Partja winta (zbiór)/całość
<<< Dane tekstu | ||
Autor | ||
Tytuł | Partja winta | |
Wydawca | Towarzystwo Wydawnicze „Rój” | |
Data wyd. | 1926 | |
Druk | Sp. Akc. Zakł. Graf. „Drukarnia Polska“ | |
Miejsce wyd. | Warszawa | |
Tłumacz | Mieczysław Birnbaum | |
Źródło | Skany na Commons | |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI | |
| ||
Indeks stron |
Po pewnem posiedzeniu zjazdu sędziów pokoju, sędziowie zebrali się w sali konferencyjnej, by zdjąć mundury, chwilkę odpocząć i udać się do domu na obiad. Przewodniczący zjazdu, okazały mężczyzna o puszystych faworytach, który przy każdej ze spraw tej wokandy zgłaszał sprzeciw, siedział przy stole i pospiesznie redagował votum separatum. Okręgowy sędzia Miłkin, młody, o sentymentalnej, melancholijnej twarzy, uchodzący za filozofa niezadowolonego ze środowiska i szukającego celu w życiu, stał przy oknie i ze smutkiem wyglądał na podwórze. Drugi okręgowy wyszedł już razem z jednym z honorowych. Pozostały jeszcze w sali honorowy, obrzmiały, sapiący grubas oraz podprokurator — młody Niemiec o zgorzkniałej twarzy — siedzieli na kozetce i czekali na prezesa, by razem z nim pójść na obiad.
Przed nimi stał sekretarz zjazdu Żylin, maleńki człowieczek z baczkami koło uszu, o słodkawym wyrazie twarzy. Uśmiechając się słodziutko i patrząc na grubasa, mówił półgłosem:
— Wszyscy jesteśmy teraz głodni, bo zmęczeni jesteśmy i jest już po trzeciej. Ale to, drogi panie, nie jest jeszcze prawdziwy apetyt. Prawdziwy, wilczy apetyt, kiedy człowiekowi się zdaje, że zjadłby rodzonego ojca, przychodzi właściwie dopiero po pracy fizycznej, naprzykład, po polowaniu z chartami, albo kiedy się odwali końmi ze sto wiorst bez wytchnienia. Ma też w tym wypadku duże znaczenie wyobraźnia. Przypuśćmy, że pan wraca do domu z polowania i pragnie z apetytem zjeść obiad. Nie wolno wtedy myśleć o rzeczach mądrych; rzeczy mądre i uczone zawsze apetyt psują. Sam pan wie z pewnością, że różne filozofy i uczone ludzie pod względem jedzenia — to najostatniejszy gatunek i gorzej od nich nie odżywiają się, za przeproszeniem, nawet świnie... Jadąc do domu, trzeba się starać, żeby mózg zajęty był wyłącznie buteleczką i zakąską. Pewnego razu w drodze, gdym zamknął oczy i pomyślałem sobie o prosiaku z sosem chrzanowym — dostałem takiego apetytu, że mnie o atak histerji przyprawił. Ano więc, gdy się wjeżdża na swoje podwórze, trzeba, żeby z kuchni dochodził zapach czegoś takiego, wie pan...
— Pieczone gęsi mają tę osobliwość — odezwał się sędzia honorowy, ciężko dysząc.
— Co znowu, drogi panie, kaczka albo bekas mogłyby dać gęsi dziesięć for. Bukiecik gęsi nie ma tej pieszczotliwości i delikatności. Najbardziej drażniąca jest młoda cebulka, kiedy się już, panie tego, zaczyna podsmażać i, rozumie pan, syczy, psia wiara, na cały dom. A więc gdy pan tylko wchodzi do domu, stół powinien już być nakryty: siada pan wtedy, odrazu zakłada pan serwetkę pod brodę i bez pośpiechu sięga pan ręką po karafeczkę z wódką. Nalewa ją pan, najdroższą, nie do kieliszka, a właśnie do jakiegoś przedpotopowego srebrnego kubka rodzinnego, albo do jakiegoś pękatego kieliszka z napisem, naprzykład: „in vino veritas“ i wypija ją pan nie odrazu; a najpierw pan wzdycha, ręce pan zaciera, spogląda pan obojętnie na sufit a potem, tylko bez pośpiechu, podnosi pan ją, niby wódeczkę, do ust i... natychmiast całym ciałem wstrząsa miły dreszczyk...
Na twarzy sekretarza malowała się słodycz i błogość.
— Dreszczyk... — powtórzył, mrużąc oczy. — Niezwłocznie po przełknięciu wódziuni, należy przekąsić.
— Panie — odezwał się prezes, podnosząc wzrok na sekretarza — proszę mówić ciszej! Dzięki panu już drugi arkusz papieru psuję.
— O! najmocniej przepraszam. Będę już cicho — powiedział sekretarz i ciągnął dalej półszeptem. — Ale przekąsić, drogi panie, trzeba również umiejętnie. Trzeba wiedzieć, czem przekąsić. Najlepszą zakąską, jeśli pan chce wiedzieć, jest śledź. Po zjedzeniu kawałeczka śledzika z cebulką i sosikiem musztardowym, tuż należy, panie dobrodzieju, przełknąć odrobinkę kawiorku bez dodatków, albo jeśli pan woli, z cytrynką. Następnie zwyczajną rzodkiew z solą, potem znów śledzika, a najlepiej, panie dziejaszku, solonych rydzyków, które należy pokrajać drobniuteńko, jak kawior, i, ma się wiedzieć, z cebulką i oliwą... To pycha! Za to wątróbka z miętusa — o, to tragedja!
— Mmm... tak... — potwierdził sędzia honorowy, mrużąc oczy. Na zakąskę niezgorsze są też... te... białe grzybki duszone.
— Tak, tak, racja; z cebulką, wie pan, bobkowym liściem i innemi specyfikami. Otwiera pan rondel, a tu bucha taka para, smak grzybowy... Nieraz aż na łzy się zbiera! Dalej, jak tylko z kuchni wnoszą kulebiak, należy niezwłocznie wypić po drugim.
— Boże Święty! — odezwał się płaczliwie prezes. — Przez pana już trzeci arkusz zepsułem.
— Do wszystkich djabłów, tylko o jedzeniu myśli! — mruknął filozof Miłkin, krzywiąc się pogardliwie. — Czy w życiu niema już istotnie nic poza grzybami i kulebiakiem?
— A no przed kulebiakiem, wypić... — kontynuował sekretarz, który uniósł się już do tego stopnia, że jak śpiewający słowik nie słyszał nic, prócz własnego głosu. — Kulebiak musi być bezwstydny, w całej swojej nagości, tak, żeby kusił. Mrugniesz na niego, oderżniesz porządną pajdę i pogmerasz nad nią palcami, ot tak, od nadmiaru uczuć. Zaczyna pan ją jeść, a masło kapie jak łzy, nadzienie tłuste, soczyste, z jajkami, podróbkiem, cebulą...
Sekretarz wywrócił białka oczu, a usta wykrzywił po samo ucho. Sędzia honorowy aż jęknął i mając w wyobraźni kulebiak, poruszył palcami.
— Tam do djabła... — mruknął okręgowy, odchodząc do drugiego okna.
— Dwa kawałki zjeść, a trzeci zatrzymać do barszczu — mówił dalej natchniony sekretarz. — Po zjedzeniu kulebiaku natychmiast musi być podany barszczyk, żeby apetyt nie przeszedł... Barszczyk musi być gorący, ognisty. A najlepiej, panie dobrodziejku, z buraczkami, na sposób ukraiński, z szynką i parówkami. Do niego podaje się śmietanę i zieloną pietruszkę z koperkiem. Przepyszny jest rozsolnik na podróbkach i młodych cynaderkach, a jeśli kto lubi zupę, to najlepsza z zup jest taka... zasypywana korzonkami i jarzyną: marcheweczką, kalafjorami, szparagami i temu podobną jurysprudencją.
— Tak, wspaniała to rzecz... — westchnął prezes, podnosząc głowę, lecz natychmiast opamiętał się i jęknął:
— Bój się pan Boga! W taki sposób ja do wieczora sprzeciwu swego nie napiszę! Czwarty arkusz psuję!
— Już więcej nie będę. Przepraszam — usprawiedliwił się sekretarz i mówił dalej szeptem: — Jak tylko skonsumowany został barszczyk albo zupa, niezwłocznie niech podają coś z ryb, panie dziejku. Z milczących ryb — najlepszy jest karaś zapiekany w śmietanie. Tylko, żeby nie trącił bagnem i żeby nabrał miękkości, trzeba go żywego przez dobę trzymać w mleku.
— Dobrze też jest zjeść sterled — wtrącił honorowy, przymykając oczy, ale natychmiast niespodziewanie zerwał się z miejsca i ze zwierzęcym wyrazem twarzy, ryknął w stronę prezesa:
— Piotrze Mikołajewiczu, prędko tam pan będzie gotów? Ja już dłużej czekać nie mogę! Nie mogę!!
— Dajże mi pan skończyć.
— To sam pojadę! Niech was wszyscy djabli!...
Grubas machnął ręką, chwycił kapelusz i, nie żegnając się z nikim, wybiegł z sali. Sekretarz westchnął i skłoniwszy się do samego ucha podprokuratora, ciągnął dalej półgłosem:
— Dobry jest też sandacz, albo karp w sosie z pomidorów i grzybków. Ale rybami człowiek się nie nasyci. To nie jest jedzenie fundamentalne. Punktem ciężkości obiadu nie może być ryba ani też sosy, a mięso. Za jakiem ptactwem pan najbardziej przepada?
Podprokurator zrobił kwaśną minę i westchnął:
— Na nieszczęście nie mogę panu współczuć: mam katar żołądka.
— Daj pan spokój! Te katary żołądka wymyślili doktorzy. Choroby tej dostaje się najprędzej od zbytniego liberalizmu i nadmiernej pychy. Nie zwracaj pan na to uwagi. Przypuśćmy, że panu się jeść nie chce, albo pana mdli, a pan nie zwracaj na to uwagi i jedz pan sobie. Jeżeli na ten przykład podadzą na drugie dropie, a do tego jeszcze dodadzą kuropatwę, albo ze dwie tłuściuchne przepióreczki — zapomni pan o jakimkolwiek katarze, przysięgam na honor. A pieczona indyczka? Bieluchna, tłusta, taka soczysta, panie dziejku, niczem nimfa...
— Taak... prawdopodobnie to jest smaczne — powiedział prokurator, uśmiechając się smutnie. Indyczkę coprawda zjadłbym.
— Boże! A kaczka? Pan sobie wyobrazi młodą kaczkę, którą chwycił jeszcze pierwszy przymrozek. Upiec ją tak na brytwannie razem z kartofelkami, ale tak, żeby kartofelki były pokrajane na drobne plasterki, żeby się dobrze przysmażyły, przesiąkły tłuszczem kaczki i żeby...
Filozof Miłkin zrobił zwierzęcy wyraz twarzy i chciał widocznie coś powiedzieć, ale znienacka mlasnął wargami, wyobraziwszy sobie prawdopodobnie pieczoną kaczkę i nie powiedziawszy ani słowa, gnany nieznaną siłą, chwycił kapelusz i wybiegł, jak opętany.
— Taak... Coprawda, zjadłbym również kaczkę — westchnął podprokurator.
Prezes wstał, przeszedł się i znów usiadł.
— Po drugiem daniu człek jest już syty i wpada w stan słodkiego zapomnienia — kontynuował sekretarz. — W takich chwilach dobrze jest na ciele i błogo na duszy. Na osłodę może pan jeszcze wypić ze trzy kieliszki przepalanki.
Prezes chrząknął i przekreślił rękopis.
— Szósty arkusz psuję — powiedział ze złością. — To trzeba nie mieć sumienia!
— Ależ proszę, proszę pisać, dobrodzieju — szepnął sekretarz — już nie będę! Ja pocichutku. Mówię panu sumiennie — ciągnął już szeptem ledwie dosłyszalnym: Domowego wyrobu przepalaneczka lepsza jest od jakiegokolwiek szampana. Po pierwszym kieliszku dusza ulata w przestworza, opanowuje człowieka jakiś miraż i zdaje się panu, że pan jest nie u siebie w domu w fotelu, a gdzieś w Australji na jakiemś posłaniu z najmiększych strusich piór...
