełne smaku; lecz poezya utraciła właściwe sobie prawa, mianowicie prawo władania mową, podług potrzeby i woli; czego ona tem szczęśliwiej używa, im wyższe i niezwyczajniejsze są krainy, w które się imaginacya i czułość podnosi.» Co się tyczy literatury polskiej, to, zdaniem Borowskiego, jest ona nieodrodnem dziecięciem swego narodu, a «Polacy odznaczają się wszystkiemi możliwemi zdolnościami, ale brak im wytrwałości w pracy i kształceniu się.» Ta okoliczność sprawiła, że poezya nasza, choć bogata, na nazwę narodowej — do roku 1821 włącznie — nie zasługuje, jakkolwiek ją Brodziński i inni krytycy uznawali za taką. Według Borowskiego «za rządu ostatnich Jagiellonów i pod panowaniem Stanisława Poniatowskiego dał się uczuć smak zdrowszy w narodzie, lubo go sumiennie narodowym nazwać nie można. W pierwszej, jak w drugiej epoce, pomimo niezwyczajnej czujności umysłów wszystkiemi sposobami ożywianej, pomimo upowszechnionych zbiorów starożytnych, talent rzetelnie twórczy w poezyi i wymowie nie doścignął wysokości, na jakiej w innych stanął narodach. W pierwszej i drugiej epoce, ogólnie mówiąc, więcej widać przyrodzonych zdolności, niż umiejętnego ich kształcenia, więcej zamiaru, niż skutku, więcej naśladowania, niż dzieł własnych. Polor narodu, przez nieszczęśliwe jego położenie, bezrząd domowy, niepokoje zewnętrzne, oświecenie zaniedbane, długo spóźniony, po swojem zabłyśnieniu rychło temiż przygodami zatarty, naostatek od kilku dziesiątków lat naglony skwapliwie, ledwie nam dotąd drugich tylko naśladować pozwolił.» Bezstronność nakazuje przyznać, że w słowach tych Borowskiego, choć brzmią one nieco przykro dla polskiego czytelnika, rozmiłowanego w Kochanowskim, Górnickim, Skardze, Szymonowiczu i Krasickim, jest dużo prawdy.
Na szczęście, w chwili, gdy Borowski pisał ten surowy, choć uzasadniony wyrok dla poezyi ojczystej, Mickiewicz drukował już pierwszy tomik swoich poezyi, a te miały stanowić epokę w dziejach naszego piśmiennictwa. Borowski odrazu poznał się na ich piękności, to zaś, jak wysokiego mniemania był o swym genialnym uczniu, świadczy jego list do niego, pisany d. 7 listopada 1828 r. pod wrażeniem Konrada Wallenroda i Sonetów. «Sonety, które mi dawniej wdzięczny uczeń przysłał, są bardzo pięknym wiankiem jego poetyckiego czoła. Jaka natura uczuć, jaka świeżość kolorów, jak miły, mroczący nawet niekiedy zapach kwiatów, wschodnich raczej, niż południowych. O Wallenrodzie powiedziałbym ci, że nasza poezya nie ma nic podobnego w tym rodzaju; ale to małe zalety dla talentu twórczego, który musi być niepodobnym. Nie mówię o piękności języka poetyckiego i mowy polskiej, bo nasz język jest wybornym materyałem, a ty przedni majster. Możeby się życzyło więcej równości, akcyi i harmonii między częściami, a mniej wyrzekań i przeskoków. Ale to smak wieku...»
Łatwo się domyśleć, czytając taki sąd o Wallenrodzie, że w gruncie rzeczy Borowski nie przestał być klasykiem, że choć nie był ślepy na piękności romantycznej muzy Mickiewicza, to jednak wolałby, ażeby autor Dziadów, widocznie hołdujący «smakowi wieku», nie zrzekał się klasycyzmu. On w każdym razie, jakkolwiek odczuwał potęgę i czar «wyrzekań i przeskoków» Byrona (którego Żale Tassa i wyjątki z Mazepy przyswoił mowie ojczystej), przecież pozostał wierny klasycznej «harmonii między częściami». W tym duchu napisał swoją przedmowę do dzieł Euz. Słowackiego, w której wyraźnie daje poznać swe poglądy pseudoklasyczne; w tym duchu skreślił swój rozbiór krytyczny komedyi Niemcewicza p. t. Samolub, w której wyraźnie staje po stronie zwolenników jedności miejsca i czasu; w tym duchu pisał swoje sarkastyczne artykuły do Wiadomości brukowych, gdzie sobie drwił z romantyczności i romantyków; w tym duchu napisał swój poważny artykuł O wpływie obcych wzorów starożytnych i nowych na ukształcenie smaku, w którym kosztem utworów nowoczesnych podnosi «boskim prawdziwie duchem obdarzone pisma starożytnych»; i w tym duchu rozpoczął swoje niedokończone a cenne Uwagi nad Monachomachią Krasickiego, w których wyraźnie zaznacza swe stanowisko człowieka wieku oświeconego, nie tylko nie potępiając anti-duchownej tendencyi komentowanego utworu, ale owszem, z niekłamaną lubością podkreślając trafność satyrycznych ustępów, gdzie mówi o «świętych próżniakach.»
To samo da się powiedzieć o jego kursie literatury polskiej, którą wbrew Łukaszewiczowi i Bentkowskiemu dzielił na dwie epoki główne, przedchrześcijańską i chrześcijańską, przyczem w ostatniej rozróżniał pięć okresów: pierwszy od roku 950 do połowy wieku XIV-go, jako chwili założenia Wszechnicy Krakowskiej; drugi do połowy XVI-go stulecia; trzeci do połowy XVII-go; czwarty do połowy XVIII; piąty do czasów najnowszych, t. j: do roku 1838, na który przypadają te wykłady Borowskiego. Rzecz charakterystyczna, że w kursie tym (przechowanym w notatach, a częściowo ogłoszonych przez Wójcickiego), więcej nierównie, aniżeli oryginalnymi płodami muzy polskiej, zajmował się przekładami, najobszerniej rozwodząc się o Psałterzu Dawidowym Kochanowskiego, Dworzaninie polskim Górnickiego, Jerozolimie wyzwolonej Piotra Kochanowskiego; przekłady bowiem, według jego najgłębszego przekonania, stanowiły najważniejszą część literatury wieku złotego.
Z prac literackich Borowskiego, które umieszczał w czasopismach naukowych wileńskich i warszawskich, wyróżnia się jego artykuł historyczno-polemiczny O Filipie Kallimachu Buonacorsim, napisany z niezwykłem zacięciem, a nawet okraszony sporą szczyptą humoru, mnóstwem wyrażeń śmiałych i dosadnych, po przez które doskonale widzi się siwobrodą postać tego «bezczelnego Włocha pędziwiatra.»
Nadto pozostawił kilka większych prac w rękopisie, przeważnie z zakresu literatury polskiej, oraz całkowity przekład Don Kiszota, nad którego spolszczeniem pracował długie lata. O tym przekładzie, który w końcu uległ zniszczeniu od pożaru, tak pisze A. E. Odyniec, który go przepisywał na czysto. «Samo to przepisywanie było już dla mnie niepospolitą nauką i szkołą; mogłem albowiem widzieć z brulionu, jak on surowo i ściśle sam siebie sądził i poprawiał, i jak przez te poprawki styl zyskiwał na jasności i wdzięku. Wprawdzie mógłbym tu dodać, że ta nazbyt pedancka chęć doskonałości nie zawsze pożądany wydawała skutek, tak, że nieraz mnie nawet przepisującemu poprawka zdawała się być gorszą od tego, co było pierwej, i zdarzało się; niekiedy, że gdy ośmieliłem się zwrócić na to uwagę autora, on sam uprzedni wyraz albo wyrażenie przywrócił.»
Tym pedantyzmem odznaczały się wszystkie przekłady Borowskiego, które, choć wierne i oszlifowane pod względem stylistycznym, są pozbawione siły i plastyki. Są to tłómaczenia sumienne i pracowite, ale pozbawione poetyckiego patosu, czy to będzie przekład Kobiet filozofek Molière’a, czy Allegro i Penseroso Miltona.
Podobnie ma się rzecz i z wierszami oryginalnemi Borowskiego, z których okazuje się, że autor ich, choć pisać umiał, choć wiedział, jak pisać trzeba, i miał sporo poczucia piękna, to jednak sam, pomimo najszczerszych chęci i wysiłków w tym kierunku, ani poetą ani umysłem twórczym nie był. Zarówno jego «śpiewek oryginalny, o Leszku i Goworku, który jest poprawnem naśladowaniem Śpiewów historycznych Niemcewicza, bez ich poezyi i wdzięku, jak i Oda z powodu jubileuszu Uniwersytetu wileńskiego, choć pisane wierszem gładkim i bez zarzutu, przecież poezyą nie są, co i o jego wierszowanym prologu i epilogu do komedyi Niemcewicza Jan Kochanowski powiedzieć można i trzeba. Względnie najlepszemi są jego wiersze żartobliwe, jowialne i satyryczne, które pomieszczał w Wiadomościach brukowych.
„Wogóle — jak pięknie o nim powiada Piotr Chmielowski — nie należy Borowski bezwątpienia do tych wielkich talentów, któreby wystąpieniem swojem na widowni ducha tworzyły choćby mały okresik w jego dziejach; policzyć go wszakże w każdym razie wypadnie do tych cichych i powolnie działających sił, co w szczupłym obracając się zakresie, nie gwałtownemi lecz stopniowemi rzutami sprawiają w umysłach i sercach najbliższego otoczenia pewne dobroczynne zmiany, ujawniające się następnie w życiu i postępowaniu, zwłaszcza w życiu i postępowaniu młodszej generacyi”.
Janowi Śniadeckiemu należy się jedno z pierwszych miejsc wśród wskrzesicieli nauki i oświaty w końcu zeszłego i na początku bieżącego wieku a najpierwsze miejsce, jako odnowicielowi nauk ścisłych w Polsce. Działalność jego młodzieńcza w Szkole Głównej koronnej, w którą reforma Kołłątaja usiłowała wlać nowe życie, wykłady jego w tej wszechnicy, prace astronomiczne w założonej w Krakowie dostrzegalni, późniejsza doniosła działalność na wysokiem stanowisku rektora wszechnicy wileńskiej i w obserwatoryum wileńskiem pozostaną na zawsze zaszczytnem świadectwem jego światłego umysłu, głębokiej nauki i poczucia obywatelskiego, taktu, rozsądku i wszelkich zdolności administracyjno-wychowawczych. Jego usiłowania dźwignięcia nauk matematycznych z upadku, w jakiem się znajdowały u nas i zaszczepienia prawdziwej wiedzy z pomocą poważnych dzieł naukowych stanowią najpiękniejszą kartę w historyi nauki polskiej.
Mąż rozległej i gruntownej wiedzy, doskonały matematyk i astronom, na najlepszych wykształcony wzorach, obdarzony talentem jasnego i pięknego pisania, nie mógł wśród niesprzyjających okoliczności krajowych poświęcić się wyłącznie samodzielnym badaniom naukowym, przez które pozyskałby zapewne większą sławę w nauce czystej. Z uszczerbkiem atoli dla kraju, domagającego się usług naglących, dla dobra szkoły zaledwie wstępującej na drogę normalnego rozwoju, oraz dla dobra ubogiej, wielce zaniedbanej literatury naukowej, zastój prawie zupełny zalegał na wszystkich polach nauki, brakło pracowników i środków; wiedzę wyższą należało dopiero do kraju wprowadzić, język narodowy do niej przystosować, odpowiedniemi dziełami wzmocnić słabo kiełkującą oświatę. Nawoływanie ciągłe do uprawy nauk wyższych, troski nieustające o te najpiękniejsze skarby ducha ludzkiego — oto prawdziwa zasługa Jana Śniadeckiego. «Nikt zapewne nie wątpi o wielkich matematyki pożytkach i przysługach — pisze on w przedmowie do swojej Trygonometryi kulistej, — ale z początkową tylko tej nauki znajomością, żaden kraj ani do tych pożytków nie trafi, ani do rzędu narodów gruntownie uczonych nigdy należeć nie będzie.» Ten pogląd był niejako osią całej długoletniej jego działalności naukowej. Już z licznych ustępów pierwszego dzieła, najobszerniejszego i może najpiękniejszego ze wszystkich p. t. «Rachunku algebraicznego teorya przystosowania do linii krzywych» (1783 r.) widać, że miłość nauki i zapał do świętej sprawy rozpowszechnienia jej wśród rodaków, stanowił główną pobudkę tej pracy. W tem dziele młodzieńczem — Śniadecki pisał je, jako młodzieniec 26-letni — występują już na jaw wielkie zalety jego umysłu i pióra. W przedmiotach, którym to dzieło jest poświęcone, u nas przedtem nie pisano, trzeba było samemu stwarzać niemal język matematyczny, i rzecz nieznaną przedstawić w szacie powabnej dla młodych adeptów nauki. Wykład Śniadeckiego nie jest suchem, dogmatycznem przedstawieniem rozległej dziedziny nowych pojęć i teoryi, lecz toczy się żywo, barwnie i płynnie, pociągając czytelnika pięknym i jasnym językiem a zwłaszcza niezmiernie interesującemi spostrzeżeniami i uwagami natury filozoficznej. Jeżeli co do treści tego dzieła Śniadecki poszedł tu za wzorami zagranicznemi, a zwłaszcza za niezrównanym Eulerem, to w układzie i sposobie przedstawienia, był on pisarzem oryginalnym. Pierwszy tom dzieła jest wykładem algebry, drugi geometryi analitycznej; oba razem uważać można za wstęp do analizy. Żałować wypada, że Śniadecki nie znalazł później czasu ani na poprawienie niektórych niedokładności, jakie wśród pośpiesznej roboty do dzieła się wcisnęły, ani na napisanie dalszego ciągu, obejmującego analizę wyższą, t. j. rachunek różniczkowy i całkowy, jak to pierwotnie zamierzał.
Drugiem większem jego dziełem jest «Jeografia czyli opisanie matematyczne i fizyczne ziemi» (1803 r.), w którem założył sobie «naprzód, wszystkie wiadomości, wynalazki i myśli do poznania ziemi ściągające się, rozrzucone po matematyce, astronomii i fizyce w ogólności, pod jeden widok zebrać, te w pewnym porządku, stosunku i związku wystawić, nie wdając się w to, co jest rzeczą historyi naturalnej, do której wszystkie tu wyłożone wiadomości być powinny przygotowaniem i wstępem; powtóre, wszystkie początki jeografii matematycznej wyciągnąć z fenomenów prawdziwych, t. j. z biegu dziennego i rocznego ziemi, które zazwyczaj dotąd w wszystkich książkach tłomaczyć się zwykły przez fenomena pozorne, t. j. przez bieg pozorny gwiazd i słońca.» Pomysł napisania takiego dzieła elementarnego był świetny a wykonanie jego odpowiedziało całkowicie założeniu. Książka doczekała się dwu jeszcze wydań, w których autor wprowadził nowe i ważne dopełnienia. Książka ta oddała wielkie usługi sprawie kształcenia młodych pokoleń i stała się niejako typem nauki szkolnej, znanej dziś pod nazwą «kosmografii.»
Niemniej pożyteczna w uniwersyteckich zwłaszcza wykładach była «Trygonometrya kulista analitycznie wyłożona» (dwa wydania, drugie z przystosowaniem do rozmiaru ziemi i do zadań astronomicznych), pierwsza w tym przedmiocie w naszej literaturze, odznaczająca się wszelkiemi zaletami dydaktycznemi, a w drugiem swem wydaniu nader cenna dla młodzieży, poświęcającej się astronomii. Dziełko to i dziś jeszcze z pożytkiem mogłoby być używane w nauce.
Z rozpraw Śniadeckiego wielką cieszyła się, sławą rozprawa o Koperniku, napisana (1802 r.) na konkurs Warszawskiego Towarzystwa Przyjaciół Nauk i przełożona później na wiele języków. Zajmuje ona przeważnie miejsce wśród pierwszych prac historycznych z dziedziny nauk ścisłych w Polsce. Godnemi uwagi są również drobniejsze rozprawy, wygłaszane na sesyach literackich lub na posiedzeniach uroczystych Uniwersytetu wileńskiego, mianowicie: O rabunku lasów (1817), Uwagi o języku narodowym w matematyce, O Józefie Ludwiku de Lagrange (1815), Żywot Poczobuta (1810), O rozumowaniu rachunkowem (1818).
Jako astronom, Śniadecki dokonał wielu obserwacyj tak w Krakowie, jak i w Wilnie. Obserwacye te posyłał do Roczników Warszawskiego Towarzystwa Przyjaciół Nauk, do «Korespondencyi» Zacha, do Efemeryd wiedeńskich, do Akademii Petersburskiej i paryskiej. One to zjednały mu imię i powagę w świecie naukowym zagranicznym.
Po za fachowem wykształceniem matematycznem i astronomicznem, posiadał Śniadecki rozległe wykształcenie ogólne, jak przystało na naczelnego kierownika oświaty. Niejednokrotnie też zabierał głos w sprawach historyi, literatury, a zwłaszcza języka ojczystego, którego niepospolitym był znawcą i którego czystości bronił z całym zapałem. (Konkurs do katedry wymowy i poezyi w Uniwesytecie wileńskim, Uwagi nad pismem konkursowem, O języku polskim, Listy Przemyślanki, Listy Zygmunta Szczeropolskiego o literaturze, Malwina, O pismach klasycznych i romatycznych etc.). Jego korespondencya z Kołłątajem, ks. Czartoryskimi — ojcem i synem, Czackim i innymi, tak urzędowa jak i prywatna, oraz przemówienia jego na posiedzeniach uroczystych Uniwersytetu wileńskiego, będą świadectwem jego wszechstronności i rozumnego na sprawy publiczne poglądu a zarazem ważnem źródłem do historyi oświaty polskiej.
Człowiek takiej nauki i takiego wykształcenia nie mógł też nie interesować się filozofią. Już w pismach swoich matematycznych jest on, rzec można, filozoficznym pisarzem, bo fachowa wiedza pogłębia i oświetla przez dociekania nad istotą metod nauki i ich związkiem wzajemnym, a w licznych pracach swoich okazuje znajomość kierunków filozofii całościowej. Skłaniając się w innych poglądach do empiryzmu szkoły szkockiej, był on przeciwnikiem filozofii Kanta, uważał ją za szkodliwą, upatrując w niej pierwiastek mistyczny. W tym duchu napisał rozprawę polemiczną o filozofii, rozprawę o metafizyce, a nawet wystąpił z samodzielną pracą p. t. Filozofia umysłu ludzkiego «czyli rozważny wywód sił i działań umysłowych» (1819). Z cennych prac Śniadeckiego wymieniamy: «Reflexions sur les passages relatifs à l’histoire et aux affaires de Pologne inserés dans l’ouvrage de A. Villers» (broszura polemiczna), Żywot literacki Hugona Kołłątaja (1811), Żywot P. Zawadzkiego (Wilno, 1814).
Jan Śniadecki urodził się d. 29 sierpnia 1756 r. w miasteczku Żninie w Poznańskiem. Początkowe nauki pobierał w Kolegium Lubrańskiego w Poznaniu, przytem uczęszczał na lekcye fizyki księdza Rogozińskiego w Kolegium jezuickiem. W roku 1772 przybył do Krakowa i tu słuchał kursów fizyki i matematyki; w roku 1775 otrzymał stopień doktora i rozpoczął wnet w Uniwersytecie wykłady algebry po polsku. W roku następnym wykładał statykę, hydraulikę, logikę i ekonomię polityczną w klasie VI gimnazyum Nowodworskiego w Krakowie. W r. 1778 wyjechał za granicę. Przebył dłuższy czas w Getyndze, Lejdzie i w Paryżu, gdzie słuchał wykładów znakomitych profesorów i zawiązał liczne stosunki naukowe. Wezwany przez Komisyę Edukacyjną, powrócił w r. 1781 do Krakowa i objął lekcye matematyki wyższej i astronomii, sekretarstwo Akademii i począł krzątać się około założenia obserwatoryum. W roku 1787 wyjechał powtórnie za granicę, zwiedzał obserwatorya astronomiczne w Anglii, we Francyi i Niemczech. Za powrotem do kraju oddał się pracom w obserwatoryum i wykładom, od których niejednokrotnie odrywały go na czas dłuższy sprawy wszechnicy, w których jako delegat jeździł do Warszawy i Grodna. Trudną tę misyę, wymagającą wielkiego taktu i poświęcenia, spełnił z wielkiem pożytkiem dla dobra nauki i instytucyi.
Z tej epoki (1790) datuje obszerny projekt wydania pierwszej mapy krajowej, złożony Komisyi Skarbowej za pośrednictwem Czackiego, chlubny ten zamiar spełzł niestety na niczem z powodu wypadków krajowych.
Z powodu zaszłych zmian politycznych, ustąpił z katedry profesorskiej i w r. 1803 wyjechał znowu z kraju na czas dłuższy do Francyi i Włoch, zamierzając po powrocie oddać się prywatnie nauce w obserwatoryum astronomicznem. Czacki i Kołłątaj skłonili go wszakże do przyjęcia stanowiska obserwatora w Wilnie po Poczobucie, który skutkiem późniego wieku, podał się do uwolnienia. Przybywszy do Wilna w r. 1807 został prawie jednocześnie obrany na rektora wszechnicy, w której brat jego, Jędrzej, był już od siedmiu lat profesorem. Obowiązki rektora spełniał przez lat osiem z wielkim pożytkiem dla instytucyi i pozostających pod jej kierownictwem licznych zakładów naukowych, a spełniał je wśród bardzo trudnych okoliczności, z których jedynie dzięki jego rozumowi Uniwersytet wyszedł bez szwanku. Po złożeniu z siebie godności rektorskiej w r. 1815 pozostał jeszcze na stanowisku obserwatora do roku. 1824, poczem podawszy się do emerytury, spędził resztę zasłużonego żywota na wsi w Jaszunach u synowicy swojej Balińskiej, nie przestając się aż do ostatnich chwil życia interesować żywo sprawami nauki, a zwłaszcza instytucyj naukowych. Zmarł d. 21 listopada 1830 roku pozostawiając po sobie nie zagasłą pamięć znakomitego uczonego pisarza i obywatela.
Józef Maksymilian hr. z Tęczyna Ossoliński, fundator Zakładu narodowego imienia Ossolińskich, urodził się r. 1748 w Woli Mieleckiej; rodzicami jego byli Michał Ossoliński, kasztelani czechowski i Anna córka Józefata Szaniawskiego podstolego koronnego, i Anny Ossolińskiej. Domowe jego wychowanie było stosownie do zasad ówczesnych surowe, co uczyniło go trwożliwym, skromnym i ulegającym, wskutek czego rodzice zamierzali początkowo poświęcić go stanowi duchownemu. Wykształcenie odebrał w konwikcie warszawskim OO. Jezuitów, pod okiem Adama Naruszewicza. Bawiąc po skończeniu edukacyi w stolicy kraju, bywał u dworu, gdzie poznał kwiat inteligencyi ówczesnej Polski, gromadzącej się około króla Stanisława Augusta. Już wówczas zaczął próbować swego pióra, biorąc udział w wydawanych przez Naruszewicza i Albertrandego »Zabawach przyjemnych i pożytecznych« oraz w redakcyi «Monitora». Powróciwszy w rodzinne strony, ożenił się dnia 18 września r. 1785 z Teresą Jabłonowską, córką Rocha Michała kasztelana wiślickiego i Katarzyny Ossolińskiej. Małżeństwo to było bezdzietne i rozeszło się r. 1791. — Bawiąc w dobrach swoich, położonych w części kraju Austryi przypadłej, brał żywy udział we wszystkich sprawach, które obywatelstwo polskie zajmowały. Niedziw więc, że współobywatele obrali go członkiem deputacyi, mającej się udać do Leopolda II, który świeżo po śmierci Józefa II wstąpił na tron, aby dla Galicyi wyjednać niektóre łaski i przywileje. Cztery lata (1790—1793) przebywa Ossoliński w Wiedniu w charakterze deputata i jego usilnym staraniom udało się wyjednać zmianę ustanowienia szlacheckiego, uzyskać pozwolenie, aby synowie szlachty galicyjskiej kształcić się mogli w Terezyaneum i w Akademii wojskowej w Wiener Neustadt na wojskowych i urzędników cywilnych, i nareszcie wyrobić dla Akademii lwowskiej katedry literatury i języka polskiego.
Spełniwszy chlubnie obowiązki delegata, zamiłowany w studyach naukowych, gdy nadto po rozwodzie z żoną nic go już nie ciągnęło do stron rodzinnych, postanowił nadal mieszkać w Wiedniu. Skłonił go do tego i ten wzgląd, że przebywając blizko dworu, miał nadzieję, że zawiązane stosunki, pozwolą mu działać nieraz na korzyść kraju. Tutaj w Wiedniu dojrzała w nim myśl zbierania biblioteki, obejmującej głównie rzeczy słowiańskie, zwłaszcza, że po kasacyi klasztorów za Józefa II, mnóstwo książek zalegało półki handlarzy. Miał bowiem zamiłowanie do książek i rękopisów już od młodości, czego dowodem okoliczność, że już podczas pobytu w Warszawie korzystał z manuskryptów biblioteki Stanisława Augusta, których kilka w latach 1781—1784 dla siebie kazał przepisać. Później jednak zaniechał zamiaru tworzenia biblioteki wyłącznie słowiańskiej, lecz zbierał także obce książki, oraz monety i medale, obrazy, ryciny, muszle, i t. p., a pomocnymi mu byli w wykonaniu tego dzieła znakomici bibliotekarze jego, jak Samuel Bogumił Linde, Józef Siegert, doktor Karol Józef Hüttner i inni. Nie zbierał atoli Ossoliński wyłącznie dla siebie, bo oddawna przyświecała mu myśl poświęcić zbiory swoje na pożytek narodu. Sam poświadcza to wyraźnie w piśmie do cesarza Franciszka I, mówiąc: »Już r. 1804 miałem zaszczyt złożyć u stóp tronu W. C. Mości projekt założenia biblioteki, którą przez całe moje życie zbierałem w tej myśli, aby utworzyć bibliotekę publiczną, wyłącznie na użytek mego narodu, a równocześnie ułożyłem się z hr. Stanisławem ordynatem Zamoyskim, aby taż biblioteka stanęła w Zamościu... Wasza Ces. Mość raczyła nietylko ustanowienie moje we wszystkiem zatwierdzić, lecz także własnoręcznie wyrazić mi swoje zadowolenie.«
Usiłowania Ossolińskiego, skierowane z rzadką bezinteresownością ku celom szlachetnym, zjednały mu powagę w sferach rządowych i rozgłos w kraju i za granicą. Pierwsze wyraziły mu swoje zaufanie, mianując go r. 1808 tajnym radcą, a dnia 15 lutego r. 1809 przełożonym czyli prefektem biblioteki narodowej w Wiedniu. Roku 1817 odznaczył go cesarz krzyżem komandorskim orderu św. Stefana, r. 1819 obdarzył go godnością najwyższego marszałka koronnego dla Galicyi i Lodomeryi. Ale nietylko cesarz i rząd austryacki uznali zasługi Ossolińskiego, lecz także instytucye naukowe, zagraniczne i krajowe, poczytały sobie za zaszczyt policzyć go w poczet swych członków. Królewskie Towarzystwo naukowe w Getyndze, pierwsze pośpieszyło wyrazić mu swój hołd, przyjmując go do swego grona r. 1808, jako »sodalis honorarius.« W ślady Towarzystwa naukowego getyntgskiego poszły r. 1809 Królewskie czeskie Towarzystwo nauk w Pradze, r. 1811 Królewskie Towarzystwo przyjaciół nauk w Warszawie, r. 1812 Cesarska Akademia austryacka sztuk wyzwolonych w Wiedniu, r. 1816 Akademia Jagiellońska w Krakowie, r. 1817 Uniwersytet Wileński, r. 1818 c. k. Towarzystwo gospodarskie w Wiedniu, r. 1824 Morawsko-szląskie Towarzystwo dla wspierania rolnictwa i krajoznawstwa, r. 1825 Towarzystwo Muzeum czeskiego w Pradze. Wszystkie te instytucye uczyniły go swoim członkiem honorowym lub rzeczywistym, a Uniwersytet lwowski nadał mu r. 1820 tytuł doktora filozofii.
Wśród zajęć urzędowych i trosk około powierzonej sobie biblioteki nadwornej, którą Francuzi, opanowawszy Wiedeń, ze skarbów ogołocić usiłowali, Ossoliński nigdy nie zapominał o celu swego życia, który sobie był wytknął.
Gdy umowa z hr. Stanisławem Zamoyskim dnia 17 sierpnia r. 1804 w Łańcucie zawarta a przez cesarza dnia 23 lutego r. 1809 zatwierdzona, wskutek zmian politycznych stała się niemożliwą, Zamość bowiem, gdzie biblioteka Ossolińskiego pierwotnie stanąć miała, został oderwany od państwa austryackiego i przyłączony do Księstwa Warszawskiego, — obrał Ossoliński Lwów, stolicę Galicyi, jako siedzibę dla swoich zbiorów i dla zamierzonej fundacyi, i w tym celu nabył dnia 26 marca r. 1817 na licytacyi publicznej klasztor po Karmelitankach trzewiczkowych za 23.710 złr. na swą własność. Statut dla fundacyi przez Ossolińskiego ułożony, potwierdził cesarz dnia 4 czerwca r. 1817. W temże ustanowieniu przeprowadza Ossoliński plan swojej fundacyi szczegółowo w 60 paragrafach, pamiętając o wszystkich jej potrzebach i zabezpieczając wszelkiemi sposobami jej przyszłość. Na czele instytucyi miał stanąć kurator dziedziczny, który zarazem miał być właścicielem dóbr przez Ossolińskiego posiadanych, z których rocznie 6.000 złr. do kasy zakładowej na użytek biblioteki płacić powinien. Żeby ta suma nie stała się z biegiem czasu za szczupłą, miała być co lat pięćdziesiąt przeprowadzoną ewaluacya tej kwoty na podstawie cen zbożowych. Urzędników ustanawia trzech, dyrektora, kustosza i pisarza oraz dwóch posługaczy; dyrektora zaś zobowiązał, aby z przybraną liczbą pracowników wydawał dziennik pod tytułem »Wiadomości o dziełach uczonych,« na które to wydawnictwo otrzymał pozwolenie. Gdy zaś dnia 25 grudnia r. 1823 między Ossolińskim a ks. Henrykiem Lubomirskim, życzącym sobie poświęcić przy bibliotece lwowskiej im. Ossolińskich publicznemu użytkowi posiadane przez siebie, do nauk i sztuk ściągające się zbiory i przedmioty,« stanęła ugoda tej treści, że ks. Lubomirski zbiory swe wcieli do fundacyi Ossolińskiego, jako osobne a pomimo to na wieczne czasy ściśle z nią połączone »Muzeum im. Lubomirskich« i gdy temuż księciu i całemu jego pokoleniu podług zasad mającej nastąpić erekcyi majoratu przeworskiego oddał kuratoryę literacką, okazała się zmiana pierwotnego statutu konieczną. Wyłożył ją Ossoliński szczegółowo w akcie dodatkowym do ustawy fundacyjnej, sporządzonym w Wiedniu dnia 15 stycznia 1824 r. w dwudziestu pięciu paragrafach: zamiast jednej i jednolitej kuratoryi, ustanowił dwóch kuratorów: literackiego i ekonomicznego, który ostatni z najbliższej familii Ossolińskiego pochodząc, ma być posiadaczem dóbr na fundusz ustanowienia literackiego przeznaczonych, płacić z nich ma do kasy bibliotecznej 6.000 złr., oraz procent 5 od sta z kwoty złr. 20.000 na owych dobrach zapisanych w celu tworzenia funduszu rezerwowego, szczegółowo w paragrafie 5 opisanego. Ewaluacya zaś kwoty przez kuratora ekonomicznego rocznie płacić się mającej, ma następować nie co pięćdziesiąt, lecz co lat dwieście.
Szlachetna myśl Ossolińskiego znalazła przychylne uznanie w kraju, którego stany już r. 1822 kazały na cześć jego wybić medal, przedstawiający z jednej strony popiersie Ossolińskiego, z drugiej widok biblioteki od strony ogrodu według projektu wiedeńskiego architekta Nobilego z odpowiednim napisem.
Oddając się wyłącznie tylko swym obowiązkom i pracom naukowym, którym wiele czasu poświęcał, przerabiając kilkakrotnie każdą rzecz przez siebie napisaną, prowadził życie ciche i spokojne, znajdując dostateczne zadowolenie w towarzystwie uczonych krajowych i zagranicznych, którzy zwiedzając Wiedeń, nie omieszkali składać mu hołdu.
W r. 1823 Ossoliński utracił wzrok, który od młodości zawsze był krótki, a dnia 17 marca r. 1826 zakończył swój pracowity a dla nauki i ojczyzny pożyteczny żywot, zostawiając głęboką żałobę w sercach wszystkich, którzy go znali.
Z prac Ossolińskiego wyszły w druku następujące dzieła osobne:
Lucyusza Anneusza Seneki »O Pocieszeniu« ksiąg troje. Przekładania Józefa Maksymiliana Ossolińskiego. Warszawa, 1782. 4°.
Mowy Jerzego Ossolińskiego, kanclerza wielkiego koronnego. Przekładania Józefa Maksymiliana hrabi z Tęczyna Ossolińskiego. Warszawa. 1784. 8°.
O potrzebie nauki prawa w naszym kraju. Warszawa 1814. 8°.
Wiadomości historyczno-krytyczne do dziejów literatury polskiej o pisarzach polskich, także postronnych, którzy w Polscze albo o Polscze pisali, oraz o ich dziełach; z roztrząśnieniem wzrostu i różnej kolei ogólnego oświecenia, jako też szczególnych nauk w narodzie polskim. Przez Józefa Maksymiliana hrabię z Tęczyna Ossolińskiego, komandora orderu św. Stefana, zaufanego radcę stanu J. C. K. A.. Mci etc. Tom I i II. Kraków. 1819. 8°; tom III, część I—II. Kraków. 1822[24]; tom IV. Lwów. 1852. 8°.
O rozmaitem następstwie na tron za dynastyi Piastów. Rozprawa z rękopisów Józefa Maksymiliana Ossolińskiego wyjęta. Lwów. 1833. 8°.
Tyta Liwiusza »Dzieje rzymskie.« Przekład Józefa Maksymiliana hr. Ossolińskiego. Tom I, ks. I—V; tom II, ks. VI—X; tom III, ks. XXI—XXIV. Lwów. 1850. 8°.
Wieczory Badeńskie, czyli powieści o strachach i upiorach z dołączeniem bajek i innych pism humorystycznych Józefa Maksymiliana hr. Ossolińskiego. Kraków. 1852. 8°.
Prócz listów prywatnych i memoryałów urzędowych Zakład narodowy imienia Ossolińskich we Lwowie posiada 24 prace Ossolińskiego w rękopisach.
Liczne wyjątki, mianowicie z prac historycznych Ossolińskiego, umieścili Siarczyński i Słotwiński w czasopismie przez siebie wydanem w latach 1828—1834.
Około niepospolitej postaci reformatora Akademii Krakowskiej i oświaty ogólnej w dawnej Rzplitej zgrupowała się już pokaźna literatura broszur, rozpraw i studyów, podnosząca nietylko niepospolite zasługi obywatelskie Hugona Kołłątaja, lecz jednocześnie przekazująca potomności pamięć błędów i zboczeń jego charakteru.
