<<< Dane tekstu >>>
Autor Anton Czechow
Tytuł Alem wpadł...
Pochodzenie Partja winta
Wydawca Towarzystwo Wydawnicze „Rój”
Data wyd. 1926
Druk Sp. Akc. Zakł. Graf. „Drukarnia Polska“
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Mieczysław Birnbaum
Tytuł orygin. Нарвался
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Alem wpadł.....

— Śpiący jestem! — myślałem, siedząc w banku. — Przyjdę do domu i jak się kropnę...
— Jak mi dobrze! — mruczałem po zjedzeniu „na chybcika“ obiadu, stojąc przed łóżkiem. — Dobrze jest na tym Bożym świecie! Ooo... dobrze!
Uśmiechając się do siebie, przeciągając leniwie, jak kot na słońcu, zamknąłem oczy i zacząłem usypiać. Pod powiekami uczułem przyjemne łaskotanie, po chwili nastąpił lekki zawrót głowy, rozpostarły się jakieś skrzydła, uniosły się w górę jakoweś futra, czy coś podobnego... głowę zapełniła lecąca z nieba wata... A wszystko było takie wielkie, miękkie, puszyste, mgliste. Z mgły wyłonili się jacyś maleńcy ludzie. Dziwnie jakoś zaczęli maszerować, pokręcili się na miejscu i rozpłynęli. Gdy ostatnie z tych maleństw zniknęło i Morfeusz całkowicie wziął mnie w swoje posiadanie, drgnąłem...
— Iwanie Osipowiczu, tutaj! — wrzasnął ktoś w sąsiedztwie.
Otworzyłem oczy. W przyległym „pokoju umeblowanym“ brzęczały butelki, z których dwie niezwłocznie odkorkowano. Przewróciłem się na drugi bok i naciągnąłem kołdrę przez głowę.
„Ja kocham cię! Ach, kocham cię!“ — zaśpiewał „z uczuciem“ baryton.
— Czemu pan sobie nie kupi pianina? — spytał inny głos za ścianą.
— Niech was wszyscy djabli — mruknąłem. — Spać nie dają!
Odkorkowali drugą butelkę. Rozległ się brzęk kieliszków. Ktoś zaczął chodzić, dzwoniąc ostrogami. Energicznie trzaśnięto drzwiami.
— Timofiej! Jak tam samowar? Prędzej! Jeszcze kilka talerzy! No, panowie! Po chrześcijańsku. Po jednej... Madmazel de kozel de baranie nóżki, że wu pri!
W sąsiedniej „meblówce“ pijaństwo rozpoczęło się na dobre. Ukryłem głowę pod poduszką.
— Timofiej! Jeżeli przyjdzie wysoki blondyn w futrze na niedźwiedziach, to powiesz mu, że jesteśmy tutaj...
— Panowie! — krzyknąłem płaczliwie — przecież to jest najzwyklejsze świństwo. Ja bardzo panów proszę! Chory jestem i muszę się wyspać.
— Czy to do nas pan mówi?
— Tak, do panów.
— O co chodzi?
— Proszę nie hałasować! Spać mi się chce!
— A śpij pan sobie! Przecież panu tego nie zabraniamy. A jeśli pan chory — no, to do lekarza. „Bo miłość to cygańskie dziecię!“ — ryknął baryton.
— Głupio się panowie zachowują — zawyrokowałem — bardzo głupio. Świńtuchy!
— Milczeć tam! — odpowiedział z za ściany jakiś starczy głos.
— No proszę, jaki mi groźny! A to ci władza! Któż pan jest do kroćset?
— Mil-czeć!
— Chamskie obyczaje! Ochlali się wódką i ryczą!
— Mil-czeć! — chyba z dziesięć razy powtórzył z uporem ten sam starczy głos.
Przewracałem się z boku na bok. Świadomość, że nie śpię dzięki tym nierobom pijackim doprowadziła mnie wreszcie do wściekłości...
Za ścianą rozpoczęły się tańce...
— Jeżeli się panowie w tej chwili nie uspokoją — krzyczałem, krztusząc się własną złością — to poślę po policję.
— Hej, tam! Timofiej!
— Milczeć! — raz jeszcze odezwał się starczy głos.
Zerwałem się na równe nogi i jak szaleniec pobiegłem do hałasujących sąsiadów. Za wszelką cenę chciałem postawić na swojem.
A tam zabawa „odchodziła na cały regulator“.
Uginający się pod ciężarem butelek stół obsiadły jakieś typy z wypukłemi, jak u raków, oczyma. W głębi pokoju rozparł się starszy jegomość i tulił do piersi główkę znanej jasnowłosej kokoty i w kierunku mojej ściany wciąż powtarzał swoje „mil-czeć“.
Już otworzyłem usta, z których posypać się miał grad najwymyślniejszych obelg, gdy... o Boże!... w owym starszym panu poznałem dyrektora banku, w którym miałem posadę. W mgnieniu oka odleciały mnie senność, złość i chęć nawymyślania całej kompanji... Uciekłem do swojego pokoju.
Przez cały następny miesiąc dyrektor nie patrzał w moją stronę i nie zamienił ze mną ani jednego słowa. Unikaliśmy się wzajemnie. Po opływie miesiąca podszedł do mnie, stanął przy biurku, schylił głowę i, patrząc na podłogę, przemówił:
— Przypuszczałem... miałem nadzieję, że pan się sam domyśli... Widzę jednak, że pan nie ma zamiaru... Hm... Proszę się nie denerwować... Może pan nawet usiąść... Przypuszczałem, że... Tu dla nas obu jest za ciasno... Takeś pan przestraszył moją siostrzenicę... Teraz pan już chyba rozumie... Proszę przekazać urzędowanie Iwanowi Nikiticzowi...
Podniósł głowę i odszedł...
A ja — byłem zgubiony.





Zobacz też edytuj


 
Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Anton Czechow i tłumacza: Mieczysław Birnbaum.