— Ależ pojedziemy już Piotrze Mikołajewiczu — odezwał się prokurator, podrygując niecierpliwie nogą.
— Tak, tak — ciągnął sekretarz. — W czasie popijania przepalanki niezgorzej jest wypalić cygarko, puszczając kółka, a wtedy przychodzą do głowy najcudaczniejsze marzenia: Jak gdyby pan był generalissimusem, albo żonatym z najpierwszą pięknością na świecie, i jak gdyby piękność ta pływała przed pańskimi oknami w akwarjum ze złotemi rybkami. Ona pływa, a pan do niej:
— „Kochanie, chodź, pocałuj mnie!“
— Piotrze Mikołajewiczu! — jęknął podprokurator.
— Taak — mówił dalej sekretarz — pokurzywszy sobie, bierze pan nogi za pas i czemprędzej jazda do łóżeczka. Kładzie się pan tak na plecy, brzuszkiem do góry i dopiero pan bierze do rąk gazetkę. Bo jak już oczy się kleją i całe ciało zaczyna zapadać w drzemkę, przyjemnie jest poczytać troszkę o polityce: Tu Austrja chybiła, tam znowu Francja komuś niedogodziła, czy znów papież coś komuś naprzekór wyczynił — czytasz sobie i sprawia ci to przyjemność.
Prezes zerwał się, cisnął pióro o ziemię i oburącz chwycił kapelusz. Podprokurator zapomniał o swoim katarze i, mdlejąc z niecierpliwości, również się zerwał.
— Jedziemy! — krzyknął.
— Panie prezesie, a jakże to votum separatum? — zląkł się sekretarz. — Kiedyż to, panie dobrodzieju, będzie napisane? Przecież pan musi o szóstej godzinie do miasta jechać!
Prezes machnął ręką i rzucił się ku drzwiom. Podprokurator również machnął ręką i, schwyciwszy teczkę, znikł razem z prezesem. Sekretarz westchnął, spojrzał z wyrzutem w kierunku drzwi i zaczął porządkować papiery.
Nauczyciel progimnazjum wojskowego, kolegjalny registrator, Lew Pustiakow, mieszkał w sąsiedztwie swego przyjaciela, porucznika Lediencowa. Do niego to, pewnego noworocznego poranku, skierował swoje kroki.
— Słuchaj, Grisza, chodzi mi o następującą rzecz — zwrócił się do porucznika po zwykłych noworocznych życzeniach. — Nie niepokoiłbym cię, gdyby nie nagląca potrzeba. Pożycz mi, kochanie, na dzień dzisiejszy twego Stanisława. Otóż uważasz, dziś mam obiad u kupca Spiczkina. Znasz przecież tego bałwana: strasznie lubi ordery i bodaj czy nie ma za łajdaków tych, którym się coś nie dynda na szyi, albo w klapie. A pozatem ma dwie córki... Rozumiesz?... Nastia i Zina... Mówię do ciebie, jak do przyjaciela. Wszak mnie rozumiesz?... Mój drogi! Daj mi, bądź łaskaw!
Pustiakow wyrecytował to wszystko, rumieniąc się, jąkając i zerkając raz po raz na drzwi. Porucznik sklął go, ale się zgodził.
O drugiej po południu Pustiakow jechał dorożką do Spiczkinów i, rozpiąwszy futro, spoglądał na udekorowaną pierś, na której błyszczało złoto i mieniła się emalja cudzego Stanisława.
— Jakoś człowiek nabiera większego dla siebie szacunku! — pomyślał, chrząkając nauczyciel. — Taki nieznaczny przedmiot, kosztuje najwyżej pięć rubli, a jaki efekt wywołuje!
Gdy zajechał przed dom Spiczkina, rozpiął futro i powoli likwidował dorożkarza. Zdawało mu się, że, zauważywszy szlify, świecące guziki i Stanisława, dorożkarz osłupiał. Pustiakow chrząknął z zadowolenia i wszedł do bramy. Zdejmując w przedpokoju futro, zajrzał do jadalni. Przy długim stole siedziało już około 15 osób i jadło obiad. Słychać było rozmowy i brzęk talerzy.
— Kto tam dzwoni? — odezwał się gospodarz. — Ba! Lew Mikołajewicz! Bardzo prosimy. Troszkę się pan spóźnił, ale to głupstwo. Dopierośmy zasiedli.
Pustiakow wypiął pierś, podniósł głowę i, zacierając ręce, wszedł do pokoju. Ale tu zauważył coś strasznego. Przy stole, obok Ziny, siedział jego kolega z progimnazjum, nauczyciel języka francuskiego, Tramblan. Pokaże Francuzowi order — wywoła moc przykrych pytań i shańbi się, zdyskredytuje na całe życie... Pierwszą myślą Pustiakowa było zerwać order, uciec gdzieś; ale order był solidnie przymocowany, a cofnąć się już też nie mógł. Błyskawicznym ruchem prawej ręki przykrył więc order, zgarbił się, przywitał zebranych ogólnym ukłonem i, nie podając nikomu ręki, opadł ciężko na wolne krzesło, jak na złość vis-à-vis kolegi-Francuza.
— Trynknięty prawdopodobnie — pomyślał Spiczkin, spojrzawszy na zażenowanego gościa.
Przed Pustiakowem postawiono talerz zupy. Chwycił łyżkę lewą ręką, ale przypomniawszy sobie, że w dobrze wychowanem towarzystwie nie wypada jeść lewą ręką, oznajmił, że już jadł obiad i nie jest głodny.
— Ja już jadłem... Dziękuję... — bąknął. — Byłem z wizytą u wuja, protojereja Jelejewa i namówił mnie do... tego... obiadu.
Pustiakow kipiał wewnętrznie przy tych słowach i żal ścisnął mu serce: zupa wydawała smakowity zapach, a od jesiotra „z wody“ szła niezwykle drażniąca nozdrza para. Nauczyciel probował uwolnić prawą rękę i przykryć order lewą, stawało się to jednak niewygodnem.
— Zauważą... Ręka będzie przeciągnięta przez całą szerokość piersi, jakgdybym się zabierał do śpiewania. Boże! Niechby się ten obiad prędzej skończył. Zjem już w knajpie!
Po trzeciem daniu zerknął ukradkiem na Francuza. Tramblan, jakoś bardzo zawstydzony, spoglądał na niego i też nic nie jadł. Spojrzeli na siebie i obaj, jeszcze bardziej zawstydzeni, opuścili oczy na puste talerze.
— Zauważyła bestja! — pomyślał Pustiakow. — Po gębie widzę, że zauważył! A to kanalja, plotkarz. Jutro natychmiast doniesie dyrektorowi!
Gospodarze i goście skończyli czwarte danie, los tak już zrządził, że zjedli i piąte...
Podniósł się z miejsca jeden z zaproszonych, wysoki, o szerokich owłosionych nozdrzach, garbatym nosie i od urodzenia zmrużonych oczach. Pogładził się po głowie i rzekł:
— E-e-e...ep...ep...e...proponuję wypić zdrowie obecnych tu pań.
Goście hałaśliwie wstali i podnieśli kielichy. Głośne „vivat“ rozległo się po całem mieszkaniu. Panie uśmiechnęły się i wyciągnęły ręce, by się trącić z sąsiadami. Pustiakow również wstał i wziął kieliszek w lewą rękę.
— Lew Mikołajewicz! Zechce pan łaskawie szklaneczkę tę podać Nastazji Timofiejewnie! — zwrócił się do niego jeden z gości, wręczając mu szklaneczkę. — Niech pan ją zmusi do wypicia!
Tu już Pustiakow, ku swemu przerażeniu, zmuszony był do użycia prawej ręki. Stanisław ze zmiętą czerwoną wstążeczką ujrzał nareszcie światło dzienne i zabłysnął. Nauczyciel zbladł, opuścił głowę i bojaźliwie spojrzał w stronę Francuza. Ten zaś rzucił na niego zdumione, pytające spojrzenie. Uśmiechał się chytrze kącikami ust, a z twarzy powoli ustępowało zakłopotanie...
— Juljuszu Augustowiczu! — zwrócił się do Francuza gospodarz. — Proszę oddać buteleczkę komu należy!
Tramblan wyciągnął niezdecydowanie prawą rękę... i, o Boże! Pustiakow zauważył na jego piesiach order! Nie był to Stanisław, a sama Anna! Aha! więc i on nabrał! Pustiakow roześmiał się z zadowolenia i z uczuciem ulgi rozparł się na krześle... Teraz nie miał już potrzeby ukrywać Stanisława! Obaj popełnili jeden i ten sam grzech, a więc niema kto donosić i zniesławiać...
— A-a-a-a... hm!... — ryknął Spiczkin, spostrzegłszy order na piersiach nauczyciela.
— Te-e-ek! — zgodził się Pustiakow. — Dziwna rzecz, kolego Juljanie Augustowiczu! Jak mało było u nas przed świętami wniosków na odznaczenia! Z pośród tak licznego personelu udekorowano tylko nas dwu. Z-a-dz-i-wia-ją-ce!
Tramblan wesoło kiwnął głową i wysunął naprzód lewy wyłóg, na którym świecił order Anny trzeciego stopnia.
Po obiedzie Pustiakow obchodził wszystkie pokoje i pokazywał pannom order. Ulżyło mu na duszy, chociaż w dołku głód dokuczał.
— Żebym się był domyślił tego kawału — mruczał nauczyciel, spozierając z zazdrością na Tramblana, gawędzącego ze Spiczkowem o orderach — przyczepiłbym był sobie Włodzimierza. Jaka szkoda!...
Ta myśl prześladowała go.
Pod każdym innym względem był zupełnie szczęśliwy.
Mroźna, księżycowa noc. Aleksy Iwanycz Romansow, urżnięty w sztok, ostrożnie otworzył furtkę i wszedł na podwórze.
— Człowiek — filozofował on, obchodząc śmietnik i balansując — to miraż, popiół, pyłek... Paweł Mikołajewicz — gubernator, ale i to pyłek... Raz dmuchnąć — i niema go!
— Rrrr... — usłyszał filozof.
Romansow obejrzał się i o dwa kroki od siebie ujrzał ogromnego czarnego psa z rasy owczarków stepowych, wielkości rosłego wilka. Pies siedział przy budce stróża i pobrzękiwał łańcuchem... Romansow spojrzał na niego, zamyślił się i zrobił zdziwioną minę. Potem wzruszył ramionami, pokiwał głową i uśmiechnął się smutnie.
— Rrrr... — powtórzył pies.
— Nnie-ro-zumiem — rozłożył Romansow ręce. — I ty... ty możesz ryczeć na człowieka? Co? Po raz pierwszy w życiu słyszę... Niech mnie Bóg skarze... A czy ty wiesz, że człowiek — to korona świata? No, popatrz... Podejdę do ciebie... Patrz... Przecież jestem człowiekiem? Jak myślisz? Jestem, czy nie jestem człowiekiem? Wytłomacz!
— Rrrr... hau!...
— Łapę! — Romansow wyciągnął rękę do psa. — Łapę! Nie podaje pan? Pan sobie nie życzy? To nie trzeba. Zakonotujemy to sobie. A tymczasem pozwoli się pan po mordzie... Ja — z dobrego serca...
— Hau! Hau! Rrrr... hau! Ahau!...
— Aaaa... gryziesz? Dobrze, bardzo dobrze. I to też sobie zakonotujemy. Więc ty gwiżdżesz na to, że człowiek — to korona świata, król stworzeń. Z tego wynika, że ty możesz Pawła Mikołajewicza też ugryźć? Tak? Przed Pawłem Mikołajewiczem wszyscy plackiem padają, a dla ciebie — on, tak jak każdy inny przedmiot — jest jedno i to samo? Dobrzem cię zrozumiał? Aaaa... Więc okazuje się, żeś ty... socjalista? Zaraz, zaraz, odpowiadaj no... Tyś socjalista?
— Rrrr... Hau! Hau!