Gdyby tu miejsce było na krytyczny rozbiór działalności owego kapłana i męża stanu, który w historyi reform politycznych Rzplitej Polskiej tak wybitną grał rolę, iż stał się niejako nieodłączną postacią dziejów ogólnych kraju ze schyłku XVIII w. i to jednym z bardziej wpływowych czynników, możnaby wykazać między pierwszym potępiającym Kołłątaja pamfletem Linowskiego z r. 1795 i ostatnim kamieniem rzuconym w r. 1886 na grób księdza pondkanclerza, ręką autora Sejmu Czteroletniego (T. II, 370—401) duchową łączność stronniczych uprzedzeń, które przez życie całe przeciw Kołłątajowi walczyły, a które świadczą jedynie o trafności orzeczenia Jana Śniadeckiego, iż «ludzie zawistni i przygody polityczne, — wszystko to zmówiło się na udręczenie jednego człowieka!»
Zastęp przeciwników Kołłątaja jest liczny, niemniej jednak pokaźnym jest i zastęp jego apologistów.
Dostateczna wymienić szanowne nazwiska Ignacego Badeni’ego, który w nekrologu Kołłątaja, wygłoszonym w r. 1819 na posiedzeniu publicznem Towarzystwa Naukowego Krakowskiego podniósł niespożyte zasługi owego reformatora nauk w Polsce i Jana Śniadeckiego, autora. Żywota literackiego Kołłątaja (1813), Henryka Schmitta Pogląd na żywot Kołłątaja (1860) i Kołłątaj i jego prześladowcy (1873), Woyciecha Grochowskiego (życiorys K. w «Tygodniku Illustrowanym,» 1861), Leona Zienkowicza (Wieczory Lacha z Lachów, 1864), Władysława Smoleńskiego (Kuźnica Kołłątajowska, 1885), Tadeusza Korzona — by przeciwstawić faktom dodatnim przez pisarzy tych wyjaśnionym — fakta ujemne, ze zbytnią surowością i bezwzględnością w pismach Linowskiego, Wegnera, Siemieńskiego, Pamiętniku anegdotycznym z czasów; Stanisława Augusta (J. I. Kraszewskiego) i w Pamiętniku Generała Zajączka (Poznań, 1862) i Kalinki o Kołłątaju ujawnione.
Potok zarzutów, pamięci owego męża czynionych, z jednego wypłynął źródła.
Jest niemal nieodzownem, a fatalnem następstwem działalności politycznej, jednostek historycznych, iż pozostawiają po sobie na długo ślad uprzedzeń i niechęci, jakby dalekie echo owej burzy, która się nad głowami im współczesnych srożyła. Ludzie uczeni, zajęci pracą umysłową, od interesów potocznych oderwaną, mogą częstokroć budzić zawiść w tych, którzy im poziomem swej wiedzy lub charakterem, sprostać nie są w stanie, lecz wolni są bezwarunkowo od atmosfery nienawiści, która wyłącznie tylko polityków i mężów stanu otacza.
Gdyby Kołłątaj ograniczył sferę swego działania i wpływu tylko do nauki czystej i pozostawił był po sobie pamięć reformatora edukacyi krajowej — nazwisko jego święciłby jednozgodny chór uznania i pochwał gorących. Jako mąż stanu, agitator, polityk i człowiek wielkiej ambicyi, musiał wytworzyć przeciw sobie zastęp współzawodników, którzy wszelaką bronią wpływ jego zniweczyć się starali.
Niemniej znaczącym, a ujemnym w życiu. Kołłątaja czynnikiem była dwoistość jego charakteru: jako kapłana i agitatora, który, przejąwszy się naleciałościami zasad wielkiej rewolucyi francuskiej usiłował krzewić te zasady w społeczeństwie, hołdującem przeciwnie zasadom konserwatyzmu religijno-politycznego. Wyjaśnienie takiej sprzeczności między charakterem księdza polskiego i liberała, w nowoczesnem tego pojęcia znaczeniu, należałoby chyba szukać w owym przewrocie umysłowym, jaki nastąpił w społeczeństwie polskiem z końca XVIII wieku, a który w znanem studyum Wł. Smoleńskiego znalazł swego historyografa.
Nie zatrzymując się dłużej nad ogólnym poglądem na doniosłość i charakterystykę postaci Hugona Kołłątaja, przystępujemy do zarysu biograficznych o nim szczegółów.
Hugo Kołłątaj (urodzony w dniu 1 kwietnia 1750 r.) wywodzi swe pochodzenie z rodziny szlacheckiej, niegdy w b. woj. Smoleńskiem osiadłej, która po przesiedleniu się do Korony trzymała dzierżawą wieś Niecisławice w Sandomierskiem. Szkoły początkowe skończył Hugo w Pińczowie, akademickie w Krakowie. Obrawszy stan duchowny, udał się do Rzymu, gdzie wydoskonaliwszy się w teologii i prawie kościelnem, otrzymał stopień doktora. Poświęcał się nadto z zamiłowaniem historyi, literaturze i sztukom pięknym. Wrócił do kraju z tytułem uczonego członka instytutu bonońskiego i nauk wyzwolonych w Rzymie. Gdy, po zgonie Józefa Załuskiego, biskupa kijowskiego, zawakowała kanonia krakowska, papież, od którego właśnie podówczas zależała nominacya następcy, udzielił prezenty Kołłątajowi, wbrew przeciwnym staraniom władzy biskupiej krakowskiej, która niechętnie kortezanów do swego grona przyjmowała. Było to pierwsze starcie Kołłątaja z władzą duchowną. Pociągneło ono za sobą protest kapituły i późniejsze prześladowania młodego kapłana, które jednak zakończyło się dlań pomyślnie. Objąwszy kanonię, wyjechał do Warszawy, gdzie właśnie zawiązaną została Komisya Edukacyjna, do której składu, dla uznanych zdolności swoich powołanym został, ze szczególnem przeznaczeniem do wydziału ksiąg elementarnych.
Jednocześnie otrzymał Kołłątaj misyę do Akademii Krakowskiej dla ułożenia nowego planu nauk i projektu reformy tej instytucyi.
Było to następstwem zadania, jakiego się podjęła Komisya Edukacyjna po zniesieniu zakonu jezuitów i obróceniu majątków nieruchomych i ruchomych tegoż na fundusz edukacyi narodowej. W pierwszym rzędzie postawiono Akademię Krakowską, która jako Szkoła główna miała objąć zwierzchni nadzór nad wszystkiemi szkołami w Koronie. Kołłątaj podjął się trudnego, lecz nie nad siły zadania, przejął i uporządkował akta i fundusze Akademii, wypracował plan nauk i postawił jako zasadę naczelną, by wszelkie nauki, zamiast po łacinie, w krajowym były odtąd wykładane języku, a posady nauczycielskie wyłącznie krajowcom powierzano.
Aby ułatwić wszystkim stanom możność ukształcenia się do posług obywatelskich, odstąpił Kołłątaj od zasady podziału szkół na wiejskie, miejskie i szlacheckie, a przyjął natomiast podział ich na początkowe, powiatowe i prowincyonalne, ustanowiwszy nad niemi dwie szkoły główne w Krakowie i w Wilnie. Było to zatem uświęcenie jedności zarządu szkolnego, na którą się dopiero znacznie później zdobyła Francya, a za nią i inne kraje Zachodu i to właśnie w historyi oświaty, nietylko krajowej, stanowi tytuł do ważnej zasługi Komisyi Edukacyjnej, pośrednio zaś i Kołłątaja.
Zanim jednak reforma ta weszła w życie nastąpił w życiu Kołłątaja zwrot stanowczy, który go, skutkiem zatargu z władzą biskupią krakowską skierował na drogę karyery dworskiej i po odbyciu trzyletniego rektoratu w Akademii Krakowskiej, skłonił do ubiegania się w r. 1786 o referendacyę litewską, którą też otrzymał.
Wszedłszy do zawodu politycznego, miał dopiero Kołłątaj sposobność zużytkować te pomysły, któremi jego umysł, zastanawiając się nad najnaglejszemi ówczesnemi kraju potrzebami, ciągle się zaprzątał. Położenie stanu wiejskiego i miejskiego stało się głównym przedmiotem jego rozpamiętywań. Pierwszy krok do zbliżenia ku sobie owych stanów i wytworzenia tym sposobem jedności sił, tak niezbędnej dla prawidłowego rozwoju społeczeństw, uczynionym już został w reformie wychowania ogólnego. Teraz, w epoce sejmu wielkiego, który miał za zadanie przeprowadzenie reform polityczno-społecznych w kraju, nastręczyła się dla Kołłątaja sposobność wypowiedzenia w głośnych Listach Anonyma do Stanisława Małachowskiego myśli, dążących do utrwalenia w narodzie przekonań o konieczności zmian stanowczych w organizacyi politycznej Rzeczypospolitej. Zasady dziedziczności tronu, porządku sejmowania, powołania miast i gmin wiejskich do udziału w życiu publicznem, przyznanie mieszczanom praw obywatelskich, włościanom — cywilnych, — stanowią główną treść pamiętnych listów Anonyma, zajmujących w literaturze politycznej polskiej takież samo stanowisko, jak głośne ongi listy Juniusa w literaturze angielskiej.
Czasy sejmu czteroletniego pobudziły do żywego ruchu umysły polityków i wytworzyły obfitą literaturę broszurową.
Pisma Kołłątaja, wydane podówczas w odpowiedzi na broszury w sprawie elekcyi królów, jak również obszerna rozprawa o bezkrólewiach w Polsce, trafiły do przekonania większości sejmujących stanów i weszły następnie w głównych zarysach do tekstu konstytucyi majowej, którą wypracowała najprzód w projekcie oddzielna deputacya przy udziale Kołłątaja. Nie zajmując jeszcze krzesła w senacie i nie mając mandatu posła, — umiał wszelako Kołłątaj oddziaływać na umysły sejmujących stanów podczas obradowania nad najważniejszemi działami prawodawstwa sejmu czteroletniego. Dzięki też jego wpływowi, ułożono projekt sądów asesorskich, pomnożono fundusze komisyi spraw zagranicznych, uporządkowano prawa o miastach, sprawę podatków, starostw i osnuto podstawy do kodeksu cywilnego dla obojga narodów.
Do oddziaływania na opinię ogółu uciekał się Kołłątaj nietylko do publikacyi broszur, lecz idąc za wzorem agitatorów francuskich, sformułował stronnictwo «Kuźnicą» nazwane, w którem kuto groty i kierowano pociski przeciw konserwatystom.
«W «Kuźnicy» — pisze historyograf owego klubu, Wł. Smoleński, — rozprawiano o prawach człowieka, o potrzebie zrównania stanów i wyrzuceniu nawet wyrazu «stan» z narodowego słownika, z «Kuźnicy» sypały się pisma, polemizujące z ludźmi zasad odmiennych, chłoszcząc podłych lub głupich. W najrozmaitszej co do treści i formy wychodziły postaci, najróżnorodniejsze bowiem śród zmieniających się ciągle okoliczności w upale tych czasów budziły się kwestye. Staje więc w jednym szeregu rozprawa naukowa z powieścią, satyrą, humorystyką, epigramatem, pamfletem, a nawet paszkwilem i plącze się chłód ścisłych wywodów z ogniem gwałtownych uniesień, z wybuchem oburzenia, z dowcipem, drwinami i osobistą zaczepką.»
Działalność Kołłątaja związała się ściślej jeszcze z historyą epoki Sejmu Czteroletniego, z chwilą, gdy król, zniewolony, pomimo oporu, zgodził się na prośbę klubu konstytucyjnego, aby Kołłątaj wszedł w r. 1791 do ministeryum na urząd podkanclerza koronnego.
Przetrwał na tem stanowisku aż do upadku konstytucyi majowej, dla której zabiegliwością swoją umiał przedtem zjednać najoporniejszych zrazu przeciwników.
Z chwilą jednak zawiązania konfederacyi Targowickiej, działalność Kołłątaja, przedtem jednorodna, jasna, stanowcza i nie wykazująca sprzeczności z duchem ustawy Majowej, zaczyna być dwulicową i chwiejną, czego wyrazem było zachowanie się Kołłątaja podczas pamiętnej sesyi 24 lipca 1792 r., gdy radzono nad przyłączeniem się do Targowicy. Zajęte wówczas przez Kołłątaja stanowisko dało asumpt do literatury polemicznej, wytworzonej przez rozprawy: Wegnera, Siemieńskiego (w przedmowie do wydania listów Kołłątaja), Henryka Schmitta («Ksiądz Kołłątaj i jego prześladowcy») i t. p.
Zwrot w przekonaniach księdza podkanclerzego wywołała zdrada Prus i uznana przez Kołłątaja konieczność przerzucenia się do ówczesnej polityki dworu rossyjskiego.
Był podówczas Kołłątaj gorliwym zwolennikiem projektu powołania na tron Rzeczypospolitej Wielkiego Księcia Konstantego Pawłowicza i nie zaprzestał agitacyi w tym kierunku nawet po opuszczeniu Warszawy i usadowieniu się po krótkim pobycie u wód czeskich, w Lipsku, gdzie właśnie podówczas emigracya polska tworzyła środowisko zabiegów około pozyskania pomocy Francyi dla swojej sprawy.
Konfederacya Targowicka nie oceniła w duchu dla swej polityki przychylnym przelotnego zwrotu w przekonaniach Kołłątaja, tem więcej, że wiadomem było, iż ksiądz podkanclerzy, oszołomiony zwycięstwami wojsk republikańskich, jawnie przylgnął do krańcowych poglądów wszechwładnego stronnictwa francuskiego.
Nie była to jednak faza stanowcza w kształtowaniu się pojęć i przekonań politycznych księdza podkanclerza. Rozpamiętywanie na obczyźnie nad dolą społeczeństwa rodzimego, nad wszystkiemi przyczynami, które z winy organizacyi wadliwej Rzplitej katastrofę sprowadziły, dało asumpt do pomnikowego dzieła O ustanowieniu i upadku uchwały Majowej, stanowiącego zbiorowy wyraz poglądów twórców tejże ustawy.
Rolę Kołłątaja w czasie krótkotrwałego pobytu w Warszawie w roku 1794, wyjaśnia w Liście do przyjaciela Linowski. Była ona zgodna nietylko z ówczesnym nastrojem umysłów ludności miejscowej, lecz i z ogólnym europejskim, sprowadzonym na manowce skrajnemi zasadami klubistów francuskich. Po upadku Warszawy dostał się Kołłątaj w ręce władz austryackich, które go przez lat ośm trzymały w więzieniu Josephstadtu i Ołomuńca.
Tutaj to oderwany od zawichrzeń światowych utworzył Kołłątaj dzieło: O porządku fizyczno-moralnym, czyli o nauce, o należytościach i powinnościach człowieka, przeznaczone następnie w Akademii Krakowskiej, jako podręcznik do wykładu prawa przyrodzonego.
Opuściwszy więzienie złamany na siłach, z zarodem choroby artrytycznej, która go do grobu doprowadzić miała, wrócił Kołłątaj do kraju i osiadł na Wołyniu, gdzie go odwiedził Czacki i zjednał do wspólnej pracy nad przygotowywaną podówczas pracą około zreformowania szkół w kraju.
W r. 1806, osiadłszy w pustkowiu Fetylwieckiem, pod Krzemieńcem zawiązał bliższe stosunki ze Śniadeckimi, Woroniczem, Lindem, Euzebiuszem Słowackim, Aloizym Osińskim i innymi wybitnymi uczonymi.
Tutaj też zabrał się na nowo do prac swoich naukowych i do zaprowadzenia projektów szkolnych Czackiego w wykonanie. Uczestnicząc przy egzaminach rocznych w szkole Krzemienieckiej, miał sposobność przekonać się o praktyczności nowego systematu edukacyi krajowej.
Po zawartym w Tylży pokoju przeniósł się do Księstwa Warszawskiego i wtedy ogłosił dwa dzieła: O politycznym stanie Europy i Uwagi nad teraźniejszem położeniem Księstwa Warszawskiego. Krytyczne położenie jego majątkowe zmusiło go do starań o odzyskanie dóbr dziedzicznych i dożywotnich, podczas zawieruchy wojennej utraconych, lecz nie doczekał się ziszczenia obietnic, jakich mu w tej mierze udzielił król saski, książę Warszawski. Umarł w Warszawie dnia 28 lutego 1812 roku.
Ważniejsze dzieła Kołłątaja ogłosił drukiem Kojsiewicz w Krakowie. Obejmują one: Korespondencyę z Czackim w przedmiotach reformy szkół, tomów cztery, — Rozbiór krytyczny zasad historyi o początkach rodu ludzkiego, tomów trzy.
Z innych ważniejszych dzieł księdza podkanclerza wymieniamy:
Pamiętnik o stanie duchowieństwa katolickiego polskiego w połowie XVIII wieku (Poznań, 1840).
Porządek fizyczno-moralny (Kraków, 1810).
Stan oświecenia w Polsce w ostatnich latach panowania Augusta III (Poznań, 1841).
O ustanowieniu i upadku konstytucyi, dwa tomy (1830 r.).
Uwagi nad teraźniejszem położeniem X. Warszawskiego (Warszawa, 1808).
Rozczarowaniu swemu i boleści, wobec niechęci przeciwników, która mu ostatnie lata życia zatruwała, dał Kołłątaj wyraz w rzewnych słowach swego testamentu.
«Grób stał się dla mnie pożądanym — pisał, — śpieszę się do tego domu wieczności, gdzie, wolny od niesprawiedliwości i niewdzięczności ludzkiej, — odpocznę na zawsze...
«Tak się podobało Opatrzności! Nie sarkałem na Jej wyroki, uważałem je, owszem, jako widome dobro. Było to gorzkie, ale skuteczne lekarstwo, które posłużyło do okazania przed światem mojej niewinności. Stan nędzy, w którym mnie śmierć zastaje, najwidoczniej każdego przekona, jak złośliwie mnie spotwarzano, rozgłaszając, że miliony publiczne ukryłem, że w momencie ogólnego upadku o sobie nie zapomniałem...
«Nienawiść i potwarz nie ma więcej potrzeby krzywdzić moich popiołów, a jeżeli prawda nie była wszystkim dotąd znana, stanie ona teraz na moim grobie i dowiedzie, że nie mam nic, cobym mógł nazwać swojem.»
Nie można godniej uczcić pamięci niepospolitego owego człowieka, jak powtórzeniem opinii Jana Śniadeckiego o Kołłątaju:
«Mąż przymiotów i mocy takiej mógł zaiste przewodzić i okryć się chwałą na spokojnem polu nauki i rozmyślania; ale wystąpiwszy na scenę, gdzie wszystkie wysilenia rozumu i serca rozbijały się o przeciwne żywioły, musiał się spotkać z wyrokiem twardego przeznaczenia, skazującego go na pastwę zemsty i zawziętości. Opinja światowa jest, jak owa bajeczna u poetów Circe, która swoich zwolenników potępia i wynosi, według tego, jak im co się nie uda, albo dopną swego. Kto się puszcza na morze takich niebezpieczeństw, oddaje się tej nieuchronnej wypadków kolei...
«Kiedy w głębszej wypadków odległości umilkną namiętności, skonają uprzedzenia, utracą wiarę kłamstwa; kiedy naród, rozmyślając nad srogiemi dla siebie ciosami, poznawać zacznie przyjaciół, nie w tych, co mu schlebiali, co tarli lub głaskali jego narowy, ale w tych, co mu śmiało i szczerze wytykali jego błędy i przewinienia, wtenczas świadomsze rzeczy usta dojrzałym i surowym rozsądkiem oddając wypadki i zawody, winy i zasługi, szkody i korzyści, naznaczą Kołłątajowi właściwe miejsce i ocenią jego rzetelną wartość.»
Dnia 23 maja r. 1788, w dziedzicznej wsi Turwi w Wielkopolsce, panu staroście kościańskiemu, ożenionemu z Urszulą z Moszczeńskich wojewodzianką inowrocławską, przybył syn Dezydery. Matka odumarła dziecko wcześnie. Dezydery posłany do szkół pijarskich w Rydzynie, celował szczególnie w matematyce i do żołnierki okazywał chęć nieposkromioną. Bacząc na to, ojciec umieścił 14-letniego chłopca w pułku dragonów imienia jenerała Bruesewitza, którego kilka szwadronów stało załogą w Kościanie i Szmiglu, a zarazem wyrobił mu, że mógł jako kadet pułkowy uczyć się w Berlińskiej Akademii artyleryi.
W początkach r. 1806, mobilizowano armię pruską. Jenerał Bruesewitz zapytał starostę kościańskiego, czy chce, by syn jego ruszył w pole. Ojciec przewidując wojnę z Francyą, zażądał, by syna wykreślono z pułku. Dezydery pozostał jednak w Akademii aż do wejścia Francuzów, których skoro zoczył, siadł na konia i cwałem popędził do Poznania, gdzie nic jeszcze nie wiedziano o bitwie pod Jeną i gdzie on pierwszy przywiózł ziomkom wiadomość, iż Francuzi są już w Berlinie. Napoleon przyjmując tam (19 listopada) uroczyście deputacyę polską, rzucił jej słowa wielkich nadziei, jeśli wystawią Polacy trzydzieści do czterdziestu tysięcy żołnierza. Ogłoszono więc pospolite ruszenie i każdy siadał na koń a do Poznania zjechał jenerał Dąbrowski i rozpoczął niezwłocznie formacyę dwóch pułków jazdy i czterech piechoty. Ponieważ cesarz Francuzów miał przybyć do Poznania, Dąbrowski, utworzył przeto ze stu synów obywatelskich gwardyę honorową, do której wstąpił Chłapowski i w której uczył musztry swoich kolegów. Cesarz trzy dni przepędził w Poznaniu, codziennie objeżdżając okolice, otoczony świtą swoich oficerów i gwardyą honorową, wśród której zauważył komenderującego nią młodziutkiego Chłapowskiego. Zdziwiony przytomnością jego umysłu i odpowiedziami, kazał mu raz pozostać we trzech z marszałkiem Berthier u siebie na obiedzie, a dzień ten stał się pamiętnym w życiu Dezyderego i wpłynął na całą jego przyszłość. Odjeżdżając do Warszawy, kazał Dąbrowskiemu mianować go porucznikiem a w pół roku później, po traktacie tylżyckim, dał z Paryża rozkaz, aby mu przysłano owego młodego Polaka do Francyi. Toczyła się wówczas wojna. Dąbrowski odjechał do swych pułków pod Gnieznem, zkąd ruszył do Tczewa.
Była to mała forteczka na drodze do Gdańska, którą należało zdobyć i tutaj to miał młody żołnierz pierwszą okazyę do wypróbowania się w ogniu. W kilka dni potem szef sztabu francuski przypiął Chłapowskiemu i trzynastu innym wstążeczkę legii honorowej, a jenerał Dąbrowski, ogłaszając ich nazwiska w rozkazie dziennym, nadmienił, że jeszcze żadna dywizja francuska nie otrzymała naraz tak wiele znaków zaszczytnych. Pod Gdańskiem dostał się młody porucznik do niewoli i wyprawiony został wśród dwustu jeńców do Rygi, ale gdy dnia 9 lipca r. 1807 stanął pokój w Tylży i jeńców z obu stron uwolniono, Chłapowski bezzwłocznie ruszył na Wilno do Warszawy, gdzie przedstawił się księciu Józefowi Poniatowskiemu i mianowany został kapitanem z krzyżem Virtuti militari za odbytą kampanię. Dąbrowski chciał go mieć swoim adjutantem, lecz Napoleon mianował go swoim oficerem służbowym i Chłapowski musiał ruszyć do Francyi.
Od przyjazdu do Paryża, życie Chłapowskiego — powiada Kalinka — przy Napoleonie, wplecione było w koło wielkich wypadków europejskich. Być przy boku takiego bohatera, co świat cały porywał za sobą, było to szczęście, którego wielu musiało mu zazdrościć. Czuł jednak młody kapitan znaczne niedostatki w swojej wiedzy wojskowej i gdy cesarz przyjąwszy go łaskawie w Fontainebleau, zapytał: do jakiej służby chce wstąpić, prosił, aby mógł pozostawać czas jakiś w paryskiej szkole politechnicznej, świeżo przez cesarza zreorganizowanej.
Jeszcze rok szkolny nie był się skończył, kiedy Napoleon kazał Chłapowskiemu przyjechać do Bajonny i wejść w obowiązki oficera służbowego. Oficerowie służbowi Napoleona byli rzeczywiście jego adjutantami, chociaż tej nazwy nie nosili. W czasie pokoju oficer taki miał lekkie zajęcie szambelańskie, ale w czasie kampanii była to służba najtwardsza i oficer, który w tej szkole przebył lat kilka, wychodził uzdolniony na wodza. W Bajonnie zdał Dezydery egzamin ze szkoły politechnicznej przed jenerałem Bertrandem, a że przewidywano wojnę z Hiszpanią, wziął się więc do nauki języka hiszpańskiego. Jakoż dnia 3 czerwca wieczorem, cesarz kazał mu jechać do Hiszpanii z depeszami do marszałków, którzy tam komenderowali. Kazał mu, aby nazajutrz o g. 4-ej z rana stanął w Wiktoryi z depeszą u jenerała Verdiera, ztamtąd żeby jechał bez zatrzymania do Bessiera w Burges i do Murata w Madrycie. Chłapowski zmieniając konie na pocztach i pędząc po dwie i pół mili na godzinę, ubiegł w ciągu pierwszej nocy dwadzieścia cztery mile. Nad ranem, wcześniej niż było naznaczone, stanął w Wiktoryi, o południu w Burges, a nazajutrz w Madrycie. Lecz skoro tam przybył, nogi mu tak popuchły, że się na nich utrzymać już nie mógł i poprowadzić go musiano do marszałka. Aby ściągnąć buty, musiano je poprzerzynać. Murat zatrzymał go w Madrycie przez kilka tygodni, poczem odprawił z powrotem do Bajonny, gdzie Chłapowski złożył raport z tego, co widział, nie ukrywając przed cesarzem, że gdy Hiszpanie dowiedzą się, iż przysyła im Józefa swego brata na króla, wybuchnie ogólne powstanie. Wypadki bardzo prędko dowiodły, że Chłapowski się nie mylił, a Napoleon musiał użyć niemal całej armii, aby chwiejący się tron brata ratować.
W ciągu lata (1808), Chłapowski pełnił służbę przy Napoleonie, gdy ten jeździł do Erfurtu dla widzenia się z Cesarzem Aleksandrem, poczem powrócił z nim znów do Bajonny a w dniu 8 listopada przejechał z wielkim wodzem granicę hiszpańską. W Hiszpanii był nieustannie na jego posługach, bądź dla porozumiewania się z dowódzcami korpusów, bądź w bitwach. Kilkakrotne odbywał podróże w najtrudniejszych warunkach, bo Hiszpanie nie mogąc podołać Francuzom w polu, prowadzili zaciętą wojnę podjazdową. I Chłapowskiemu nieraz się zdarzyło, że gdy przez góry i wąwozy jechał z rozkazami cesarza Francuzów, z poza krzaków padały strzały do niego wymierzone.
Dnia 15 stycznia 1809 r. w Walladolid, Napoleon kazał Chłapowskiemu jechać do Prymasa w Moguncyi, ztamtąd do króla westfalskiego w Kassel, dalej do króla saskiego w Dreznie, z Drezna do Warszawy. W Warszawie miał obie polecone przekonać się o duchu, jaki w Księstwie panuje, dowiedzieć się, co Austryacy robią w Galicyi i powrócić jak najśpieszniej do cesarza. Puścił się tedy jak zwykle konno w powyższą podróż niezwłocznie, która od granicy hiszpańskiej do Warszawy trwała dni i nocy dziewiętnaście. Przez Romana Sołtyka wywiedział się Chłapowski o siłach austryackich w Galicyi, od jenerała Kniaziewicza otrzymał wiele cennych informacyi, które okazały się Napoleonowi bardzo przydatne. Opuszczał Warszawę nie bez żalu, bo właśnie odbywać się tam miała uroczystość otwarcia pierwszego sejmu księstwa.
Niebawem nowa zaczęła się wojna z Austryą. Od 21 do 23 kwietnia r. 1809, przez trzy doby, armia francuska odbyła przeszło dwadzieścia mil marszu i stoczyła trzy bitwy zwycięzkie. Nieprzyjaciel zdziesiątkowany i zdemoralizowany zostawia otwartą drogę do Wiednia. Tak wielkie wysilenia cesarz szczególną chciał odznaczyć nagrodą. Davoustowi dał tytuł księcia d’Eckmühl. Oficerom każdego pułku kazał wybrać z pomiędzy siebie najwaleczniejszego, a gdy wybrani stanęli przed frontem, mianował każdego z nich dziedzicznym baronem z dotacyą dożywotnią 4,000 franków rocznie. Podobny zaszczyt i bardzo zasłużony dostał się Chłapowskiemu, wówczas kapitanowi liczącemu 21-sży rok życia. On to bowiem wysłany z ważnym rozkazem do marszałka Masseny, który niewiadomo gdzie się wśród gór znajdował, odszukał go w sześć godzin w okolicy Pfaffenhausen i na rozstawionych koniach dwugodzinnym galopem pomiędzy kręcącymi się oddziałami Austryaków, powrócił do Napoleona, co przyczyniło się do pierwszego zwycięztwa, podczas którego Chłapowski wożąc rozkazy cesarskie pod gradem kul, w nieustannym był ogniu. Po zwycięztwie Chłapowski wysłany do Davousta, w cztery godzin siedm mil upędził. Wśród najzaciętszej walki pod Wagram, gdy cesarz wysyłał Chłapowskiego z rozkazem i ten stojąc przed nim, powtarzał (jak to było zwyczajem) dane sobie rozkazy, trzymając kapelusz ponad głową, wtem kula działowa, w biegu swoim już słabnąca, wyrywa mu go z ręki. »Dobrze, żeś nie wyższy« — rzekł, śmiejąc się Napoleon. Chłapowski zaś najspokojniej, jakby nic nie zaszło, mówił dalej, co miał powiedzieć.
Po podpisaniu zawieszenia broni w dniu 12 lipca, Chłapowski wysłany był przez Napoleona do księcia Józefa Poniatowskiego, którego znalazł w Krakowie. Z Krakowa przez Wiedeń powrócił do Schönbrunn, gdzie zdał cesarzowi pierwszą relacyę o wojnie Polaków z Austryakami. Po zawartym pokoju z Austryą, posłał Napoleon Chłapowskiego z instrukcyą dla króla Józefa do Hiszpanii, gdzie wojna partyzancka wciąż się toczyła. Następnie Chłapowski wraz z innymi oficerami służbowymi cesarza został (w 22 roku życia) mianowany podpułkownikiem i przydzielony do gwardyi polskiej, szwoleżerów. W zimie z r. 1811 na 1812, gdy cesarz wraz z młodą małżonką objeżdżał Holandyę, Dezydery dowodził eskortą w tej podróży.
Kampanię r. 1812 odbył Chłapowski razem z pułkiem szwoleżerów, a że Napoleon w tej wojnie gwardye, do których ten pułk należał, bardzo oszczędzał, więc i pułk do żadnej większej akcyi nie był użyty. Po zniszczeniu tak olbrzymiej potęgi, jakiej dzieje jeszcze nie widziały, gdy książęta niemieccy ofiarowali Napoleonowi 2.000 koni na zremontowanie jego gwardyi, polecono Chłapowskiemu zreorganizowanie gwardyi konnej, do której wybrano 500 najlepszych ludzi z dywizyi Dąbrowskiego i gwardzistów litewskich Konopki, rozbitych pod Słonimem. W ten sposób podniesiono pułk szwoleżerów polskich do 10 szwadronów, a gdy Napoleon nadjechał do Paryża, wszystko już było gotowe. Czterem szwadronom kazał zaraz ruszyć z sobą, z których dwa oddał pod komendę Chłapowskiemu, dwa zaś Jerzmanowskiemu, ale Chłapowski jako starszy stopniem, nad wszystkimi dowodził. Po zwycięztwach Napoleona pod Lützen i Budyszynem w drodze do Görlitz dnia 23 maja (1813 r.) pod Reichenbach zaszła potyczka, w której Chłapowski na czele czterech szwadronów w pięciu szarżach wykonanych z szaloną odwagą rozbił i zmusił do ucieczki trzy pułki z kolei: dragonów, huzarów i kozaków i piechocie francuskiej otworzył wolną drogę. W ostatniej szarży pękł granat obok niego i odłamem ranił go w ramię. Pomimo osłabienia dotrwał na koniu do końca bitwy, po której okrytego chwałą, przybyli uściskać: dowódzca całego pułku jenerał W. Krasiński i francuscy jenerałowie gwardyi: Walter, Lefevbre, Le Tort i inni.
Chłapowski z ręką obłożoną bandażami szedł dalej razem z armią ku granicy Księztwa Warszawskiego, ale dowiedziawszy się, że cesarz Napoleon odstępuje ten kraj stronie przeciwnej, oświadczył Chłapowski Soultowi w Dreznie, że prosi o dymisyę. Cesarz, który lubił Chłapowskiego i ciągle się nim posługiwał, niemile tem był dotknięty. »Czy chcesz powrócić do ojca — rzekł udając, iż nie rozumie, o co Chłapowskiemu chodzi — tego nie możesz uczynić w tej chwili. Teraz zawrę pokój, ale mam nadzieję, że jeszcze raz zawitam szczęśliwiej do twego kraju.« I temi słowy go pożegnał, bez żadnej nagrody, bez żadnego uznania wielkich zasług, a d. 13 czerwca (1813 r.) polecił mu wydać żądaną dymisyę, ale w tym samym stopniu podpułkownika gwardyi, w którym Chłapowski służył już rok trzeci i odbył dwie wielkie kampanie. Razem z Chłapowskim zażądali uwolnienia kapitan Jordan i jenerał Chłopicki. Tegoż roku bitwa pod Lipskiem zwana »walką narodów,« w której znalazł śmierć książę Józef Poniatowski, położyła kres panowaniu Napoleona w środkowej Europie.
Z dymisyą otrzymaną z rąk Soulta, Chłapowski pojechał do Paryża, gdzie zamieszkawszy w domu przyjaciół swoich Caramanów, rozchorował się na zgniłą febrę, która kilka miesięcy przetrzymała go w łóżku. Przyszedłszy do zdrowia i nieprzyjąwszy ofiarowanego mu dowództwa pułku gwardyi konnej królewskiej we Francyi, Chłapowski w jesieni r. 1814 wyjechał do Anglii, gdzie poraz pierwszy mógł przypatrzyć się narodowi używającemu w całej pełni konstytucyjnego i ekonomicznego życia.
Gdy w r. 1815 powrócił Chłapowski do dziedzicznej Turwi, zastał ojca już znacznie pochylonego wiekiem, który się powtórnie ożenił. Życie nad stan starosty kościańskiego i wojny, przez które kraj przechodził, pociągnęły ruinę majątkową. Na dobrach Turwia i Rabin, oszacowanych na 1.200.000 złp. znajdowało się przeszło 1.000.000 złp. długów. Nic więc prawie nie pozostało Dezyderemu z majątku ojcowskiego. »Otwierała się przeto — powiada Kalinka — nowa przed Dezyderym epoka i nowa szkoła, jeżeli nie twardsza od tej, którą przebył, to wprost przeciwna rodzajowi życia, jakie dotąd prowadził. Przez chwilę zawahał się, czy nie byłoby lepiej porzucić ten fikcyjny majątek, szukać chleba i dalej w służbie wojskowej. Ale Chłapowskiemu żal było porzucać majątek ojcowski. Postanowił więc osiąść na wsi i oddać się pracy żelaznej, aby uratować szmat ziemi. Chłapowski jął się pracy całą duszą, postawiwszy sobie, jako najgłówniejsze zadanie obywatelskie względem kraju: oczyścić majątek z długów; odprawił więc służbę zbyteczną, w życiu codziennem zaprowadził ścisłą oszczędność, zaprzestał kosztownych festynów, a charakterystyczną zapowiedzią nowego porządku domowego było to, że tarczę herbową nad głównemi drzwiami pałacu uprzątnął, a w jej miejsce kazał wstawić duży zegar. Wyższy bowiem jego umysł, nie troszczył się wcale o to, że ludzie miałkich pojęć nazywali go dziwakiem i jakobinem.