— Czekaj-że, nie gryź... Com to niby chciał rzec?... Aha, tak, tak, o pyłku. Dmuchnie i — już go niema! Pff!... I pocóż my żyjemy, pytam się? Rodzimy się w mękach matki, jemy, pijemy, różne nauki pakują nam do głowy, umieramy... i po co to wszystko? Pył! Nic nie wart jest człowiek! Tyś, naprzykład, pies i nic nie rozumiesz, ale gdybyś tak mógł... wleźć w duszę! Gdybyś tak mógł wniknąć w psychologję!
Romansow pokręcił głową i splunął.
— Brudy... Tobie się zdaje, że ja, Romansow, sekretarz kolegjalny, jestem królem stworzeń... Mylisz się! Jam darmozjad, łapownik, obłudnik! Bydlę jestem!
Aleksy Iwanycz uderzył się pięścią w piersi i zapłakał...
— Zausznik, zdrajca... Myślisz, że Jegorkę Korniuszkina nie przeze mnie zredukowali? Co? A kto, pozwoli pan spytać, buchnął komitetowych 200 rubli, a potem na Surguczowa winę zwalił? Czy nie ja? Bydlę, Faryzeusz... Judasz! Lizus, zdzierca... swołocz!
Romansow wytarł rękawem łzy i zaczął chlipać.
— Gryź, żryj! Nikt mi póki żyję dobrego słowa nie powiedział... Wszyscy mnie w duszy za kanalję mają, a w oczy... nic prócz pochlebstw i uśmiechów! Choćby mnie raz kto w mordę zamalował i sklął od ostatnich! Żryj, psie! Gryź! Szarrrp straceńca. Jedz zdrajcę!
Romansow zachwiał się i upadł na psa.
— Tak, właśnie tak! Szarp mordalizację! Mała szkoda! Chociaż boli, a nie szczędź. Masz — i w rękę gryź! Aha! Krew idzie! Dobrze ci tak, drapichruście! Tak!... Merci, Azorku... czy jak cię tam? Merci... Futro też szarp. To i tak — łapówka... Sprzedałem bliźniego i za te pieniądze kupiłem futro... I czapka z gwiazdką też... Zaraz, zaraz, com to chciał?... Czas do domu... Żegnaj, piesku... szelmutko...
— Rrrr...
Romansow pogładził psa i, pozwoliwszy się jeszcze raz ugryźć w łydkę, otulił się futrem i chwiejnym krokiem powlókł się do swoich drzwi.
Obudziwszy się nazajutrz w południe, Romansow ujrzał coś niezwykłego. Głowę, ręce i nogi miał zabandażowane. Przy łóżku stała zapłakana żona i zafrasowany lekarz.
Pewnego razu w gabinecie naszego naczelnika, Iwana Piotrowicza Semipałatowa, siedział impresario teatralny, Gałamidow i rozprawiał z nim o grze i urodzie aktorek.
— A ja się z panem nie zgadzam — mówił Iwan Piotrowicz, podpisując asygnaty. — Zofja Jurjewna — to duży, oryginalny talent. Taka miła, powabna... ach! piękna taka... Iwan Piotrowicz chciał prawić dalej lecz z zachwytu nie mógł wymówić ani słowa uśmiechnął się więc tak słodko i obleśnie, że patrzący nań impresario poczuł jakiś słodkawy smak w ustach.
— Mnie się w niej podoba... e-e-e wzruszenie i dreszcz młodego ciała, w chwili, gdy zaczyna coś recytować... Ogniem dyszy, ogniem! Niech pan jej powie, że w takim momencie... gotów jestem na wszystko.
— Ekscelencjo, proszę o podpisanie odpowiedzi na pismo chersońskiego urzędu policyjnego w sprawie...
Scmipałatow podniósł uśmiechniętą twarz: przed nim stał urzędnik Merdiajew. Podając akt do podpisu, Merdiajew wyprostował się i wytrzeszczył oczy.
Semipałatow skrzywił się: proza zwyciężyła poezję w najciekawszem miejscu.
— Z tem można było później — oznajmił. — Widzi pan przecież, że jestem zajęty! Strasznie niedelikatni i źle wychowani ludzie! Proszę, panie Gałamidow... mówił pan, że już nie mamy gogolowskich typów... A oto ma pan! Może to nie typ? Niechluj, dziury na łokciach, zezowaty... nigdy się nie czesze... Niech no pan spojrzy, jak on pisze! Licho wie, co to jest! Pisze jak analfabeta, bez sensu... jak szewc! Proszę spojrzeć!
— Hm... tak... — mruknął Gałamidow, rzuciwszy okiem na papier. — Rzeczywiście... Pan, panie Merdiajew, z pewnością mało czyta?
— E... tak nie można, panie drogi! — dodał naczelnik... — Wstyd mi za pana! Czytałby pan jakie książki, albo co!...
— Lektura dużo znaczy! — westchnął bez powodu Gałamidow. — O, bardzo dużo! Czytaj pan, a przekona się pan odrazu, jak się nagle rozszerzy pański horyzont. W książki może się pan zaopatrzeć, gdzie pan chce. Chociażby u mnie... Z przyjemnością... Jeśli pan chce, nawet jutro mogę je panu przynieść.
— Podziękuj pan, panie drogi! — wtrącił Semipałatow.
Merdiajew ukłonił się niezgrabnie, poruszył ustami i wyszedł z gabinetu.
Nazajutrz zjawił się w naszym urzędzie Gałamidow i przyniósł paczkę książek. Od tej chwili zaczyna się właściwa historja. Potomstwo nigdy nie wybaczy Semipałatowowi tego lekkomyślnego kroku! Możnaby to było wybaczyć jakiemuś młodzikowi, ale doświadczonemu rzeczywistemu radcy stanu — przenigdy! Po przybyciu Gałamidowa Merdiajew wezwany został do gabinetu.
— Oto proszę, niech pan czyta — oznajmił Semipałatow, wręczając mu książkę. — Proszę czytać uważnie.
Merdiajew wziął drżącemi rękami książkę i wyszedł z gabinetu. Był blady. Zezowatemi oczyma rzucał niespokojne spojrzenia, jak gdyby szukał ratunku otaczających go przedmiotów. Wzięliśmy od niego książkę i zaczęliśmy ją ostrożnie oglądać.
Był to „Hrabia Monte Christo“.
— Nie sprzeciwisz się jego woli! — westchnął nasz stary buchalter Prochor Semionycz Budyłda. — Postaraj się jakoś, wysil się... Czytaj sobie powolutku, a da Bóg, przez ten czas on zapomni o tem i będzie można czytaniu dać spokój... Tylko nie lękaj się... A co najważniejsze, nie wnikaj... Czytaj i nie wnikaj w te mądrości.
Merdiajew zawinął książkę w papier i zasiadł do biurka. Ale praca nie szła mu jakoś tym razem. Ręce drżały, a oczyma zezował w różne strony: jedno utkwił w sufit, drugie — w kałamarz. Nazajutrz przyszedł do biura zapłakany.
— Cztery razy już zaczynałem — mówił — ale nic a nic nie rozumiem... To jakieś zagraniczne...
Po upływie pięciu dni, Semipałatow, przechodząc koło biurek, zatrzymał się przy Merdiajewie i zapytał:
— Jakże tam? Przeczytał pan książkę?
— Czytałem, ekscelencjo.
— O czem-że pan czytał? Opowiedz pan, proszę!
Merdiajew zadarł głowę w górę i poruszył wargami.
— Zapomniałem, ekscelencjo... — powiedział po dłuższej chwili.
— W takim razie pan nie czytał, albo e-e-e pan czytał nieuważnie! Au-to-mmma-tycz-nie! Tak nie można! Proszę jeszcze raz przeczytać! Wogóle panowie, polecam! Proszę czytać! Wszyscy — czytać! Weźcie, panowie, książki z mojego okna i czytajcie. Panie Paramonow, proszę iść za mną i wziąć książkę. Panie Podchodcew, niech i pan idzie, kochany panie! Smirnow i pan także! Wszyscy panowie, proszę!
Poszli wszyscy i każdy wziął książkę.
Jeden tylko Budyłda odważył się zaprotestować. Rozłożył ręce, pokiwał głową i oświadczył:
— A mnie ekscelencja wybaczy... Raczej do dymisji... Ja już wiem, co bywa od tych wszystkich krytyk i wymysłów. U mnie po nich starszy wnuk wyzywa w oczy swoją rodzoną matkę od idjotek, a przez cały post mleko żłopie. Ekscelencja daruje!
— Pan nic nie rozumie — zawyrokował Semipałatow, który zazwyczaj wybaczał staruszkowi wszystkie jego nietakty.
Ale Semipałatow był w błędzie: staruszek wszystko dobrze rozumiał. Po tygodniu widzieliśmy już skutki tego czytania. Podchodcew, który czytał drugi tom „Żyda — wiecznego tułacza“, nazwał Budyłdę „jezuitą“; Smirnow zaczął zjawiać się w urzędzie w nietrzeźwym stanie. Ale czytanie najgorzej podziałało na Merdiajewa: schudł, opuścił się, zaczął pić.
— Prochorze Siemionyczu! — błagał Budyłdę — Bóg pana wynagrodzi! Niech pan poprosi ekscelencję, żeby mi darował... Ja nie mogę czytać. Czytam po całych dniach i nocach, nie sypiam, przestałem jeść... Żona zamęczyła się już, czytając mi na głos, a niech mnie Bóg skarze, jeślim choć jedno słówko zrozumiał! Oddajcie mi tę przysługę chrześcijańską!
Budyłda kilkakrotnie zdobywał się na odwagę i meldował o tem naczelnikowi, ale Semipałatow machał tylko ręką i, przechadzając się po biurze z Gałamidowem, wytykał wszystkim nieuctwo. W ten sposób minęły dwa miesiące a cała ta historja miała najokropniejszy epilog.
Pewnego razu Merdiajew, przyszedłszy do pracy, zamiast zasiąść przy swym biurku, padł po środku biura na kolana, rozpłakał się i jęknął:
— Przebaczcie mi, chrześcijanie prawosławni, że fałszywe monety robię!
Potem wszedł do gabinetu, ukląkł i oznajmił:
— Wybacz, ekscelencjo, wczoraj niemowlę do studni wrzuciłem!...
Uderzył czołem o podłogę i zalał się łzami...
— Co to ma znaczyć?! — zdumiał się Semipałatow.
— To znaczy, wasza ekscelencjo — powiedział Budyłda ze łzami w oczach, — że chłop zmysły stracił! Kręćka dostał! Bo Pan Bóg wszystko widzi, wasza ekscelencjo. A jeżeli się waszej ekscelencji słowa moje nie podobają, to proszę o dymisję. Lepiej mi z głodu umrzeć, niż na stare lata podobne rzeczy oglądać!...
Semipałatow zbladł i przeszedł się z kąta w kąt.
— Nie wpuszczać tu więcej Gałamidowa — oznajmił zduszonym głosem. — A wy, panowie, uspokójcie się. Teraz już widzę mój błąd. Dziękuję ci, stary!
Od tego czasu nic podobnego się nie wydarzyło. Merdiajew wyzdrowiał, ale nie zupełnie. Dotychczas jeszcze na widok książki drży i odwraca się.
— Nauczyciel geografji Gałkin coś do mnie cierpi i jak dwa razy dwa, dzisiaj tego egzaminu u niego nie zdam — mówił, pocąc się i nerwowo zacierając ręce, przyjmujący korespondencję funkcjonarjusz X oddziału pocztowego, Jefim Zacharycz Fendrykow, człowiek już siwy, brodaty, z porządną łysiną i niezgorszym brzuszkiem. — Nie zdam... Jak Bóg w niebie... A zły jest na mnie o głupstwo. Przychodzi kiedyś do mnie z listem poleconym i wali przez całą publiczność, żebym ja niby przyjął najpierw jego list, a potem inne. To nie w porządku... Chociaż on należy do sfery wyższej, a jednak dla porządku musi i on czekać. Zrobiłem mu grzecznie uwagę: „Proszę stanąć w ogonku“ — mówię mu. A on się oburzył i od tego czasu nastaje na mnie, jako ten Saul izraelski. Synkowi memu, Jegoryszce, pały stawia, a mnie różne przezwiska na mieście przypina. Przechodzę kiedyś obok szynku Kuchtina, a on wychylił się z kijem bilardowym i po pijanemu ryczy na całe gardło: „Panowie! spójrzcie: „oto idzie używana marka!“
Nauczyciel języka rosyjskiego, Piwomiodow, który stał w korytarzu X-ej szkoły powiatowej obok Fendrykowa i pobłażliwie palił jego papierosa, wzruszył ramionami i uspokoił go:
— Niech się pan nie denerwuje. Jeszcze się u nas nie zdarzył wypadek, aby którego z waszych ścięli na egzaminach. Pro forma!
Fendrykow uspokoił się, ale na krótko. Przez korytarz przeszedł Gałkin młody człowiek, o rzadkiej, jak gdyby obszarpanej bródce, w płóciennych spodniach i nowym granatowym fraku... Spojrzał surowo na Fendrykowa i poszedł dalej.
Potem rozeszła się wiadomość, że inspektor jedzie. Fendrykow zmartwiał ze strachu i czekał z uczuciem, tak dobrze znanem wszystkim, którzy po raz pierwszy stają przed sądem lub po raz pierwszy składają egzamin. Przez korytarz przebiegł kierownik etatowy szkoły powiatowej Chamow. Za nim pospieszył na spotkanie inspektora katecheta Żmijeżałow w birecie i złoconym krzyżu na piersiach. Tam też skierowali się inni nauczyciele. Inspektor szkół powszechnych Achachow, przywitał się głośno, wyraził niezadowolenie z kurzu i wszedł do szkoły. Po upływie pięciu minut rozpoczął się egzamin.
Poddano egzaminowi dwu popowiczów na nauczycieli wiejskich. Jeden zdał, a drugiego ścięli. Ten ścięty wysmarkał się w czerwoną chustkę, przez chwilę jeszcze postał, pomyślał i wyszedł. Następnie zdało dwu ochotników trzeciej kategorji. Wreszcie wybiła godzina Fendrykowa.
— Gdzie pan służy? — zwrócił się do niego inspektor.
— Przyjmuję korespondencję w tutejszym oddziale pocztowym — wyrecytował Fendrykow, stając na baczność i starając się ukryć przed wzrokiem obecnych drżenie rąk. — Przesłużyłem 21 lat, panie inspektorze, a obecnie zażądano mojej ewidencji dla awansowania mnie na registratora kolegjalnego, dla czego też ośmielam się poddać egzaminowi na pierwszą rangę urzędniczą.
— Taak... Napisz pan dyktando.
Piwomiodow wstał, chrząknął i zaczął dyktować przeraźliwym basem, starając się „złapać“ delikwenta na wyrazach, których pisownia wywołać może pewne wątpliwości: „prolągata raty, któro pan Jan miał uiścić bez procętów“ i t. p. Pomimo wysiłków cwanego Piwomiodowa, dyktando udało się. Przyszły registrator kolegjalny zrobił niewiele błędów, choć kładł większy nacisk na kaligrafję, niż na ortografję. W słowie „niekompetentny“ wpakował „ą“ i „ę“, zamiast „lepiej“ napisał „lepi“, a słowami „owczy pęd“ wywołał uśmiech na twarzy inspektora, bo napisał „o wszy pęd“... Ale to przecież nie są grube błędy....
— Dyktando jest zadowalające — zawyrokował inspektor.
— Ośmielam się niniejszem zakomunikować panu inspektorowi — powiedział Fendrykow, nabierając odwagi i spoglądając z ukosa na swego wroga Gałkina — ośmielam się zakomunikować, że geometrji uczyłem się według podręcznika Dawydowa, a częściowo u siostrzeńca Warsonofjusza, który na wakacje przyjechał z Troicko-Sergiejewskiego seminarjum. I planimetrji się uczyłem, takoż i stereometrji... wszystko, które jego jest...
— Stereometrja nie jest objęta programem.
— Nie objęta? A ja cały miesiąc nad nią ślęczałem... Jaka szkoda!... — westchnął Fendrykow.
— Narazie dajmy spokój geometrji. Weźmiemy się do nauki, którą pan, jako funkcjonarjusz pocztowy, prawdopodobnie lubi. Geografja jest nauką pocztowców. Wszyscy nauczyciele uśmiechnęli się z poszanowaniem. Fendrykow nie zgadzał się z tem, aby geografja miała być nauką pocztowców (nigdzie tego nie czytał, ani w regulaminie pocztowym, ani też w rozkazach okręgowych), ale przez grzeczność powiedział: „Tak jest“, poczem chrząknął nerwowo i z trwogą czekał na pytania. Jego wróg Gałkin oparł się wygodnie o poręcz krzesła i, nie patrząc na niego, zapytał przeciągle:
— Eee... proszę mi powiedzieć, jaki jest ustrój w Turcji?
— Wiadomo jaki... turecki.
— Hm... turecki... To jest pojęcie rozciągłe. Tam jest ustrój konstytucyjny. A jakie pan zna dopływy Gangesu?
— Ja uczyłem się według geografji Smirnowa i, przepraszam, nauczyłem się nie bardzo dokładnie... Ganges, to taka niby rzeka, co pływa w Indjach... Rzeka ta wlewa się do oceanu.
— Ja nie o to pana pytam. Jakie dopływy ma Ganges? Nie wie pan? A gdzie płynie Araks? I tego pan nie wie? Dziwne... W jakiej guberni jest Żytomierz?
— Szlak 18, punkt 121.
Fendrykow oblał się zimnym potem. Zamrugał oczyma i tak dziwnie przełknął ślinę i mlasnął wargami, jakgdyby połknął własny język.
— Jak na Świętej spowiedzi panie inspektorze — bąknął. Sam ojciec protojerej może zaświadczyć... Dwadzieścia jeden lat przesłużyłem, i na to mi przyszło... Bóg panu wynagrodzi...
— Dobrze dajmy spokój geografji. Co pan przygotował z arytmetyki?
— Artmetykę też nie bardzo... Nawet ojciec protojerej potwierdzi... Do Boga modły wznosić będę... Od samego Św. Jana uczę się, uczę i... i nic z tego nie wychodzi... Za stary jestem dla... umysłowości... Niech się pan zmiłuje, panie inspektorze, całe życie wdzięczny będę.
Na rzęsach Fendrykowa ukazały się łzy.
— Służyłem uczciwie, nieskazitelnie... Rok rocznie chodzę do spowiedzi... Nawet ojciec protojerej może zaświadczyć. Błagam o wspaniałomyślność, panie inspektorze!
— Nic pan więc nie przygotował?
— Wszystkom przygotował, tylko nic jakoś nie pamiętam... Już sześćdziesiątka za pasem, panie inspektorze, jakże tu nauki do głowy? Błagam pana inspektora!
— Już sobie zamówił nawet czapkę z gwiazdką — wtrącił protojerej Żmijeżałow i uśmiechnął się.
— Dobrze. Może pan już iść.
Po upływie pół godziny Fendrykow szedł już razem z nauczycielami do szynku Kuchtina i triumfował. Twarz miał uroczystą, w oczach świeciło szczęście, ale ustawiczne podrapywanie się w głowę wskazywało, że coś go trapi.
— Jaka szkoda! — mruknął pod nosem. — Takie, proszę panów, głupstwo zrobiłem.
— O cóż chodzi? — zapytał Piwomiodow.
— Po kiego licha obkuwałem się stereometrji, skoro jej niema w programie? Przecież cały miesiąc nad taką kanalją ślęczałem. Jaka szkoda!...
Zjedli obiad. W okolicach żołądka czuli jakieś nieokreślone uczucie rozkoszy, usta miały nieprzepartą chęć ziewania, oczy poczęły się zwężać przed słodką drzemką. Mąż zapalił cygaro, zaciągnął się dymem i rozparł się na kanapce. Żona siadła u wezgłowia i zaczęła pomrukiwać, jak kociak... oboje byli szczęśliwi.
— Opowiedz mi coś... — ziewnął mąż.
— Coby ci opowiedzieć? Hm... A, racja, tak... Słyszałeś? Sophie Okurkowowa wyszła za mąż za tego, jakże go... za von Trauba. Skandal!
— Czemuż skandal?
— Przecież Traub — to łajdak! Taki podły, wyzuty z sumienia. Bez zasad! Potwór moralny! Zarządzał dobrami hrabiego — wzbogacił się, teraz jest urzędnikiem na kolei — kradnie. Ograbił siostrę. Zwykła szuja i złodziej. Czy za takiego człowieka wychodzi się wogóle zamąż? Nie mogę wyjść z podziwu.
Taka porządna panienka i... masz ci los! Za nic na świecie nie wyszłabym za takie indywiduum. Gdyby był nawet miljonerem! Gdyby był nawet piękny, jak nie wiem co, plunęłabym na niego. Wprost wyobrazić sobie nie mogę męża — łajdaka!
Zerwawszy się z miejsca, zarumieniona, oburzona do żywego, żona przeszła się po pokoju. Oczki ciskały błyskawice. Szczerość wybuchu nie ulegała wątpliwości.
— Ten Traub — to potwór! Po stokroć głupie i bezwstydne są kobiety, wychodzące zamąż za takich panów!
— Teek... Tybyś oczywiście nie wyszła... Mteek... No, a jakbyś się teraz dowiedziała, że i ja jestem łajdaczyna? Cobyś zrobiła?
— Ja? Porzuciłabym cię. Nie zostałabym z tobą ani przez jedną chwilkę! Mogę kochać tylko uczciwego człowieka! Żebym się tylko dowiedziała, że masz na sumieniu chociaż setną część tego, co nabroił Traub, ja... w tej chwili! Adieu!
— Teek... Hm... Ktoby to pomyślał, żeś ty taka... Nic o tem nie wiedziałem. Ha, ha, ha! Kobietka kłamie i nie zarumieni się nawet!
— Nigdy nie kłamię! Proszę no tylko sprobować i zrobić jakieś łajdactwo, wtedy zobaczymy.
— Poco mam probować? Przecież sama wiesz najlepiej... Jestem lepszy numer od twego tam von Trauba!... Gdyby tak porównać, to Traub okazałby się pospolitym kieszonkowym złodziejaszkiem. Jesteś zdumiona? Dziwne... (Pauza). Jaką mam pensję?
— Trzy tysiące rocznie.
— A ile kosztuje kolja, którą ci kupiłem przed tygodniem? Dwa tysiące... A może nie? Wczorajsza suknia pięćset. Willa dwa tysiące... Ha, ha, ha... Wczoraj twój ojczulek wyłudził odemnie tysiąc...
— Ależ Pierre! Masz przecież dochody uboczne...
— Konie, lekarz domowy, rachunki modniarek. Przed trzema dniami przegrałaś sto rubli w stukułkę.
Mąż wstał. Podparł głowę dłonią i wygłosił długi akt oskarżenia. Podchodząc do biurka przedstawił żonie kilka dowodów rzeczowych.
— Przekonałaś się teraz, najdroższa, że twój von Traub — to wierutne głupstwo, a w porównaniu ze mną drobny, kieszonkowy złodziejaszek. Żegnam. Idź i na przyszłość zechciej być oględniejszą w wydawaniu sądów.
Skończyłem. Może z kolei czytelnik zapyta:
— Ale ona przecież odeszła od męża?
Tak odeszła, ale... do przyległego pokoju.
Za chwilę miał się odbyć pogrzeb generała dywizji Zapupyrkina. W kierunku domu żałoby, przed którym grzmiała już muzyka pogrzebowa i padały słowa komendy, cisnęły się tłumy ciekawych, żądnych niezwyczajnego widoku. W ciżbie znajdowali się urzędnicy państwowi: Probkin i Swistkow. Obaj w towarzystwie żon.
— Państwo wybaczą, tu niema przejścia! — zagrodził im drogę zastępca komisarza o miłym i sympatycznym wyrazie twarzy, gdy stanęli przed policyjnym kordonem. — Nieee mooożna! Proszę się cofnąć! Proszę państwa przecież to nie zależy odemnie! Proszę się cofnąć! Zresztą, niech i tak będzie: panie mogą przejść, ale panowie...? Nieee! W żadnym wypadku!
Panie Probkinowa i Swistkowowa aż się zarumieniły z ukontentowania. Kordon zamknął się za niemi i tyle je widziano! Mężowie pozostali po drugiej stronie tego żywego muru i oddali się mało ciekawej obserwacji pleców pieszych i konnych stróżów bezpieczeństwa.