Chłapowski na gospodarstwie jeszcze się nie znał, a przeczytawszy najlepsze dzieła rolnicze niemieckie, nabrał przekonania, że aby naukę agronomii zrozumieć, trzeba ją widzieć w praktyce. Gdy Thaer, który w Prusiech najwyższą był powagą gospodarczą, wyznał mu, że wszystkiego nauczył się od Anglików, Chłapowski wyjechał w lecie r. 1818 do Anglii i udał się tam do pana Cook, mieszkającego w hrabstwie Norfolk, mającego sławę niepospolitego agronoma. U niego to uczył się pułkownik napoleoński orać pługiem szkockim, doglądać chowu wszelkiego inwentarza, wstawał do dnia i nie wstydził się zabrudzić rąk i pracować zawzięcie razem z folwarczną czeladzią. Rozumny Anglik podziwiając dzielnego gentlemana polskiego, jego żądzę wiedzy i żelazną wytrwałość, namawiał go aby nie powracał do Polski. »Zostań tu z nami — mówił doń — tu się czego dorobisz, wśród Polaków zmarniejesz. Mili są oni i gościnni, ale nie umieją ani pracować, ani uczcić pracy. Ścisłości niema u was za grosz.« Chłapowski nie przeczył, że Polacy mają wielkie wady, ale dowodził, że mogą się z nich poprawić, że poprawiony Polak więcej wart od obcego, że on sam własną pracą i przykładem pragnie do poprawy ziomków swoich się przyczynić. Od Cook’a pojechał do Szkocyi i tam najdłużej zabawił. Tam dopiero, jak mówi, zrozumiał dokładnie płodozmian i wszystkie jego rodzaje wystudyował. Poznał także Akademię rolniczą w Edymburgu. Kupował pługi i maszyny, i maszynistę szkodzkiego przywiózł do Turwi, który się tam na Polaka przerobił.
Przebywszy półtora roku w Anglii i Szkocyi, z bogatym plonem doświadczenia i nauki, powrócił napoleoński wojownik na zagon ojczysty. Tu zaczęła się dla niego prawdziwie herkulesowa praca, będąca walką z naszym nieporządkiem, lenistwem, nawyknieniami. Tu zaczęło się nowe jego życie, o którem pięknie wyraził się Paweł Popiel w nekrologu (Czas, 1879 r.), »że było przez lat pięćdziesiąt wzorem i szkołą dla całego ziemiaństwa polskiego.« Żołnierzem pozostał całą duszą, nawet jako rolnik. »Rolnictwo i wojna — mawiał — mają do siebie coś podobnego«. Jak na wojnie, sam rozstawiał placówki i do każdej zajrzał wedety, tak i na wsi wszędzie był, wszystkiego sam doglądał. »Kiedy kto kocha swój kraj — mawiał — to nietylko o tem myśli, aby z niego ciągnąć zysk, ale i o tem, jak go w granicach swojej działalności i pracy podnieść, upiększyć, ozdobić, uszlachetnić.« I tak się stało w majątkach Chłapowskiego, a jak każdy muzułmanin przynajmniej raz w życiu do Mekki, tak każdy ziemianin polski powinien był odbyć do Turwi pielgrzymkę. W ciągu dziesięciolecia rozumnej i żelaznej pracy a oszczędnego życia, Chłapowski majątek z długów oczyścił i parę mil kwadratowych kraju rodzinnego, które zajmowały jego dobra, wzorowo zagospodarował i podniósł w trójnasób ich wartość i dochody. Polakom zarzucał w ogólności, że nie umieją kochać swego kraju, bo mało się uczą, mało czytają a wiele drogiego czasu marnotrawią lekkomyślnie na grę w karty i gadanie o rzeczach pustych. Gdy w r. 1823 przedsięwziętą została przez rząd pruski reforma zniesienia pańszczyzny, wszyscy reprezentanci szlachty wielkopolskiej za wpływem Chłapowskiego głosowali za tą reformą, a tylko miasta i gminy włościańskie były jej przeciwne. Chłapowski kochając szczerze lud wiejski, uszczęśliwiony był z reformy uczciwie przeprowadzonej, na której wiele dla przyszłości kraju budował. Nie sądząc, aby ziemianin mógł usuwać się od spraw publicznych, należał do sejmów prowincyonalnych Księztwa, w r. 1830 był wicemarszałkiem sejmowym i przez wiele lat zasiadał w radzie Towarzystwa kredytowego.
W grudniu r. 1830 przybył Chłapowski z Turwi do Warszawy. W kwietniu roku następnego, w kilku potyczkach zwycięzkich zabrał wielu jeńców, w maju wykonał dzielną szarżę pod Długosiodłem, po której z polecenia Skrzyneckiego nastąpiła wyprawa na Litwę, co tyle ciężkich krzyżów przyniosła Chłapowskiemu. Wyprawa szła z początku bardzo pomyślnie. Czynny, energiczny i przezorny wódz, utrzymywał wzorowy porządek, ostatni szukał spoczynku, pierwszy opuszczał twarde posłanie ze słomy, stał się też zaraz duszą i bożyszczem swego maleńkiego korpusu. Chłapowski zwyciężał większe od swego oddziały pod Bielskiem, Hajnowszczyzną, Lidą. W powyższych trzech bitwach zdobył trzy działa, 2.000 karabinów, wziął w niewolę 2.000 żołnierzy, to jest trzy razy więcej, niż miał ludzi pod sobą. Ale powodzenie wyprawy Chłapowskiego musiało ulegnąć zmianie od czasu, gdy otrzymał pod Żoślami rozkaz Giełguda, aby natychmiast przybywał do Kiejdan, dla obmyślenia dalszego sposobu działania. Od tej chwili Chłapowski utracił swoją samodzielność, bo jako jenerał najmłodszy musiał słuchać rozkazów jenerałów starszych, a mianowicie niedołężnego Giełguda, którego fatalne pomyłki dźwigał potem z rezygnacyą na opinii swojej aż do zgonu. W Kiejdanach ułożył Chłapowski znakomity plan ataku na Wilno, a gdy ten został aprobowany przez Giełguda i Dembińskiego, wyruszył ze swoim oddziałem pod to miasto. Tymczasem chwiejny Giełgud zmienił swoje zamiary i wyprawił część swego wojska w przeciwną stronę pod Połągę. Mówiono o Chłapowskim, że oczekując przez sześć dni na Giełguda pod Wilnem, z niecierpliwości i rozpaczy posiwiał. Gdy oficerowie Giełguda oburzeni jego postępowaniem domagali się od niego, aby oddał komendę Chłapowskiemu, dopiero wówczas wyruszył Giełgud pod Wilno. Ale już było zapóźno. Przez dziesięć dni opóźnienia się Giełguda załoga Wilna wzmocnioną została z 3.000 do 15.000 wojska, pozycya doskonale okopana i uzbrojona 60 działami. Zdobycie więc już było niemożliwem, a jednak Giełgud nie chcąc, aby w razie powodzenia, chwała spłynęła na Chłapowskiego, trzymał tego najdzielniejszego oficera w oddaleniu, na tyłach. W niepomyślnym ataku na Szawle, Giełgud, nie dał także Chłapowskiemu żadnego dowództwa. Wstrętne niedołęztwo rozkazów i działań Giełguda zmusiło Chłapowskiego do przejścia z kilkotysięcznym oddziałem przez granicę pruską i złożenia broni Prusakom. Aż do końca r. 1831 trzymali Prusacy Chłapowskiego z jego oddziałem w okolicach Kłajpedy, poczem kazano mu zdjąć mundur i wrócić do domu. Wrócił więc do Turwi, którą zastał pod sekwestrem. Rząd pruski zaproponował wówczas zamianę Turwi na znaczniejsze dobra królewskie w Brandeburgii, ale gdy Chłapowski słyszeć o tem nie chciał, skończyło się na zapłaceniu 22.000 talarów kary i odsiedzeniu półtora roku w twierdzy szczecińskiej, z której w ostatnich dniach r. 1833 pozwolono mu wrócić do Turwi, gdzie nowy i ostatni peryod swego życia rozpoczął. Podczas pobytu swego w fortecy szczecińskiej napisał właśnie słynną swoją książkę o Rolnictwie, która doczekała się wielu wydań, i niewątpliwie w r. 1833 była najlepszą książką rolniczą w języku polskim i w literaturach słowiańskich.
Dobry taktyk, ilekroć jedna broń wypadała mu z ręki, zaraz chwytał drugą; zsiadłszy z konia, brał się do pługa i tym orężem nową walkę zaczynał, walkę bardzo długą, bardzo mozolną, ale w skutkach niezawodną. Próbował wrócić jeszcze do życia publicznego i podjął się obowiązków dyrektora w osuszeniu rozległych błot nadodrzańskich, nanowo studyował hydraulikę, ale gdy rząd pruski czynił mu różne trudności, porzucił tę służbę po dwóch latach i powrócił do Turwi i do dawnego trybu życia. Objeżdżał codzień wszystkie roboty na polach, pomimo wieku konno, rad wchodził w rozmowy z chłopami.
W życiu towarzyskiem dworactwa nie cierpiał i dworakami, tchórzami i fanfaronami gardził. Sądził ludzi po wojskowemu, uznając waleczność i subordynacyę za jedną z cnót największych. Gdy go zamianowano członkiem Izby panów w Berlinie, a posłowie z Księztwa chcieli go zaprosić na prezesa Koła polskiego, wymówił się, dodając żartobliwie: »ja nie rozumiem inaczej prezydencyi, tylko iżbym mógł tych panów, co nie przychodzą regularnie na sesye, wsadzić na kilka dni do kozy.« Chłapowski rozpoczął zawód swój rolniczy od 11.000 morgów zadłużonych, a skończył na 32.000 zagospodarowanych, jak w Anglii i te między trzech synów rozdzielił. Przykładem i działalnością swoją przez szeroką wiedzę naukową, którą wszystkim udzielał, przez wykształcenie stukilkudziesięciu praktykantów na dzielnych ziemian i podniesienie ludu wiejskiego w swoich majątkach, wytworzył nową epokę w rolnictwie wielkopolskiem.
W 92 roku swego żywota zasnął jak dziecię, spokojnie, bez cierpień, 26 maja 1879 r., a zgon dzielnego niegdyś napoleonisty i zasłużonego krajowemu rolnictwu ziemianina, odbił się echem głębokiego smutku w całym kraju.
Najważniejszą zasługą życia i działalności Rustema było podniesienie poziomu nauki malarstwa w Wilnie, gdzie od r. 1798 został obok Smuglewicza adjunktem katedry malarstwa przy Uniwersytecie, a następnie po śmierci Smuglewicza w r. 1807 profesorem tego przedmiotu. Posiew był dobry i skuteczny a wyniki usiłowań uczniów jego trwają do dni naszych, w których dążenia estetyczne Wilna nietylko w urządzaniu wystaw obrazów, od czasu do czasu odzywają się, ale i w stałej malarstwa i rzeźby uprawie.
Rustem był głównie portrecistą a droga nauki, jaką przeszedł, wpłynęła i na rodzaj malowideł jego i na sposób malowania. Akwarellą, której uczył się od Norblina w Warszawie, wykonywał miniatury zbliżone owem »centkowatem« cieniowaniem, bardzo do sposobu Norblina, w olejnem zaś malowaniu więcej samodzielny, nie był podobny do Bacciarellego, pod którego kierunkiem jakiś czas pracował, ani nawet do Smuglewicza, a raczej do panującej za czasów jego młodości szkoły francuskiej Dawida i Edwarda. Poprawność rysunku miał też tej ostatniej szkoły, wyższą stokroć od Norblina a nawet od Bacciarellego i Smuglewicza, najbardziej zaś podobną do Antoniego Brodowskiego, do którego prac i sposób malowania, i koloryt bardzo miał zbliżony.
Pominąwszy porównania, określić musimy malowanie Rustema, jako poważne, proste w środkach a wysoce poprawne, pewną ręką na płótno kładzione; w poprawności po Antonim Brodowskim pierwsze zajmuje też miejsce Rustem.
Pochodzenia był Rustem tureckiego, urodził się w Konstantynopolu około r. 1765 na przedmieściu chrześciańskiem Pera, nosił na głowie zawsze fez czerwony, zwyczajem wschodnim. W dziesiątym roku życia był wzięty przez ks. Czartoryskiego i do Warszawy przywieziony, tu ukończywszy szkoły, oddał się malarstwu, pracując naprzód pod kierunkiem Norblina a następnie Bacciarellego. Wszakże karyerę samodzielną, artystyczną, głównie malowanie portretów, rozpoczął prawdopodobnie w Wilnie, gdyż jak to spis prac jego w Słowniku malarzów polskich Rastawieckiego wskazuje, osobistości znakomite Litwy na pierwszem są miejscu, jak: Tyzenhaus podskarbi nadworny litewski i Tyzenhaus Rudolf; Antoni Gorecki, poeta; Michał Ogiński, księżna Marya Radziwiłłówna z Wodzińskich; Sanader, profesor sztycharstwa przy uniwersytećie Wileńskim; Jan Śniadecki, profesor matematyki, później rektor Uniwersytetu Wileńskiego; Jędrzej Śniadecki i wiele innych, dochodzących liczbą do trzydziestu.
Istnieją też miniatury Rustema, akwarellowe, do których liczby należy profilowa miniatura Kościuszki dwa razy powtórzona, o wyrazie twarzy dobrotliwym i pięknem inteligentnem oku.
Do najcelniejszych należą: św. Jan Kanty w seminaryum przy kościele Augustyanów w Wilnie; Najświętsza Panna; Syn marnotrawny; Kapłan, pocieszający dziewicę; Dyogenes, pijący wodę z dłoni; Kąpiel Dyany i inne.
Obrazów zaledwie kilkanaście naliczyć można, są pomiędzy nimi religijne, historyczne, obyczajowe i krajobrazy.
Rysował dużo drobnych obrazków, które były reprodukowane nowo-wynalezionym wówczas i modnym sposobem litograficznym. Pod koniec życia zabawiał się drobnymi rysuneczkami, pełnymi dowcipu a świadczącym i o wielkiej łatwości tworzenia. Łatwość tę ożywiało w nim oczytanie i płynące z niego wykształcenie umysłu, które go czyniło miłym towarzyszem w obcowaniu społecznem.
Serca dobrego i miłosiernego, dla uczniów wyrozumiały i pełen poświęcenia, dbały o dobro ich rozwoju w sztuce, pierwszy w nauczaniu publicznem w Wilnie, wprowadził studya z odlewów. arcydzieł starożytnej rzeźby i żywych wzorów[25].
Głęboka nauka i lekki satyryczny humor nie wykluczają się nawzajem; przykłady ich połączenia mamy i w obcych literaturach, i w naszej. W początkach XIX stulecia mieliśmy dwu wybitnych mężów, którzy poza swą pracą zawodową, poza dziełami ściśle naukowemi, odznaczyli się świetnym dowcipem i niemałą dozą wyobraźni: byli to Jędrzej Śniadecki i Fryderyk Skarbek: pierwszy obok fizyologii napisał swą «Podróż filozoficzno-próżniacką po bruku»; drugi obok dzieł z zakresu ekonomii politycznej utworzył cały szereg powieści.
Ojciec Fryderyka był hulaką, zmarnował dość znaczne dobra, a w końcu musiał przed wierzycielami uciec zagranicę. Matka dla ocalenia swego posagu zmuszoną była starać się o rozwód. Fryderyk, urodzony w 1792 w Toruniu, przebywał to u dziadka, to w majątku rodzicielskim, Izbicy (na Kujawach), to w domu starościny Łączyńskiej, gdzie guwernerem jego był Mikołaj Chopin, ojciec wielkiego kompozytora. Od r. 1805 kształcił się w świeżo wtedy przez Prusaków założonem Liceum warszawskiem, przy ukończeniu którego odczytał pierwsze swoje wiersze na popisie publicznym. Wyższe studya odbył w Kollegium francuskiem w Paryżu, oddając się głównie ekonomii politycznej. Wstąpił potem do służby rządowej w Księstwie Warszawskiem. W r. 1814 pierwszy raz dał się chlubnie ogółowi poznać z przemowy publicznej przy wprowadzeniu do Łowicza zwłok księcia Józefa Poniatowskiego.
Od r. 1816 rozpoczynają się jego prace drukowane i to w dwu odmiennych rodzajach; tego samego bowiem roku wyszedł ładny jego przekład pieśni wesołego poety greckiego Anakreonta oraz tłómaczenie dzieła ekonomisty francuskiego Ganilha: «O dochodzie publicznym». I tak już w całem późniejszem życiu przeplatać będzie Skarbek prace poważne lekkiemi.
Pod pseudonimem Agapita Liziewicza ogłaszał w «Pamiętniku Warszawskim» swoje felietony satyryczne, występując jako rzecznik idei postępowych czyli, jak wówczas powszechnie mówiono, «liberalnych»; później w podobnym duchu umieszczał artykuły w «Orle Białym». W r. 1818 powołany do świeżo założonego Uniwersytetu Warszawskiego na profesora ekonomii politycznej i nauk administracyjnych, z wielkim pożytkiem słuchaczów pełnił te obowiązki aż do r. 1831. Jako podręcznik dla studentów, wydał wtedy w 4 tomach «Gospodarstwo narodowe» (r. 1820, 1821) oraz «Rys ogólnej nauki finansów» (1824); poglądy zaś swoje ekonomiczne rozpowszechnił w Europie po francusku, drukując: «Theories des richesses sociales» (Paryż, 1829); a pod koniec życia nanowo opracowawszy swe młodzieńcze dzieło, publikował: «Ogólne zasady nauki gospodarstwa narodowego» (Warszawa 1859). Prace jego ekonomiczne nie zawierały wprawdzie świeżych, oryginalnych myśli, ale w sposób jasny i przystępny rozpowszechniały zapatrywania zdrowe i z owoczesnym stanem nauki zgodne.
W belletrystyce poszedł początkowo za humorystami angielskimi, Wawrzyńcem Sternem i Fildingiem, mieszając z tymi wpływami obcymi pierwiastki jowialności swojskiej. Tu należą: «Chwila wesołości» (1822), «Pan Antoni» (1824), «Podróż bez celu» (1825 — najbardziej podobna do «Podróży sentymentalnej» Sterne’a). Nie pozostał jednak na tym stopniu rozwoju formy powieściowej, ale poszedł dalej i stworzył pierwszą naszą prawdziwą powieść obyczajową p. t. «Pan Starosta» (1826), w której nie jednostronny zamiar rozśmieszenia lub rozczulenia, nie satyra i nie sentyment wyłącznie panują, lecz chęć odmalowania szczegółów życia powszedniego z całą wiernością obserwatora wyrozumiałego na słabości ludzkie, a dążącego do wszczepienia w duszę czytelnika pewnych prawd, do odstręczenia od pewnych przesądów i uprzedzeń. «Zaletę i wdzięk jego powieści — jak powiada Stanisław Tarnowski — stanowi wielka prostota w układzie i sposobie pisania, niepośledni dar obserwacyi i jakaś rozlana po tem wszystkiem dość miła i ujmująca pogoda umysłu. Postaci nakreślonych po mistrzowsku, bardzo plastycznych a opartych na głębokich studyach i znajomości ludzkiej duszy, żądać od niego nie trzeba; ale chwyta przynajmniej i charakteryzuje bodaj ogólnie różne odmiany jednego i tego samego typu wiejskiego obywatela i różne objawy wiejskiego życia... Wszystko razem wziąwszy, jest to powiastka tak prosta i naturalna, że ma przez to jakiś wdzięk — i dziś jeszcze czyta się z przyjemnością, robi miłe wrażenie».
Nie można przyznać tych wysokich zalet dwom romansom historycznym Skarbka, skreślonym pod wpływem Walter-Scotta. Ani «Tarło», ani «Damian Ruszczyc» — oba ogłoszone w 1827 r. — nie posiadają zalet wiernego malowidła dziejowego i nie budzą wielkiego zajęcia.
W r. 1829 zwrócił się Skarbek do komedyopisarstwa i w przeciągu lat dwu napisał dla Teatru Rozmaitości sześć jednoaktówek, które w swoim czasie grywane były z powodzeniem, ale trwalszego znaczenia nie posiadały. Jest w nich zazwyczaj sporo trafnych spostrzeżeń, czasami zdarzy się niezły dowcip, lub komiczna sytuacya; lecz werwy i dobrego układu, wywołującego zainteresowanie widza, brak mu prawie zupełnie. Skarbek był naśladowcą Moliera, starał się tworzyć typy, w przeprowadzeniu intrygi posługiwał się środkami przestarzałymi, a ponieważ fantazyi plastycznej w wyższym stopniu nie miał, to pomimo dowcipu sztuki jego są dość suche i mało prawdopodobne. Zwłaszcza komedye większe, zebrane w dwu tomach p. t. «Teatr Fryderyka hr. Skarbka» (2 tomy. Warszawa, 1847), są słabe i w rozwoju naszej literatury dramatycznej nie zajęły wybitniejszego miejsca.
Po roku 1831 Skarbek, piastując różne wysokie urzędy w Królestwie Polskiem, umiał zawsze zachować godność osobistą i narodową i wśród nader trudnych warunków przyczyniał się, o ile mógł, do dobra kraju, np. przez polepszenia zaprowadzone w szpitalach i więzieniach, przez założenie kas oszczędności. W r. 1858 opuścił służbę rządową i przebywał już to na wsi, już w Warszawie, gdzie umarł 25 września 1866 roku.
Działalność jego literacka w tej dobie nie ustała wprawdzie, lecz była mniej natężona, niż poprzednio. Z zakresu belletrystyki napisał i ogłosił «Życie i przypadki Faustyna Feliksa na Dodoszach Dodosińskiego» (1838), rzecz z początku bardzo żywo i zajmująco prowadzoną, a uwikłaną potem w mało prawdopodobne i słabo rozwinięte awantury, «Pamiętniki Seglasa» (1845), wybornie malujące tak zwane «czasy pruskie», i kilka drobniejszych zarysów, pomieszczonych wraz z dawniejszymi utworami w 7-io-tomowym zbiorze p. t. «Powieści i pisma humorystyczne» (Wrocław, 1840—1847). Ładne są także opowiadania dla dzieci, wydane p. t. «Powiastki polskie» (1861). Ostatnia jego powieść historyczna: «Olim» musi być zaliczoną do tejże kategoryi utworów, co dawniejsze.
Z pomiędzy innych prac Skarbka zasługują głównie na pamięć jego dzieła poświęcone dziejom naszym w wieku XIX-ym. Mają one przedewszystkiem tę niepospolitą wartość, że były pierwszemi i pozostały prawie jedynemi dotychczas książkami, z których czerpać możemy wiadomości o tak niedawnych a tak mało znanych wypadkach doniosłości historycznej. Naprzód opracował Skarbek i wydał «Dzieje Księstwa Warszawskiego» (1860), które obudziły zajęcie ogromne i doczekały się niedawno trzeciego wydania w «Bibliotece dzieł wyborowych» (1897). Następnie w podobny sposób, tylko znacznie krócej, przedstawił «dzieje Królestwa Polskiego» przed rokiem 1831 i po nim, aż do r. 1863. Wreszcie napisał swoje «Pamiętniki», które z powodu czynnego uczestnictwa autora w życiu publicznem wiele ważnych zawierają szczegółów. Nie był Skarbek wielkim historykiem. Pisząc o spółczesnych sobie ludziach i wypadkach, nie mógł rozporządzać wielkim zasobem źródeł, musiał zatem pracom swoim nadawać charakter pamiętnikowy, ale ponieważ kochał prawdę i namiętnościom uwodzić się nie dawał, prace jego mają cechę szczerości i za dobre źródło informacyi służyć mogą.
I jako profesor, i jako belletrysta, i jako dziejopis pozostawił po sobie Skarbek sympatyczne wspomnienia.
Miasto Leszno, w dzisiejszem W. Ks. Poznańskiem położone, niegdyś siedziba możnego rodu Leszczyńskich, potem własność Sułkowskich, może poszczycić się tem, że w ciągu wieków XVII i XVIII w murach jego bądź to na świat przyszło, bądź też w nich działało kilku lekarzów naszych, zajmujących stanowiska wybitne, zarówno w nauce, jako też w społeczeństwie, a do liczby ich należą: znakomity Jan Jonston[26] i biograf jego, Arnold, ojciec dziejopisarstwa lekarskiego u nas, mąż naukowy, zacny i wielce zasłużony. Przypatrzmy się jego życiu i czynom poniżej treściwie skreślonym.
Jerzy Chrystjan Arnold urodził się dnia 1 Lutego 1747 r. z Jana Godfryda i Anny Zuzanny z Gebhardów, małżonków Arnoldów. Rodzina jego oddawna w przemysłowem Lesznie osiadła, trudniła się rękodzielnictwem. Ojciec Jerzego, mieszczanin dość zamożny, chcąc mu zapewnić w przyszłości stanowisko społeczne wyższe, niżeli zajmowane przez siebie, wcześnie już pomyślał o kształceniu odpowiedniem jedynaka swego, którego w siódmym roku życia oddał do szkoły miejscowej. Chłopiec wyniósł ze szkółki téj, oraz z domu rodzicielskiego religijność głęboką, przenikającą duszę jego do końca wędrówki doczesnej. Gdy kończył właśnie naukę początkową, gdy czas było obmyśliwać sposoby i drogi dalszego kształcenia, spotkał go cios niespodziany, a ciężki; utracił ojca. Na szczęście jednak niepowetowana strata rodzica nie wpłynęła ujemnie na dalsze koleje wykształcenia jego, znalazł bowiem w zacnym i światłym lekarzu leszczyńskim, Erneście Jeremjaszu Neifeldzie opiekuna, który, rzec-by można, stał mu się nieomal drugim ojcem. Za poradą męża tego chłopiec wysłany był do Gdańska, gdzie kwitła wówczas szkoła wyższa, Athenaeum zwana. Był to zakład naukowy, na owe czasy, znakomicie urządzony zakres jego przekraczał znacznie granice szkoły średniej i sięgał pod wieloma względami w dziedzinę uniwersytecką. W szkole tej Arnold, młodzian zdolny, pracowity i wiedzy chciwy, przykładał się pilnie do nauk przez lat kilka, czyniąc postępy znakomite i skończył ją chlubnie, osiągnąwszy w niej wykształcenie klassyczne i filozoficzne wcale dobre. Język grecki poznał dostatecznie, a łacinę posiadł tak gruntownie, że do śmierci władał nią również łatwo i biegle, jak językiem ojczystym, co prawdopodobnie przyczyniło się do tego, że większość prac swych naukowych zwykł był ogłaszać po łacinie. Za czasów szkolnych, chociaż po za szkołą, nabył nadto należycie języki: francuzki, niemiecki i włoski, a czytając dużo, przyswoił sobie mnóstwo wiadomości, w Athenaeum nie wykładanych. Tak przysposobionemu młodzieńcowi wypadało teraz wybrać sobie zawód na przyszłość. Żarliwsi współwyznawcy jego (Arnold był ewangielikiem), oceniając w nim słusznie obyczaje wzorowe, a widząc zalety moralne i naukowe, starali się przywieść go do poświęcenia się powołaniu duchownemu, ale on, słuchając własnej skłonności, upodobał sobie naukę lekarską i w celu zdobycia jej udał się do Lipska, słynącego wówczas ze swego wydziału lekarskiego.
Wstępując na Uniwersytet liczył zaledwo lat 17, ale umysł jego, o wiele wyprzedziwszy wiek młodociany, już wtedy dosięgał prawie dojrzałości męzkiej, a to nam wytłómaczyć może, zarówno szybkie ukończenie nauk tak trudnych, jako też kierunek, któremu się w nich poświęcił. W onych czasach gwiazda wielkiego A. Hallera jaśniała w całej pełni promiennego blasku, chociaż mędrzec znakomity już wtedy od lat kilku wykładów zaprzestał, kierunek wszakże naukowy, wskazany przez niego podbijał jeszcze wszystkich szczerych wielbicieli postępu i rozwoju sztuki lekarskiej. Pod sztandarem jego stanął też Arnold i do śmierci mu wiernym pozostał, będąc stale hołdownikiem postępu rozumnego, miarkowanego krytycyzmem, opierającego się nie na błyskotkach przelotnych, ale na pewnych i niezachwianych zdobyczach nauki prawdziwej.
Po czteroletniej, mozolnej pracy, poświęconej sumiennemu poznaniu nauki i sztuki, mających mu resztę życia zapełnić, w grudniu r. 1768, obroniwszy rozprawę p. n. «De motu fluidi nervei per fibras medullares nervorum», — osiągnął Arnold dyplom doktorski i pożegnawszy Lipsk, pospieszył z powrotem do ojczyzny.
Gdy Arnold pod koniec grudnia stanął w mieście rodzinnem, nie było co robić w tej pustce. Spędziwszy zatem dni kilka z matką, która powtórnie zamąż wyszła, zwrócił kroki swe do Poznania, gdzie teraz przemieszkiwał opiekun jego, Neifeld. Zacny przyjaciel z całą serdecznością przyjął dawnego wychowanka, a teraz już kolegę swego i ułatwił mu trudne zwykle początki zawodu lekarskiego. W trzecim roku pobytu poznańskiego, gdy już, dzięki zdolnościom i pracy sumiennej wywalczył sobie stanowisko niezależne, poślubił córkę jedynaczkę dobrodzieja swego, Ernestynę Joannę. W tym samym też czasie ziomkowie z dźwigającego się znów z perzyny Leszna, skłonili go do powrotu, zabrawszy więc młodą żonę, przeniósł się do rodzinnego gniazda i tam przez szereg lat służył uczciwie współobywatelom, niosąc im w chorobach pomoc umiejętną i pewną, nie zaniedbując przytem na chwilę pracy naukowej, bez której żyć poprostu nie umiał.
Lata spędzone teraz w Lesznie były najszczęśliwszemi może w życiu. Arnolda. W zawodzie, lekarskim cieszył się powodzeniem stałem, współobywatele szanowali i kochali go powszechnie, praca naukowa przyniosła mu zaszczyt nielada, albowiem w r. 1774 poważna Akademja badaczów natury (Acad. Caesarea Leopoldino-Carolina naturae curiosorum) powołała go do grona swych członków, nie bacząc na jego wiek młody. Najwięcej atoli szczęścia znajdował w zaciszu domowem, przy boku kochającej i ukochanej żony, którą uwielbiał dla niezwykłych jej zalet.
Niestesty, kruchą i nietrwałą jest pomyślność ludzka; boleśnie doznał tego Arnold na sobie. Pierwszy cios dotkliwy spadł na niego w r. 1773; dobroczyńca i przyjaciel jego najlepszy, Neifeld, przeżywszy zaledwo lat 52 zmarł niespodzianie. Stratę doświadczonego doradcy, który mu był drugim ojcem, odczuł głęboko, a zanim ją przeboleć zdołał, uderzył w niego grom stokroć straszliwszy jeszcze. W piątym roku pożycia małżeńskiego, tak nad wyraz wszelki szczęśliwego, małżonka obdarzyć go miała pierwszem, tak gorąco upragnionem dziecięciem, ale chwila, zapowiadająca szczęście nowe, wniosła w dom jego łzy i boleść, trudną do wypowiedzenia. Dnia 30 stycznia r. 1776 tak czule ukochana Ernestyna opuściła męża na wieki, pozostawiając mu, jako jedyną po sobie pociechę, córeczkę nowonarodzoną. Nie na długo jednak pociechy tej starczyło, bo aż nazbyt prędko za matką i dzieciątko w grób zapadło, zostawiając biednego ojca na gruzach tak szybko, tak okrutnie zburzonego szczęścia.
Zgnębiony nadmiarem nieszczęścia Arnold był bliskim rozpaczy; obroniły go przed nią religia i praca. Wychowany bogobojnie, w modlitwie umiał znajdować ukojenie, a czarne myśli, trapiące go ciężko odganiał skutecznie i zgłuszał pracą mozolną, drobiazgową, pochłaniającą i w naprężeniu ciągłem utrzymującą umysł pracownika. Wtedy to, gdy tyle cierpiał i bolał, gdy teraźniejszość zadawszy mu razy tak piekące, traciła dla niego powab wszelki, uciekał przed nią do przeszłości od dawna minionej, rozpoczynając odgrzebywanie skrzętne z pod pyłu zapomnienia, pominiętych przez wszystkich, dziejów sztuki lekarskiej w kraju naszym. Zasmakowawszy w tego rodzaju pracy, i później, gdy dni pomyślne zabliźniły pomału rany sercowe, powracał jeszcze nieraz do niej i wzbogacił literaturę naukową ojczystą szeregiem rozpraw poważnych p. n. «O hojności królów i względach Panów Polskich dla rzeczy lekarskiej i lekarzów», będących podwaliną dziejopisarstwa lekarskiego naszego. Wspomniawszy o pracach tych, tu już pozwolę sobie wypowiedzieć o nich słów kilka, chociaż dokończone i ogłoszone były o wiele lat później, a, żeby nie wracać w innem miejscu ponownie do działalności historyczno-lekarskiej Arnolda, tu ją też w całości rozpatrzę. Dopiero co wymienione rozprawy, aczkolwiek obejmują dzieje sztuki lekarskiej u nas, począwszy od czasów najdawniejszych aż do końca wieku XVIII, i pomimo, że świadczą przychylnie o wielkiej pracowitości i uczoności światłego autora swego, cierpią jednak na liczne braki i niedokładności, zrozumiałe zresztą u autora, nie mającego poprzedników żadnych. Wobec wymagań krytyki nowoczesnej, jako całość ostać nie mogłyby się z pewnością, pomimo licznych zalet swych; razi panujący w nich nastrój nadzwyczaj panegiryczny, wypływający mniej może z usposobienia Arnolda samego, ile raczej z ogólnego pociągu do pochlebnego i kwiecistego przedstawiania wszystkich i wszystkiego, co swojskie, pociągu, ogarniającego za czasów jego większość piszących u nas. Przyznając, mu zatem cały ogrom zasługi za poruszenie rzeczy ciekawych i użytecznych, przedtem nie tkniętych przez nikogo, powtórzyć tu muszę słowa L. Gąsiorowskiego, że z żalem nadmienić wypada, «iż mąż, mający tyle zdatności, więcej się pochwałami, aniżeli sarną rzeczą zajmował, i to pochwałami przesadzonemi». Zarzut ten nabiera jeszcze większej wagi przez to, że uczynił go autor sam nieraz do pochwał zbyt pochopny i szczodrze niemi szafujący. Wszelako na obronę Arnolda. przytoczyćby można, że Paweł Czajkowski, zięć jego, profesor wymowy i poezyi w Uniwersytecie Jagiellońskim zapewnia nas, że: «Proëmium czyli przedmowa do tych pięciu rozpraw należąca nie jest dotąd (t. j. do r. 1829) ogłoszona drukiem... pięćset zaś nowych, wielce szacownych postrzeżeń, również Arnold zostawił w przypiskach, któreby koniecznie dla dobra nauk z języka łacińskiego przełożyć, a potem ogłosić należało».