— Przelazły! — ze złością i prawie z nienawiścią powiedział Probkin, patrząc w ślad za żonami. — Zawsze baby mają szczęście. Mężczyzna zawsze jest upośledzony w porównaniu z damską połową rodu ludzkiego. Co u licha widzą ludzie w tych babach?! Kobiety, że się tak wyrażę, najzwyklejsze, z przesądami, — mimo to przepuszczono je, a nas, choćbyśmy nawet radcami stanu byli, nie puszczą za nic na świecie.
— Dziwne jest zaiste rozumowanie pana — oświadczył zastępca komisarza, patrząc z wyrzutem na Probkina. Gdyby was wpuszczono, zaraz zaczęłoby się rozpychanie. Wnieślibyście zamieszanie, damy zaś, przez wrodzoną delikatność, nigdy sobie na nic podobnego nie pozwolą!
— Co też pan plecie? — rozgniewał się Probkin. — W ścisku kobieta zawsze się pcha. Mężczyzna stoi i patrzy w jeden punkt, a baba wymachuje rękoma, wszystkich rozpycha, aby jej, nie daj Boże, nie pognietli toalety. Tu niema o czem gadać. Kobietom zawsze dobrze się powodzi. Nie służą w wojsku, nie płacą wejścia na tańcujące wieczorki i nie podlegają karze chłosty... A za jakie, pytam, zasługi? Niewieście spadła chusteczka — podnoś bracie, wchodzi do pokoju — wstawaj i ustępuj jej krzesło, wychodzi — wyprowadzaj... A w urzędach? Żeby się dosłużyć rangi, dajmy na to radcy stanu, musimy całe życie orać, a kobieta w pół godziny, szast prast, wyszła za mąż za radcę stanu i masz! już jest poważną osobistością. Żeby zostać hrabią lub księciem, musiałbym cały świat zawojować. Szybkę zdobyć, kilka razy być ministrem, a jakaś tam pierwsza lepsza Wareńka lub Katieńka jeszcze jej mleko pod nosem nie wyschło, powierci się przed hrabią, poświdruje oczkami — i proszę! już jaśnie oświecona. Ot ty, naprzykład: jesteś sekretarzem gubernjalnym... śmiało rzec można, żeś tę rangę własną krwawicą zdobył, a twoja żona? Za jakie zasługi, pytam została panią sekretarzową? Córka popa i odrazu znalazła się w sferze urzędniczej. A coby taka robiła w urzędzie? Spróbuj no ją tylko wpuścić do biura, a zaraz ci w dzienniku podawczym wciągnie korespondencję wchodzącą do wychodzącej.
— Ale za to rodzi w bólach — wtrącił Swistkow.
— Wielkie mi rzeczy! Niechnoby stanęła tylko przed zwierzchnością, wtedyby się jej te bóle przyjemnością wydały. Wszędzie, ale to wszędzie przywileje. Jakaś gąska albo dama z naszej sfery wyrżnie czasem nawet generałowi takie kazanie, jakiegobyś nie ośmielił się wypalić chociażby egzekutorowi. Tak... Twoja żona może się przejść pod rękę nawet z radcą stanu. A spróbuj no ty radcę stanu wziąć pod rękę! Ośmiel się! W naszym domu, tuż pod nami, mieszka profesor w randze generała. Ma Annę pierwszej klasy. Cóż to jednak znaczy dla jego żony? Przez cały dzień wymyśla mu. Tak... Chociaż prostaczka i pochodzi z łyków awansowała go na... idjotę. Zresztą ślubna — więc słuszne jej prawo... Jak świat światem ślubne żony wymyślają mężom, ale teraz nie ustępują im, proszę ja ciebie, i nieślubne. Na co te sobie pozwalają, to przechodzi ludzkie pojęcie! Do końca życia nie zapomnę pewnej historji, która mnie omal o zgubę nie przyprawiła. Chyba tylko modlitwy rodziców wyciągnęły mnie z opresji. Pamiętasz? W zeszłym roku nasz generał, wyjeżdżając na urlop, wziął mnie do siebie na wieś. Miałem prowadzić korespondencję... Roboty prawie żadnej. W godzinem wszystko „odwalił“. Po pracy na spacerek do lasu lub do kredensu na ploteczki... Jak ci wiadomo, nasz generał tkwi dotychczas w kawalerskim stanie. Prowadzi dom bogato. Służby, jak psów, a żony niema. To też gospodarstwo kulało. Służba rozpuszczona jak bicz dziadowski, nieposłuszna... a wszystkiem rządzi jędza gospodyni, Wiera Nikitiszna. Ona herbatę z samowaru nalewa, obiad dysponuje, pokrzykuje na lokajów... Baba, jednem słowem, obrzydliwa, sekutnica i wilkiem jej z oczu patrzy. Gruba, czerwona, jak rak, i wiecznie rozwrzeszczana... Jak krzyknie na kogo, to ci takiego wrzasku narobi, że najchętniej byś z domu uciekł. Ten jej wrzask był najbardziej drażniący. Boże Święty! Nikomu folgi nie dała. Wszystkim do oczu skakała, jak kot. Nie dość jej było służących. Dobiera się szelma do mnie!... No, myślę sobie, pokażę ja ci, gdzie raki zimują! Wybiorę stosowną chwilę i wszystko generałowi wyśpiewam; on po uszy pogrążony jest w sprawach służbowych i nie widzi, jak go okradasz i ludziom się naprzykrzasz. Poczekaj! Otworzę ja mu na wszystko oczy! I jakbyś wiedział! Takiem ci mu oczy otworzył, żem ledwie moich na zawsze nie zamknął. Brrr!... Jeszcze teraz na samo wspomnienie tej awantury zimno mi się robi. Przechodzę pewnego razu przez korytarz i słyszę wrzask. Myślałem, że świnię zarzynają. Ale gdzie tam! To był głos Wiery Nikitiszny, która wymyślała: „Zwierzę, bydle jesteś! Djabeł!“ Zaciekawiło mnie, komu się też taka porcja dostaje. I wtem, rzecz wprost nie do uwierzenia, oto com ujrzał: otwierają się drzwi, a przez nie, jak bomba wypada nasz generał, czerwony jak piwonja, oczy wybałuszone, a włosy w takim stanie, jakby się nimi sam Lucyper zaopiekował. A ona mu w ślad: „Ty bydlę! Ty z piekła rodem!“
— Et, łżesz.
— Klnę się na wszystkie świętości, że prawdę mówię! Spociłem się, jak ruda mysz. Generał pobiegł do swego mieszkania, a ja stoję w korytarzu, jak bałwan. Zupełniem zgłupiał. Taka ordynarna chamka, kuchta, takie nic i tyle sobie pozwala! Nareszcie! — pomyślałem, — Generał ją wygnał, a ona, szelma, korzystając, że rozmowa toczy się bez świadków, wygarnęła na całego... „Wsio ryba! I tak mnie odprawią“. Aż mną poderwało... Wszedłem do jej pokoju i tak prawię: „Jakeś śmiała, ścierko jedna, tak się odzywać do wysoko postawionej osoby? Cóż ty sobie myślisz, że jak on stary i słaby, to już nikt się za nim nie ujmie? Jak ci ją przytem nie zamaluję w nalany sadłem pysk! Ze dwa razy oberwała. A ona jak się zacznie wydzierać! Mówię ci, narobiła takiego wrzasku, że się aż mury trzęsły. Zatkałem uszy i w nogi. Dopiero po upływie dwu godzin znalazł mnie w lesie jakiś wyrostek: „Pan woła“ — powiada. Idę. Wchodzę. Siedzi napuszony, jak indyk i nie patrzy na mnie.
— Cóż pan tu — mówi — w moim domu wyprawia?
— Jakto wyprawiam — pytam. — Jeżeli wasza ekscelencja ma na myśli Nikitisznę, to przecież ja się tylko za waszą ekscelencją ująłem. „Nie wtrącaj się pan do cudzych spraw rodzinnych“. Rodzinnych! Rozumiesz? I wypalił ci mi takie pater noster, któregom ledwie nie przypłacił życiem. Prawił, gadał, zrzędził, aż tu nagle, zupełnie bez powodu, parsknie śmiechem. Że też pan sobie z nią poradził! Żeś się pan na coś podobnego ważył? Dziw nad dziwy! Mam jednak nadzieję, mój drogi, że cała ta historja pozostanie między nami... Rozumiem pańskie uniesienie, jednakże po tem, co zaszło, pańska obecność w moim domu jest niemożliwa“. Ot tak... Pojmujesz? Nie mógł wyjść z podziwu, żem się odważył gruchnąć tę nastroszoną samicę. Zupełnie go zawojowała. Radca tajny, ma order Orła Białego, nie uznaje żadnej zwierzchności nad sobą, a baba go trzyma w niewoli... Kolosalne przywileje mają kobiety!... Zdejmuj no czapkę!... Niosą szczątki generała! Boże! Jaka masa orderów! No, powiedz, po kiego licha puścili tam baby? Czy się chociaż troszkę rozumieją na orderach?
Rozległy się posępne tony marsza żałobnego.
Radca tytularny Kraterow, chudy i cienki jak tyczka, wystąpił naprzód i, zwracając się do Żmychowa, tak rozpoczął:
— Ekscelencjo! Do głębi poruszeni długoletnim kierownictwem waszej ekscelencji i iście ojcowską opieką jego...
— ...w ciągu przeszło lat dziesiątka, — podpowiedział Zakusin.
— ...w ciągu przeszło lat dziesiątka, my podwładni waszej ekscelencji, w dzisiejszym, znamiennym e... ee... dniu, e... mamy zaszczyt ofiarować waszej ekscelencji w dowód głębokiego szacunku i wdzięczności album z naszemi podobiznami i życzymy waszej ekscelencji nieporzucania nas przez całe, znakomite, nieskończenie długie życie, aż do samej śmierci...
— ...i ojcowską radą na drogę prawdy i postępu... — dodał Zakusin, ocierając pot, który przy tych słowach wystąpił mu na czole; Zakusin widocznie, pragnąc mówić, najprawdopodobniej przygotował przemówienie. — I oby długo jeszcze, bardzo długo — zakończył — powiewał zwycięski sztandar genjuszu waszej ekscelencji na polu pracy i świadomości społecznej!
Po bruzdach lewego, zmarszczonego policzka Żmychowa pełzła łza.
— Panowie! — odpowiedział Żmychow drżącym głosem. — Nie spodziewałem się w żadnym razie, nie przypuszczałem, że panowie uczczą mój skromny jubileusz... Ja... wzruszony jestem... do głębi nawet... Tej chwili nie zapomnę do grobowej deski i... wierzajcie mi... wierzajcie, przyjaciele, że nikt wam tak dobrze nie życzy, jak ja... A jeśli nawet coś kiedyś miało miejsce, to tylko dla dobra panów.
Żmychow, rzeczywisty radca stanu, pocałował się z Kraterowem, radcą tytularnym, który nie spodziewał się tak wielkiego zaszczytu i zbladł z zachwytu. Następnie naczelnik zrobił ruch ręką, który miał oznaczać, że mówić ze wzruszenia więcej nie może i... rozpłakał się, jakkgdyby mu drogiego albumu nie ofiarowano, lecz przeciwnie, odebrano.
Potem, uspokoiwszy się nieco i wypowiedziawszy jeszcze kilka słów serdecznych, pozwolił wszystkim uścisnąć sobie dłoń i wśród owacyjnych okrzyków zeszedł nadół, wsiadł do karety i, błogosławiony na drogę, odjechał. Siedząc już w karecie, zmożony został nagle nawałem niedoznawanych dotąd uczuć radosnych i raz jeszcze rozpłakał się.
W domu czekała nań nowa radość. Tam bowiem rodzina, przyjaciele i znajomi urządzili mu taką owację, że zaczął wierzyć, iż istotnie wielce zasłużył się ojczyźnie i że gdyby nie on, to bodaj kruchoby z nią było. Obiad jubileuszowy składał się z samych toastów, przemówień, pocałunków i łez. Słowem, Żmychow nie mógł się spodziewać, że zasługi jego będą tak gorąco przyjęte do serca.