Jest rzeczą możliwą, a nawet bardzo prawdopodobną iż przypiski te właśnie zawierały szczegóły faktyczne, opuszczone przez autora w rozprawach odczytywanych na posiedzeniach Towarzystwa Przyjaciół Nauk, na których, jak wiadomo, krasomówstwo aż do zbytku uprawianem bywało i to nieraz właśnie ze szkodą dla treści przedstawianego przedmiotu. Żałować wypada, że tych przypisków Arnolda nie ogłoszono zaraz po jego śmierci, jak do tego nawoływał Czajkowski; czy dziś jeszcze istnieją, powiedzieć nie umiem, ale wątpić muszę, niestety, bardzo, ponieważ S. Kośmiński, wyliczający sumiennie wszystkie dzieła Arnolda, nietylko drukiem ogłoszone, ale i rękopiśmienne, żadnej o przypiskach tych wzmianki nie czyni.
Bez porównania większe znaczenie dla dziejów medycyny naszej posiada kilka życiorysów lekarskich przez Arnolda napisanych, w nich albowiem nie przedstawia się nam, jako chwalca z zasady, ale jako badacz poważny, jako skrzętny poszukiwacz źródeł dziejowych, jako obywatel prawy, starający się usilnie o przypomnienie ziomkom mężów dla kraju i nauki zasłużonych bardzo, a najniesłuszniej zapomnianych przez wszystkich. W życiorysach tych nie chwali gołosłownie, ale z dowodami niezbitemi w ręku, wykazuje zasługi rzeczywiste i zmusza do ich uznania. Nie zdołam lepiej przedstawić zasług Arnolda pod względem tym od L. Gąsiorowskiego, więc tu znów słowa jego przytaczam, «Polska i w 17 wieku, tak nieprzyjaznym dla naszej oświaty, szczyci się mężem, którego sława naukowa głośną była po całej Europie, mężem tym nieśmiertelnej sławy, mającym wielkie zasługi w historyi naturalnej i medycynie był Jan Janston, dr. med., przez obojętność swych ziomków prawie całkiem w niepamięć puszczony; gdyby albowiem nie dr. Arnold był się zajął opisem jego życia i dzieł, kto wie, czybyśmy byli dziś wiedzieli, że mąż, tyle sławy mający, kiedyś w naszej ojczyźnie się urodził, żył i literaturę wielu dziełami uczonemi zbogacił? D-r Arnold mający więcej przywiązania do rzeczy ojczystych, aniżeli inni polacy, pierwszy skreślił życie Jana Jonstona i wykazał jego zasługi literackie w rozprawie; «Wiadomość o życiu i dziełach Jana Jonstona, czytana na publicznem posiedzeniu Tow. P. N. W. r. 1805[27]». — Gdyby Arnold nie był nic więcej napisał, już ta jedna praca byłaby wystarczającą zupełnie, żeby mu w dziejopisarstwie lekarskiem naszem na zawsze zapewnić miejsce zaszczytne. Nie mniejszą wartość posiada życiorys Macieja Littawera, lekarza nadwornego króla Władysława IV,[28] spisany podług źródeł archiwalnych, także do czasów Arnolda przez nikogo nie ruszanych. Biografię E. J. Neifelda, nazwałbym raczej pomnikiem wdzięczności synowskiej, wystawionym pamięci opiekuna zacnego i przyjaciela doświadczonego, chociaż i ona dla dziejów lekarskich w kraju naszym posiada znaczenie[29]. Skromne pod względem objętości, lecz bogate w treść są też prace następujące «Historiae antiquae medicae polonae prodromus,»[30] «De monumentis historiae naturalis polonae literariis usque ad finem seculi XVI editis etc.» (Warszawa 1818) i «Physiker zu Lissa nach Johnstons Tode vom. J. 1675 bis 1775 etc. (Warszawa 1821).
Po zboczeniu tem w dziedzinę literatury, powróćmy znów do wątku opowiadania naszego. Gdy Arnold, przywalony nieszczęściem, opłakiwał najdroższe sercu osoby, zaszło zdarzenie, które wywarło wpływ stanowczy na dalsze losy jego a które tu słowami P. Czajkowskiego opowiem: „Właśnie w ciągu tegoż okresu, zostało Leszno ogniskiem sypiących się z całej Polski różnowierców, dla wykonania uchwał na sejmie zapadłych. Powody i wrzawy w jednym narodzie, ducha obywatelskiego religijnem i mniemaniami dzielące, raczej głos dziejów na swem miejscu wyjaśni. Dla mnie dosyć jest nadmienić, iż odwieczne przesądy, ta ciężka choroba z ciemnoty jeszcze wyssana, a między nieokrzesaniem obyczajów wzrosła, ona to, zaiste, kłócących się jednem ucisnęła brzemieniem. Wtedy Arnold, jako Polak i członek wyznania augsburskiego nie omieszkał dociekać czynności znakomitych mężów, na ten zbór zwołanych. Ale gdy w przedsięwzięcia wzniosłej osnowy wmieszają się ziemskie widoki, wnet ludzie łaknący doczesnych korzyści zobojętnieją względem przedmiotów wyższego przeznaczenia. I dla tegoż to o skutkach tak pamiętnego zjazdu tem mniej da się powiedzieć, że chwile do rady oznaczone albo płonnie ubiegały, albo je namiętna kłótnia strwoniła. — Bolejąc Arnold nad wypadkiem równie małą zaletę jego kolebce przynoszącym, poznawszy lepiej ludzi, rozmyślał w cichości o sposobach, któreby główne uchybienia sprostować mogły, i raz na zawsze przeniósł mieszkanie swoje do stolicy państwa“[31].
W roku tedy 1777 osiadł w Warszawie, ale niesnaski i zaburzenia dyssydenckie, które go ostatecznie z Leszna wygnały i tu nie dały mu spokoju. Arnold był mężem światłym, szlachetnym, gorąco kraj swój miłującym, przytem szczerze religijnym i do wyznania swego przywiązanym, ale dalekim od wszelkiego fanatyzmu stronniczego; usposobienie jego spokojne i pojednawcze, pełne wyrozumiałości i chęci służenia zawsze sprawie publicznej, czyniło z niego pośrednika nieocenionego w sporach religijnych, tak łatwo przekraczających granice walki godziwej. Nie dziwota zatem, iż pomimo niedawnego, a wcale nie zachęcającego doświadczenia, w Lesznie nabytego, dał się znów wciągnąć w wir spraw tych palących i wichrzących spokój krajowy. Postępowaniem swem rozumnem i pełnem godności przyczynił się niemało do dojścia w Siedlcach i Węgrowie Jednoty ewangielickiej, kładącej kres nieporozumieniom i sporom Luteranów z Kalwinistami; przez czas pewien pełnił urząd sekretarza, czyli jak wtedy mawiano notaryusza związku tego, następnie miał sobie powierzone czuwanie nad zaprowadzeniem i urządzeniem szkół w gminach protestanckich, nakoniec powołano go na radcę konsystorza i tym pozostał do śmierci.
W zawodzie lekarskim w Warszawie, zarówno jak poprzednio w Lesznie, cieszył się, wciąż powodzeniem wielkiem, należąc aż do późnej starości do praktyków najwięcej poszukiwanych i cenionych; przez dwa lata ordynował też w szpitalu ewangielickim, zaraz po przybyciu do stolicy. Król Stanisław August uznając zasługi jego społeczne, naukowe i lekarskie mianował go swym konsyljarzem nadwornym.
Po r. 1795, gdy Warszawa, dostawszy się pod panowanie pruskie, podupadła i stała się miastem prowincyonalnem, Arnold, usunął się od spraw publicznych zupełnie, szukając ukojenia w pracy zawodowej i naukowej, oraz poświęcając się wychowaniu swych dzieci. — Nadmienić tu wypada, że w r. 1786 zawarł śluby powtórne z Rozalją Rocslerówną która mu była wierną towarzyszką przez lat 40 przeszło i licznem go obdarzyła potomstwem. Na ten czas przypada właśnie opracowanie licznych materyałów dziejowo-lekarskich, poprzednio już częściowo zebranych, oraz rozległe badania nad numizmatyką polską, której Arnold był miłośnikiem i znawcą niepospolitym. Nieodżałowaną jest rzeczą, iż z tej gałęzi wiedzy, tylko jedna jego praca niewielka drukiem ogłoszoną została[32], inne zaś, bez porównania ważniejsze i obszerniejsze, pozostały w rękopisach, które niewiadomo, czy istnieją dziś jeszcze. Kośmiński dwie z prac tych wymienia, a, o ile sądzić można z obszernego i bardzo szczegółowego nadpisu drugiej z nich, obejmującej 114 kart in folio, musiała ona być nadzwyczaj ciekawą i w treść bogatą.[33] Co za szkoda, że skarby takie giną u nas aż nazbyt często, po prostu dlatego, że nie chce się nikomu roztoczyć nad niemi opieki!
Rok 1807 wyrwał znów Arnolda z tego życia spokojnego i powołał na nowo do służby publicznej. Rząd Ks. Warszawskiego powierzył mu opracowanie planu urządzenia służby zdrowia w kraju. Z nałożonego na siebie obowiązku wywiązał się umiejętnie i następnie jako członek Najwyższej Dyrekcyi, niebawem na Radę Lekarską przemianowanej, czuwał nad wykonaniem dzieła, obmyślonego przez siebie.
Towarzystwo Król. warszawskie Przyjaciół Nauk oceniając zasługi naukowe Arnolda, przyjęło go już w r. 1804 na członka, a później powołało na godność prezesa działu umiejętności. W kwietniu roku 1812 został członkiem czynnym Towarzystwa Kr. ekonomicznego, warszawskiego, nakoniec w r. 1816 Towarzystwo Naukowe z uniwersytetem Krakowskim połączone zaprosiło go do grona swego. Zaszczyty naukowe spotykające go, nie uchodziły w pojęciu jego bynajmniej za czcze tytuły, ani też za nagrody uwalniające od pracy dalszej; przeciwnie uważał za obowiązek swój odpłacać się za nie hojnie słowem lub piórem, dla tego też w wydawnictwach wszystkich wymienionych tu towarzystw napotykamy ślady działalności jego. — W dniu 18 grudnia r. 1818, po tyloletniej, zacnej pracy dla dobra kraju i nauki, doczekał się rzadkiego obchodu 50 rocznicy otrzymania dyplomu doktorskiego. Jako najpiękniejsza pamiątka dnia tego uroczystego, pozostała mowa Arnolda, wypowiedziana wobec rektora uniwersytetu, członków wydziału lekarskiego i licznych innych słuchaczów. Mowa ta, wyrażona łaciną wytworną, pomimo swej krótkości maluje wiernie wszystkie cechy znamienne serca i umysłu sędziwego mówcy, świadcząc nam o szlachetnych uczuciach, gorejących w duszy jego. Kto chce go poznać dokładnie, niechaj ją odczyta z uwagą, a nie pożałuje tego z pewnością.
Dzień 19 listopada r. 1827 położył kres temu poczciwemu i tak użytecznemu żywotowi.[34]
Tymczasem zaszła okoliczność, która zmusiła Chłopickiego do opuszczenia szkoły bazyliańskiej. W ogrodzie klasztornym w którym siadywał często czytając książki Jędrzejowi, spotykał Zofię, córkę ogrodnika miejscowego i rozgorzał pierwszą miłością do dorodnej dziewczyny. Nazbyt płomienny afekt dostrzeżony przez zwierzchność szkolną, ostudzony został boleśnie dozą dwudziestu plag, po otrzymaniu których Chłopicki opuściwszy skrycie klasztor, zaciągnął się do wojska Rzeczypospolitej na Ukrainie, a mianowicie do piechoty w r. 1787, mając zaledwie lat 16.
Rozgniewany ojciec za taką samowolę syna, przez pierwsze cztery lata nie udzielał mu żadnej pomocy pieniężnej. Były to więc chwile dla młodocianego żołnierza bardzo ciężkie, głodem i niewygodami przeplatane, ale tem samem będące wyborną szkołą życia żołnierskiego.
Roku 1792 Chłopicki walczył jako chorąży w bataljonie Ilińskiego. W kampanii r. 1794 otrzymał mając 24 rok życia, stopień kapitana. Mianowany adjutantem jenerała Rymkiewicza miał w nim dzielny przykład owej niczem niezachwianej zimnej krwi i przytomności umysłu wśród najzaciętszego boju. Przy tworzeniu się legionów we Włoszech, został majorem w drugim batalionie pierwszej legii, pod szefem Forestierem. Jenerał Dąbrowski w „Historji legionów polskich“, podnosi zadziwiające męztwo i talenta wojskowe Chłopickiego. Ale podobne świadectwa otrzymywał młody major nietylko od swoich. Jenerał Oudinot, w raporcie swoim, podanym do francuzkiego ministerjum wojny, nazywa Chłopickiego oficerem, który okazał największą odwagę i zimną krew we wszystkich potyczkach i atakach. Chłopicki dzielnie bronił przystępu do Modeny i przyczynił się do korzyści, odniesionych pod Pontremoli i Croce, odznaczył się d. 4 czerwca 1799 r. pod Busano i 15 stycznia 1800 r. przy zdobyciu Casabianca, oraz w bitwie pod Ponti.
Podczas kampanii r. 1807, Chłopicki dowodził pierwszym pułkiem nadwiślańskim i położył wielkie zasługi w bitwach pod Eylau i Friedlandem. Gdy w czerwcu r. 1808 Napoleon wysłał część wojsk polskich do Hiszpanii, Chłopicki miał sposobność rozwinąć za Pirenejami wysokie swoje zdolności militarne. Armia francuzka walczyła z narodem broniącym się dzielnie na każdym kroku. Po zwycięztwie pod Tudellą, które przeważył na stronę francuzów pułkownik Konopka, armia dowodzona przez jenerała Lefebre ruszyła ku Saragossie, przed którą zastąpiło jej drogę 5000 Hiszpanów. Pułkownik Chłopicki otrzymał rozkaz atakowania ich. Pierwsze uderzenie kolumny prowadzonej przez niego było tak gwałtowne, że Hiszpanie pomimo mocnego stanowiska i morderczego swego ognia, pozostawiwszy dwa działa, cofnęli się w nieładzie do miasta. Chłopicki kompanie polskie dziesiątkowane ogniem kartaczowym Hiszpanów zebrał i dotarł pod bramy Saragossy. Znaczne straty zmusiły wprawdzie szturmujących do odwrotu, a jenerał Lefebre wysłał Chłopickiego, żeby zagrożony jego obóz zasłonił od napadu napływających licznie band gerylasów. Chłopicki z tysiącem Polaków i jednem działem uderza na 8,000 Hiszpanów mających 4 działa, a im ogień kartaczowy baterji hiszpańskiej był silniejszy, tem gwałtowniej leciały na nią polskie szeregi. Piechota nieprzyjacielska została złamana i baterja zdobyta a popłoch gwałtownością ataku polskiego wzniecony rozproszył resztę wojska hiszpańskiego które straciło około 3,000 zabitych. Wówczas to Napoleon przesłał dla piechoty nadwiślańskiej pierwsze dwa krzyże legii honorowej z których jednym ozdobił pierś pułkownika Chłopickiego, drugim porucznika Chojeckiego. Bitwa pod Epilą rzuciła postrach na powstańców aragońskich i przyśpieszyła rozpoczęcie szturmów do Saragossy. W ataku dnia 2 lipca polecono Chłopickiemu zdobycie klasztoru św. Józefa, co tenże po dwukrotnym szturmie dokonał. Cavallero, dowódca Saragossy w pamiętnikach swoich, z podziwem o tem zdobyciu warownych murów wspomina. W krwawym szturmie d. 4 sierpnia, raz Polacy, drugi raz Francuzi wpadali na szeroką ulicę Casso dziesiątkowani żwawym ogniem ze wszystkich domów. Każdy zaułek, każde piętro i piwnica, stawały się nową twierdzą, nową barykadą do zdobycia. Chłopicki po raz trzeci rzuciwszy się w ulicę Casso opanował kilka domów stanowiących najważniejszy posterunek, lecz ciężko ranny, zaledwie przez swoich wiarusów uniesiony został. Później (d. 27 stycznia 1809 r.) przypuszczono szturm w którym bohaterski atak Chłopickiego wzbudził podziw w najdzielniejszych żołnierzach napoleońskich. Marszałek Lannes widząc, że klasztor Santa Engracia stanowi punkt nader ważny i że zdobycie go jest w danych warunkach bardzo trudnem, powierzył to zadanie prawie niepodobne do wykonania Chłopickiemu. Gdy idący w awangardzie kapitan Nagrodzki z dwoma kompaniami legii nadwiślańskiej stanął pierwszy na wyłomie muru pod strasznym ogniem karabinowym, dwie kule przeszyły mu piersi. Wówczas Chłopicki, na czele reszty swego pułku rzucił się w pomoc dzielnym żołnierzom poległego Nagrodzkiego i przez wyłom opanował broniony zacięcie klasztor. Niezwłocznie zdobywa drugi klasztor zwany Encalzas z równem męztwem przez Hiszpanów broniony, jak również domy otaczające plac San Engracia wśród Saragossy i rzuciwszy się w uliczkę z której miotano silny ogień kartaczowy na Polaków, zdobywa w niej dwa działa. W dniu tym w ogóle zdobyto 15 dział na Hiszpanach a marszałek Lannes ogłosił natychmiast mężnego pułkownika dowódcą ataku w środkowem mieście. Walki jednak trwały jeszcze dalej i dopiero w dniu 20 lutego poddała się Saragossa w zupełności Polakom i Francuzom. Jenerał porucznik Brandt w wojsku pruskiem, który pierwej służył w Hiszpanii pod rozkazami Chłopickiego, przyznaje, że do zdobycia Saragossy tenże najwięcej się przyczynił.
Następnie przeszedł Chłopicki pod dowództwo marszałka Suchet, którego wyprawy w Aragonii, Katalonii i Walencyi do najświetniejszych należą. Pod Mavią Chłopicki szedł do ataku na czele pierwszego pułku nadwiślańskiego z bronią na ramieniu, bez wystrzału, drogą przepaścistą pod silnym ogniem nieprzyjacielskim i uderzył niezachwiany, gdy inne oddziały francuzkie zaczęły się wahać.
Mianowany jenerałem brygady, dowodził pułkami czwartym liniowym i drugim nadwiślańskim. Wysłany przeciw korpusowi Moliny, poraził go na głowę d. 12 październ. 1809 r. w okolicy miasta Daroca. Kiedy Suchet przenosił działania wojenne do Walencji, potrzeba było dla oczyszczenia linii pochodu, wypłoszyć z okolic korpus jenerała Villacampa. Jenerał Lawal wysłany w tym celu spotkał Hiszpanów w silnie obwarowanem stanowisku, niedaleko miasta Teruel. Gdy pułkownik Klicki wyrusza na opanowanie wyżyn okolicznych, jenerał Chłopicki wpada na nieprzyjaciela i zdobywa oszańcowane okopy z których rozbici Hiszpanie ratowali się ucieczką za rzekę Guadalawiar, pozostawiając bezpieczną drogę do Walencyi. Głośnem się też stało i groźnem imie Chłopickiego w Hiszpanii. Na samą wieść o jego pochodzie, Hiszpanie cofali się pośpiesznie, a nieraz i broń rzucali w ucieczce. Jenerałowie Carabajal i straszny dla Francuzów jen. Franciszek Mina nie śmieli Chłopickiemu stawić czoła. Wodzowie francuzcy tak wielkie mieli w Chłopickim zaufanie, że gdzie potrzeba było największego pośpiechu i odwagi tam wysyłano Chłopickiego z legią polską, a marszałek Suchet mawiał, że jenerał ten godzien być wodzem naczelnym. W końcu r. 1811 pod murami Walencyi, Polacy walczyli raz ostatni w Hiszpanii i niebawem wodzowie francuzcy z żalem spoglądali na oddalające się wojsko polskie od ich armii dla której synowie równin nadwiślańskich tyle mężnej krwi swojej przeleli i tyle przeważnych usług oddali. W styczniu 1812 około 6000 walecznych żołnierzy opuściło brzegi Ebru. W czerwcu ujrzeli ziemię rodzinną a w grudniu głębokie śniegi zawiewały wiele trupów z tego wojska bohaterów tak lekkomyślnie zagnanego przez Napoleona w mroźną północ. Chłopicki w r. 1812 jako jenerał brygady w dywizyi Clapareda w gwardyi cesarskiej, dowodził czterema pułkami nadwiślańskiemi. Raniony pod Smoleńskiem, w ciągu zwycięztw i pogromu świetniał odwagą i zdolnościami wodza. Współczesny towarzysz broni, tak nam opisuje tego bohatera w owym czasie: „Postać jego rosła, twarz starożytnego zakroju, na której malowała się szlachetność obok surowości, wzrok jego orli, powierzchowność łącząca w dziwnej mieszaninie niby zimną obojętność, z pełnem otwartości wylaniem, grzeczność z niejakim odcieniem szorstkości. Sposób wyrażania się zwięzły i energiczny, jego umysł zwykle w najkrytyczniejszych chwilach spokojny, a przytem owa żywość jego w chwili stanowczej, oto są znamiona które w nim cechowały wyższego człowieka. Przymioty te przybierały nowego blasku w chwilach działania: w ogniu wśród największych niebezpieczeństw, w wirze nieodłącznego od walki nieładu, dostrzegłeś dopiero całą jego zimną krew, całą siłę wojennego natchnienia, całą nieustraszoność męztwa. Zdawało się, że w miarę rosnącego niebezpieczeństwa, potężnieją władze jego duszy; wtedy to znajdował się w swym żywiole, wtedy prawdziwym był bohaterem. Szlachetne jego oblicze przybierając wyraz zapału i męzkiej piękności, stawało się podziwem tych, co pod nim walczyli, wpajało w nich nieograniczone zaufanie i żądzę poświęceń, pod jego wodzą byli oni pewni, że złamią wszelkie przeszkody, pokonają wszelakie niebezpieczeństwa. Zważywszy nareszcie, że Chłopicki prawdziwym był wyobrazicielem honoru i pomimo pozornej opryskłiwości samą delikatnością, łatwo pojąć ów wpływ jaki ciągle wywierał na całe wojsko podległe jego rozkazom.“
R. 1814 wrócił ze szczątkami armii polskiej z zachodu Europy do kraju i w nowej organizacji wojska Królestwa Polskiego postanowionej przez cesarza Aleksandra I mianowany został jenerałem dywizyi. Jenerał Puzyrewski z którego dzieła Wojna Polsko-Ruska przytoczymy tu o Chłopickim dosłowne poniżej wyjątki, nie pochwala postępowania naczelnego wodza armii w Kongresówce, skutkiem którego znakomity jenerał strofowany o uniform jakiegoś żołnierza, podał się do dymisyi i zamieszkał w ustroniu gdzie go zastał koniec listopada 1830 r.
O Chłopickim temi słowami pisze jenerał Puzyrewski: „W powstaniu (1831 r.) zabłysło kilka zdolnych osobistości. Na czele ich postawić należy Chłopickiego. W chwili wybuchu miał on już lat 60, ale zachował w zupełności żwawość i energię. Postawę miał imponującą, charakter niezachwiany w wysokim stopniu, mężny z natury. Bitwa go rozpłomieniała, a wtedy myśl jego i słowo jasnemi się stawały. Pochodził z dawnego szlacheckiego rodu na Podolu. Służył naprzód w dywizyi ukraińskiej, a w czasach konfederacyi Targowickiej, uszedł do Kościuszki. Wstąpiwszy do wojsk polskich Napoleona, talenta swoje rozwinął w Hiszpanii. Za Aleksandra I dostał dowództwo jednej z dwóch pieszych dywizyj, ale poróżnił się z Wielkim Księciem i wziął dymisyę. Jermołow dziwił się, jak można było pozbawić się usług takiego jenerała, którego w dodatku powodem dymisyi było bagatelne niezachowanie formy ubioru przez jednego z szeregowców. Rewolucyoniści znając zdolności wojenne Chłopickiego, przywiązanie do niego narodu, chcieli go postawić na czele armii. Pojmował on doskonale całe niebezpieczeństwo walki Polski z Rosyą i jeżeli przyjął dowództwo armii i dyktaturę, to jedynie po to, aby ująwszy w ręce powstanie, wyjednać ustępstwa u cesarza Mikołaja I. Żadnej nie mając ufności do nowych pułków i do „ruchawki,“ wierzył tylko w siłę wojsk regularnych i dla tego, gdy został dyktatorem, starał się wszelkiemi siłami uniknąć wojny z Rosją, nie przedsiębrał kroków zaczepnych i nie pragnął dalszych uzbrojeń. To jego postępowanie było bardzo źle widziane przez stronnictwo rewolucyjne i dla tego musiał zrzec się dyktatury. Sam jenerał Puzyrewski, równie jak Dawydow, ruski uczestnik wojny z r. 1831, są zdania, że z punktu wojennego postępowanie Chłopickiego było błędne. „Powinien był wiedzieć, że monarcha rosyjski przyjąć jego propozycyi ani traktować z nim nie może. Pięcioletnie postępowanie Mikolaja I nacechowane wybitnym hartem i nieugiętością, powinno było otworzyć oczy Chłopickiemu. Albo więc nie powinien był przyjmować rewolucyjnej godności dyktatora, albo przyjąć ją ze stanowczym zamiarem zwiększenia sił do wojny na życie i śmierć.“ Zaniedbanie środków szybkiego uzbrojenia z powodu wysłania Lubeckiego i Jezierskiego dla pertraktacyi do Petersburga, zasługiwało ze stanowiska wojennego na surową naganę.
Po zrzeczeniu się dyktatury przez Chłopickiego, naczelnym wodzem został ks. Michał Radziwiłł, człowiek dobry ale słabego charakteru, nie wojak. Był on tylko tytularnym wodzem armii, bo we wszystkiem radził się Chłopickiego. Gdy nastąpiła wielka bitwa pod Grochowem, faktycznym wodzem był w niej Chłopicki i złożył świetne dowody talentu i nieustraszonej odwagi. Prądzyński twierdzi, że jeden tylko Chłopicki był odpowiedni na wodza gdyby się nie bawił w politykę i że drugiego takiego nie było w całym kraju. W szczegółowym opisie walki powyższej powiada, że „obaj z Chłopickim mieliśmy ubrania podziurawione kulami jak rzeszoto. Chłopicki zraniony już kulą w nogę, przebiega wzdłuż całej linii, zagrzewa żołnierzy i wydaje kilka nowych rozporządzeń. Udaje się następnie na chwilę do ks. Radziwiłła, aby przedsięwziąść odpowiednie środki względem korpusu Krukowieckiego. Podczas gdy zaczął mu zdawać relacyę z ostatniego wypadku, granat uderza w piersi jego konia, a był to już trzeci koń dnia tego pod nim zabity, i pęka we wnętrzu zwierzęcia. Chłopicki pada ciężko ranny w obie nogi. Złożono go na wozie na którym leżąc zakomunikował mi jeszcze z zadziwiającą przezornością i krwią zimną ostatnie rozkazy na resztę dnia. Strata Chłopickicgo stała się największem nieszczęściem dla armii polskiej, której był duszą. Od tej chwili nie było już jedności w bitwie a każdy walczył oddzielnie i jakby na swój własny rachunek.“
Tym sposobem w d. 25 lutego jenerał Chłopicki w pierwszej wielkiej bitwie, zszedł z pola wojny, po której zakończeniu zamieszkał stale w Krakowie, zachowując do późnej starości wszystkie rysy charakteru i odwagi jako jeden z ostatnich a najświetniejszych i nieporównanych typów bohatera czasów napoleońskich.
W r. 1810 za zwycięztwo pod Epilą, mianowany był przez Napoleona baronem cesarstwa francuzkiego. Trzymając się jednak zasady i powtarzając nieraz: „Nie pytam co jego przodkowie zrobili, lecz co sam zdziałał,“ pod baronowską koroną nie zamieścił na herbowej tarczy klejnotu rodziny Chłopickich, ale uderzający piorun. Mieszkając w Krakowie napisał swoje pamiętniki które 1846 r. sam spalił i tylko później Józefowi Mączyńskiemu pozostając w zażyłych z nim stosunkach, pozostawił opis bitwy pod Epilą.
Umarł w r. 1854, a zwłoki jego przewiezione do odległych o 3 mile od Krakowa Krzeszowic, pochowane zostały stosownie do zlecenia zmarłego wojownika na tamtejszym cmentarzu wiejskim.
O Chłopickim pisali: Józef Mroziński, Roman hr. Załuski, Józef Mączyński, jenerał Prądzyński, Kazimierz Wł. Wójcicki, ten ostatni w Cmentarzu Powązkowskim pod Warszawą i Encyklopedji Powszechnej Orgelbranda, oraz jenerał A. K. Puzyrewski, z których to prac, żywot niniejszy streściliśmy.
Gdy o latach młodzieńczych wielu znakomitych ludzi z końca XVIII wieku, skutkiem braku odpowiednich danych, najczęściej nic pewnego nie możemy powiedzieć; co do Staszyca, bez względu na to, że mu niemal połowa życia ubiegła po za ruchem ówczesnych politycznych wypadków, posiadamy jak najdokładniejsze wiadomości, dzięki autobiografii, którą w r. 1820, pisząc swój testament, nakreślił. I znowu niema może drugiej osobistości w dziejach naszych, któraby w tym stopniu, jak Staszyc, uwydatniała życiem całem ten radykalny przełom, jaki u nas w pojęciach politycznych i prawnych z początkiem stulecia bieżącego nastąpił. Jeden z najgłębszych umysłów, jaki kiedykolwiek Polska wydała, w XVIII wieku niema możności zajęcia w społeczeństwie żadnego stanowiska, na któremby służyć mógł krajowi odpowiednio do swych zdolności i to wtedy, gdy kraj ten potrzebuje najwięcej ludzi rozumnych, a z czystemi rękoma; w XIX zdobywa najwydatniejsze godności, zużytkowywa dla dobra społeczeństwa swe umysłowe zasoby i dochodzi, jak na owe czasy, do olbrzymiej fortuny, którą znowu na cele ogólnego pożytku po królewsku szafuje. Zaporą, która mu w młodości i wieku męzkim na drodze do działalności obywatelskiej stanęła, było jego pochodzenie mieszczańskie; dźwignią, która go pod koniec życia na stanowisko przodujące, obok zdolności i nauki wyniosła, była demokratyczna kodeksu francuzkiego zasada, która przyznawała równe prawa wszystkim mieszkańcom kraju.
Ród mieszczański, z którego Staszyc (właściwie Stasic, jak zapisano w księgach metrycznych) pochodził, do bardzo szlachetnych i dla kraju pożytecznych należał. Naprzód dziad jego, w ciągu lat 60 spełniając z wyboru obowiązki burmistrza w miasteczku wielkopolskiem Pile (dziś Sneidemühle) za Notecią, przez lat 20 stawiał czoło wdzierającemu się w prawa miasta staroście Cińskiemu, który samowolnie odjął mu prawa propinacyi i wyzuł mieszkańców z gruntów urodzajnych na rzecz starostwa, narzucając im nieużytki i piaski. Bez względu na zniewagi i napaści możnego pana, „doprowadził sprawę do szczęśliwego końca i odzyskał dekretem wydartą miastu własność.“ (Autobiografia).
Ojciec znów Stanisława, Wawrzyniec, spełniając ten sam urząd przez lat dziesięć, aż do pierwszego podziału, w którym Piła pod panowanie pruskie się dostała, z innego znowu względu narażony bywał na niebezpieczeństwa i zniewagi. W czasie konfederacyi barskiej, broniąc miasta od zdzierstw i kontrybucyj, jako sprzyjający rebelizantom, naraził się na pozbawienie kilkomiesięcznej wolności, przyczem nie mało zdrowia i pieniędzy utracił.
Znamiennym więc rysem charakteru Staszyców była odwaga cywilna. Dodajmy, że Wawrzyniec był nader wykształconym, jak na owe czasy, człowiekiem: obok biegłości w prawie rzymskiem, posiadał znajomość i klasyk6w rzymskich.
Syn, Stanisław, przyszedł na świat w listopadzie 1755 r. i był najmłodszym z rodzeństwa. Że zaś słabem odznaczał się zdrowiem, przeto matka, Katarzyna z Międleckich, niewiasta wielce pobożna, od lat najwcześniejszych ubierała go w suknie duchowne, do kapłańskiego przeznaczając stanu. Ojciec, acz rozumny, nie stawiał jej przeszkód w tem narzucaniu przyszłego powołania synowi, ale starał mu się dać wykształcenie gruntowe i rozbudzić w nim zamiłowanie do nauk. Ukończywszy je też w kraju wyjechał za granicę i, kierując się radami ojca, uczęszczał naprzód na uniwersytety w Lipsku i Getyndze, następnie do Kollegium królewskiego (College de France) w Paryżu, gdzie przez lat dwa kształcił się w fizyce pod kierunkiem Brissona i w historyi naturalnej pod Dubentonem, biorącym udział w układzie i uzupełnieniach pism Buffona. Przez niego też Staszyc wszedł w stosunek z tym wielkim przyrodnikiem-stylistą w chwili, gdy wydawał dzieło O epokach natury. Staszyc, porwany pięknościami stylu i hipotezami Buffona, zamierzył dzieło to przyswoić literaturze ojczystej i rzeczywiście tego w roku 1784 dokonał. Wszakże już w powrocie do kraju, sprawdzając na budowie Alp, Apeninów, Etnie i Wezuwiuszu jego teoryą, przekonał się, że niezupełnie była zgodna z naturą. W każdym razie, badanie tych gór dało mu podstawę do późniejszych badań Karpat i turni tatrzańskich.
Wykształcony gruntownie i wzbogacony rozległemi wiadomościami, nabytemi czytaniem i obcowaniem z ludźmi, stojącymi na czele ówczesnego ruchu filozoficznego we Francyi, wracał do kraju z tem przekonaniem, że zdobytą na obczyźnie wiedzę, będzie mógł na korzyść jego obrócić. Tymczasem czekało go straszne rozczarowanie. Było to pod koniec sejmu delegacyjnego, gdy przybył do Warszawy. Przepaść, nad którą rzplita stanęła, przeraziła umysły, lecz nie obudziła w nich jeszcze świadomości istotnych przyczyn upadku; owszem, wśród powszechnego rozbicia, tem czulszemi robiła je na ochranianie przywilejów stanowych. Wobec takiego położenia, Staszyc, ze względu na swe urodzenie, nie posiadający żadnych praw politycznych, uczuł się obcym wśród swoich. Nie tyle go wszakże bolało, że we własnym kraju z tego względu znalazł dla siebie wszystkie drogi do przyszłej karyery zaparte, ile pogarda okazywana mu powszechnie. »Urodzony z tak zacnych i cnotliwych rodziców, z ojca tak poświęcającego się... wstydzić się musiałem mego urodzenia, wszędzie je znalazłem odrzucone od czci, od urzędów, od ziemi.« (Autobiografia). Byłby też zapewne zmarniał, gdyby mu ręki nie podał Andrzej Zamoyski. Mąż ten, o całą głowę rozumem i zacnością charakteru przewyższający współczesnych, był pierwszy, który o poprawie losu włościan w dobrach swych bieżuńskich pomyślał i od r. 1760 pracował stale nad zamianą w nich pańszczyzny na czynsze. Na sejmie znowu 1767/8, nie chcąc podpisać gwarancyi, złożył kanclerski swój urząd. On też jeden ocenił naukę i zdolności w młodym Staszycu i powołał go na nauczyciela przedmiotów polskich do synów: Aleksandra, Stanisława, Michała i Andrzeja, przy których obowiązki ochmistrza L’abbé la Chaise sprawował. Rok 1776 jakkolwiek się w dziejach nader smutnie zapisał, wlał jednak pewną otuchę w serce Staszyca. Sejm bowiem warszawski, mający zatwierdzić robotę konfederacyi radomskiej, zdobył się na dwie nader doniosłe uchwały: jedna z nich stanowiła, iż szlachcic za zabójstwo chłopa, ma być karan tak samo, jak za zabójstwo szlachcica; druga powoływała Andrzeja Zamoyskiego do ułożenia projektu nowego statutu, któryby odpowiadał nowoczesnym wymaganiom i potrzebom kraju. Do współpracownictwa w tem dziele, które miało lud z pod sądów patrymonialnych wyzwolić i zapewnić mu w pewnej mierze osobistą swobodę, eks-kanclerz kilku mężów powołał, a przedewszystkiem Józefa Wybickiego, który mu się swemi Listami patryotycznemi, wydanemi w r. 1777 zalecił. Nie mniejszy udział w pracy tej przyjęli: Krzysztof Szembek, biskup płocki, Joachim Chreptowicz, podkanclerzy litewski, oraz prawnicy: Węgrzecki i Grochólski. Autor życiorysu Staszyca, Justyn Wojewódzki, nie bez słuszności przypuszcza, że i on do tych narad należał, lubo ze względu na swe stanowisko spółeczne musiał w cieniu pozostać.