— Panowie! — mówił przed deserem jubilat — dwie godziny temu otrzymałem zadośćuczynienie za wszystkie udręki, przypadające w udziale urzędnikowi, który kieruje się obowiązkiem, nie zaś formą i martwą literą prawa. Przez cały czas służby mojej bezwzględnie trzymałem się zasady: nie publiczność dla nas, lecz my dla publiczności. I oto dzisiaj obdarzony zostałem najwyższą nagrodą! Moi podwładni ofiarowali mi album... Ten oto! Jestem wzruszony.
Uroczyste fizjognomje nachyliły się nad albumem i zaczęły go oglądać.
— Piękny album! — oświadczyła córeczka Żmychowa, Ola. — Kosztuje chyba z 50 rubli. Wspaniały! Tatku, daj mi ten album. Dobrze? Schowam go. Taki śliczniusi. — Po obiedzie, Oleńka zaniosła album do swego pokoju i schowała do szuflady. Nazajutrz powyjmowała zeń fotografje urzędników, rozrzucając je po podłodze, i powstawiała podobizny swoich koleżanek z pensji. Galowe mundury urzędników ustąpiły miejsca białym pelerynkom pensjonarskim. Kola, synek ekscelencji, pozbierał walających się na podłodze urzędników i zamalował im mundury czerwoną farbą. Bezwąsym dorobił zielone wąsy, a bezbrodym — brązowe brody. Gdy już nie było co malować, wyciął z fotografji figurki, przekłuł im szpilkami oczy i zaczął się bawić w żołnierzy. Wyciąwszy radcę tytularnego Kraterowa, przymocował go do pudełka od zapałek i zaniósł w tym stanie ojcu do gabinetu.
— Tatku! Popatrz! Pomnik!
Żmychow roześmiał się serdecznie, nachylił się i ucałował mocno synalka.
— No idź-że, łobuzie, i pokaż mamie. Niech mamusia też zobaczy.
Spotkali się na dworcu Mikołajowskim. Jeden z nich był gruby, drugi — cienki. Grubas przed chwilą zjadł obiad w bufecie kolejowym, jego świecące wargi, jakgdyby zaciągnięte warstwą tłuszczu, przypominały dojrzałe wiśnie. Rozchodził się dookoła niego zapach xeresu i fleur d‘orange. Cienki właśnie wyszedł z wagonu i uginał się pod ciężarem walizek, pakunków i zawiniątek. Niosło od niego wędliną i najgorszego gatunku kawą. Tuż za nim dreptała chuderlawa kobiecinka — jego żona. Pochód zamykał wysoki gimnazjalista, mrużąc jedno oko — ich syn.
— Porfiryj! — krzyknął gruby, spostrzegłszy cienkiego — czy być może? Czyś to ty aby! Kupę lat, kupę lat!
— Nie może być! — strasznie się ździwił chudy. — Misza! przyjacielu lat dziecinnych! Cóż ty tu robisz?
Objęli się i po trzykroć ucałowali, spoglądając na siebie oczyma pełnemi łez. Widać było, że spotkała ich miła niespodzianka.
— Mój drogi — zaczął cienki, po odbyciu powitalnej ceremonji. — No, wiesz, tegom nie oczekiwał! A to ci niespodzianka! Niech ci się przypatrzę. Nic się nie zmienił. Wciąż jeszcze przystojny! Tak samo miły, tak samo elegancki! Miły Boże! Jak ci się powodzi? Ożeniłeś się? Jesteś bogaty? A ja, jak widzisz jestem żonaty... Oto moja połowica, Luiza, z domu Wancenbach... luteranka... A to mój syn, Natanjel, już w trzeciej klasie! Spójrz Natanku — mój przyjaciel lat dziecinnych. Do szkół razemśmy chodzili!
Nataniel chwilkę pomyślał i zdjął czapkę.
— Do szkół razemśmy chodzili! — ciągnął dalej cienki. — Pamiętasz, jak cię przezywali? Nazwali cię Herostratesem, boś wypalił papierosem dziurę w książce, będącej własnością szkoły. A mnie skarżypytą, bom był lizus. Ho, ho... Dzieciuchy! Nie bój się, Natanku. Zbliż się... Tak! A to moja żona z domu Wancenbach... luteranka.
Natanjel po chwilowym namyśle schował się za ojca.
— No, a co u ciebie słychać? — spytał gruby, patrząc z zachwytem na cienkiego. Jesteś może na urzędzie? Dosłużyłeś się jakowejś rangi?
— Tak, jestem urzędnikiem państwowym. A od dwu lat piastuję rangę asesora kolegjalnego. Mam order Stanisława. Cóż to jednak znaczy... Pensja licha. Pal ją zresztą djabli! Moja żona daje lekcje muzyki, a ja, prywatnie oczywiście, robię papierośnice z drzewa. Doskonałe papierośnice! Po rubelku sztuka! Hurtem — rzecz prosta — zniżka. W ten sposób jakoś się koniec z końcem wiąże! Pracowałem w departamencie. Teraz dostałem przydział tutaj, w tym samym zresztą dziale, na stanowisko pomocnika referenta. Tu się teraz będzie pracowało. No, a ty? Pewnieś już dociągnął do radcy stanu? Co?
— Nie, mój kochany! Celuj wyżej — oznajmił gruby. — Do tajnego już dojechałem... Udekorowany dwiema gwiazdami.
Cienki zbladł nagle, osłupiał, po chwili jednak twarz jego wykrzywił szeroki uśmiech, jak to mówią, od ucha do ucha; zdawało się, że z jego niepozornej osoby emanować będzie światło. Skurczył się, zgarbił, stał się jeszcze cieńszy... To samo prawie działo się z jego pakunkami: skurczyły się i jakoś zmarszczyły... Wydłużony podbródek żony jeszcze bardziej się wydłużył; Natanjel przyjął pozycję na baczność i zapiął mundurek na wszystkie guziki.
— Za pozwoleniem waszej ekscelencji, bardzo mi miło! Przyjaciel lat dziecinnych, a teraz dygnitarz! Chi, chi...
— Dajżeż spokój — skrzywił się gruby. — Po co ten ton? Od tylu lat jesteśmy przyjaciółmi, skąd więc ta uniżoność?
— Ekscelencja wybaczy! Jakżeż ma być inaczej? — zaśmiał się głupkowato cienki i skurczył się jeszcze bardziej. Łaskawe względy waszej ekscelencji to dla mnie, jak dla zeschniętej ziemi, deszczyk ożywczy. A oto, ekscelencjo, mój syn Natanjel... moja żona — Luiza, luteranka, do pewnego stopnia...
Początkowo gruby miał zamiar protestować, jednakowoż na twarzy cienkiego malowała się tak wielka pokora, tyle słodyczy i odpychającej uniżoności, że wreszcie radca tajny poczuł niesmak. Odwrócił się, podając cienkiemu na pożegnanie rękę. Cienki z nabożeństwem uścisnął trzy palce, zgiął się we dwoje w ukłonie i zachichotał jak Chińczyk: „chi, chi, chi“. Żona uśmiechnęła się. Natanjel szurgnął nogą i przy tej sposobności upuścił czapkę.
Byli przyjemnie zdziwieni i oszołomieni.
— Śpiący jestem! — myślałem, siedząc w banku. — Przyjdę do domu i jak się kropnę...
— Jak mi dobrze! — mruczałem po zjedzeniu „na chybcika“ obiadu, stojąc przed łóżkiem. — Dobrze jest na tym Bożym świecie! Ooo... dobrze!
Uśmiechając się do siebie, przeciągając leniwie, jak kot na słońcu, zamknąłem oczy i zacząłem usypiać. Pod powiekami uczułem przyjemne łaskotanie, po chwili nastąpił lekki zawrót głowy, rozpostarły się jakieś skrzydła, uniosły się w górę jakoweś futra, czy coś podobnego... głowę zapełniła lecąca z nieba wata... A wszystko było takie wielkie, miękkie, puszyste, mgliste. Z mgły wyłonili się jacyś maleńcy ludzie. Dziwnie jakoś zaczęli maszerować, pokręcili się na miejscu i rozpłynęli. Gdy ostatnie z tych maleństw zniknęło i Morfeusz całkowicie wziął mnie w swoje posiadanie, drgnąłem...
— Iwanie Osipowiczu, tutaj! — wrzasnął ktoś w sąsiedztwie.
Otworzyłem oczy. W przyległym „pokoju umeblowanym“ brzęczały butelki, z których dwie niezwłocznie odkorkowano. Przewróciłem się na drugi bok i naciągnąłem kołdrę przez głowę.
„Ja kocham cię! Ach, kocham cię!“ — zaśpiewał „z uczuciem“ baryton.
— Czemu pan sobie nie kupi pianina? — spytał inny głos za ścianą.
— Niech was wszyscy djabli — mruknąłem. — Spać nie dają!
Odkorkowali drugą butelkę. Rozległ się brzęk kieliszków. Ktoś zaczął chodzić, dzwoniąc ostrogami. Energicznie trzaśnięto drzwiami.
— Timofiej! Jak tam samowar? Prędzej! Jeszcze kilka talerzy! No, panowie! Po chrześcijańsku. Po jednej... Madmazel de kozel de baranie nóżki, że wu pri!
W sąsiedniej „meblówce“ pijaństwo rozpoczęło się na dobre. Ukryłem głowę pod poduszką.
— Timofiej! Jeżeli przyjdzie wysoki blondyn w futrze na niedźwiedziach, to powiesz mu, że jesteśmy tutaj...
— Panowie! — krzyknąłem płaczliwie — przecież to jest najzwyklejsze świństwo. Ja bardzo panów proszę! Chory jestem i muszę się wyspać.
— Czy to do nas pan mówi?
— Tak, do panów.
— O co chodzi?
— Proszę nie hałasować! Spać mi się chce!
— A śpij pan sobie! Przecież panu tego nie zabraniamy. A jeśli pan chory — no, to do lekarza. „Bo miłość to cygańskie dziecię!“ — ryknął baryton.
— Głupio się panowie zachowują — zawyrokowałem — bardzo głupio. Świńtuchy!
— Milczeć tam! — odpowiedział z za ściany jakiś starczy głos.
— No proszę, jaki mi groźny! A to ci władza! Któż pan jest do kroćset?
— Mil-czeć!
— Chamskie obyczaje! Ochlali się wódką i ryczą!
— Mil-czeć! — chyba z dziesięć razy powtórzył z uporem ten sam starczy głos.
Przewracałem się z boku na bok. Świadomość, że nie śpię dzięki tym nierobom pijackim doprowadziła mnie wreszcie do wściekłości...
Za ścianą rozpoczęły się tańce...
— Jeżeli się panowie w tej chwili nie uspokoją — krzyczałem, krztusząc się własną złością — to poślę po policję.
— Hej, tam! Timofiej!
— Milczeć! — raz jeszcze odezwał się starczy głos.
Zerwałem się na równe nogi i jak szaleniec pobiegłem do hałasujących sąsiadów. Za wszelką cenę chciałem postawić na swojem.
A tam zabawa „odchodziła na cały regulator“.
Uginający się pod ciężarem butelek stół obsiadły jakieś typy z wypukłemi, jak u raków, oczyma. W głębi pokoju rozparł się starszy jegomość i tulił do piersi główkę znanej jasnowłosej kokoty i w kierunku mojej ściany wciąż powtarzał swoje „mil-czeć“.
Już otworzyłem usta, z których posypać się miał grad najwymyślniejszych obelg, gdy... o Boże!... w owym starszym panu poznałem dyrektora banku, w którym miałem posadę. W mgnieniu oka odleciały mnie senność, złość i chęć nawymyślania całej kompanji... Uciekłem do swojego pokoju.
Przez cały następny miesiąc dyrektor nie patrzał w moją stronę i nie zamienił ze mną ani jednego słowa. Unikaliśmy się wzajemnie. Po opływie miesiąca podszedł do mnie, stanął przy biurku, schylił głowę i, patrząc na podłogę, przemówił:
— Przypuszczałem... miałem nadzieję, że pan się sam domyśli... Widzę jednak, że pan nie ma zamiaru... Hm... Proszę się nie denerwować... Może pan nawet usiąść... Przypuszczałem, że... Tu dla nas obu jest za ciasno... Takeś pan przestraszył moją siostrzenicę... Teraz pan już chyba rozumie... Proszę przekazać urzędowanie Iwanowi Nikiticzowi...
Podniósł głowę i odszedł...
A ja — byłem zgubiony.
— Ooo, panocku, jakieś niescęście bendzie — powiedział furman, odwracając się do mnie i wskazując batem zająca, który przebiegał nam drogę.
Wiedziałem bez zająca, że przyszłość moja jest beznadziejna. Jechałem właśnie do s-skiego sądu okręgowego, w którym za dwużeństwo zasiąść miałem na ławie oskarżonych. Pogoda była okropna. Gdym w nocy dojechał do poczthalterji, miałem wygląd człowieka naprzód oblepionego śniegiem, następnie oblanego wodą, wreszcie wysmaganego szpicrutą — do tego stopnia zmarzłem, przemokłem i zbaraniałem długiem, monotonnem tłuczeniem się bryczki. W zajeździe powitał mnie gospodarz. Był to mężczyzna wysoki, w kalesonach w niebieskie paski, łysy, zaspany i z wąsami, które, zdawało się, wyrastały z nozdrzy i przeszkadzały mu wąchać.
A trzeba przyznać, że było tam co wąchać!
Gdy osobnik ten, mrucząc, sapiąc i drapiąc się w kark, otworzył mi drzwi do „salonów“ zajazdu i milcząc wskazał łokciem na miejsce mego spoczynku, uderzył mnie nieznośny zaduch stęchlizny, laku i zgniecionych pluskiew, tak, że omal nie udusiłem się. Blaszana lampka, stojąca na stole i oświetlająca drewniane niemalowane ściany, kopciła, jak łuczywo.
— Ależ śmierdzi tu, signore — powiedziałem mu, wchodząc i stawiając walizę na stole.
Gospodarz pociągnął nosem i niedowierzająco pokiwał głową.
— Zwykły zapach — zawyrokował i podrapał się. — Panu się tak z mrozu zdaje. Furmani chrapią przy koniach, a państwo przecież powietrza nie psują...
Odprawiłem go i zacząłem oglądać swoje chwilowe locum. Kanapa, na której wypadło mi spoczywać, szerokości dwuosobowego łóżka, obita była ceratą zimną, jak lód. Oprócz kanapy w pokoju stał wielki piec żelazny, stół ze wspomnianą już wyżej lampką, czyjeś śniegowce, jakaś torba podróżna i parawan, zasłaniający kąt izby. Za parawanem ktoś spokojnie spał. Rozejrzawszy się, posłałem sobie na kanapie i zacząłem się rozbierać. Nos szybko mi się oswoił ze smrodem. Zdjąwszy surdut, spodnie i buty, przeciągając się straszliwie, uśmiechając, kurcząc, zacząłem skakać dookoła żelaznego pieca, podnosząc wysoko bose nogi... Ruch rozgrzał mnie nieco. Teraz pozostawało wyciągnąć się na kanapie i usnąć, ale właśnie tu zdarzyło się coś osobliwego. Rzuciłem przypadkowo wzrokiem na parawan i... proszę sobie wyobrazić moje zdumienie! Z za parawanu wyglądała główka kobieca z rozpuszczonemi włosami, czarnemi oczkami i wyszczerzonymi ząbkami. Krucze brwi poruszały się, na policzkach ukazały się milutkie dołeczki — a więc... uśmiechała się. Zażenowałem się. Spostrzegłszy, że ją zauważyłem, główka też się zawstydziła i ukryła się. Jak winowajca, spuściwszy oczy, skierowałem się grzeczniutko ku kanapie, położyłem się i okryłem futrem.
— Co za wypadek! — pomyślałem. — Z pewnością widziała mnie skaczącego! To — niedobrze...
Uprzytamniając sobie rysy ładnej twarzyczki, mimowoli zacząłem marzyć. Obrazki — jeden od drugiego ładniejsze i bardziej kuszące — przesuwały się przed mą wyobraźnią i... jakgdybym miał być ukarany za grzeszne myśli, uczułem na prawym policzku silny, kłujący ból. Uderzyłem się dłonią w policzek i choć nic nie złapałem, domyśliłem się o co chodzi: poczułem przykry zapach zgniecionej pluskwy.
— Cóż u licha! — usłyszałem w tej samej chwili głosik kobiecy. — Przeklęte pluskwy chcą mnie widocznie zjeść!
Hm... Przypomniałem sobie, że miałem dobre przyzwyczajenie zawsze zabierać w drogę proszek perski. I tym razem nie uchybiłem temu przyzwyczajeniu. Pudełko z proszkiem w mgnieniu oka zostało wyciągnięte z walizy. Wystarczyłoby mi zaproponować pięknej główce radykalny ten środek — i znajomość gotowa. Ale jak to uczynić?
— To — okropne!
— Szanowna Pani! — odezwałem się możliwie najsłodszym głosem. — O ilem dobrze zrozumiał ostatni okrzyk pani, panią gryzą pluskwy. Ja zaś mam perski proszek. Jeśli pani sobie życzy, to...
— O! bardzo proszę!
— W takim razie w tej chwili... włożę tylko futro — ucieszyłem się — i przyniosę...
— Nie, nie!... Niech mi pan poda przez parawan, a tu niech pan nie wchodzi!
— Sam wiem, że przez parawan. Niech się pani nie lęka, nie jestem żadnym zbójem.
— Kto to może wiedzieć! Ludzie przejezdni...
— Hm... A choćby i za parawan... Nic w tem niema osobliwego... A tembardziej, że jestem lekarzem — skłamałem — a przecież lekarze, komornicy i damscy fryzjerzy mają prawo wdzierać się do życia prywatnego.
— Czy pan aby mówi prawdę? Bez żartów! Czy pan jest lekarzem?
— Słowo honoru. Więc pozwoli mi pani przynieść proszek?
— No, jeśli pan jest lekarzem, to owszem... Ale po cóż ma się pan trudzić. Mogę przecież męża wysłać do pana... Fiedia! — powiedziała nieco ciszej brunetka. — Fiedia! Obudźże się, wałkoniu! Wstań i wyjdź za parawan! Pan doktór jest tak łaskaw, że proponuje nam proszek perski.
Obecność za parawanem „Fiedi“ była dla mnie nowiną oszałamiającą. Jakgdyby mnie kto obuchem po łbie zdzielił... Targnęło mną uczucie, jakiego prawdopodobnie doznaje cyngiel karabinowy, gdy się zatnie: i wstyd, i żal, i złość bierze. Owładnęło mną jakieś nieprzyjemne uczucie, a ten Fiedia, wyłażący z za parawanu wydał mi się takim szubrawcem, że o mały figiel nie zawołałem na pomoc.
Fiedia był to wysoki, żylasty mężczyzna lat pięćdziesięciu, z siwymi baczkami, zaciśniętemi ustami i niebieskiemi żyłkami na nosie i skroniach. Miał na sobie szlafrok i pantofle.
— Pan doktór jest bardzo uprzejmy... — powiedział, przyjmując odemnie proszek perski i wracając do siebie za parawan. — Merci... Czy pana też zaskoczyła zamieć śnieżna?
— Tak! — mruknąłem, kładąc się na kanapę i z wściekłością naciągając na siebie futro. — Tak!
— Taak... Zinoczka, po twoim nosku łazi pluskwa; pozwól, że ją zdejmę!
— Proszę cię bardzo — roześmiała się Zinoczka. — Nie złapał! Radca stanu, wszyscy się ciebie boją, a z pluskwą nie możesz sobie poradzić!
— Zinoczka! Przy obcym człowieku (westchnienie). Zawsze tak... Boże!
— Świnie, spać nie dają! — mruknąłem, złoszcząc się nie wiedzieć czemu.
Ale małżonkowie szybko się uspokoili. Zamknąłem oczy i starałem się o niczem nie myśleć, żeby zasnąć. Ale minęło pół godziny, godzina... a ja nie spałem. Wreszcie moi sąsiedzi zaczęli się ruszać i pocichu się kłócić.
— Ciekawe, nawet perski proszek nie pomaga! — mruknął Fiedia. — Tyle ich jest tych pluskiew! Doktorze! Zinoczka prosi, aby zapytać pana, czemu to pluskwy wydają taki ohydny zapach?
Rozgadaliśmy się. Mówiliśmy o pluskwach, o pogodzie, zimie rosyjskiej, medycynie, o której mam takie same pojęcie, jak o astronomji, pogadaliśmy o Edisonie...
— Zinoczka, nie krępuj się... Przecież to lekarz! — usłyszałem szept, gdy rozmowa o Edisonie urwała się. — Nie krępuj się i zapytaj... Niema się czego bać. Szerwecow nie pomógł, możliwe, że ten ci pomoże.
— Zapytaj sam — szepnęła Zinoczka.
— Doktorze — zwrócił się do mnie Fiedia — czemu to żonę moją tak coś w piersiach uciska? Kaszel, da pan wiarę, tak ją ściska, jak gdyby się tam coś paliło; daruje pan...
— Długoby o tem trzeba mówić. Tego tak na poczekaniu objaśnić nie można — probowałem się wykręcić.
— No to co, że długo? Mamy czas... i tak nie śpimy... Może ją pan łaskawie zbada? Muszę dodać, że leczy ją Szerwecow... To porządny człowiek, ale Pan Bóg go raczy wiedzieć! Nie mam do niego zaufania! Nie mam! Widzę, że pan nie ma ochoty, ale niech pan jednak będzie łaskaw! Pan ją zbada, a ja tymczasem pójdę do gospodarza i każę mu postawić samowar.
Fiedia zaszurgał pantoflami i opuścił pokój.
Wszedłem za parawan. Zinoczka siedziała na szerokiej otomanie, oparta o mnóstwo poduszek i przytrzymywała koronkowy kołnierzyk.
— Proszę pokazać język — zacząłem, siadając przy niej i marszcząc brwi.
Pokazała i roześmiała się. Język był zupełnie zdrowy i czerwony. Zacząłem badać tętno.
— Hm... — mruknąłem, nie odnalazłszy pulsu.
Nie pamiętam, jakie jeszcze pytania zadawałem, patrząc w tę śmiejącą się twarzyczkę; faktem jest, że w końcu mojej konsultacji zidjociałem do tego stopnia, iż odeszła mnie zupełnie ochota zadawania dalszych pytań.
Wreszcie znalazłem się w towarzystwie Fiedi i Zinoczki przy samowarze. Trzeba było napisać receptę, to też machnąłem ją według wszelkich zasad sztuki lekarskiej:
Rp. Sic Transit 0,15
Gloria mundi 1,0
Aquae distillatae 0,1.
Co dwie godziny po stołowej łyżce.
Dla pani Siełowej.
Dr. Zajcew.
Rano, gdym już, gotowy do odjazdu z walizką w ręku żegnał się na zawsze z moimi nocnymi znajomymi, Fiedia, trzymając mnie za guzik i wciskając mi dziesięciorublówkę, przekonywał mnie:
— O, nie, pan musi przyjąć! Zwykłem płacić za każdą uczciwą pracę! Pan się uczył, pracował! Wiedzę swą zdobył pan w pocie czoła i krwawym znoju. Ja to rozumiem!
Cóż miałem robić? Musiałem przyjąć dziesięciorublówkę!
Tak mniej więcej spędziłem noc przed rozprawą sądową. Nie będę opisywać uczuć, które mną miotały w chwili, gdy otworzono drzwi i woźny sądowy wskazał mi miejsce na ławie oskarżonych. Wyznam tylko, że zbladłem ze wstydu, gdy obejrzawszy się, spotkałem się z tysiącami zwróconych na mnie oczu; wyczytałem w poważnych, napuszonych, uroczystych twarzach sędziów przysięgłych swój wyrok...