Po tej porażce Zamoyski natychmiast opuścił Warszawę i w tymże czasie objąwszy ordynacyą, osiedłił się na czas dłuższy w Zamościu. Z nim wyjechał i Staszyc, by się oddać wyłącznie swym obowiązkom i w pracy naukowej szukać ukrzepienia dla ducha.
Zdaje się jednak, że pomiędzy temi dwoma sejmami w życiu jego nastąpił przełom stanowczy. W r. 1779 wydał on poemat Ludwika Rasyna: O Religii, którego przekład prozą, »dla przypodobania się — jak powiada — matce« w 15 roku życia rozpoczął. Otóż, w nim, pod dołączonym przekładem wiersza Woltera: O Lizbonie, znajdujemy jego nazwisko z tytułem: kanclerz kapituły szamotulskiej, co dowodziłoby, że przed rokiem 1779 przyjął święcenia kapłańskie. Czy z przekonania? rzecz wielce wątpliwa, skoro w woli matki, przeznaczającej go na księdza, widzi »przesąd i religijne uprzedzenie.« Przecież ją spełnia przez cześć dla jej pamięci.
Przyjęcie jednak święceń nie zapewniało jeszcze stanowiska w hierarchii kościelnej. Otrzymaniu bowiem wyższego beneficyum, któreby odpowiadało jego nauce i zdolnościom, stawało znowu na przeszkodzie urodzenie mieszczańskie. Ale pobyt w Zamościu nastręczał mu sposobność zmycia choć w części tej zakały ze siebie. Ponieważ stanowisko profesora w Akademii miejscowej dawało prawo do prelatur i kanonij przy kolegiacie zamojskiej; należało przeto zdobyć stopień naukowy doktora, a z nim i katedrę, coby już odpychanemu przez wszystkich plebejowi, nawet bez kościelnej hierarchicznej godności, pozwoliło zająć jakiś szczebel w drabinie społecznej. O ten więc stopień naukowy zaczął Staszyc robić starania. Jakoż w kwietniu 1782 r. za podkanclerstwa akademickiego Kochnowskiego, oraz rektoratu Wątróbskiego i dziekaństwa Rydulskiego, po odbyciu kilka dni trwających dysput i wydaniu kilku tysięcy złp. na podejmowanie doktorów Akademii, uzyskał wreszcie stopień doktora obojga praw, co dowodzi, że jak w Paryżu naukom przyrodniczym, tak w Lipsku i Getyndze, poświęcał się naukom prawnym. Zdawałoby się też, że po tej ogniowej próbie akademicy zamojscy szeroko otworzą ramiona, by w swe grono przyjąć tak znakomitą naukową siłę która instytucyi wielkiego kanclerza i hetmana, mogła dodać nowego błasku. Tymczasem nic z tego! Pomimo opróżnionych niektórych katedr, Staszyc nie otrzymuje żadnej. Luminarze akademii wyznaczają mu tylko podrzędne stanowisko profesora języka francuzkiego, zatrzymując jednak drugiego, już pełniącego tę funkcyę, który, rozumie się, trzyma prym w tym duumwiracie, wytworzonym w tym celu, by w jakiś sposób uczynić zadość woli ordynata. Zarówno urodzenie, jak i zasady liberalne uprzedzały przeciw Staszycowi mędrców zamojskich. (Por. ks. Jan Ambroży Wapowski: Anacephaleosis Professorum Academiae Zamosciensis. Warszawa, 1898, 255—256.)
Staszyc też mógł w poemacie rozpoczętym w tym czasie pod tyt.: Ród ludzki, wypowiedzieć te słowa pełne goryczy:
Żaden z zwierzów (sic)nie niszczy własnego plemienia;
Człek tylko nienawidzi swój ród i wytępia.
Ci dzierżą wszystko, drugich od ziemi odpchnięto,
Większej wydziałem części praca i niewolstwo;
A rodzenie się rzuca na nich srom, haniebność...
Tak jedni zawsze dzierżą z potomstwem dziedziczą,
A drudzy zawsze cierpią, z potomstwem nędznieją.
(Ks. I. początek)
Poemat jednak miał dopiero ujrzeć światło dzienne po latach 40-tu; tymczasem niezasłużona wzgarda, jaką na niego urodzenie ściągało, a jeszcze więcej kataklizm, przez jaki naród przeszedł, właśnie z winy tych, którzy sobie do rządzenia nim z urodzenia wyłączne przyznawali prawo, nasuwały mu przedmiot do gorzkich rozmyślań i zaciekań głębokich, które, lubo wypowiedziane chaotycznie w Uwagach nad życiem Jana Zamojskiego, wydanych w r. 1785, bez wymienienia autora i miejsca druku, miały jednak ten skutek, że obudziły sumienie narodu i przygotowały umysły do podjęcia na sejmie czteroletnim reformy. W dziele tym Staszyc zapuszcza sondę krytycyzmu w schorzałe ciało rzplitej głęboko, i wykazując wszystkie w jej organizmie zboczenia, domaga się głosem wielkim radykalnej odmiany: w edukacyi, prawodawstwie, we władzy wykonawczej, sądownictwie, obieraniu królów, wojsku, opodatkowaniu handlu i w. i. instytucyach zmurszałych. Wystąpienie jego cechuje śmiałość, niepodległość myśli i bezwzględność przekonań. Dla magnatów ma tylko wyrazy pogardy i nie do nich, lecz do szlachty zwraca swą mowę, radząc jej, by myślała sama o sobie. To też jeżeli jakie dzieło w epoce Stanisławowskiej odbija wpływ literatury filozoficznej, francuzkiej, to bez wątpienia owe uwagi o Życiu Jana Zamoyskiego, którym wszakże nie wiele się zajmuje. Nie znaczy to jednak, by domagał się reform według z góry na obczyźnie upatrzonego wzoru, gdyż owszem, przy każdej sposobności powtarza, iż wszelkie odmiany wynikać powinny z potrzeb rzeczywistych kraju; lecz że w świetle, przyniesionem z zachodu, wykazuje, jak dalekie od wymagań czasu były obecne jego stosunki. Bez względu, iż Uwagi godziły w dumę, sobkostwo przemoc i przedajność magnatów, nie poszukiwano jednak autora sądownie o obrazę senatorskiego stanu, jak się to nie raz zdarzało. Co prawda na ewentualność podobnego rodzaju Staszyc zabezpieczył się dobrze, i nie tylko że w przedmowie położył nacisk na swe poddaństwo pruskie, ale nadto, kładąc pod nią datę 20 maja 1785 r., wymienia Heilsberg jako miejscowość, w której praca jego niby powstała.
Natomiast sprawy jego materyalne szły nie ze wszystkiem pomyślnie. Przynajmniej beneficya przy Kolegjacie zamojskiej nie dopisywały. Dopiero, gdy po śmierci Kochnowskiego, sufragana i oficyała chełmińskiego, zawakowało trzymane przezeń probostwo turobińskie, Zamoyski z mocy patronatu dał mu na nie w d. 29 czerwca 1788 r. prezentę, oraz na rektorstwo filii w Czarnęcinie — wsi, którą niegdyś dożywociem Szymon Szymonowicz posiadał. Do niej też zwykle na miesiące wakacyjne zjeżdżał Staszyc z synami ordynata, obowiązki zaś pasterskie w otrzymanem probostwie; wikaryuszowi poruczał.
Gdy w d. 6 października t. r. nastąpiło otwarcie wielkiego sejmu, pośpieszył nań do Warszawy, z ordynatem. Staszyc i tu pomiędzy arbitrami ukryty, mógł słyszeć w toku rozpraw wygłaszane te same zasady, które w Uwagach rozwijał. To znaczyło, że posiew jego nie poszedł na marne. Ale, niestety, obok dobrego ziarna, zaczęły wkrótce występować i chwasty zakorzenione od dawna. Przeniknąwszy też manewr republikańskiego stronnictwa, które wykrętnem przedstawieniem rzeczy wprowadzało w pojęcia zamęt i do nieskończoności przedłużało nad każdą materyą rozprawy, by izbę znużyć i obrady na inne tory sprowadzić: Staszyc uczuł całą grozę położenia i przejęty obawą, że sejm, tak dobrze zaczęty, zmarnuje czas na jałowych sporach i upuści jedyną może chwilę do przeprowadzenia reform sposobną, zabrał się gorączkowo do nowej pracy i w r. 1790 wydał Przestrogi ostatnie dla Polski. I teraz sejm nie poszukuje autora, choć wystąpienie jego równie jak w Uwagach jest bezwzględne i śmiałe. Widocznie oburzenie jego szczere a szlachetne odbiera najzuchwalszym odwagę do wystąpienia z oskarżeniem, które przeciw nim samym mogłoby się obrócić. Rzecz tylko dziwna, że gdy Uwagi, kreślone z całym rozmysłem, rażą nierównomiernym i chaotycznym układem, Przestrogi, choć pisane pośpiesznie, odznaczają się porządnem, systematycznem wyłożeniem zasad ustroju społecznego w duchu Monteskiusza i Rousseau’a pojętych.
W ciągu tych zajęć dokonywa aktu, który o jego charakterze daje wymowne świadectwo.
W kwietniu 1791 r. rezygnuje z posiadanych beneficyów, jak tylko Skaryszewski objął w zarząd chełmską dyecezyą.
Wreszcie z zalimitowaniem sejmu w d. 29 maja 1792 r., wyjechał wraz z ordynatem do Zamościa, gdzie ten mąż znakomity w tymże roku życia dokonał. W nim tracił Staszyc nietylko dobroczyńcę, lecz i przyjaciela, z którym, pomimo różnic urodzenia i stanowiska, od lat kilkunastu podzielał wszystkie uczucia i myśli. Łączyła ich wspólna miłość dobra powszechnego, więc rozumieli się i uzupełniali wzajemnie. Ze śmiercią jego nie zaszła jednak żadna zmiana w położeniu Staszyca. Gdy najstarszy z synów, Aleksander objął ordynacyą, on pozostał nadal przy wdowie jako jej doradca i wychowawca jej dzieci. Towarzyszy jej też do Wiednia, gdzie pomimo jej zgonu, zaszłego w r. 1797, przez rok cały jeszcze przebywał.
Kilkoletni ten pobyt w stolicy naddunajskiej miał ważne dla Staszyca następstwa. Wywiózłszy z kraju niewielki kapitał, jaki ze schedy po rodzicach, z zaoszczędzonej pensyi, którą w domu Zamoyskich pobierał i z trzechletnich dochodów z probostwa turobińskiego uskładał, puścił się na spekulacye pieniężne i, grając szczęśliwie na giełdzie, w ciągu lat pięciu dorobił się znacznej fortuny. Nie brudna wszakże chciwość była mu do tego podnietą, lubo już dobrze za czterdziestkę przeszedłszy, mógł myśleć o zapewnieniu sobie niezależnego bytu. Ale on miał wyższe cele przed sobą. W długoletnich rozmyślaniach nad tem, jaki Bóg miał zamiar w stwarzaniu człowieka i na czem się stałe jego szczęście zasadza, doszedł do przekonania, że mu je »tylko miłość bliźnich, ziszczana przez dobre czyny, zapewnia.« »Ten — powiada — kto przez swoje życie poprawi i udoskonali los współczesnych lub całych plemion następnych, ten dopełnia całkowicie swego tu istnienia przeznaczenie, czyli te zamiary jakie najwyższe Jestestwo w jego stworzeniu złożyło«... »Szczupły majątek — mówi dalej — jaki wziąłem, i to, co przez całe życie zebrać mogłem z największą starannością, ku temu, raz powziętemu celowi, obracałem nieprzerwanie« (Autobiografia). Ta to, nie inna myśl pobudzała go do szukania powodzenia w ryzykownych operacjach na giełdzie.
Nie od razu przecież obmyślił sposób urzeczywistnienia swych filantropijnych celów. Po wyjeździe z Wiednia, w 1798 r., wyrusza latem w Tatry i oddaje się naukowemu ich zbadaniu. Przecież nie on pierwszy podejmuje to zadanie. Uprzedzają go bowiem na tej drodze: francuz, Hacquet, który od r. 1788—1795 każdego lata odbywa tu naukowe wycieczki, i anglik, Robert Townson, który w 1793 mierzy wysokości niektórych szczytów (Die Hohe Tatra, v. Karl Koristka, 1864). Był więc Staszyc trzecim z kolei naukowym ich badaczem, ale pierwszym pomiędzy uczonymi polskimi. I on w Tatrach dokonywa barometrycznych pomiarów, bada ich układ, porównywa z ustrojem geologicznym gór, poznanych poprzednio, wróży o skarbach kruszcowych, ukrytych w ich łonie, zaznajamia z ich fauną i florą i w porostach, występujących na najwyższych szczytach skalnych, dopatruje pierwszych pojawów form roślinnych, które stopniowo, przeobrażając się w grzyby, mchy, skrzypy i t. d., dochodzą najwyższego rozwinięcia w jodłach masztowych i dębach. Przeczucie stopniowej ewolucyi już wtedy nie jest mu obce. Że i przedtem badał inne części kraju, widać to z przypisów do Epok natury, gdzie Polesie i jeziorzyste wybrzeża Baltyku za dawny trzon morski uznaje. Wreszcie od 1801 r. zaczyna urzeczywistniać swe filantropijne zamysły, a do tego dopomaga mu rząd austryacki, który, na prowadzenie wojen z Napoleonem potrzebując pieniędzy, wyprzedaje wszystkie starostwa, jakie się w tak zwanej Galicyi wschodniej znalazły. Wtedy to Staszyc za 100,000 zł. nabywa hrubieszowskie starostwo, które, położone w gliniastej, pszenicznej glebie, obiecywało znaczne przy umiejętnej gospodarce korzyści. W niem to zamierzył on »udoskonalać los współczesnych i całych ich plemion następnych.«
Jednocześnie zawiązane w 1800 r. Towarzystwo Przyjaciół Nauk zaprasza go na swego członka. Wiadomo, iż w niem skupiły się wszystkie pracujące naukowo jednostki, które koniec stulecia XVIII przeżyły. Na pierwsze też wezwanie Staszyc zabiera naukowe swe zbiory i z Hrubieszowa przenosi się do Warszawy. Tu nietylko wiedzę, lecz i pomoc pieniężną niesie Towarzystwu w ofierze. Dotąd ono, nie posiadając własnego lokalu, odbywało swe posiedzenia w domach Stanisława Potockiego i eks-podstolego koronnego Sołtyka; otóż Staszyc wynajmuje na Kanonii dom z obszerną salą, w której na ogólnych zebraniach, oprócz członków, gromadzić się mogła i publiczność. Później on dla niego i gmach wspaniały wystawi.
Ponieważ Towarzystwo za główny cel wytknęło sobie przekazanie potomnym dziejów i języka, przeto na tych dwóch kierunkach ograniczało swe prace. Linde rozpoczynał trud olbrzymi nad ułożeniem słownika, inni członkowie rozebrali pomiędzy siebie do opracowania dzieje pojedynczych królów, by uzupełnić Historyę Naruszewicza na roku 1386 przerwaną. Sam jego prezes i jeden z założycieli Towarzystwa, biskup Jan Albertrandy, wziął prawdziwie lwią część na siebie. Panowania: Jagiełły, Kazimierza Jagiellończyka, Jana Olbrachta, Aleksandra, Henryka Walezyusza i Stefana Batorego, lubo nie dorównywają krytycyzmem i obrobieniem pracy Naruszewicza, wyszły z pod jego pióra. Staszyc z natury swoich studyów nie mogąc brać w żadnym z tych dwóch kierunków udziału, odczytuje z początka na posiedzeniach swoje przekłady z Iliady, wreszcie ustępy z poematu: Ród ludzki, nad którym nieustannie pracuje. Ale każdorocznie powtarzane wycieczki w Tatry, dostarczają mu coraz obfitszego materyału. Zaczyna go opracowywać i od r. 1805 wnosi na te posiedzenia przedmiot zupełnie nowy, bo rozprawy O ziemiorodztwie gór dawnej Sarmacyi, w których przed słuchaczami nieznane światy odsłania.
Od tych zajęć spokojnych odrywają jego uwagę wypadki, rozgrywające się na europejskiej widowni, a które zarówno w losach kraju, jak i w jego życiu miały sprowadzić epokową odmianę. Z utworzeniem bowiem Ks. Warszawskiego powołany został przez Fryderyka Augusta na urząd referendarza stanu. Pierwszy raz więc w życiu, mając już lat 52, jako wyższej rangi urzędnik, rozpoczynał służbę publiczną, od której go usuwało pochodzenie mieszczańskie. Nic też dziwnego, że w konstytucyi nadanej Księztwu przez Napoleona »widział mniej wolności, a ludzkości więcej.« Znaczyło to, że ze zrównaniem w prawach obywateli kraju, otwierała drogę do wszystkich zawodów osobistym zdolnościom. Jakby też dla okazania, że je posiada do sprawowania wyższych funkcyj państwowych, w tym samym roku wydał dzieło: O statystyce Polski. Że w niej, jak i w Uwagach, przytaczane cyfry czerpał ze źródeł urzędowych, o tem wątpić nie można. Ale jeżeli dziś źródła te, skutkiem braku ścisłości, zawodzą, to cóż dopiero za jego czasów, gdy podrzędne organa władzy jeszcze mniej pojmowały ważność statystyki. Błędność też cyfr Staszyca, zwłaszcza co do ludności, wykazał T. Korzon w swych Wewnętrznych dziejach Polski, ale to bynajmniej zasługi Staszyca na tem polu nie zmniejsza. Owszem, praca jego w swym czasie uchodziła za istotny obraz kraju i poniekąd miała urzędowe znaczenie.
W r. 1808 r. Staszyc otrzymał tytuł radcy stanu z przeznaczeniem służenia w Izbie edukacyjnej, w której prezesem był Stanisław Potocki; gdy zaś w tymże roku, w d. 10 sierpnia, Albertrandy mając lat 77 życie zakończył; Towarzystwo Przyjaciół Nauk jednomyślnie powołało go na swego prezesa. Na obudwóch tych stanowiskach Staszyc wielu rzeczy nader dla kraju pożytecznych dokonał. Szczególniej jednak należy mu się wdzięczność za rewindykacyą funduszów edukacyjnych. Wiadomo, że po upadku Jezuitów dobra ich sejm z r. 1775 na cele wychowawcze przeznaczył. Ale te, puszczone w dzierżawy wieczyste, nie przynosiły spodziewanych dochodów. Wielu bowiem tenutaryuszów, korzystając z okoliczności, w jakich kraj się znajdował, chciało je sobie prawem kaduka przywłaszczyć. Nie płacąc czynszów, liczyli na przedawnienie. Tymczasem z ustanowieniem Księstwa Warszawskiego Izba edukacyjna w porozumieniu z ministrem spraw wewnętrznych Łuszczewskim, zaczęła drogą administracyjną egzekwować czynsze zaległe. To wywołało krzyk w całym kraju, zwłaszcza, gdy po stronie dłużników stanął minister sprawiedliwości, Feliks Łubieński, który, wychodząc z zasady, że wszelki dług tylko z wyroku sądowego podlega egzekucyi, nietylko egzekutorom administracyjnym stawiał przez swych podwładnych przeszkody, lecz nadto długom prywatnym, któremi nieprawnie tenutaryusze obciążyli te dobra, przyznał przed edukacyjnemi pierwszeństwo. Było to najfałszywsze tłómaczenie prawa, mające źródło w chęci wyniesienia sądów po nad inne władze krajowe. Owe bowiem czynsze zastępowały podatek, który na utrzymanie szkół należałoby uchwalić i rząd mocen był egzekwować je, skoro tenutaryusze do ich płacenia byli prawnie zobowiązani. Jak zaś groźne położenie ten spór wywołał, wystarczy powiedzieć, że Izba edukacyjna nie miała czem nauczycieli opłacać, że bieg oświaty krajowej mógł być lada chwila przerwany. Pomimo jednak słuszności sprawy, dyktatura Łubińskiego przetrwała całe trzy lata. Nawet gdy spór w r. 1812 przeniesiono do Rady Stanu, umiał on tak rzecz wymownie przedstawić, że niemal wszystkich członków na swą stronę pozyskał. Dopiero wystąpienie piorunujące Staszyca przechyliło szalę na korzyść oświaty krajowej. — »Cóż to ja widzę w Radzie Stanu? — zawołał. — Widzę targających się na świętość funduszu, który cnotliwi obywatele w r. 1775 wydarli łupiezcom. Ci sami łupiezcy odstąpili części swoich łupów, na wychowanie swych dzieci. Źli obywatele nie śmieli być złymi ojcami. A tu widzę ojców familij, poświęcających los i dolę swojego plemienia! I dla kogo? Dla marnotrawców i złoczyńców, dla wykrętaczów prawnych, co wiedzą jaka jest natura tych dóbr, podstępnie powciskali się do hypoteki. Znali oni prawa wyraźne. Są one w Voluminach legum i niewiadomością zastawiać się nie mogą.« Te jego słowa i kilka dobitniejszych argumentów, sprawiły, iż zawstydzeni członkowie Rady, odstąpili od zdania Łubińskiego i wniosek Potockiego jednomyślnie przyjęty, pozyskał sankcyą Fryderyka Augusta. Tym sposobem Staszyc nietylko fundusze edukacyjne ocalił, lecz i zachwianą równowagę pomiędzy ministeryami przywrócił.
Jako znowu prezes Towarzystwa P. N. pod innym względem działalność swą zaznaczył. Obdarzony umysłem praktycznym, rozumiał, iż nauka winna bezpośrednio oddziaływać na życie. Obok więc rozpraw historycznych i językowych, wprowadził także rozprawy, mające związek z naukami przyrodniczerni i technologią. Nadto ogłaszał konkursa na prace, dotyczące rolnictwa lub użyteczności społecznej. Dość wymienić tak ważną, jak: »O budowlach mieszkalnych włościańskich, do kraju naszego przystosowanych.« Z takiemi pracami od r. 1808 można się coraz częściej w Rocznikach Towarzystwa spotykać. Słowem wlał nowe życie w instytucyą, która miała dotąd czysto akademicki charakter.
Upadek Napoleona pobudził go do wystąpienia z pismem: O równowadze Europy; zamknięcie kongresu wiedeńskiego do napisania odezwy: Ostatnie moje przestrogi.
Z ustanowieniem Królestwa Polskiego, otwarło się dla Staszyca jeszcze rozleglejsze pole działania. W roku 1816 zamianowany przez cesarza i króla Aleksandra I, radcą stanu, dyrektorem generalnym w wydziale przemysłu i kunsztów przy Komisyi Spraw Wewnętrznych, na której czele jako minister, stanął Tadeusz Mostowski, oraz członkiem Komisyi Oświecenia, której sterownikiem z tytułem ministra, pozostał nadal Stanisław Potocki, Staszyc znalazł się w swoim żywiole i cały zasób swej energii i wiedzy poświęcił górnictwu i oświacie krajowej. W obu tych kierunkach wspierali go dwaj ministrowie, dopomagając do urzeczywistnienia rozległych jego pomysłów. Przedewszystkiem należało zreorganizować z gruntu całe górnictwo, zaniedbane po przejściu jego od Austryi pod zarząd Księztwa Warszawskiego, w ciągu którego istnienia, nikt o jego podźwignięciu nie myślał. Staszyc więc ustanawia Dyrekcyą Główną górniczą w Kielcach, i jej zarządowi poddaje Dozorstwa górnicze: Miedzianogórskie, Białogońskie, Suchedniowskie, Samsonowskie, Olkusko-Siewierskie, Radoszyckie i Pankowskie. Wreszcie po zniesieniu zgromadzenia Cystersów: Wąchockie. Nadto, przy tejże Dyrekcyi w Kielcach organizuje Szkołę górniczą. Główne zaś ognisko działalności wytwarza w Białogonie, osadzie o 5 wiorst od Kielc odległej, gdzie w 1817 roku powstaje huta Aleksandra, do topienia ołowiu, miedzi i odciągania srebra od obu tych metalów, do których otrzymania dostarczają rudy szyby, bite na Karczówce pod Białogonem, Kolejówce pod Czarnowem, Machutorska Szpara pod Miedzianą górą, Górki Szczutowskie pod Olkuszem i Jaworznia. Nadto urządza tu hamernią, walcownią, probiernią dla oznaczenia wydajności rud, gisiernią mosiężną, do której modele sprowadza z Berlina i Glewic, wreszcie laboratoryum, w którem głównie wyrabiano kwas siarczany obok innych przetworów chemicznych. W tej miejscowości też uczniowie Szkoły górniczej, po ukończeniu kursów dwuletnich, odbywali praktykę, przygotowując się do zajęcia różnych stanowisk w służbie górniczej. Słowem, potężny umysł Staszyca stwarza w ciągu lat kilku wielkie ognisko górniczego przemysłu, którego wzrost w całym kraju podziw obudza. To też Białogon, poczynając od namiestnika, zwiedzają wszystkie niemal ówczesne znakomitości i w Księdze zapisowej, utrzymywanej tu od chwili puszczenia w ruch fabryk górniczych, zapisują swoje nazwiska. Jest między nimi i Staszyc. Przybył on tu w d. 29 lipca 1819 r., by się naocznie przekonać, jak myśl jego urzeczywistnioną została i ślad swej bytności w tych upamiętnił słowach: »Zwiedzając wszystkie zakłady górnicze, przy murowaniu walcowni i przy sprowadzaniu do niej wód potrzebnych, byłem tu przytomny. Radca stanu Staszyc.«
Zdawałoby się, że oddany tak całą duszą górnictwu, nie znajdzie już ani sił, ani czasu do zajęć na innych polach pracy społecznej. Tymczasem z równą gorliwością, jako dyrektor w wydziale przemysłu i kunsztów, popiera fabryki sukna w Ozorkowie i Zgierzu, oraz bawełniane w nowo powstającej Łodzi; wreszcie zakłada Konserwatoryum w Warszawie i na jego dyrektora powołuje w r. 1821 Elsnera. W charakterze znowu członka Komisyi Oświecenia, bierze czynny udział w organizacyi Uniwersytetu, Szkół wojewódzkich, wydziałowych i Elementarnych, jak równie w założeniu Instytutu głuchoniemych, dla którego pozyskuje ks. Józefa Falkowskiego. Gdy bowiem ten, niedowierzając swym siłom, wzbrania się podjąć jego organizacyi i kierownictwa, Staszyc jednem wyrzeczeniem łamie jego opór, Potockiemu stawiany: »Pamiętaj, że jako ziomek — krajowi, chrześcianin — bliźniemu, kapłan — dobru niedołężnych twe życie poświęcić winieneś.«
W tem samem stopniu spełnia gorliwie obowiązki prezesa Tow. P. N., i, budując gmach na jego pomieszczenie, zamierza przed nim posąg Kopernika umieścić. O oddaniu czci w ten sposób genialnemu mężowi, powziął on myśl jeszcze w czasie swej bytności w 1808 roku w Toruniu i zamówił u Thorwaldsena model, według którego posąg miał być odlany w Warszawie. Ale pomysł ten, którego urzeczywistnieniu 36,000 zł. poświęcił, dopiero po jego śmierci, za staraniem Juliana Niemcewicza, trzeciego z kolei prezesa Towarzystwa, w 1829 r. doszedł do skutku.
Natomiast jeszcze za życia doprowadza do pożądanego końca inny, długo żywiony zamiar: »poprawy i udoskonalenia losu nietylko współczesnych, lecz i najdalszych pokoleń.« Nabyte hrubieszowskie dobra, w ciągu ubiegłych lat 20, podniósł on staranną gospodarką do niebywałej świetności. Nie dla siebie przecież podejmował trudy i nakłady. Temi dobrami miał on teraz obdarzyć całą gminę hrubieszowską i w tym celu nakreślił głęboko obmyślaną ustawę, która, jak się zdawało, powinna była wśród obdarzonych na zawsze dobrobyt ustalić. Oprócz bowiem oddania gruntów członkom gminy na własność, założył jeszcze kasę, ze znacznym kapitałem zakładowym, z której ci, w razie klęsk losowych lub dla przebudowania domów drewnianych na murowane, mogli zaciągać pożyczki. Gdyby gmina przyszła do stanu takiego dobrobytu, iżby z kasy niepotrzebowała korzystać, kapitał ma rość z procentami, a gdy tym sposobem kapitał nowy się wytworzy, wówczas, nie naruszając zakładowego, gmina obowiązaną jest wieś sąsiednią zakupić, wcielić do swego obrębu i na nią przelać wszystkie dobrodziejstwa zapisu, z których sarna korzysta. Te zakupy miały się do nieskończoności rozszerzać; nad ścisłem zaś wykonywaniem Ustawy, czuwać miał odpowiednio uposażony prawnik, oraz inni urzędnicy, nadani gruntami. Tak samo Staszyc uposażył Szkołę wydziałową, nauczycieli i doktora. Zapis ten i ustawa zatwierdzone w r. 1822 przez cesarza i króla, wywołały niezadowolenie, zwłaszcza wśród obywateli sąsiadujących z Hrubieszowem. W projekcie bowiem wykupu wsi dopatrywali zamachu na wywłaszczenie ich z posiadanych majątków, jak gdyby to można było zmusić kogo do sprzedaży, jeżeli sam przez odłużenie nie podkopie swoich praw własności. Krzyki więc na radcę stanu, Jakóbina, nie miały żadnej podstawy, zwłaszcza, że sam projekt skupu był wielce problematyczny. W ogóle ustawa Staszyca zdradza filantropa-ideologa, który się nie liczy z naturą ludzką, lecz ją do swych pomysłów przykrawa. I w w. XVIII byli podobni mu filantropi; ale ci swoje projekta chcieli przeprowadzać stopniowo. Naprzód w dobrach swych pańszczyznę zamieniali na czynsze, by następnie przez nie, wykup samej ziemi ułatwić. Tym sposobem poddani pracą zdobyć mieli prawo własności. Tymczasem nadanie Staszyca było darme, bez ograniczeń i warunków. Obdarzeni otrzymywali wszystko bez własnej zasługi i wysiłków; więc też dar nie zapewnił im dobrobytu, lecz przeciwnie, zniechęcił do pracy. Hrubieszowianie nietylko nie przykupili żadnej wsi, lecz zmarnowali i fundusze, które miały wzrastać z latami. Tego jednak nie doczekał Staszyc, gdyż dopóki żył i czuwał nad własnem dziełem, gmina rozwijała się pomyślnie. Ale pod koniec życia z innej strony dotknął go cios nader bolesny, który odczuł głęboko. Było to następstwem sporu, który się wywiązał pomiędzy nim, a ministrem skarbu, ks. Lubeckim, uznającym gospodarkę górniczą Staszyca za zbyt kosztowną, a za mało w stosunku do nakładów dla skarbu przynoszącą korzyści. Istotnie Staszyc całą swą działalność skierował ku wydobywaniu miedzi, ołowiu i srebra, którym pokłady miedzianogórskie, nigdy nazbyt obfite, lada chwila wyczerpaniem groziły. Tymczasem północne podgórze gór Ś-to-Krzyzkich zawierało nieprzebrane bogactwo rudy żelaznej, której eksploatacya mogła przynosić daleko większe dochody. Zarzut był słuszny; ale Staszyc, uważając się za twórcę krajowego górnictwa, nie chciał go uznać i, ulegając złudzeniom, że wyczerpujące się pokłady w Miedzianogórze w dalszem polu kopalnianem znaleźć się muszą, obstawał uparcie przy raz obranym kierunku. Tymczasem ks. Lubecki, w sprawozdaniu złożonem cesarzowi na ręce ministra sekretarza stanu, wykazawszy straty, spowodowane przez zbyt jednostronne prowadzenie robót górniczych, wyjednał dekret, na mocy którego górnictwo w r. 1824 oddane w zarząd Komisyi Skarbu zostało. Ugodziło to, jak piorun, w Staszyca. Oburzony podstępnem działaniem Lubeckiego, zażądał natychmiast dymisyi, postanawiając na zawsze usunąć się od spraw publicznych. Namiestnik wszakże, nie chcąc pozbawiać kraju usług tak znakomitego męża, dołożył wszelkich starań, by cios zadany mu, o ile można złagodzić i powzięte przezeń w rozżaleniu postanowienie odmienić. Jakoż, wyjednał dla niego order Orła Białego i tytuł ministra stanu z prawem zasiadania w Radzie Administracyjnej, gdzie mógł również z pożytkiem dla społeczeństwa pracować.
Jakkolwiek Staszyc odstąpił od powziętego zamiaru i przyjął ofiarowane mu godności, przecież w duszy żywił to przekonanie, że zawód jego skończony.
Wkrótce też, bo w d. 21 stycznia 1826 r. tknięty apopleksyą nerwową, dokonał pełnego chwały żywota. Gdy otwarto jego testament, który jeszcze w r. 1820 sporządził, okazało się, jak wielką miłością, pomimo krzywd doznanych, biło zawsze dla społeczeństwa to serce szlachetne. Zapisy, poczynione w nim, zdumiewały hojnością. 200,000 zł. na Szpital Dzieciątka Jezus, tyleż na założenie Domu Zarobkowego, 60,000 na utrzymanie z procentów nauczyciela w Szkole wydziałowej hrubieszowskiej, 44,000 na pomieszczenie przy klinice uniwersytetu warszawskiego osób dotkniętych pomieszaniem umysłu, wreszcie 45,000 na Instytut Głuchoniemych i Ociemniałych, a wszystko to zdobyte własną pracą, oszczędnością, odmawianiem sobie najpierwszych potrzeb, które za zbytek niegodny siebie uważał. Jedyną przyjemnością, na jaką sobie czasem pozwalał, był teatr; ale, niechcąc uszczuplać funduszów, gromadzonych dla innych, chodził na miejsca stojące na najwyższej galeryi i tu, ukryty w cieniu, otulony w wytarty płaszcz szaraczkowy, w kapeluszu z ogromnem rondem, nasunionem na oczy z krzaczystemi brwiami, wsłuchiwał się z rozkoszą w grę artystów, pewny, że go nikt ze znajomych nie widzi. Tymczasem akademicy, trącając się łokciami, wskazywali go sobie, i o jego wycieczkach na galeryą cała Warszawa wiedziała. I takiego człowieka wylanego dla dobra bliźnich, okrzyczano za masona, ateistę, nie pomnąc, że miarą ewangieliczną wartości każdego — to owoce, które z siebie wydaje! Że zajęty w różnych gałęziach służby publicznej, nie zawsze mógł spełniać obowiązki kapłańskie, to pewna; ale Justyn Wojewódzki przytacza aż nazbyt wiarogodne świadectwa, by obalić fałsz, jakoby je lekceważył i zaniedbywał. Owszem, nie raz widywano go w kościele św. Krzyża, jak o 6 rano odprawiał mszę, zwykle przy bocznym ołtarzu.
W każdym razie, ani życiem niemoralnem, ani pismami nie gorszy, choć się w nich duch wieku oświeconego odbija. Jako człowiek zresztą, miał swe wady. Doznawszy w młodości tyle niezasłużonej pogardy, zraził się w ogóle do ludzi, i jak w całem życiu unikał ich towarzystwa, tak i po śmierci chciał zdala od nich spoczywać. Objawił też wolę ostatnią, by go pochowano w ustronnym zakątku cmentarza klasztornego na Bielanach, gdzie całą ozdobę jego grobowca stanowi prosta płyta z piaskowca z napisem:
Słowem, kochał świat, sprzyjał mu, ale zdaleka, a jak umiał innym dobrodziejstwa świadczyć, tak umiał za otrzymane być wdzięcznym.
Najwymowniejszy głos, jaki się podniósł nad grobem Andrzeja Zamoyskiego, była jego pochwała, skreślona piórem Staszyca. Zresztą, jako pisarz, stylistą nie był. Język jego pełen zwrotów dziwacznych i wyrazów nie zawsze trafnie utworzonych, i dobranych, za wzór dobrej polszczyzny służyć nie może; ale jest głębokim myślicielem i gorącym czcicielem prawdy. Vitam impendere rero — było niezłomną jego zasadą.
Wydawszy w r. 1815 dwanaście rozpraw: O ziemiorodztwie Karpatów (sic) i innych gór i równin polskich z tablicami i mapami odrobionemi w Paryżu, zajął się od 1819 r. zbiorowem wydaniem dzieł swoich i zawarł je w 9 tomach in 4-o. Jest to bardzo piękna i poprawna, a dziś do rzadkości należąca edycya, w której sam poemat Ród ludzki, napisany w XVIII księgach, wierszem białym, trzy tomy grube wypełnia. Na nim Staszyc głównie tytuł swój do nieśmiertelności opierał. Tymczasem dziś, prócz historyka literatury, wątpić należy, czy kto inny miałby odwagę zapuścić się w ten las wywodów, wysnutych na temat: praw człowieka. A jednak w utwór ten Staszyc włożył całą swą duszę i bez jego poznania niepodobna nawet jego charakteru właściwą miarą ocenić. Wszak pisał go przez lat 40; wszystkie więc jego wrażenia w nim skrystalizowane zostały. Powiadają, iż pisząc go, dla podniecenia poetyckiej weny, zwykł był okręcać sobie głowę serwetą, zmaczaną w gorącem winie czerwonem. W takiem przybraniu miał go znaleść odwiedzający go, jeśli się nie mylimy, Badeni. Innym razem, opowiada w swych pamiętnikach Kajetan Koźmian, że chcąc sprawdzić doświadczeniem, jak ród ludzki, żyjąc na łonie natury, zdobywał środki do życia, wyruszył przed wschodem słońca na Bielany z gromadką dzieci, które pod fartuchem odwiecznej swej landary pomieścił. Dzieci, przybywszy do pustelni, rozbiegły się po lesie, uszczęśliwione swobodą; ale wkrótce, jedne pogubiły się w zaroślach, drugie, wróciwszy zgłodniałe, zaczęły się domagać jeść natarczywie. Tego nie przewidział ñlozof, gdyż właśnie one same miały szukać pożywienia dla siebie. Musiał więc odnajdywać zbłąkane, wypraszać dla nich posiłek w eremie i wrócił do Warszawy z tem przekonaniem, że ród ludzki tak się od natury oddalił, że nawet instynkt zachowawczy w sobie zatracił. Słowem, w poemacie tym ideolog występuje na każdej niemal stronicy. To też byłby źle wyszedł, jako pisarz, gdyby po sobie ten jeden tylko utwor zostawił. Również talent poetycki, w którego posiadanie wierzył, był tylko jego złudzeniem. Natomiast »Uwagi nad życiem Jana Zamoyskiego,« »Przestrogi dla Polski,« i monografia, »O ziemiorodztwie Karpat,« pozostaną w literaturze wieczno-trwałym po nim pomnikiem.
Historya rzeźbiarstwa naszego aż do wieku XIX nie zapisała ani jednego imienia Polaka, odznaczającego się wybitniejszym talentem i przerastającego choć trochę tłum zwykłych rzeźbiarzy-rzemieślników. Sławny Norymberczyk Veit Stoss, u nas na Wita Stwosza spolszczony i długie czasy mylnie uchodzący za Polaka, wcale nie przyczynił się do rozbudzenia sztuki rzeźbiarskiej naszej, która wówczas i do niedawna jeszcze uważaną była za wyłączną własność «zamorskich» krajów. Królowie do budowania i przyozdabiania pałaców i kościołów sprowadzali najczęśiej z zagranicy cudzoziemskich artystów, którzy po dłuższym lub krótszym pobycie na ziemi polskiej wracali do swej ojczyzny, nie zostawiwszy po sobie następców i uczniów polskiego nazwiska.
W epoce Stanisławowskiej nawet, kiedy nie jedno już imię polskie zapisało się chlubnie na kartach dziejów sztuki naszej w dziale malarstwa i rytownictwa, daremnie szukalibyśmy rzeźbiarza-artysty miejscowego pochodzenia.
W początkach dopiero ubiegającego wieku wzrost twórczości narodowej ożywczo wpływa na rozbudzenie się poczucia i potrzeby najstarszej sztuki plastycznej — rzeźbiarstwa, do czego utworzenie wydziału Sztuk Pięknych w świeżo założonym podówczas Królewsko-Aleksandryjskim uniwersytecie w Warszawie, znakomicie się przyczynia. Jednym z najwybitniejszych uczniów wydziału tego był Władysław Oleszczyński, urodzony w r. 1808 w lubelskiem i wychowaniec szkół Pijarskich na Żoliborzu, brat chlubnie znanego rytownika Antoniego. Wyjątkowe zdolności i szybkie postępy w studyach zjednały mu stypendyum rządowe Królestwa Polskiego, za które wysłany został za granicę w celu wydoskonalenia się w medalierstwie, jako przyszły medalier mennicy warszawskiej.
Od roku 1825 studyuje w Paryżu pod kierunkiem sławnego Dawida d’Angers i w królewskiej mennicy. W pracowni mistrza swego wykonał Oleszczyński pierwszą większą pracę, której treścią była «Scena z życia Stanisława Trepki, posła króla polskiego Zygmunta I» i medal na pamiątkę odsłonięcia pomnika Mikołaja Kopernika w Warszawie. Będąc jako stypendysta obowiązanym do objęcia posady medaliera w mennicy Królestwa Polskiego, w roku 1830 przybywa do kraju, ale wkrótce wraca do Paryża.
Uznanie talentu i duże materyalne powodzenie stale mu sprzyjają na obczyźnie, dochodzą jednak do większych znacznie rozmiarów w roku 1850, kiedy Napoleon III mianuje Alfreda Niuweskerke dyrektorem Muzeum Sztuk Pięknych, a rodak nasz na zamówienie jego wykonywa wielkie konne posągi Napoleona I, przeznaczone do miast południowej Francyi, i pracuje nad figurami grobowca pierwszego cesarza do kościoła Inwalidów. Niektóre posągi w Luwrze są dziełem jego i ustalają sławę Oleszczyńskiego nad Sekwaną. Największą pracą dla kraju przeznaczoną jest pomnik Adama Mickiewicza, stojący w Poznaniu, ukończony w r. 1856. Następnie z pracowni artysty wychodzą grobowce na cmentarz w Montmorency, grobowiec Klementyny z Tańskich Hoffmannowej i wiele innych. Przybywszy do Warszawy w r. 1859, dostaje w zamku królewskim jedną z pracowni, niegdyś dekretem króla Stanisława Augusta dla nadwornych artystów przeznaczonych. Z pod dłóta jego wychodzą tu między innymi: Ołtarz gotycki z figurą Bogarodzicy do kościoła Kapucynów lubelskich, pomnik Śniadeckiej w Wilnie, pomnik Woronicza w archikatedrze warszawskiej, dalej grobowce: Stan. Jachowicza i L. Łubieńskiego, posąg Kaź. Brodzińskiego u Wizytek w Warszawie i wreszcie portrety: Wincentego Pola, Fr. Wężyka, Józ. Korzeniowskiego, J. I. Kraszewskiego, Juliana Bartoszewicza, prof. Lipińskiego i wiele innych. Otrzymane w r. 1863 zamówienie wielkiego grobowca do Krakowa zmusza artystę w celu ułatwienia strony technicznej zaprojektowanego dzieła do wyjazdu do Florencyi, skąd po trzyletnim pobycie przyjeżdża na krótko do Warszawy. Było to, niestety, pożegnanie na zawsze ziemi ojczystej, bo postanowiwszy wyjechać do Włoch, przybył do Rzymu i tam w bardzo niedługim czasie życie pracowite zakończył.
Światło dzienne ujrzał Dwermcki w dniu 14 marca 1778 roku; na pewno jednak nie wiemy: czy w Warszawie, gdzie rodzice jego często przebywali, czy na Podolu, gdzie posiadali majątek i gdzie do ziemian zamożnych należeli. W wieku młodym służył pod Henrykiem Dąbrowskim w legionach włoskich, zkąd powróciwszy do kraju wysztyftował własnym kosztem szwadron kawaleryi z 50 jeźdźców złożony i stanąwszy z nim pod wodzą ks. Józefa Poniatowskiego w Księztwie Warszawskiem, odbył w r. 1809 świetną kampanię galicyjską przeciw arcyksięciu austryjackiemu Ferdynandowi, za co otrzymał stopień szefa szwadronu i krzyż oficerski Virtuti Militari. Wcielony ze swymi ochotnikami do 15-go pułku ułanów, Dwernicki odbył z tym pułkiem wielką wojnę 1812 roku. Po potyczce pod Mirem (9 lipca) wcielony do korpusu Dąbrowskiego, otrzymał zlecenie prowadzenia na Białej Rusi partyzantki, w której odznaczył się szybkością pomysłów i ruchów. W pamiętnym d. 28 listopada, był w odwrocie przez Berezynę, zkąd powróciwszy do Warszawy otrzymał wraz ze stopniem podpułkownika dowództwo nad zreorganizowanym tymże 15 pułkiem ułanów i jako jego dowódca w korpusie Poniatowskiego walczył podczas odwrotu wielkiej armii w latach 1813 i 1814 aż do pierwszego oblężenia Paryża. Po bitwach pod Lipskiem i Hanau został mianowany oficerem legii honorowej, a pułkownikiem pod murami Paryża za świetny szereg czynów bohaterskich, dokonanych w wojnie kilkoletniej. W r. 1815 powrócił do nowoutworzonego Królestwa kongresowego, gdzie w formującem się z polecenia cesarza Aleksandra I wojsku polskiem dostał dowództwo drugiego pułku ułanów, który doprowadził do najwyższego stopnia doskonałości. Podczas koronacyi cesarza Mikołaja I w Warszawie, jako najstarszy pułkownik, mianowany został jenerałem brygady.
Z wybornego dzieła «Wojna Polsko-Ruska 1831 r.,» opracowanego przez A. K. Puzyrewskiego generał-lejtnanta sztabu głównego, a nagrodzonego przez cesarską akademię nauk w Petersburgu, jak również z zaleconego i cenionego wysoko przez tego jenerała «memoryału» Prądzyńskiego, podajemy następujące o Dwernickim wiadomości, Jenerał ten organizując piąte i szóste szwadrony dziewięciu starych pułków jazdy, do których powołano wysłużonych kawalerzystów i które stanowiły wyborną konnicę, zebrał około siebie cały nowy korpus z którego utworzono trzecią dywizyę jazdy. Czynności tej dokonał z takim pośpiechem, że już w początku lutego stanął na czele 15-tu szwadronów kawaleryi. Kiedy gen. Klicki objął dowództwo lewego brzegu Wisły, Dwernicki przeszedł pod jego rozkazy; kiedy zaś armia zaczęła koncentrować się pod Serockiem i gen. Żymirski sam zostawiony w Siedleckiem, polecono Dwernickiemu, dla wsparcia go, przejść na prawy brzeg Wisły. Dwernicki 11 lutego po lodzie przeszedł rzekę i tu spotkać się musiał z gen. Geismarem, który szedł przez Seroczyn dla okrążenia Żymirskiego. Dwernicki z nieustraszonem męztwem, sam na czele swojej konnicy rozproszył pod Stoczkiem korpus jenerała Geismara. O bitwie pod Stoczkiem pisze jenerał Puzyrewski, iż d. 14 lutego z rana Dwernicki mając trzy bataliony piechoty, 15-cie szwadronów jazdy i 6 dział, stanął w tej miejscowości. Jenerał Geismar ufny w siebie, odwagi niepohamowanej i dumny ze sławy nabytej w kampanii tureckiej 1828—1829 r. w której wygrał świetną bitwę pod Bojeleszti, traktując wojsko polskie z pogardą jako coś w rodzaju ruchawki, nie postarał się o dokładne zbadanie pozycyi a troszczył się tylko o to, aby mu nie uszło. Bitwa pod Stoczkiem, wyraża się jenerał Puzyrewski wywarła ogromny wpływ moralny na Polaków. «Dwernicki odrazu stał się bohaterem i zbiegać się do niego zaczęły masy ochotników.» Nazajutrz po bitwie ruszył z pod Stoczka ku Górze Kalwaryi i w d. 17 lutego przeprawił się na lewy brzeg Wisły, gdzie pod Nową Wsią w Czerskiem, znaczne odniósł korzyści nad jenerałem Kreutzem.« Pojawieniem się niespodzianem swojem uratował Puławy od spalenia przez ks. Wirtemberskiego. Awansowany na jenerała dywizyi, wysłany został na Wołyń. Po potyczce pod Kurowem zajął Lublin a następnie udał się na Krasnystaw, Zamość i Kryłów za Bug. Wysłanie Dwernickiego na Wołyń było błędem. Tam potrzeba było partyzanta, a on mając 3 do 4 tysięcy regularnego żołnierza, zdobywszy sobie sławę zdolnego jenerała, pragnął dowodzić korpusem armii, w obec zaś czterokrotnie liczniejszych wojsk jenerała Rüdigera, nie mógł utrzymać się w tej prowincyi, tem bardziej w porze roztopów wiosennych, gdy czarnoziem wołyński rozmiękły do głębi, obezwładniał działalność kawaleryi Dwernickiego. W nocy z 10 na 11-ty kwietnia przeszedł na prawy brzeg Bugu. Dzień 11 i 12 spędził w Porycku, gdzie stoczył małą potyczkę. Dnia 16 stanął w Boremlu nad Styrem. Nazajutrz przeszedł Styr pod Michałówką i zajął na prawym brzegu las. Dnia 18 kwietnia ukazały się wojska jenerała Rüdigera w sile 12,000 ludzi. W zaciętej walce tego dnia utracił Dwernicki pozycye na prawym brzegu Styru, a poznawszy, że się w obec znacznie przeważnych sił i niesprzyjającego terenu ostać nie może, zwinął obóz pod Boremlem i ruszył ku Radziwiłłowu, aby ztamtąd wzdłuż granicy Galicyi przerżnąć się ku południowi na rodzinne Podole. Dnia 22 kwietnia na Wiszniew i Kołodne zmierzał do Krzemieńca, ale dowiedziawszy się o zajęciu tego miasta przez wojska jenerała Rüdigera, zmienił zamiar i dnia 24-go zajął obronną pozycyę pod Lubińcami. Tutaj dnia 27 zrana zaczęły go przeważające siły oskrzydlać, tak, że pozostało mu tylko przejście suchej granicy do Galicyi. Jakoż tego samego dnia oddział jego nie liczący 2,000 ludzi przeszedł kordon graniczny i stanął na terytoryum galicyjskiem pod Chlebanówką. Wezwany przez władze austryackie do złożenia broni, uczynił to dopiero w dniu 1 maja. Internowany do Steyr w Austryi Wyższej, potem do Lublany, otrzymał w 1832 roku pozwolenie wyjazdu do Francyi.
Nie biorąc żadnego udziału w walkach stronniczych emigracyi polskiej, bo nawskroś rycerski duch bohatera, budził w nim wstręt do takowych, przebywał lat kilka we Francyi, zkąd jeszcze przed 1840 rokiem przeniósł się do Anglii. Około tego czasu, licząc już przeszło 60 lat wieku, ożenił się z francuzką p. Brock, z którą w 1849 roku, przeniósł się na mieszkanie do Lwowa, nie przyjąwszy naczelnego dowództwa wojsk lombardzkich, ofiarowanego mu z Medyolanu od Rządu prowizorycznego, który był stanął na czele rewolucyi przeciw Austryakom.
Licząc 79 rok życia umarł w miesiącu grudniu 1857 roku w Łopatynie w Galicyi.
Jako znakomity instruktor wydał 1814 roku w Warszawie »Zbiór ogólnych komend dla jazdy.« Surowa krytyka jego obrotów wojskowych na Wołyniu, wydana w 1837 r. w Brukselli, przez Karola Różyckiego, skłoniła Dwernickiego do ogłoszenia bardzo szczegółowej obrony p. n: »Odpowiedź na pismo p. t.: Uwagi Karola Różyckiego nad wyprawą jenerała Dwernickiego na Ruś« Londyn 1837 r. str. 118, gdzie dla zmniejszenia własnych win, od których nie był wolny, wszystką odpowiedzialność za niepowodzenie wyprawy na rząd i wodza naczelnego zwala, powołując się przytem na świadectwa osobiste i pamflety emigracyjne, lecz bez powołania instrukcyi, które od rządu otrzymał, ani też raportów które mu posyłał, co tej apologii odbiera znaczenie źródłowego przyczynku.
W kilkanaście lat po zgonie Plagowski ogłosił u Wilda we Lwowie (1870) Pamiętniki jenerała Józefa Dwernickiego.
«Generał Dwernicki, dobry patryota, rzutki i zdolny do korda, ale słabego charakteru — taką jego charakterystykę daje świadek naoczny — nominacya jego (na wyprawę wołyńską) nieszczęśliwa raz dla samego Dwernickiego, powtóre dla sprawy publicznej; pozostawiony przy armii jako śmiały generał jazdy, mógł znaczne posługi oddać, wyprawa zaś do ziem ruskich przechodziła jego siły i nie odpowiedział też swemu powołaniu.»
Bezstronny sąd wydał w ostatnich czasach o Dwernickim, jenerał Puzyrewski, pisząc o nim w te słowa: »Generał ten dał dowody niepospolitej zdolności i znajomości sztuki wojennej w swoich działaniach. Znajdując się w Zamościu, zdołał zręcznie ukryć swoje zamiary, potem mylnemi ruchami na Zwierzyniec wprowadził w błąd nieprzyjaciela co do prawdziwego planu swych działań.«
»Kiedy generał Rüdiger zebrał znacznie liczniejsze siły (na Wołyniu), Dwernicki dzięki swej osobistej odwadze w boju, energii w działaniu i znajomości sztuki, potrafił uniknąć ostatecznego rozbicia.«
W początkach XIX stulecia było u nas wiele ruchu i bardzo dużo gorliwości na widowni wychowawczej, ruchowi jednak temu brakowało skupienia i jedności, brakowało skutecznego wpływu na ogół, już to z powodu ciągłych, a niepomyślnych zmian w Kraju, już też dla tego, że się nie zjawiał żaden wybitny talent pedagogiczny.
Zarówno trochę szczęśliwszy układ stosunków politycznych, ułatwiających pracę nad wszystkimi szczegółami dobra powszechnego, jak i rzeczywisty talent pomogły Hofmanowej do pewnego zogniskowania rozstrzelonych usiłowań w sprawie wychowania kobiet, oraz skutecznego oddziaływania na umysły rodziców i na uczucia dzieci. Hofmanowa kochała społeczeństwo swe duszą całą, zadaniem swojem przejęła się serdecznie. Usposobienie jej najzupełniej harmonizowało z ówczesnemi wyobrażeniami ogółu; przemówiła do rodaków zrozumiałą dla nich mową serca, zyskała też posłuch, poważanie i uwielbienie. Odczuła życzenia wszystkich lepszych wtedy umysłów, wypowiedziała je z umiarkowaniem i powagą; wskazała błędy w wychowaniu kobiecem jej doby i podała środki do ich usunięcia; dostarczyła dziatwie obfitego pokarmu duchowego, pobudziła innych do działania w tymże kierunku, stała się niezmordowaną propagatorką zdrowych myśli edukacyjnych, które przez kilka pokoleń wpływowemi i żywotnemi były rzeczywiście.
Od lat już wczesnych skłonność i zdolność pedagogiczna objawiła się w naszej niezapomnianej autorce. Urodzona dnia 23 listopada 1798 r. w Warszawie z ojca Ignacego Tańskiego i Maryanny z Czempińskich, rozwijała się z razu nie tyle pod okiem macierzyńskiem, ile wśród obcych, co prawda bardzo życzliwych osób. W czwartym roku życia powierzona została opiece pani Szymanowskiej, mieszkającej w Izdebnie, niedaleko Warszawy.
Dom to był pobożny, skromny, patryotyczny, lubiący pracę i gospodarność, ale obok tych zalet panowała tu wada, silnie wówczas u nas rozpowszechniona, przekonanie o niezbędności francuzczyzny w wychowaniu. Sama pani Szymanowska czysto i niemal zawsze mówiła po polsku, lecz jej córki mówiły, pisały, korespondowały, modliły się po francuzku wraz z dwiema przyjaciółkami, mieszkającemi w blizkiem sąsiedztwie. Czytały nadzwyczaj dużo, zwłaszcza sentymentalne romanse, ale nigdy po polsku. Tańska dzieliła naturalnie ten tryb wychowania; przez całe dziesięć lat nie miała w ręku więcej nad dwie lub trzy książki polskie poważnej treści, z których mało co zrozumiała; jedynem wyższem ćwiczeniem w języku ojczystym było ciche tłumaczenie na polski modlitw, zawartych w »La journée du Chrétien,« dla skrócenia sobie zbyt długich nieraz chwil, jakie przesiadywać musiała w kościele.
A nie tylko czytanie, lecz i nauka szła po francuzku. Dorota Szymanowska, najstarsza córka pani z Izdebna, z największym mozołem tłumaczyła »Historyę narodu polskiego« Naruszewicza, na język francuzki i dopiero w tej obcej szacie przedstawiała je młodszym siostrom i Tańskiej. Kończąc rok czternasty, dostała się Klementyna znowu do matki, do sióstr, do rodziny.
Matka jej, obracając się ciągle wśród doborowego towarzystwa (np. w Puławach u książąt Czartoryskich), umiała, oczywiście, po francuzku, ale jako wychowana w staropolskim domu, jako żona dobrego obywatela i literata, mówiła i pisała chętnie w języku ojczystym; przytem mieszkała wraz z nią jej matka staruszka, Prowidencya Czempińska, pamiętająca wybornie czasy Augusta III i wcale nie rozumiejąca francuzczyzny. Prócz tego Klementyna musiała uczyć młodszą od siebie o lat sześć siostrę, do tej nauki używała dzieł francuzkich, ale wykładała po polsku, gdyż inaczej zrozumianąby nie była. Towarzystwo przyjaciół matki, księdza Woronicza i Michała Wyszkowskiego, nie mówiących z zasady po francuzku, pobudziło wychowankę Izdebna do czytania książek polskich i wprawiania się w pisaniu po polsku. Wymowny i rzewny »żal za polskim językiem« Kazimierza Brodzińskiego, zwrócił stanowczo Klementynę do polszczyzny.
Atoli i pod względem pojęć, dom matki ważne sprowadził odmiany. »Matka mię nauczyła powiada Klementyna, słowami, obejściem, przykładem, całą sobą, że można być pobożną a razem wesołą, przyjemną, podbijającą; bo nie samo wieczne, ale i ziemskie szczęście jest w cnotach; ona mię przekonała, że staranność koło powierzchowności naszej jest obowiązkiem, bo od Boga mamy duszę i ciało, że można lubić i uprawiać nauki, ale będąc kobietą, nie trzeba kłaść nigdy na pierwszem miejscu, ani nie módz wyżyć dnia jednego bez książki, a nareszcie ona mi zaręczyła że wszystkie romanse to istne bajki, któremi wolno niekiedy się bawić, ale wierzyć im w czemkolwiek, broń Boże!«
Tym sposobem wpływ francuzczyzny i sentymentalności został zrównoważony wpływem otoczenia polskiego, i zdrowej treściwej atmosfery duchowej. Naturalna czułostkowość przemieniła się w uczuciowość, miarkowaną rozsądkiem; świat romansowy usunął się na plan drugi, a może i dalszy, ustępując pierwszego miejsca praktycznej ocenie potrzeb i wymagań życia rzeczywistego. Wymarzeni bohaterowie zstąpili ze swych piedestałów pod działaniem rozsądnego poglądu.
Nie podobna jednak przypuszczać, aby w umyśle 20-letniej panny zaszła zupełna zmiana na korzyść wychowania staropolskiego. Naprzód, i otoczenie rodzinne, z wyjątkiem babki, należało już do pokolenia, wykształconego pod wpływem francuzkim, pod wpływem »wieku oświeconego;« a powtóre dziesięć lat wrażeń najwcześniejszych, nie mogło zniknąć bez śladu, choćby po siedmiu latach oddziaływania w kierunku wprost przeciwnym.
Dla tego to, gdy w r. 1819 wystąpiła z pierwszym swym dziełem p. t.: »Pamiętnik po dobrej matce«, Tańska nie popiera bynajmniej wstecznictwa, lecz owszem wymagania postępowe czasu tego umiała w takiej wyrażać formie, że nie wywołała protestu ze strony starszego pokolenia, a wśród młodszego zyskała poklask powszechny. »Pamiątka« odrazu zapewniła autorce swojej uznanie ogólne i stała się dziełem epokowem w historyi wychowania niewieściego w kraju naszym.
Drugiem, niemniej od »Pamiątki« epokowem dziełem Tańskiej są »Rozrywki dla dzieci.« Były one najzupełniejszą nowością w piśmiennictwie naszem, gdyż były pierwszem wydawnictwem peryodycznem dla wieku młodocianego. Układ ich odznaczał się wybornem zrozumieniem potrzeb tego wieku. Tańska nie goniła za zbyt wielką rozmaitością i słusznie, bo nie należy przyczyniać się do rozpraszania uwagi dzieci, owszem skupiać ją trzeba, o ile się to da bez uszczerbku w ich zainteresowaniu do pisma. Zajmowała młodych swych czytelników przedmiotami najwięcej ich obchodzącemi, wszystkie niemal artykuły dotyczyły kraju, jego literatury, dziejów, obyczajów. Według dewizy, powtarzanej na każdym zeszycie, starała się wzbudzać w sercach ochotę do czynów szlachetnych, zapełniać wyobraźnią malowidłami ludzi zacnych, wypadków podnoszących duszę. Przez pięć lat spełniała sumiennie i umiejętnie ten obowiązek; obudziła wielkie zajęcie i wywołała naśladowców, którzy poszli wskazanym przez nią torem.
Trzecią wielką zasługą Tańskiej, jest stworzenie naszej belletrystyki dla dzieci. Dzisiaj, kiedyśmy już przywykli do tylu pięknych i artystycznych, nawet w tej dziedzinie, utworów, kiedy nam francuzkie i angielskie, a w pewnej mierze i polskie dziełka wskazały powabny sposób rozwijania wszystkich władz duchowych dziecka, kiedy malcy mogą się rozkoszować ślicznie ilustrowanemi pisemkami, w których moralność, fantazya, rozsądek i rozum: plastyka i zdolność kombinacyjna łączą się najściślej, dziś łatwo nam wykazywać braki, jakie w całości powiastek Tańskiej się znajdują. Ale kiedy potrzeba było dopiero stwarzać czytelnię dziecinną, kiedy wzory nowego kierunku wychowania jeszcze nie istniały, kiedy szło przedewszystkiem o zachętę do czytania i o wpojenie najważniejszych zasad moralności i narodowości; niepodobna było wymagać więcej po nad to, co Tańska dawała. Ona rozszczepiła w serce młodych pokoleń uczucia zdrowe, serdeczne, czysto ludzkie; ona wymownym głosem mówiła o chwale przodków i zachęcała do poznania kraju, języka i literatury własnej, ona wytworzyła ten ruch na polu piśmiennictwa dla dzieci, jaki do dziś dnia pomyślnie się rozwija. A pod względem czysto artystycznym nie należy zapominać, że pomiędzy jej powieściami dla młodzieży, znajdują się tak piękne, jak »Listy Elżbiety Rzewuskiej« i »Dziennik Franciszki Krasińskiej.«
Jeżeli do tych trzech wielkich zasług Tańskiej, dodamy jedną mniejszą, ale nader wpływową, jaką położyła przez ogłoszenie »Wiązania Helenki« (1826), początkowej książki do czytania, mogącej zarazem służyć za przygotowanie do niego, to będziemy mieli w skróceniu obraz tego, co w dziełach naszej znakomitej autorki było nowością w stosunku do istniejących u nas wtedy zasobów i środków pedagogicznych, służących do wykształcenia młodych pokoleń w ogóle, a dziewcząt w szczególności.
W uznaniu tych zasług, Komisya Oświecenia powołała Tańską r. 1825 na »eforkę« czyli damę honorową dozoru szkół i pensyi żeńskich w Warszawie.
W roku następnym wezwała ją na nauczycielkę do Instytutu guwernantek, świeżo wtedy założonego; wykładała tu przez lat sześć naukę obyczajową dla kobiet.
Wyszedłszy w początkach roku 1829 za mąż za znanego ze swych prac historycznych i publicystycznych, Karola Hofmana, zaprzestała wydawnictwa »Rozrywek« i w ogóle pisała z razu niewiele. Gdy atoli nie doczekała się dzieci i zmuszona była opuścić Warszawę, chęć do tworzenia obudziła się w niej na nowo. Podczas pobytu w Dreznie i przejazdu przez Niemcy nazbierała spostrzeżeń, które miały posłużyć jej następnie do opracowania dzieł, zaznajamiających ogoł ze skarbami sztuki nagromadzonemi w stolicy Saksonii (»Drezno i jego okolice«), oraz z obyczajami, zwyczajami, krajobrazami różnych ziem niemieckich (»Opis przejazdu przez Niemcy«.)
Osiadłszy na stały pobyt w Paryżu, zamierzyła wskrzesić »Rozrywki« ale zaczęła je wydawać, nie zeszytami miesięcznemi, jak poprzednio w Warszawie, tylko tomami kwartalnymi. Nowe te »Rozrywki« paryzkie pod niektóremi względami były wyższe od dawniejszych, szersze w nich bowiem rozwinęła autorka widnokręgi, lecz pod względem żywotności ustępowały warszawskim. Hofmanowa potrzebowała żyć wśród dzieci, ażeby pisać dla nich; a temu warunkowi niepodobna było zadość uczynić w obcem mieście. Próbowała ona wprawdzie założyć pensyonat dla dzieci polskich, ale zamiar się nie powiódł, nie wielką jeno liczbę wychowanek i to starszych, miała przy sobie. Dla nich to układała niektóre dziełka dydaktyczne, jak npp.: »Próbki dobrej literatury wieku XVI,« »Historya Powszechna dla płci żeńskiej,« »Encyklopedya doręczna dla panien i t. p.
Nie mogąc pisać dla dzieci, zaczęła Hofmanowa pisać powieści dla osób starszych i tak powstały trzy jej utwory tego rodzaju: »Karolina« (1839 r.), »Krystyna« (1841) i »Jan Kochanowski w Czarnolesiu« (1842 r.). Najpiękniejszą z tych trzech powieści, najwięcej prawdy i życia w sobie mającą jest »Krystyna,« w której na tle życia własnego wystawiła siebie samą w owej chwili kiedy, nie spodziewając się wyjść za mąż, tworzyła sobie ideał starej panny, nie śmiesznej i kapryśnej, ale pożytecznie działającej, kochanej i poważanej.
Do roku 1833 Hofmanowa cieszyła się doskonałem zdrowiem i pomimo wątłej budowy ciała, odznaczała się pełną twarzą i dostatkiem sił. Dopiero w dacie wymienionej utworzył się jej po raz pierwszy gruczoł w prawej piersi, który trzeba było wyciąć. Operacja powiodła się szczęśliwie, lecz ją powtórzyć musiano w r. 1841, a rezultaty okazały się wtedy mniej pomyślnemi. Hofmanowa doznawała coraz częstszych bólów gardła, i coraz wyraźniejszych symptomatów astmy. Ponieważ cierpienia znikały w porze letniej, a wracały zwykle w porze zimowej, lekarze radzili zmianę klimatu. To było jednym z powodów przedsięwzięcia w czerwcu w roku 1844 podróży do Włoch.
Wróciła do Paryża w maju 1845 r. wielce osłabiona.
W końcu lipca przeniosła się na wieś do Ossy, gdzie w dniu 19 września zgasła na ramieniu ukochanego całą duszą małżonka, nie okazawszy najmniejszego znaku boleści.
Ciało spoczęło w Paryżu na cmentarzu Père Lachaise naprzeciwko grobów Lafontaine’a i Moliera, gdzie wdzięczność spółrodaków wystawiła jej pomnik.
Trwalszym i wspanialszym od niego jest ta cześć i miłość, jaką zostawiła w sercach, które tak gorąco ukochała, wszystkie dzieci polskie stały się jej dziećmi.
Wśród mrowiska gwiazd na niebie, a w otoczeniu pięknych i od dawien dawna znanych konstelacyi, jak Lutnia, Herkules, Wężownik, Tarcza Sobieskiego i Orzeł, świeci świeższego nieco imienia mały gwiazdozbiór «Ciołek Poniatowskiego». Nieliczna to gromadka, bo złożona tylko z 16 gwiazd drobniejszych, a nazwana tak przez astronoma polskiego, znanego w nauce pod nazwą Poczobuta, którego żywot czytelnikom naszym choć w krótkości skreślić tu zamierzyliśmy. Był to z jego strony akt wdzięczności dla protektora i mecenasa nauk, jakim był król Stanisław Poniatowski, który mało jeszcze wówczas praktycznie uprawianą umiejętność rad widział sprowadzoną na tory już znacznie udeptane, zwłaszcza przez Francuzów i Anglików, i pozbywającą się szychu astrologicznego, którym ją przez długie czasy w braku godziwych szat odziewano i na pośmiewisko często wystawiano. Bo też przez długie wieki identyfikowano astronomię z jej nieprawą siostrzycą, astrologiją, — nią głowy na uniwersytetach zaprzątano, kontentując się materyałem, jaki starożytność po sobie pozostawiła, a nie dbając nietylko o jego praktyczne powiększenie, ale i sprawdzenie jego wartości. I zbyt długo, bo aż do połowy zeszłego wieku wlokły się u nas niemowlęce i naiwne lata tej nauki, lata płonne i bezowocne i aż dotąd rej wiodła astrologia i jej kapłani, o astronomach prawdziwych, prócz nieśmiertelnego Kopernika i Heweliusza w Gdańsku, o ich obserwacyach wzbogacających naukę, nic nie słychać ani w prastarej szkole Jagiellońskiej, ani w Warszawie, ani w Poznaniu. Ale bo też aż po te czasy brakowało dla niej prawdziwych opiekunów i mecenasów, brak jej było pomocy kraju i społeczeństwa, brak jej było, krótko mówiąc, odpowiednich dla jej rozwoju licznych a kosztownych narzędzi.
Rzecz pozostawiona niemal zupełnie prywatnym troskom, zabiegom i kieszeniom, dopiero po daniu znaku prawdziwego, poważnego życia, wywoływała chętnych, choć nielicznych protektorów. Tem większa więc zasługa takich, jak Poczobut, mężów, że jako pionierzy w pochodzie oświaty i umiejętności, nie szczędzili trudów i swych zasobów materyalnych, aby tylko doścignąć na tem polu ościenne narody, a przynajmniej zrobić tego początek; a choć ich praca nie była tak donośną i w owoce bogatą, jakby tego wymagał dzisiejszy stan nauki, to przecież, bacząc na ówczesne czasy i mechaniczne środki, zapewniła ich imieniu trwałe i poczesne miejsca w historyi tej wzniosłej umiejętności. Cześć im!
Ksiądz Marcin Odlanicki, od Poczobudzia, majątku rodzinnego, Poczobutem zwany, urodził się w Słomiance, w powiecie Grodzieńskim, 30 października 1728 r. z ojca Kazimierza herbu Bożezdarz, oboźnego grodzieńskiego, i z matki Heleny z Hlebowiczów. W 10 roku życia swego oddany został na nauki do szkół jezuickich w Grodnie, a po 7-io letnim tu pobycie, czyli w 17 roku, czując w sobie popęd do pracy naukowej i stanu duchownego, wstąpił do zakonu Jezuitów w Wilnie i to wbrew życzeniu rodzica swego, który nim inaczej zamierzał pokierować. Tu przez pierwsze 6 lat poświęcał się głównie filozofii i retoryce, tudzież językom klasycznym, sposobiąc się do zawodu nauczycielskiego.
Pierwsze kroki na tem polu, mając dopiero lat 23, zaczął stawiać w Płocku, gdzie przebywał przez 2 lata, przez 3-ci zaś rok w szkołach wileńskich.
W r. 1754 Ks. Michał Czartoryski, Wielki Kanclerz litewski, a również wielki i hojny protektor nauk, ofiarował ze swej szkatuły kilkoletni fundusz i oddał go przełożonym zakonu Jezuitów na stypendya dla młodych ludzi, odznaczających się pilnością i zdolnościami, z warunkien wysłania ich za granicę, celem dalszego wykształcenia, głównie w przedmiotach ścisłych i przyrodzonych. Wybór zakonu padł szczęśliwie na Poczobuta, który też rzeczywiście wysłany został do Pragi, dla gruntownego przedewszystkiem poznania języka greckiego, matematyki i astronomii. W Pradze zabawił atoli Poczobut tylko 2 lata, wojna bowiem 7-io -letnia zmusiła go w r. 1756 do powrotu do Wilna, gdzie przez następnych lat 4 ucząc języka greckiego, sam równocześnie zajął się odbyciem kursów teologicznych, które też wyświęceniem na kapłana w r. 1760 zakończył.
Taż sama, co i przed 7 laty, hojna ręka Ks. Czartoryskiego ułatwiła znowu Poczobutowi chęć poznania obcych krajów. W r. 1761 wyjechał na zwiedzenie Niemiec, Włoch i Francyi. Zwiedził teraz Wiedeń, Wenecyę, Ferrarę, Bononię, Medyolan, Genuę, — a puściwszy się morzem do Francyi południowej, osiadł na dłuższy czas w Marsylii, aby tu w obserwatoryum, będącem pod kierunkiem X. Pezenasa, członka T. G. i hydrografa królewskiego, wyćwiczyć się w astronomii praktycznej. Jakoż wziął się z zapałem do wymarzonej przez się pracy, po raz pierwszy niemal spotkawszy sposobne ku temu przyrządy, wzniecona atoli przeciw zakonowi Jezuitów burza, która i Pezenasa zmusiła opuścić Francyę, stanęła znów Poczobutowi, po 2-u letniem blizko tu pobycie, w poprzek jego zamiarom. Zniewolony szukać spokojnego schronienia, znałazł je w Avignonie, należącym jeszcze wówczas do stolicy apostolskiej, gdzie wraz z Pezenasem w r. 1763 się udał i w tamecznem obserwatoryum, acz nie tak zasobnem, jak marsylijskie, przez 8 miesięcy nad dalszym ciągiem swych obserwacyi pracował. Niektóre z tych ostatnich ogłosił w dziele Ks. Pauliana «Traité de la paix entre Descartes et Newton par Aimé Henri Paulian; 2 vol in 8-o, Avignon 1763».
Ponieważ prześladowanie Jezuitów we Francyi, wzmagające się coraz bardziej, nie dozwoliło Poczobutowi ani myśleć o zwiedzeniu Paryża i jego sławnych astronomicznych zakładów, w październiku więc 1763 r. popłynął do Neapolu, gdzie w kolegium jezuickiem znalazłszy znaczny zasób angielskich narzędzi astronomicznych, niedawno przez rząd zakupionych, prędko się z niemi zapoznał. Przy samym końcu tegoż roku pojechał na czas zimowy do Rzymu i tu zajął się studyami architektonicznemi, do których mu odwieczne miasto tysiące monumentalnych wzorów stawiało, ale tylko chwilowo, bo nadchodzące dnia 1 kwietnia 1764 r. zaćmienie słońca pociągnęło go znowu z powrotem do Neapolu. Na wyjazd ten z wielką tylko trudnością dostał Poczobut pozwolenie od generała zakonu, który, aby uniknąć podejrzeń i coraz więcej srożących się prześladowań jego członków, stanowczo zabraniał im wszelkich zmian miejsca pobytu. Przełamawszy szczęśliwie tę trudność, udało się Poczobutowi ostatecznie obserwować to zaćmienie w Neapolu, ale tylko w jego początku, bo na resztę chmury nie pozwalały, a wynik tej jego obserwacyi pomieścił w Efemerydach swoich na rok 1795 astronom wiedeński, Ksiądz Maks. Hell, członek T. J.
Tu się kończy przygotowawczy okres życia Poczobuta, a zaczyna drugi, dwa razy dłuższy i o wiele mozolniejszy, okres służenia krajowi i społeczeństwu, spożytkowania zdobytej swą pracą wiedzy na ich i nauki pożytek. Odtąd także zaczyna się świt pożyteczniejszej dla młodego obserwatoryum wileńskiego działalności, które pod wprawną już ręką Poczobuta stosunkowo dość prędko jak na ówczesne czasy i stosunki, przy znojnych jego zabiegach i wytrwałości na zajętej przezeń placówce, doszło do sił męskich. Nim atoli o tem opowiemy, wspomnimy wpierw pokrótce, jaka była geneza tego obserwatoryum i jakich tam miał Poczobut poprzedników.
Słynna na swe czasy Akademia Wileńska, której pierwszym opiekunem i kanclerzem był X. Waleryan Protasewicz (1504—1580) biskup wileński, powstała ze szkółki katedrałnej, przezeń po sprowadzeniu tam Jezuitów założonej. W r. 1579 akademia ta przywilejami Stefana Batorego zatwierdzona i Jezuitom w zarząd oddaną została. Po 2-ch blizko wiekach, w ciągu których przez różne przechodziła koleje, Jezuici, rywalizując z Akademią Krakowską i szkołami pijarskiemi, postanowili zbudować tam obserwatoryum. Pochop do tego dał X. Tomasz Żebrowski, T. J. profesor matematyki, wyjednawszy w r. 1753 na ten cel u Elżbiety z książąt Ogińskich Puzyninej, kasztelanowej mścisławskiej, znaczną sumę. Budowę gmachu rozpoczął on tegoż roku i niemal zupełnie ukończył, dla braku atoli dalszych funduszów wstrzymać się musiał z wewnętrznem urządzeniem obserwatoryum. Przy ciągłem jego kołataniu do możnych protektorów i miłośników nauki, zaczęło się ono jednak powoli zapełniać narzędziami astronomicznemi, z prywatnych darów pochodzącemi, jak od Księcia Michała Radziwiłła, biskupa Józefa Sapiehy, biskupa Massalskiego i t. d. Prócz matematyki wykładał Żebrowski i astronomię wraz z przywiązanemi do niej obserwacyami. Po nim zarząd obserwatoryum i wykłady matematyki objął X. Jan Nakcyanowicz, śladów jednak owej działalności żadnych po sobie nie pozostawił.
Na taką to więc spuściznę wrócił Poczobut do kraju w. r. 1764, i zaraz objął w Akademii wykłady matematyki i astronomii, kładąc sobie zarazem na serce wzbogacenie narzędzi obserwatoryum i wyprowadzenie systematycznych obserwacyi. Jakoż na jego nalegania i prośby, już w rok po jego powrocie do Wilna sprowadzili Jezuici z Paryża sekstans 6-cio stopowy Canniveta, który mu posłużył do licznych obserwacyi, tudzież wyznaczenia położenia geograficznego Wilna. Prace te zjednały mu powszechny szacunek, ze strony zaś króla Stanisława otrzymał tytuł astronoma królewskiego. Tak ustaliwszy sobie imię, zaczął myśleć nietylko o uniknięciu groźnej dla obserwatoryum przyszłości wobec spodziewanej lada chwila katastrofy zakonu Jezuitów, który też rzeczywiście na mocy bulli papieża Klemensa XIV w r. 1773 zniesiony został, ale nawet i o zabezpieczeniu dlań pewniejszych i stalszych podstaw materyalnych. Idąc za radą Żebrowskiego, plany te Poczobuta wsparła donośnie wspomniana już powyżej księżna Puzynina, zapisując na utrzymanie obserwatoryum 6 tysięcy dukatów, które, oddane w depozyt biskupa Massalskiego, przynosiły 420 czer. złotych rocznego procentu; prócz tego zaś ofiarowała znaczną sumę na zakupno w Anglii dalszych narzędzi.
Aby spełnić upragnione przez się dobroczynne zamiary tej szlachetnej fundatorki, wyruszył Poczobut w podróż do Anglii w r. 1768, a zwiedzając po drodze obserwatorya w Kopenhadze, Hamburgu, Amsterdamie i t. p., z końcem sierpnia zawitał do Londynu; tu u sławnych mistrzów optycznych, Dollonda i Ramsdena, zamówiwszy potrzebne narzędzia, aż do marca następnego roku pracował w najbogatszem już podówczas obserwatoryum w Greenwich, poczem, zwiedziwszy jeszcze Paryż i jego obserwatorya, wrócił do Wilna. Wkrótce po swoim przyjeździe wybrał się wraz z pomocnikiem swoim X. Jędrzejem Strzeckim do Rewla, celem obserwowania przypadającego w d. 3 czerwca 1769 r. rzadkiego zjawiska przejścia Wenery przez tarczę słoneczną, a które się dopiero w r. 1874 powtórzyło. Daremną atoli była ta podróż, bo słota na żadne obserwacye nie dozwoliła, czem się zgryzł bardzo, wiedząc, że tego zjawiska w życiu swojem już nie zobaczy. W tym samym czasie zamianowany został członkiem Towarzystwa naukowego królewskiego w Londynie.
Zamówione przez Poczobuta narzędzia w Londynie nadeszły do Wilna w r. 1770. Niepomierna wielkość niektórych z nich zmusiła go przedewszystkiem do stosownej rekonstrukcyi głównej sali obserwatoryum, co przeszkodziło obserwacyom jego aż do końca 1772 r. Czas ten spożytkował natomiast na przetłomaczenie geometryi Clairant’a, którą wydał tegoż roku p. t. «Początki geometryi etc.» w drukarni akademii.
Wraz z X. Strzeckim zabrał się zaraz Poczobut z początkiem 1773 r. do regularnych obserwacyi, których, nawiasem mówiąc, nazbierało mu się 34 tomów, przechowanych do dziś w Bibliotece wileńskiej. Ale nastały dlań równocześnie także i bolesne czasy, bo zniesienie zakonu Jezuitów i oddanie ich majątków, jako też zapisu księżnej Puzyninej w ręce Komisyi Edukacyjnej, zagroziły bytowi obserwatoryum. Nie opuścił atoli rąk Poczobut, lecz szukał ratunku u możnych. Na swoje prośby do króla Stanisława, otrzymał w darze od tegoż drukarnię pojezuicką, której przedtem zrzekli się byli Jezuici, w przewidywaniu swej klęski, na rzecz króla; dochód z niej miał posłużyć Poczobutowi na dalsze utrzymanie zakładu, na swoje własne i swych pomocników. Wsparty opieką królewską, rozpoczął nawet jeszcze w tym
roku druk swych obserwacyj za rok 1773 i wydał je p. t. «Cahiers des observations astronomiques faites à l’Observatoire de Vilna en 1773», za którą pracę król polecił w r. 1775 wybić medal z jego popiersiem.
Na gruzach powalonego zakonu Jezuitów i na jego uratowanym od grabieży majątku, powstała Komisya Edukacyjna, której zadaniem było ratować wszystko, co piękne i szlachetne. To też i ona, oceniając należycie pracę Poczobuta, udzielila mu w r. 1777 zapomogi 2 tysiące dukatów na dalsze zakupno narzędzi, za które też zamówiono w Londynie u Ramsdena t. z. kwadrans murowy 8-io stopowy z lunetą południkową na 6 stóp długą, prócz kilku innych mniejszych instrumentów. Nadszedł jednakże niebawem czas, kiedy nasz astronom pofolgować musiał swym pracom astronomicznym, za które i Akademia paryska w r. 1778 nawet swoim członkiem korespondentem go zamianowała. W r. 1780 bowiem zostawszy wybranym na rektora Akademii wileńskiej, zajął się gorliwie sprawami tej szkoły, a w r. 1782 wezwany wraz z Kołłątajem do Warszawy, pracował tam przez 7 miesięcy nad nową ustawą edukacyjną, równocześnie zaś także i nad odwróceniem planów dążących do zniesienia Akademii wileńskiej i zamiany jej na liceum, co mu się też udało przy pomocy Joachima Chreptowicza, podkanclerza W. Ks. L. a jego wielkiego protektora.
Ukończywszy te mozolne prace w Warszawie, wrócił stęskniony za swem obserwatoryum Poczobut do Wilna, uradowany, że oprócz utrzymania dawnej szkoły na stopie akademickiej, udało mu się jeszcze wydobyć fundusz 10 tysięcy zł. p. na wykonanie nowych zmian, niezbędnych w obserwatoryum do ustawienia oczekiwanych narzędzi. Do tego dołożywszy drugie tyle z własnej kieszeni, przy starym budynku postawił nowy, co ukończywszy w r. 1788, osadził tam nadeszłe tymczasem z Londynu narzędzia i rozpoczął niemi swoje obserwacye. Krótko przedtem, t. j. 15 czerwca 1787 r. obserwował on zaćmienie słońca, co spożytkował Laland, astronom paryski, przy obliczaniu długości g. różnych punktów ziemi, liczne zaś obserwacye Merkurego — do poprawienia pierwiastków biegu i obliczenia nowych tablic tego planety. Lecz ciągłe prace jego w obserwatoryum przerywane były publicznemi sprawami. Jeszcze w r. 1788 wezwano go znów wraz z Piramowiczem, Śniadeckim i innymi, do Warszawy, dla powtórnej rewizyi ustaw szkolnych, którą dopiero w r. 1790 ostatecznie ukończyli. Zaledwie stąd wrócił do Wilna, wezwany znów został na sejm do Grodna, gdzie przez 7 miesięcy wraz ze Śniadeckim pracował nad uregulowaniem funduszów szkolnych, co wymagało wielkiej pracy i trudów wobec wielu przeciwności i dolegliwej słabości, która trapiła jego zdrowie.
Jeszcze w r. 1785, chcąc uwiecznić i na niebie zaznaczyć imię tak życzliwego na każdym kroku dla jego projektów króla, do kilku gwiazd, wyznaczonych przedtem przez Flamsteeda, dołożył inne, przez siebie wyznaczone, a których położenie w efemerydach berlińskich z r. 1785 ogłosił, i nazwał tę gromadkę Ciołkiem Poniatowskiego według jego herbu, za ogólną na to zgodą innych astronomów europejskich, chociaż przeciw woli królewskiej, objawionej w tym względzie w listach do Naruszewicza pisanych. Swoją drogą Poczobut odznaczonym został w tymże roku orderem Św. Stanisława, do którego po sejmie grodzieńskim król w nagrodę tylu jego prac i kłopotów dodał mu order Orła białego.
Po przejściu kraju pod panowanie monarchów rosyjskich wypadło w r. 1795 Poczobutowi stanąć w Grodnie w obronie zagrożonej ponownie Akademii wileńskiej i innych szkół wraz z ich funduszami, co wymagało wielkiej przezorności i należytego przedstawienia rzeczy. Po blizko rok trwających zabiegach i staraniach udało mu się też rzeczywiście nietylko to, co dotychczas było, utrzymać i zabezpieczyć, ale nawet uzyskał wyrok najwyższy na całość i nietykalność funduszu edukacyjnego. Znękany pracą i wiekiem, rozgoryczony potwarzami, które rzucano na jego nieposzlakowane imię i uczciwość, po powrocie z Grodna do Wilna utracił jeszcze do tego w lutym 1797 r. najlepszego swego przyjaciela i towarzysza prac swoich naukowych, Jędrzeja Strzeckiego, z którym go dola i niedola łączyły tak długo. I odtądto zaczęły się już jego nalegania na Śniadeckiego, zajętego wówczas przy Akademii krakowskiej, aby się przeniósł do Wilna i zastąpił go w dalszych pracach astronomicznych, co też w parę lat potem nastąpiło.
Po wstąpieniu na tron Pawła I witał jeszcze Poczobut w murach Akademii tego monarchę zwiedzającego swoje kraje, a który, ujęty sławą i zasługami sędziwego rektora, polecił, aby Akademia została w swym bycie i zaopatrzeniu nienaruszoną. Tę przychylność monarszą zostawił w spuściźnie po sobie Poczobut, sam bowiem, przez wzgląd na jego wiek i stargane siły, uwolniony został w r. 1799 od zarządu Akademią, aczkolwiek jeszcze nieraz wypadło mu ją reprezentować, jak np. w r. 1801, gdy w zastępstwie nowego a nieobecnego rektora przyjmował cesarza Aleksandra I, również wielkiego protektora nauk, od którego pierścień w darze po dwakroć otrzymał.
Tak więc po 19 letnich trudach przy zarządzie Akademią, oswobodzony od kłopotów administracyjnych, odetchnął 71-letni już starzec, znalazłszy się wpośród tylko swych lunet i ukochanej przez się pracy. Wyrzekłszy się stanowczo wszystkich nowych dostojeństw, bo nawet wyrobionego sobie w Rzymie biskupstwa nie przyjął, wziął się z młodzieńczemi i jakby odżytemi siłami jeszcze do obserwacyi astronomicznych. Z tego to peryodu jego działalności czysto już naukowej, pochodzą liczne obserwacye planet Merkurego, Cerery, Pallady i Junony, które wykonał wspólnie z profesorem astronomii Reschką w latach 1802, 1803 i 1805. Są one pomieszczone w geograficznych efemerydach Zacha, a z jaką pilnością on je robił, dość przytoczyć słowa Zacha drukowane w roczniku za r. 1802, gdzie tenże pisze: «Dyrektor Poczobut, czcigodny starzec, jest jeszcze ożywiony takim zapałem dla swej umiejętności, że nie spoczął, póki Cerery nie odszukał. Mimo niepogody, która mu ciągle w pracy przeszkadzała, z taką wytrwałością i wysiłkiem szukał za tą nową gwiazdą i niezmordowanie obserwował, że kilkakrotnie mdlał przy pracy.»
Prócz tych prac na obserwatoryum, napisał jeszcze Poczobut na zakończenie pracowitego życia i wydał w r. 1803 rozprawę w języku polskim i francuskim p. t. «O dawności Zodyaku niebieskiego w Denderach.» Napadany przez częste a niebezpieczne zawroty głowy, oddał wreszcie w r. 1807 cały zakład Janowi Śniadeckiemu, a po roku dolegliwych cierpień, wśród których zrywał się jeszcze do obserwacyi świeżo odkrytej w październiku komety, zmarł dnia 20 listopada 1808 r. w Dynaburgu, gdzie na parę miesięcy przed śmiercią, czując się już dla społeczeństwa nieprzydatnym, schronił się w zacisze klasztorne.
Cześć jego pamięci!
Nazwisko Armińskiego do głośnych bynajmniej nie należy, a ogółowi zgoła prawie jest nieznane, jakkolwiek sam wzniósł sobie pomnik widoczny, który, jak mówi biograf jego Józef Bełza, «w późne czasy z dziękczynnem wspomnieniem przekaże następcom imię jego założyciela».
Pomnikiem tym jest obserwatoryum astronomiczne w Warszawie, obok którego tylokrotnie przechodzimy, które budzi w nas zawsze ciekawość dalekich stref niebieskich. Nie był to wprawdzie pierwszy w kraju zakład, badaniu nieba poświęcony, ale to nie zmniejsza bynajmniej zasługi Armińskiego, w epoce bowiem, kiedy żył i działał, Warszawa stawała się dopiero nowem ogniskiem naukowem, którego rozbudzanie i podsycanie troskliwej pieczy i niestrudzonej wymagało gorliwości.
Niegdyś kwitła niewątpliwie astronomia w Polsce. Było to w czasach, gdy po pietnastowiekowem zatamowaniu budziła się na nowo myśl naukowa w Europie i do wielkiej gotowała przyszłości. Astronomia, jakby unieruchomiona od czasów Hipparcha i Ptolomeusza, zaczęła się odradzać do świeżego życia i do dalszego rozwoju, a wtedy właśnie, według świadectwa jednego z kronikarzy niemieckich, w całych Niemczech nie było sławniejszej nauki astronomii. aniżeli w akademii krakowskiej, której najwyższą chwałą był wielki jej uczeń, Mikołaj Kopernik; reformator i prawdziwy twórca nowej astronomii heliocentrycznej. Na tak wysokim poziomie nie utrzymała się wszakże odtąd astronomia w Polsce, a nauka Kopernika w innych już krajach dalej się rozwijała.
Po tym upadku astronomii u nas, w wieku siedemnastym i ośmnastym, pierwsze jej rozbudzenie dostrzegamy dopiero, gdy w roku 1745 kosztem dawnego zapisu matematyka Bróżka, sprowadzone zostały do Krakowa nowe przyrządy i nowe książki; w kilka zaś lat później, w r. 1753, powstało istne już obserwatoryum w Wilnie, wzniesione szczodrobliwością księżnej Puzyniny, w którem Marcin Poczobut z pożytkiem dla astronomii gorliwe prowadził dostrzeżenia. Od r. 1765 istniało też pod kierunkiem jezuitów obserwatoryum w Poznaniu, zkąd po zniesieniu zakonu narzędzia przewiezione zostały w r. 1783 do Krakowa, gdzie nad podniesieniem astronomii pracował Jan Śniadecki, zanim pamiętną swą działalność rozwinął w Wilnie. Gdy więc w ten sposób, w drugiej połowie ośmnastego wieku, w Wilnie i Krakowie rozwijały się pomyślnie ogniska wiedzy astronomicznej, Warszawa, prócz drobnej dostrzegalni Stanisława
Augusta na zamku królewskim, nie posiadając w ogólności wyższej instytucyi naukowej, nie miała też i zakładu astronomii poświęconego. Okazał się on potrzebnym dopiero, gdy ustanowiony został uniwersytet w stolicy nowego królestwa, powstanie zaś swe zawdzięcza jedynie zabiegom, wytrwałości i pracy Armińskiego.
Franciszek Armiński urodził się w drobnem miasteczku karpackiem, w Tymbarku, dnia 2 października 1789 r., a początki życia jego w trudnych przebiegły warunkach. Rodziców stracił w niemowlęctwie i wychowywał się w domu wuja swego, gdzie nauczył się wprawdzie od podstarościego czytać i pisać, ale zagrożony chłostą za dziecinne przewinienie, w dziewiątym zaledwie roku życia umknął do Krakowa, a znalazłszy tam przytułek w klasztorze Pijarów, kształcił się w szkole normalnej i w gimnazyum, gdy zaś mógł sam się utrzymywać dawaniem lekcyj prywatnych, ukończył też pierwszoletnie kursy filozofii i matematyki. W ówczesnych wszakże warunkach, pod rządem austryackim, Kraków nie przedstawiał mu pola do dalszego doskonalenia się w warunkach, pociągnęło go bujniejsze życie księstwa warszawskiego i podążył do Warszawy, gdzie znalazł opiekę w domu kasztelana Linowskiego, niegdy posła na sejm czteroletni, a czerpiąc znowu dochody z lekcyj prywatnych, mógł uczyć się dalej matematyki w szkole inżynierów, oraz u Liveta profesora szkoły aplikacyjnej, dawnego ucznia szkoły politechnicznej w Paryżu. Ale dla żądnego wiedzy młodzieńca i widnokrąg naukowy w Warszawie rychło zbyt szczupłym się wydał, skoro więc zdołał drobny fundusz zaoszczędzić, podążył w r. 1812 do Paryża, który w owej epoce jaśniał nietylko polityczną swą potęgą, ale i chwałą nauce przodujących mężów. Tam, cudzoziemiec nieznany, zdolnościami swemi i wytrwałością jedynie, zdołał zyskać poparcie Delambre’a i Araga, którzy mu ułatwili dostęp do obsefwatoryum paryskiego, a rychło tak dalece udoskonalił się w astronomii teoretycznej i praktycznej, że w r. 1814 rząd francuski ofiarował mu stanowisko dyrektora założonej właśnie dostrzegalni na wyspie Isle de France.
Zawód naukowy stał odtąd dla Armińskiego otworem, urzeczywistniały się marzenia jego i zamiary, mógł służyć nauce, którą umiłował, nad jej rozwojem pracować. Ale w tym czasie nastręczyła mu się inna jeszcze służba. W kraju jego własnym, tak klęskami dotąd skołatanym, rozpoczynał się okres dzieł pokojowych, potrzebni byli pracownicy, do wznoszenia gmachu oświaty przygotowani, a ówczesna dyrekcya wychowania narodowego, za pośrednictwem Adama Czartoryskiego i Kalasantego Szaniawskiego, wezwała młodego astronoma, by owoce wiedzy swej ziemi rodzinnej złożył. Propozycya ta w znacznej mierze zmieniała widoki Armińskiego, swobodną bowiem pracę naukową zastępowała jedynie zawodem nauczycielskim, nie wahał się on wszakże i »nie bez wewnętrznego z tej okoliczności najmocniejszego zadowolenia« zrzekł się natychmiast zaszczytnej w kraju obcym posady, a uzyskawszy od władzy edukacyjnej w Królestwie Polskiem zasiłek 300 złotych polskich, przez rok jeszcze pozostał za granicą, zwiedzając obserwatorya w Anglii i w Europie południowej.
W r. 1815 wrócił Armiński do Polski, gdzie ówczesny Wydział Oświecenia Narodowego przeznaczył go tymczasowo do wykładu matematyki w wyższych klasach liceum warszawskiego i w kolegium księży Pijarów. W następnym roku mianowany został profesorem astronomii na mającym się otworzyć wydziale filozoficznym uniwersytetu, tymczasowo zaś rozpoczął wykłady dla kandydatów, których władza edukacyjna zamierzała wysłać za granicę dla wykształcenia się w matematyce, a przy tej pierwszej sposobności ujawnił już gorliwość swoją, podwajając dla korzyści uczniów bezpłatnie liczbę godzin na wykład przeznaczonych. W uniwersytecie, oprócz wszystkich części astronomii, wykładał różne działy matematyki wyższej, rachunek różniczkowy, całkowy, waryacyjny, wynagradzając nadmierną swą pracą początkowy brak profesorów w nowej wszechnicy, prócz niego bowiem był jeden tylko jeszcze profesor matematyki, ksiądz pijar Dąbrowski, który zresztą nauczał jeszcze w szkole wojewódzkiej.
Przedewszystkiem wszakże zajął się Armiński gorliwie sprawą założenia w Warszawie obserwatoryum, a natarczywa jego w tym celu zabiegliwość nieraz na nieprzewidziane narażała go przykrości; niczem jednak niezrażony, doczekał się wreszcie pociechy, że wyznaczono fundusz na wybudowanie gmachu i na zakup niezbędnych narzędzi. Pierwsze przyrządy, jak koło południkowe lunetę paralaktyczną, heliometr, już w r. 1816—1817 zamówione zostały w słynnych warsztatach monachijskich Reichenbacha, Utzschneidera i Fraunhofera, zegary zaś i chrometry u doskonałego zegarmistrza warszawskiego Gugenmusa, ale dopiero w r. 1820 rozpoczęto budowę gmachu, który żądaniom Armińskiego niezupełnie zresztą odpowiadał, budowniczowie bowiem, Kado i Eigner, stosować się musieli do wymagań artystycznych ministra oświecenia, Stanisława Potockiego, oraz do istniejących już w tem miejscu zabudowań dawniejszych. Do umieszczenia narzędzi przystąpić można było dopiero w r. 1824, a w braku biegłych w kraju mechaników, uciążliwą tę pracę wykonać musiał sam Armiński, po całych dniach i nocach prowadząc roboty rzemieślnicze, w czem dopomagali mu, naprzód Józef Bełza, którego wszakże wkrótce pochłonęła zupełnie chemia, a następnie adjunkt obserwatoryum, Stanisław Janicki.
W r. 1825 przygotowania tak daleko już były posunięte, że można było rozpocząć dostrzeżenia prawidłowe, a do obserwatoryum przybyły narzędzia dalsze, jak nowa luneta achromatyczna, teodolit, mikrometry, przyrząd do pomiarów zboczenia magnetycznego, oraz narzędzia meteorologiczne. Miejsce adjunkta po Jasińskim, który wyjechał za granicę w celu przygotowania się do katedry mechaniki w szkole politechnicznej, objął Jan Baranowski. W r. 1826 uregulował Armiński ostatecznie zegary, wymierzył zgięcie, jakiemu ulegała luneta południkowa przy ukośnem względem poziomu położeniu, a wreszcie oznaczył szerokość geograficzną Warszawy, 52°13′5″. W r. 1828 oznaczoną została długość geograficzna Warszawy, która okazała się względem Paryża równą 18°48′7,5″, czyli w czasie 1 godz. 15 min. 12,5 sek.; pomiary późniejsze Baranowskiego, dokonane na podstawie przewożenia zegarów do Pulkowy, wydały rezultat nieco odmienny: 18°41′24,75″ czyli w czasie 1 g. 14 min. 45,65 sekund. W tymże czasie ukończono ustawianie na wieżach bocznych lunet paralaktycznych, co umożebniło dostrzeżenia poza linią południkową, na obszarze sklepienia niebieskiego. W r. 1829 wszystkie więc narzędzia były już ustawione i uregulowane, a spostrzeżenia astronomiczne ze wszelką dokładnością zapisywane; tym sposobem zakończył się najmozolniejszy okres życia Armińskiego.
Na tle tej pracy ciągłej i jednolitej wybijały się i zajęcia inne, do których Armiński był powoływany, on bowiem najlepiej mógł je spełnić. Tak w r. 1824—1825 ustawił i uregulował narzędzia w małej, ale wcale dobrze zaopatrzonej dostrzegalni, którą założyli w konwikcie swym na Żoliborzu księża pijarzy, by wykład astronomii udostępnić i bardziej dla uczniów zajmującym uczynić. Obserwatoryum to, mieszczące się w umyślnie zbudowanej wieży, istniało do roku 1830, a dostrzeżenia w niem prowadził pijar Ksawery Wręczycki, w młodym wieku zmarły, który ślady swej działalności pozostawił w kilku rozprawach, drukowanych w programach szkolnych konwiktu.
Większej doniosłości była inna praca Armińskiego, dokonana w r. 1828 i 1829 na zlecenie ministra skarbu, a mianowicie pomiar położenia geograficznego kilku miejsc województwa sandomierskiego, w okolicach górniczych, a między innemi Łysicy, stanowiącej najwyższą wyniosłość Królestwa Polskiego. Rezultaty tych dochodzeń, p. t.: »Opis góry Ś-to Krzyskiej z uświadomieniem o czynnościach astronomicznych, dotyczących się pomiarów powierzchni fabryczno-górniczej,« podał w tomie II wychodzącego podówczas »Pamiętnika Sandomierskiego.«
Po zamknięciu uniwersytetu i zmianie pomników krajowych prace Armińskiego ograniczały się do dostrzeżeń w obserwatoryum, którego dyrektorem pozostał do śmierci. Rezultaty tych obserwacyj przechowane są w obserwatoryum, niektóre ogłosił w wydanem przez paryskie «biuro długości» piśmie «Connaissance de temps». W Rocznikach Towarzystwa Przyjaciół Nauk zamieścił rys historyczny rozwoju astronomii starożytnej, oraz kilka rozpraw, tyczących się aberacyi światła, nutacyi czyli ważenia się osi ziemskiej, oraz paralizy gwiazd stałych.
Dla uzupełnienia tego rysu naukowej i publicznej działalności Armińskiego, poznać należy jeszcze charakter jego, wartość jego moralną. Tu wszakże odwołać się musimy do naocznego świadka jego życia. «Nie dzielimy wcale zdania, mówi Józef Bełza, że o zgasłych albo nic się nie mówi, albo tylko chwalić wypada; bo głównym warunkiem historyi, chociażby i w najmniejszym jej zarysie, jest prawda; zaszczytne zaś wspomnienie, tą drogą zmarłemu oddane, jest dopiero największą nagrodą jego pamięci uczynioną. Wreszcie Armiński dopiero co ubył zpośród nas, i zbyt wielu pozostaje znających go, aby w razie potrzeby piszący przez poezye śmiał ubarwić rzeczywistość. Do sądu więc ogólnego odwołujemy się, utrzymując, że Armiński był jednym z najgodniejszych ludzi, a charakter jego prosty, otwartość, szczerość, niczem niewzruszona prawość jednały mu powszechny szacunek. Pomnąc na krótkość życia ludzkiego, żył ze wszystkimi w zgodzie, i nigdy podła zawiść lub nikczemna złośliwość życia jego nie splamiła; z pominieniem względów nawet na własne widoki, szedł zawsze drogą prawdy, a święta jej pochodnia wszędzie, nawet wobec wysokich osób, zawsze jego słowa oświecała, stąd też doczekała się jego pamięć tej najsłodszej nagrody, że w uznaniu jego prawości nie ma zdań różnorodnych.»
Dotknięty chorobą serca, zmarł Armiński dnia 14 stycznia 1848; zwłoki jego złożone zostały w pieczarach powązkowskich. Pomnik, jaki sam sobie wzniósł, stanowi obserwatoryum warszawskie, które pomimo skromnych środków, jakiemi rozporządzał, umiał postawić na wysokości nauki ówczesnej; jeżeli zaś okoliczności późniejsze nie dozwoliły instytutowi temu oddać nauce usług, jakich po nim oczekiwano, nie jest to już zapewne winą jego założyciela.
Żywot Armińskiego stanowi ustęp z dziejów astronomii w Polsce. Bujnemu rozrostowi nauk okoliczności mało u nas sprzyjały, astronomia wszakże miała w różnych czasach wybitnych przedstawicieli, a ze wszystkich gałęzi wiedzy ścisłej najdzielniej się rozwijała. Dowody tego najstaranniej zebrał Feliks Kucharzewski w pracy, zamieszczonej w II tomie «Pamiętnika towarzystwa nauk ścisłych w Paryżu.»
Sztuki plastyczne w okresie czasu, sięgającym ostatniej ćwierci zeszłego i pierwszej obecnego stulecia, nie odegrywały ważniejszej roli w ruchu społecznym Polski. Polityka na plan dalszy usuwała budzące się zaledwie na naszym gruncie idee piękna, ideom zaś tym hołdujące osobistości zadawalały się sztuką importowaną z Zachodu w osobach malarzów, sprowadzanych z zagranicy przez Króla i możnych panów. O możności istnienia malarstwa rodzimego ledwie śniło się wówczas dalej sięgającym umysłom. Brak potrzeb estetycznych wśród szerszych mas, oraz na cudzoziemskich wzorach oparty gust, panujący wśród nielicznej garstki amatorów i protektorów sztuki, wytwarza oryginalną sytuację w dziedzinie piękna. Gdy już w końcu XVII wieku słynie we Francyi rodowity polak Aleksander Ubielecki, gdy niemiecka sztuka z dumą zalicza do swych przedstawicieli Daniela Chodowieckiego, a na dworze Ludwika XVI i w krwawe dni rewolucyi polak Kucharski zbiera laury — u nas osiadają obcy artyści, nie związani ani rasą, ani duchem z krajem, rozwijają tu swą działalność i sztucznie wytwarzają w Polsce malarstwo, które wcale polskiem nie jest.
Największą, a można rzec śmiało, jedyną zasługą obcych żywiołów wprowadzonych do Polski, jest oddziaływanie ich na siły miejscowe. Za ich pomocą mnożą się artyści odpowiednio wyrobieni i zaczynają siać ziarno na glebie ojczystej. Z początku większość tych wykształconych w kraju malarzy nie przekracza miary mniej więcej użytecznych pracowników pendzla: ozdabiają kościoły, malują portrety rodzinne, tworzą obrazy alegoryczne lub okolicznościowe. W sławie wśród swoich prześciga ich jednak zawsze wzmagająca się falanga, osiadających na stałe lub chwilowo tylko przebywających w Polsce, cudzoziemców. Społeczeństwo, a raczej ta jego część której nie obcą była sztuka, popierała zagranicę; dla polskiego artysty warunki były przykre, nic więc dziwnego, że ludzie obdarzeni większym zasobem talentu i czujący swą wartość, w atmosferze tej z trudnością oddychać mogli.
Najzdolniejsi przedstawiciele polskiego malarstwa z początków tego wieku: Aleksander Orłowski i Michał Płoński, opuszczają kraj, aby sobie zdobyć sławę zagraniczną. Płoński rozpoczyna w dziejach naszej sztuki poczet artystów, wykształconych w kraju, a uznanych wśród obcych, należy do tych, którzy pragnęli wywalczyć sobie znaczenie w sztuce ogólno europejskiej.
W oświetleniu właściwem epoki w której żył, Michał Płoński występuje z pierwszych kart dziejów sztuki naszej współczesnej, jako zjawisko niezwyczajne, jako postać wysoce pociągająca. Krótkie swe życie, tych kilka zaledwie lat swej pracy samodzielnej, wypełnił on blaskami rzeczywistego talentu, opromienił porywami samodzielnej duszy.
Rastawiecki, któremu należy się zasługa pierwszej biografii Płońskiego, — gdyż przed tem krótkie tylko o nim pisali wzmianki: I. Łęski, G. Pawlikowski i J. Piwarski, — tak zaczyna jego życiorys w «Słowniku Malarzów Polskich»: «Sławny sztycharz, rysownik i malarz, artysta wyborny, przyszedł na świat wedle udzielonej przez rodzinę wiadomości d. 15 stycznia 1782 r. z rodziców szlachetnego stanu Jana i Konstancyi Płońskich; ojciec jego posiadał kamienicę na Nowem Mieście Nr. 276 w Warszawie. W dziecinnym wieku okazał już szczególne do rysunków zamiłowanie, co skłoniło ojca, iż go oddał na naukę do I. P. Norblina, pod którym z wielką pilnością lat kilka pracował».
Wstąpienie do szkoły Norblina musiało nastąpić około 1794 r., chłopak nie miał więcej nad lat dwanaście naówczas. Znane są rysunki jego, już dużą wprawę techniczną posiadające, oznaczone monogramem M. Płon. fecit 1795. Szybkie postępy w nauce zjednały mu przychylność mistrza, który Płońskiego wraz z Rustemem i Orłowskim do najlepszych swych uczniów liczył. W częstych do Nieborowa wycieczkach towarzyszyli mu oni, pomagając w pracy jego nad udekorowaniem komnat w greckim stylu i nad projektami upiększenia Arkadyi. Kolekcye Nieborowskie, jak pisze obecny ich właściciel ks. Michał Radziwiłł, posiadają kilkaset rysunków Płońskiego. Wykonywał je w latach od 1795 — 99.
Od początku swego zawodu Płoński przygotowuje się na znakomitego rytownika, jakim miał zasłynąć w lat kilka potem. Rysuje on i szkicuje ciągle, zaniechawszy natomiast olejnego malarstwa. Kreska jego, pewną kładziona ręką, jest coraz to poprawniejsza, coraz posłuszniejszą jest oku, które z młodzieńczym zapałem notuje skwapliwie widziane efekta.
Niezwykle uzdolniony uczeń, opuszcza szkołę Norblina w siedemnastym roku życia. Uważał go zapewne Norblin za dostatecznie przygotowanego, gdyż sam namawia na wyjazd za granicę. W końcu 1799 r. młody Płoński opuszcza kraj, udając się przedewszystkiem do Danii, gdzie po raz pierwszy znajduje się w obec płodów sztuki europejskiej. Galerye Kopenhagi dają mu przedsmak wrażeń, których zażył wkrótce potem wyjechawszy do Holandyi w zwiedzaniu tamtejszych zbiorów. W Holandyi, a przedewszystkiem w Amsterdamie, Płoński przebywał od 1801 do 1806 r. — i tu zaczął, korzystając z poprzednich studyów robionych z natury, rytować na miedzi. Wprawny w rytowaniu piórkowem artysta z łatwością przyswaja sobie technikę rylca i igiełki, i dochodzi do mistrzostwa w krótkim czasie w tej nowej specyalności, iż przybywszy w 1806 r. do stolicy Francyi puszcza w świat «Zbiór» 19 akwafortowych plansz, z francuzkim tytułem. Zbiór to wielce rozmaity, składają się nań kopie z Rembrandta, głowy, jak: starca z brodą, typ polaka, staruszki... dalej typy uliczne Holenderskie: wyrobnika, żyda, żebraczki, rysowane z natury studyum psa, wreszcie malutkie figurki w charakterze pogartowskich karykatur. W rzadkim obecnie tym zbiorze Płońskiego uderza na pierwszy rzut oka potęga wyrobienia technicznego, siła rysunku, oraz przejęcie się duchem utworów praojca wszystkich akwaforcistów, Rembrandta.
Pojawienie się w świecie artystycznym Paryża talentu tej miary, co Michał Płoński, nie mogło przejść bez wrażenia: zasypywany był robotą dla wydawców. Po wykonaniu oryginalnego «Koszykarza», zmuszony on jest robić akwafortą kopie z obrazów holenderskich mistrzów, które mają pokup na paryzkim rynku. Słynny gabinet rycin w Luwrze, który w swych wydawnictwach zamieszcza utwory tylko uznanych mistrzów rylca, zalicza do swych współpracowników Płońskiego, płacąc mu «dziesięć luidorów dziennie», jak pisze Rastawiecki. Gdy w lecie, zmęczony życiem stolicy, wyjechał Płoński do wód w Pyrmoncie na odpoczynek, pozostawiony w Paryżu rylec zamienia na pendzel, blachę miedzianą zastępuje papierem i tworzy wielce cenione portrety akwarelowe, rozchwytywane przez Anglików.
Wśród ciągle wzrastającego powodzenia, osypywany zamówieniami, mieszka Płoński w Paryżu przez lat cztery. W 1810 r. opuszcza Paryż i śladami wielu artystów piechotą puszcza się w drogę. Jest wszelkie prawdopodobieństwo, że już naówczas zdradzał pierwsze objawy choroby umysłowej, której we dwa lata później padł ofiarą. Cytowana przez Rastawieckiego anegdota o sprzedaniu ciążących mu na plecach blach rytowanych za 8 fr., zdaje się potwierdzać prawdziwość tego przypuszczenia. Tak ceniony jak Płoński artysta, mógł z łatwością w zwykłych warunkach o wiele drożej sprzedać swe oryginały wydawcom, z którymi był w stosunkach. Powróciwszy do Warszawy, oddał się specyalnie malowaniu portretów akwarelowych. Sława zagraniczna uczyniła zeń artystę wielce poszukiwanego. Powodzenie to trwało jednak niedługo. W dniu 26 października 1811 r. zabierają go do szpitala o.o. Bonifratrów. «Z podróży swoich — pisze księżna Michałowa z Przezdzieckich Radziwiłłowa — wrócił waryatem i bez grosza przy duszy... Odwiedzałam go w szpitalu. Siedzi spokojny śród trzydziestu innych jak i on spokojnych waryatów».
Niepospolity ten artysta, który jak świetny meteor zabłysnął na chwilę na widnokręgach sztuki, zasnął snem wiecznym dnia 2 czerwca 1812 r. — Utwory jego rylca posiadają zbiory ks. Czartoryskich w Krakowie. — Większość jednak pozostała za granicą.
Urodził się 24 grudnia 1798 roku, podług nowego stylu, z ojca Mikołaja, komornika mińskiego i adwokata nowogródzkiego, i matki Barbary Majewskiej, mostowniczanki mińskiej.
Był on drugim z rodzeństwa, które składali: najstarszy z braci Franciszek, oraz młodsi: Aleksander, Jerzy i Antoni.
Rodzice poety szczupły posiadali majątek: naprzód niewielki folwark w Zaosiu, po ustąpieniu zaś z niego na rzecz dalszej rodziny, dom murowany w Nowogródku.
W tych miejscowościach poeta przejmował pierwsze wyobrażenia o świecie; ruiny zamku Nowogródzkiego przemawiały do niego odgłosami przeszłości; głęboka religijność, wpojona weń przez matkę, stanowiła nawet w czasach indyferentyzmu, w jaki zapadał, główną podstawę moralnej jego istoty.
Wśród odgłosów wielkich dziejowych wypadków, które ówczesną Europą wstrząsały, poeta ze starszym bratem Franciszkiem rozpoczął w roku 1807 nauki w miejscowej szkole, utrzymywanej przez ks. Dominikanów, w której przez lat ośm zostawał, okazując: «pilność w naukach dobrą,» a obok skłonności do psot, usposobienie marzące. W ciągu tego okresu trzy wypadki, następujące po sobie, silnie młodą jego duszą wstrząsnęły: śmierć ojca, przypadająca na maj 1812 roku, pochód armii Napoleona, która pod dowódzwem Hieronima, króla Westfalii, w końcu czerwca t. r. na północ przez Nowogródek ciągnęła, i nakoniec odwrót jej, tylko zdziesiątkowanej i rozbitej w porażkach.
Obraz świetnego sztabu, jaki poeta podziwiał, gdy król Hieronim stał w domu matki kwaterą, odtworzy w Panu Tadeuszu; widok szczątków, kopiącej się w powrocie przez śniegi armii, dostarczy mu rysów do obrazu wojny w Konradzie Wallenrodzie.
Po ukończeniu klasy VI poeta w roku 1815 wstąpił na uniwersytet wileński, na którym mu daleki krewny ks. Józef Mickiewicz, profesor i dziekan na wydziale matematyczno-fizycznym, wyrobił nauczycielskie stypendyum. Że jednak studya tego rodzaju nie odpowiadały naturze jego umysłu, widzimy stąd, że już w następnym roku przeszedł na wydział literacki i sztuk wyzwolonych.
Uniwersytet wileński, zreorganizowany w roku 1803 z dawnej akademii przez ówczesnego kuratora ks. Adama Czartoryskiego w duchu ustawy Komisyi Edukacyjnej, acz nieliczny co do składu profesorów, posiadał jednak kilku ludzi europejskiej nauki. Jak na wydziale matematyczno-fizycznym jaśnieli nią: Stanisław Jundził, Jan i Jędrzej Śniadeccy, na medycznym: Józef Frank i Mianowski; tak na wydziale literatury i sztuk przodowali: Ernest Grodek, obejmujący w swych wykładach cały niemal obszar wiedzy klasycznej, Joachim Lelewel, znany już z gruntownych badań dziejowych, i Leon Borowski, który w wykładach literatury i estetyki pod wpływem Lessynga, Kanta i Herdera zbliżał się do stanowiska, jakie później w rozprawie: O klasyczności i romantyczności zajął Kazimierz Brodziński. Przecież uniwersytet wileński nietylko dawał wiedzę, ale i kształcił etycznie. Tylko zasługa pod tym względem nietyle spływa na przewodników młodzieży, ile na jednego z jej przedstawicieli, który przez swą wyższość umysłową i nieskazitelny charakter, zajął wśród niej tak wpływowe stanowisko, że nietylko ton jej nadawał, ale całe współczesne pokolenie uniwersyteckie na swą modłę urobił. Tą osobistością był Tomasz Zan, w tym samym roku, co i Mickiewicz, na uniwersytet przybyły. Tylko starszy wiekiem i doświadczeniem od razu przeniknął ujemne strony życia młodzieży i rozbitą na różne odłamy i więcej rozrywkom, niż poważnym studyom oddaną, umyślił zjednoczyć w idei cnoty, braterstwa i rzetelnego zamiłowania nauki. W tym celu, zrobiwszy wybór z samego czoła młodzieży, zawiązał w dniu 1 października 1817 r. nieliczne kółko, które nazwę Filomatów (miłośników wiedzy) przyjęło. Składali je pierwiastkowo: Franciszek Malewski, Józef Jeżowski, Onufry Pietraszkiewicz, Adam Mickiewicz i Jan Czeczot, jego nowogródzki współuczeń. Później przyłączyli się do nich: Jan Sobolewski, Wincenty Budrewicz, Maryan Piasecki, Józef Kowalewski, Ignacy Domejko, wreszcie ks. Chlewiński i Kozakiewicz.
Na posiedzeniach Filomatów odczytywano naukowe rozprawki, roztrząsano różne kwestye z wykładami związane, zajmowano się artykułami treści literackiej, wreszcie uprzyjemniano sobie te posiedzenia poezyą, którą uprawiano w tem gronie. Sam bowiem twórca koła, Zan, obok studyów matematyczno-przyrodniczych, dla własnej i towarzyszów przyjemności układał miłe swą prostotą wierszyki. Inni, jak Jeżowski, Pietraszkiewicz, pomieszczali swe prace poetyczne w Dzienniku i Tygodniku wileńskim. Tylko ten, co poezyę polską wynieść miał na niedosięgłe dotąd wyżyny, milczał, nieświadomy potęgi, która w jego piersi drzemała. Ale i w nim iskrę geniuszu miało oko niebianki zapalić.»
Z nadejściem wakacyj, z namowy Zana Mickiewicz wszedł w stosunki z domem, który wśród ziemian nowogrodzkich wydatne stanowisko zajmował. Był to dom Wereszczaków z Tuhanowicz, osierociały po ojcu, który za życia sprawował godność marszałka, a składający się z matki, dwóch synów: Michała i Józefa, oraz córki Matyi, zaręczonej z bogatym Wawrzyńcem Puttkamerem, który w 1817 r., popierając na sejmiku grodzieńskim sprawę uwłaszczenia włościan, oburzył na siebie ogół obywateli i miano Jakóbina pozyskał Tylko Puttkamer, pomimo 24 lat wieku, był zdaje się w obejściu chłodnym, w zapatrywaniach zbyt trzeźwym; Maryla zaś panną 18-letnią, samowolną, jak każda jedynaczka, nastrojoną poetycznie czytaniem sentymentalnych romansów i za jakimś nieuchwytnym ideałem goniącą. Nic przeto dziwnego, że ją zajął młodzieniec, który z jej Lorencem, jak nazywała Puttkamera, tworzył przeciwieństwo rażące. Skupiony w sobie, marzący, z tem spojrzeniem głębokiem, które wnika do duszy, a nie pozwala własnej głębi wymierzyć, był dla niej niepowszednią istotą, którą przeniknąć, zbadać, stało się palącą jej ciekawości potrzebą. Przecież z ogniem nie igra się bezkarnie. Zajęcie się 20-letnim młodzieńcem bezwiednie obudziło w niej uczucie, które potęgowało i drażniło samo zachowanie się jego, pełne nieśmiałości i panowania nad sobą. Czuł bowiem przedział, jaki istniał pomiędzy nim, a panną już zaręczoną. Sami zresztą Wereszczakowie o swym rodzie trzymali wiele i o tem, by Maryla mogła się zająć kandydatem do skromnej nauczycielskiej posady, nikomu z nich do głowy nawet nie przyszło. Z tego jednak zaślepienia wynikło, że samowolna panna odbywała z poetą sam na sam pieszo i konno spacery, że oboje czytali książki, grywali w warcaby, a tymczasem uczucie niestrzeżone wzmagało się w ich sercach, ściągając burzę na ich głowy w przyszłości.
Egzamina o tyle wypadły pomyślnie, że wskutek nich poeta otrzymał posadę nauczyciela przedmiotów filologicznych w szkole powiatowej kowieńskiej. Rok ten 1819 upamiętnił się nadto zorganizowaniem związku «Filaretów,» miłośników cnoty. Związek Filomatów był dla nich tajemnicą; wybierając jednak z pośród jego członków prezesów do różnych wydziałów, bezwiednie ulegali kierunkowi, jaki Zan wszystkim nadawał.
Po odwiedzeniu matki w Nowogródku, Mickiewicz na resztę wakacyj znowu do Tuhanowicz wyjechał, gdzie powtórzyły się te same spacery i zabawy, które zadzierzgiwały tem silniejszy węzeł pomiędzy nim, a Marylą, że dziś wobec ujawnionego powołania poety, przyszły magister czuł się o wiele śmielszy pewniejszy siebie. Do wyznania uczuć może jeszcze nie przyszło; ale spojrzenia, półsłówka, a może i pamiątki, dane mu na nową drogę życia, przekonały go o wzajemności. Wyjechał też do Kowna, pewny uczuć Maryli. Samo odkładanie ślubu z Puttkamerem, podtrzymywało jego nadzieje.
Przecież Kowno, pomimo uroczego położenia nie mogło odpowiadać potrzebom duszy poety. Koledzy w nowym jego zawodzie, z rektorem Dobrowolskim na czele, byli to ludzie starsi i choć wychowańcy tej samej wszechnicy wileńskiej, nie dostrajali się do pojęć, jakie z niej wyniósł poeta. Rdza prowincyi zobojętniała ich umysły na prądy, które dziś płynęły z tego ogniska. To też poecie czas w samotności upływał. Przechadzki w dolinę, która później przybrała jego nazwisko, listowanie z przyjaciółmi, studya literackie, a głównie wczytywanie się w Schillera, Goethego i Jean Paul’a wypełniały mu chwile wolne od zajęć. Czy pisał co wtedy? Może tłómaczył Don Carlosa, ale przedewszystkiem badał, rozważał nowe kierunki, ścierające się z dawnemi pojęciami i smakiem. Życie to jednak samotne, zaprawne tęsknotą, stało się dla niego w końcu nieznośnem. Z nadejściem więc świąt Bożego Narodzenia, wyruszył do Wilna, gdzie go bratnie koło przyjęło. Tu obchodzono jego imieniny ucztą, na której, bodaj, czy nie powstała pieśń: «Hej użyjmy żywota, wszak żyjem tylko raz,» a mająca odtąd rozbrzmiewać na wszystkich filareckich zebraniach.
Rok 1820 Mickiewicz w Kownie rozpoczął, ale pobyt wśród uniwersyteckich kolegów, acz krótki, oddziałał nań ukrzepiająco. Na wiosnę tego roku, przypada nowe rozbudzenie się w nim twórczości, tylko już w kierunku, mającym stanowić o całej przyszłości poezyi polskiej. Z pierwszem ocknieniem się ze snu zimowego natury, z pierwszem odezwaniem się w górze skowronka, na samotnej wycieczce do podmiejskiego lasku, zrodził się w jego duszy ów klejnocik, który nazwał Pierwiosnkiem. Że w nim można dopatrzeć pewnej analogii pod względem formy z utworem Goethego: Das Blümlein Wunderschön, to pewna; ale treść była własną poety, z tęsknoty za Marylą wysnuta. To już zupełnie co innego, niż Zima.
Drugim utworem w tym samym może roku powstałym, to Romantyczność. On tyle się naczytał o tym nowym kierunku (w r. 1820 wyszedł Wiesław Brodzińskiego, Uwagi nad poezyą i wymową Borowskiego), tyle zresztą przemyślał, że na koniec, w szczęśliwej jasnowidzenia chwili, pojęcie to ostatecznie skrystalizowało się w jego umyśle. Tylko, jako poeta, uchwycił je nie w oderwanej teoryi, lecz w konkretnym obrazie. Romantycznością więc w nim, to owa małomiasteczkowa Ofelia, dla której rzeczywistość obecna niema żadnego znaczenia, która w dzień biały rozmawia z duchem zmarłego kochanka, wierząc, że ją noc ciemna otacza. Dalej, romantycznością to ów tłum ludu, który ducha nie widzi, lecz wierzy, że on z obłąkaną rzeczywiście przebywa, skoro ta czuje jego obecność przy sobie. Romantycznością wreszcie, to sam poeta, który o tyle wiarę ludu podziela, iż za prawdę uznaje halucynacye dziewczyny i, rozumiejąc jej boleść, żywi dla nieszczęśliwej współczucie. Słowem, lekceważenie rzeczywistości, wiara w zagrobowe życie człowieka, umiłowanie tego, co już zniknęło z powierzchni ziemi, wyniesienie uczucia ponad naukę, oderwaną od życia, a którą zaprezentuje Starzec ze szkiełkiem w oku, wreszcie wprowadzenie do poezyi żywiołu ludowego: oto główne cechy romantyzmu, jak go ówcześnie pojmował poeta.
W owym Starcu, daje on ciętą odprawę Janowi Śniadeckiemu, jako przedstawicielowi zmysłowej filozofii XVIII w.
Po odbytych w szkole z uczniami egzaminach, Mickiewicz wyjechał na wakacye do Wilna, skąd znów niebawem do Tuhanowicz podążył. Że przez swe utwory poetyckie wysoko stanął w oczach Maryli, o tem mówić zbyteczna; ale matka, ale brat starszy Michał, który do rodowych prozapij tyle przywiązywał znaczenia, iż umiał Niesieckiego na pamięć, czyżby się zgodzili na jego związek z Marylą?... Pod tym względem nie mógł się łudzić. A jednak widocznie liczył, iż działając na próżność głowy rodziny, zdoła go dla swej sprawy pozyskać. Okazuje się to z dwóch ustępów w balladzie Świteź, w których nietylko sam, ale i przez usta, wyłowionej niewodem z toni jeziora dziewicy, uznaje w Michale Wereszczace w prostej linii potomka mitycznego Tuhana, księcia na Świtezi, a Mendogowego lennika.
Ów rodowód «pana na Płużanach,» wraz z imiennem przypisaniem mu ballady, ma nadto inne jeszcze znaczenie. Poeta z Puttkamerem nie mógł iść pod względem majątkowym w zawody, ale widocznie chciał dać do zrozumienia, iż przez swój talent, niemniej jak on mógł, ród Wereszczaków uświetnić. Że nie trafił tem do przekonania Michała, wiadomo. Jeżeli ten z grzecznością przyjmował dynastyczne wywody, to zapewne udawał, że celu ich nie rozumie. Są natomiast pewne wskazówki, że poeta w tym czasie miał niemiłą jakąś przeprawę. Czy mu dano uczuć ze strony rodziny panny niewłaściwość jego zabiegów, czy też Puttkamer przyśpieszenia ślubu zażądał, dość, że Mickiewicz przed końcem wakacyj, Tuhanowicze opuścił, udając się do Wilna, gdzie go choroba skutkiem moralnego wstrząśnienia powaliła na łoże i naraziła na poważny zatarg z władzą uniwersytecką z powodu niestawienia się w Kownie na czas określony urlopem. Niedość na tem, w kilka tygodni po powrocie na swe stanowisko, odebrał o zgonie matki wiadomość. Słowem, grom po gromie spadał na głowę poety.
Czy aby pewny był uczuć Maryli?... Z ballady To lubię, powstałej niewątpliwie z końcem roku 1820, a obejmującej już te wszystkie motywy, które później w Dziadach rozwinął, okazuje się, iż właśnie co do tego w dręczącej wątpliwości zostawał.
Jakoż Maryla pod naciskiem rodziny oddała w d. 2 lutego 1821 r. Puttkamerowi swą rękę, stawiając pomiędzy poetą a sobą nieprzebytą zaporę. Wrażenie też wywołane tą wiadomością było piorunujące i przygnębiło go tem więcej, że osamotniony, z nikim nie był w stanie swej boleści podzielić. Dodajmy, że stosunek jego do Maryli pod bardzo wielu względami przypominał Werthera, że utwór ten stanowił wprzód ulubioną lekturę poety, a zrozumiemy, jaki jego myśli mogły przybrać kierunek. W tem położeniu bez wyjścia, samobójstwo nasuwało mu się jako jedyny środek zakończenia sercowego dramatu. Jeżeli się nie targnął na własne życie, to przypisać należy głęboko wpojonym weń zasadom religijnym. Cios wszakże był za silny, by przeminął bez śladu.
Tylko, gdy innemu możeby złamał skrzydła na zawsze, dla niego stał się bodźcem do ich rozwinięcia i wzlotu w tak idealne krainy piękna, do jakich się nie wzniósł u nas żaden jeszcze poeta. Odskok też pomiędzy utworami, powstałymi przed wyjściem zamąż Maryli, a utworami chwili obecnej, widoczny. W pierwszych, utrzymywanych w charakterze przedmiotowym, panuje myśl swobodna, niekiedy żartobliwa. Drugie, obok wielkiego mistrzowstwa w wersyfikacyi, są albo czułostkowo-sentymentalne, albo odznaczają się kolorytem posępnym, przybierającym, jak np. w Żeglarzu odcień ponurego tragizmu. Wiadomo, iż utworem tym odpowiedział poeta Filomatom na zarzuty, iż do siebie myśl samobójstwa dopuścił.
Tak więc w bólach serca zranionego głęboko, rósł i potężniał gieniusz poety. Ale zajęcia szkolne, ściągały wciąż jego umysł z wyżyn poezyi do gramatycznych subtelności i drobiazgów, by niemi, jak się wyraził, polerować «twarde łby żmudzkie.» To też wyrwać się z tak ciasnych warunków, było gwałtowną jego ducha potrzebą.
Tymczasem w Wilnie, po zorganizowaniu związku Filaretów, Zan utworzył nowy: Promienistych, których działalność polegała na wspieraniu uboższej młodzieży, oraz przyjmowaniu udziału we wspólnych majówkach, na których Filomaci najłatwiej poznawali charakter i skłonności każdego. Taką właśnie majówkę miano wyprawić w miejscowości Markucie, w drugi dzień Zielonych Świątek i na nią zaproszono Mickiewicza. Chciano na niej wręczyć pierścień pamiątkowy Zanowi, noszącemu teraz przydomek Arcy, i tego miał dokonać poeta. Wręczenie miało charakter nader serdeczny; poczem bawiono się ochoczo. Nikt tylko nie przeczuwał, że to miała być ostatnia filarecka majówka. Na niej Mickiewicz poznał Odyńca, z którym go łączyć miał kilkunastoletni stosunek. Ogólne zaś wrażenie, jakie z niej wyniósł, było tak silne, iż wtedy to, prawdopodobnie napisał Odę do młodości, natchniony zespoleniem serc tylu, ożywionych jednem uczuciem — braterstwa.
Ale też po tej wycieczce tem ciężej w Kownie płynęło mu życie. Ratowały go tylko pozamiejskie spacery, z nadejściem zaś wakacyj dalsze wycieczki do Połągi i Nowogródka, gdzie „nawiedził dom nieboszczki matki,» przerażony tym stanem zniszczenia, jakie w Dziadach później opisał. Stąd dotarł do Płużyn i nad brzegiem Świtezi napisał w d. 12 sierpnia jednę z najpiękniejszych i pod wzgledem architektonicznym najlepiej ułożoną balladę — Świteziankę.
Tymczasem z nadejściem jesieni w położeniu poety nastąpiła odmiana. Podanie, jakby na próbę na ręce rektora Malewskiego, złożone, zrobiło swoje. Kurator nadesłał mu żądany urlop roczny i poeta pośpieszył do Wilna, gdzie trafił na chwilę najwyższego ożywienia pośród młodzieży. Lelewel, który w r. 1819 ustąpił z zajmowanej katedry, nie mogąc się doczekać zatwierdzenia na niej w stopniu profesora zwyczajnego; teraz powracał na nią w tym charakterze wskutek napisanej i przyjętej konkursowej rozprawy i właśnie z początkiem nowego roku 1822 miał swe wykłady rozpocząć. Otóż młodzież zamierzyła nietylko zgromadzić się tłumnie na jego wstępną prelekcyę, ale i uczcić go objawem pełnem znaczenia. Wybrała więc Mickiewicza na tłómacza swych uczuć, a ten napisał ów sławny wiersz: «Do Lelewela,» w którym z głęboką znajomością dziejów, skreślił zadanie historyka i podniósł te wysokie zalety, które ulubieńca młodzieży, jako uczonego zdobiły. Wiersz ten staraniem jej wydany, nabył szerokiego rozgłosu, i zjednał Mickiewiczowi tem większe względy «koronnego historyka,» że się nim mógł słusznie, jako swym uczniem pochlubić.
Pod wpływem też dawnego otoczenia, zwolna w usposobieniu poety zaczęła się dokonywać odmiana na lepsze. W Kownie był niemal odludkiem; obecnie, zachęcony przez Odyńca, zaczął do kilku domów uczęszczać.
Przecież nietylko stosunki towarzyskie zajmowały go w tym czasie. Pojawiające się od r. 1820 przekłady poematów Byrona, lubo dalekie od wiernego odtworzenia piękności oryginału, zachęciły go do bezpośredniego ich poznania i rozpoczęcia nauki języka angielskiego. Prócz tego, dla wydawcy dzieł Trembeckiego, Neumana, dorabiał komentarze do Zofiówki i obmyślał wydanie własnych utworów. To wszakże nie było łatwem. Napróżno Czeczot obchodził księgarzy, aby znaleźć między nimi nakładcę: żaden nie chciał się zająć ich wydaniem. Nie pozostawało, jak prenumeratę ogłosić.
Nim jednak tomik pierwszy wyszedł z pod prasy, przybył do Wilna Puttkamer z Marylą, co stało się dla poety źródłem nowych udręczeń. Miał ujrzeć tę, którą uważał za umarłą dla siebie, tymczasem nie mógł widzenia się z nią odmówić, gdyż Maryla z wiedzą męża podtrzymywała dawny stosunek, dowiadując się listownie już to o jego zdrowiu, już zasięgając zdania, co do różnych przez nią czytanych książek. Tymczasem z relacyj Zana, który ją w Bolciennikach odwiedzał, poeta miał jak najdokładniejsze wiadomości o jej pożyciu z Wawrzyńcem. Maryla, uważając się za ofiarę, trzymała się zdala od niego, ubierała czarno na znak żałoby serca, układała w ogrodzie z kamyków różne emblemata, odpowiadające obecnemu stanowi jej duszy, co wszystko miało oznaczać, że pomimo ślubu z narzuconym jej Lorencem, duszą do poety należy. Wobec takiego zachowania się Maryli, stosunek do niej i Puttkamera stał się dla poety nader drażliwym. Jako człowiek uczciwy nie chciał pogłębiać przepaści, dzielącej młodych małżonków; tymczasem wzywany, nie śmiał jej odmową na upokorzenie narażać. Nigdy też nie odwiedzał jej, jak w towarzystwie Zana i Czeczota.
Tak pełne delikatności postępowanie zjednało poecie wysoki ze strony Puttkamera szacunek. I on również w tej sprawie zostaje bez zarzutu i nietylko z wyrozumiałością znosi obojętność Maryli i w niczem nie krępuje jej woli, ale darząc Mickiewicza swem zaufaniem, podejmuje go w swym domu i w gościnę do Bolciennik zaprasza. Być może, iż tym sposobem chciał zapobiedz plotkom, które kosztem wszystkich trojga obiegały okolicę. Poeta istotnie odwiedził Puttkamerów w ich rezydencyi w Zielone Świątki, lecz i tym razem w towarzystwie kolegi, Piaseckiego.
Nareszcie pierwszy tomik poezyj z końcem maja 1822 r. opuścił prasę. Krytyka jednak przeciw nim nie od razu ostrze swoje zwróciła. Owszem pokup na nie, oraz skwapliwość, z jaką pisma warszawskie przedrukowywały pojedyńcze ballady, dowodzi, jak żywe zajęcie budziły. Tylko wśród starszych arystrachów panowało rozgoryczenie. Szczególniej Jan Śniadecki uczuł się Romantycznością osobiście w Starcu dotkniętym i na zebraniu w domu pp. Becu, gdzie się i poeta znajdował, zaczął rzucać na niego gromy, jako na każącego smak i zarozumiałego młodzieńca, udając, jakoby nie wiedział, że ten znajduje się w salonie. Nadomiar zniewagi profesor Becu zamiast powstrzymać ów wylew żółci starca przeciw jednemu z swych gości, zaczął jeszcze poddawać Śniadeckiemu coraz to dowcipniejsze nad romantyzmem uwagi. Mickiewicz pokrył milczeniem urazę, ale chwila ta odbija się później w Dziadach. Powrócił też do Kowna z przyznanym sobie, po złożeniu wymaganej rozprawy, stopniem magistra, lecz trawiony smutkiem nawianym w duszę, wskutek widzenia się z Marylą, co wszystko odbiło się w chorobie piersiowej, która zaczęła groźne symptomaty przybierać. W tym stanie prawdziwą opatrznością stali się dla niego państwo Kowalscy. On był doktorem medycyny, więc gorliwie zajął się leczeniem ciała poety; ona niewiastą niepowszedniego serca, więc zapragnęła jego duszę uleczyć. Znalazł też w niej opiekę i przyjaźń prawdziwie siostrzaną, której dowody każdodziennie w świadczonych mu przysługach odbierał.
Nic więc dziwnego, że pod gościnnym dachem obojga odzyskiwał dawny humor chwilowo w gruncie jednak był rozstrojony i smutny. Do tego przyczyniało się samo tworzenie Dziadów, w których zawarł dzieje swojej miłości. Co prawda, gdyby ją miał jedynie na celu, utwór ten jeszczeby nie posiadał tak doniosłego znaczenia. Lecz właśnie gienialność polega na tem, że umie łączyć w doskonałą całość czysto-osobiste uczucia z treścią wyższą, ogólną. Treścią tą zaś w Dziadach są wierzenia ludu w najobszerniejszem znaczeniu. Całość dzieła poeta na cztery części zakreślił. Obecnie jedynie II i IV miały się w druku ukazać. Bez poznania wszakże części I, nie wiedzielibyśmy dlaczego bohater nosi imię Gustawa. Tymczasem monolog Dziewczyny w scenie I wtajemnicza nas w intencye, poety. Ona tylko co przeczytała romans pani Krüdener: Walerya i, monologując: «Waleryo! Gustawie! anielski Gustawie!« skarży się, że tak pięknej duszy nie spotkała na swojej drodze, że ją otaczają same poziome istoty. Dzi