Lecz nie jestem w stanie opisać, ani czytelnik wyobrazić sobie mojego przerażenia, gdy, spojrzawszy na stół nakryty czerwonem suknem, zauważyłem w fotelu prokuratorskim — kogo? Jak wam się zdaje? — Fiedię! Siedział i coś pisał. Patrząc na niego, przypomniałem sobie pluskwy, Zinoczkę, swoją djagnozę i... już nie mróz, a cały ocean Lodowaty przeszedł mi po ciele... Skończywszy pisaninę, podniósł oczy i spojrzał na mnie. Początkowo nie poznał mnie, po chwili jednak wybałuszył oczy; rozszerzyły mu się źrenice, zlekka opadła dolna szczęka... i ręce mu zadrżały. Zwolna podniósł się i wlepił we mnie ołowiane spojrzenie. Ja się też podniosłem — sam nie wiem po co i wpiłem w niego wzrok.
— Niech oskarżony wymieni sądowi imię i t. d., i t. d. — zaczął przewodniczący.
Prokurator usiadł i wypił szklankę wody. Zimny pot wystąpił mu na czoło.
— Uff! To ci będę miał łaźnię! — pomyślałem.
Sądząc z wszelkich pozorów, prokurator postanowił mnie „wrobić“. Cały czas irytował się, grzebał w zeznaniach świadków, kaprysił, zrzędził...
Jednak czas już skończyć. Piszę to wszystko w gmachu sądowym podczas przerwy obiadowej... Za chwilę przemawiać ma prokurator.
Co to będzie?...
Przy oknie, pogrążona w zadumie, patrząc na zabłoconą ulicę, stała młoda dziewczyna. Tuż obok niej, młody człowiek, w mundurze urzędnika państwowego, nerwowo tarmosił wąsiki i drżącym głosem mówił:
— Siostro, opamiętaj się. Jeszcze nie zapóźno. Zaklinam cię. Zerwij z tym sklepikarzem, z tym kacapem. Pluń na ten nalany pysk. Niech go dunder świśnie. Raz jeszcze zaklinam cię.
— Nie mogę, braciszku! Dałam słowo.
— Błagam. Miej wzgląd na nasze nazwisko. Tyś jest przecież dobrze urodzona, szlachcianka, panna z wykształceniem; a on kupczy kwasem; chłop, cham!... Cham! Zrozumżeż to — niemądra! Cuchnącym kwasem handluje, stęchłe śledzie sprzedaje. Tyś mu wczoraj dała słowo, a on dziś okpił naszą kucharkę o kilka kopiejek! Skórę z biednych ludzi łupi! Gdzież się podziały twoje ideały? O Boże mój, Boże! Co? Słuchajże, przecież kochasz Miszkę Trechwostowa z naszego departamentu, o nim tylko marzysz! On cię kocha...
Siostra oblała się rumieńcem. Grymas wykrzywił jej twarzyczkę. Oczy pełne były łez. Widocznie, brat trafił w najczulsze „centrum“.
— Siebie gubisz i Miszkę gubisz... Zaczął pić! Oh! Siostro, siostro! Dałaś się wziąć na lep chamskiego bogactwa, kolczyki, bransoletki. Wychodzisz zamąż z wyrachowania. A to taki kiep, taki bydlak... Oddajesz rękę nieukowi, który nawet nie potrafi się ortograficznie podpisać! „Mitrji Niekołajew“. Czy słyszysz to „Nie“? Niekołajew. Bydlęęę!... Stary, ordynarny, gbur... Zaklinam cię!
Głos brata zadrżał i stał się chrypliwy. Kochający braciszek kaszlnął, zakrztusił się i wytarł oczy. I jego twarz skaził grymas.
— Braciszku drogi, dałam słowo. A zresztą, mam już potąd naszej nędzy...
— No, jeżeli tak, to jestem zmuszony wszystko ci wyjawić. Nie chciałem być w twoich oczach skalany moralnie, powiem jednak. Lepiej stracić dobrą opinję, niż pozwolić siostrze iść na zatracenie... Posłuchajże, Katja. Znam ja pewną tajemnicę twego sklepikarza. Gdy się o niej dowiesz — natychmiast z nim zerwiesz. Oto ta tajemnica. Czy dasz wiarę, że spotkałem się z nim w jednym plugawym lokalu? A może pragniesz się dowiedzieć, gdzie się z nim spotkałem? Co?
— Gdzie?!...
Odpowiedź zawisła na ustach brata. Przeszkodzono mu jednak. Do pokoju wszedł chłopiec w kubraczku, w zabłoconych butach, trzymając oburącz sporych rozmiarów worek.
Przeżegnał się i stanął przy drzwiach.
— Kłania się panu Mitryj Terentjicz — zwrócił się nowoprzybyły do brata — i przy dzisiejszej niedzieli życzy wszystkiego najlepszego. A to — do rąk własnych.
Brat nasrożył się, przyjął worek, zajrzał do środka i uśmiechnął się pogardliwie.
— Cóż tam jest? Prawdopodobnie jakieś drobnostki. Hm... Głowa cukru.
Wyciągnął ją z worka, zdjął z niej kołpak papierowy i począł obstukiwać palcem.
— Hm... Z jakiej cukrowni? Bobrińskiego? Dobrze... A to? Herbata? Czemś ją czuć... Cóż to za sardynki... Jakaś pomada... Rodzenki ze śmieciami... Chce mnie przekupić, podlizuje się... Nieee... mój drogi!... Nie uda ci się! A czemuż to kawę z cykorją przemycił? Zresztą kawy nie pijam. Jest szkodliwa dla zdrowia. Działa na nerwy. Wszystko w porządku. Możesz już odejść. Pokłoń się tam.
Chłopiec wyszedł. Siostra szybko podbiegła do brata, chwyciła go za rękę. Poprzednie jego słowa wywarły na niej potężne wrażenie. Jeszcze jedno słówko i... sklepikarz byłby odpalony!
— Mówże! Mów! Gdzieś go widział?
— Nigdzie, zażartowałem z ciebie. Rób co ci się podoba — oświadczył kochający braciszek i raz jeszcze ostukał głowę cukru.
Przez Newski Prospekt, po ukończeniu biurowej pracy, wlokło się kilku kolegjalnych registratorów i sekretarzy gubernjalnych. Całą tę kompanję prowadził do siebie solenizant Struczkow.
— Ależ będziemy za chwilę wcinać. Bracia drodzy! — marzył na głos — ludzkie pojęcie przechodzi, jaka to będzie wyżerka. Żonusia przyszykowała pieróg. Sam wczoraj wieczorem kupowałem mąkę. Jest koniak, wódeczka... Żona doczekać się nas pewnie nie może!
Struczkow mieszkał bardzo daleko. Szli, szli, aż wreszcie stanęli u celu. Weszli do przedpokoju. Zapach pieroga i pieczonej gęsiny przyjemnie drażnił powonienie.
— A co? Pachnie? — spytał Struczkow i z wielkiej uciechy roześmiał się. Panowie, proszę zdejmować okrycia. Futra kładźcie na kufer. A gdzież to Katia? Hej! Katia! Mamy zbiórkę wszystkich wydziałów! Akulina! Chodźno pomóc gościom.
— A to co? — spytał jeden z przybyłych, wskazując na ścianę.
W ścianie tkwił duży gwóźdź, a na nim wisiała nowa czapka z błyszczącym daszkiem i gwiazdką urzędniczą.
Obecni spojrzeli na siebie i pobledli.
— To jego czapka — szeptem dzielili się tem spostrzeżeniem. — On jest tutaj!?!
— Tak, on jest tutaj — mruknął Struczkow. — U Kati. Panowie, musimy wyjść. Pójdziemy do jakiegoś szynczku i poczekamy, dopóki sobie nie pójdzie.
Zacna kompanja wdziała futra i leniwie powlokła się w stronę szynku.
— Gęsiną u ciebie zalatuje, bo gąsiora masz w domu! — probował dowcipkować pomocnik archiwisty. — Licho go przyniosło. Czy niedługo wyjdzie?
— Niedługo. Nigdy nie zostaje dłużej niż dwie godziny. Jeść mi się chce! Przedewszystkiem i po pierwsze wypijemy po jednej, a na zakąskę kilka. Później, drodzy moi, powtórzymy. Natychmiast po drugiej kolejce — pieróg. W przeciwnym bowiem razie apetyt djabli wezmą. A żonusia moja świetne pierogi robi. Będzie też kapuśniak.
— A sardynki kupiłeś?
— Dwa pudełka. Cztery gatunki kiełbasy. Żona pewnie też jest głodna. Kie licho go przyniosło!
W knajpie przesiedzieli około półtorej godziny. Żeby usprawiedliwić swój pobyt tam, wypili po szklance herbaty i zawrócili do Struczkowa. Weszli do przedpokoju. Z kuchni zalatywał jeszcze mocniejszy zapach. Przez odemknięte drzwi kuchenne urzędnicy ujrzeli gęś i słój z ogórkami... Akulina coś pitrasiła przy piecu.
— Moi drodzy, znów coś tu jest nie w porządku!
— Cóż tam takiego?
Ponownie doznany zawód fatalnie podziałał na urzędnicze żołądki — skurczyły się. Głód nie żartuje, a na łajdackim gwoździu wisiała futrzana czapka.
— To czapka Prokatiłowa! — oznajmił Struczkow. — Panowie, wyjdźmy! Przeczekamy gdzieś... Ten długo nie zabawi.
— No, żeby podobne monstrum miało tak śliczną żonę! — dał się słyszeć z saloniku ochrypły bas.
— Każdy głupiec ma szczęście, ekscelencjo — zawtórował damski głosik.
— Wyjdźmy — jęknął Struczkow.
I znów poszli do szynku. Tym razem zażądali piwa.
— Prokatiłow, to mocarz — zaczęli pocieszać Struczkowa towarzysze. — Godzinkę u twojej posiedzi, a za to ty przez dziesięć lat opływać będziesz we wszelakie szczęśliwości. Bracie miły, toż to jakbyś wygrał los na loterji! Nie trzeba się martwić. Nie martw się!
— Bez waszych rad wiem, że nie trzeba. Nie o to przecież chodzi. Zły jestem, bo mi się chce jeść!
Po upływie półtorej godziny znów poszli do Struczkowa. Futrzana czapka wciąż jeszcze wisiała na gwoździu. Raz jeszcze trzeba się było wycofywać.
Dopiero o godzinie 8 wieczorem gwóźdź został zwolniony i można się było dobrać do pieroga!
Pieróg był suchy, kapuśniak wystygł, gęś — wysuszona. A wszystkiemu winna karjera Struczkowa. Zresztą, jedli z apetytem.
Niegdyś, również i nasze przedsiębiorstwo padało pastwą kradzieży, dokonywanych przez kasjerów. Na samo wspomnienie tych czasów strach mnie oblatuje. Nie, nie okradali nas, lecz dosłownie wybierali wszystko z naszej biednej kasy. Wewnątrz kasa była obita zielonym aksamitem — aksamit też ukradli. Jednemu z tych złodziei okradanie nas tak się spodobało, że razem z pieniędzmi buchnął zamek kasy i jej wierzch. W przeciągu ostatnich pięciu lat przez nasze przedsiębiorstwo przewinęło się dziewięciu kasjerów. Dziś, na większe święta, wszyscy bez wyjątku, przysyłają nam powinszowania z Krasnojarska.
— Straszne to, lecz jak złu zaradzić? — martwiliśmy się, oddając dziewiątego kasjera w ręce sprawiedliwości. — Wstyd i hańba! Wszyscy dziesięciu — kanalje!
Zaczęto się zastanawiać i radzić. Komu powierzyć kasę? Kto tu nie jest łajdakiem, kto nie złodziej? Wybór padł na Iwana Pietrowicza, pomocnika buchaltera: cichy, pobożny, niechluj, nie wie co to komfort. Wybraliśmy go, pobłogosławili na tę walkę z pokusami i uspokoiliśmy się, lecz... nie na długo.
Nazajutrz Iwan Pietrowicz miał już nowy krawat. Na trzeci dzień przyjechał do biura dorożką, czego przedtem nigdy nie robił.
— Zauważyliście — mówiliśmy po upływie tygodnia. — Nowy krawat... Binokle... Wczoraj zapraszał na imieniny. Coś się niedobrego święci... Częściej się modli... Ma widać nieczyste sumienie.
Temi spostrzeżeniami podzieliliśmy się z jego ekscelencją.
— Czyżby i dziesiąty miał być kanalją? — westchnął nasz dyrektor. — Nie, to niemożliwe... Taki porządny i skromny człowiek... Zresztą... chodźmy do niego. Poszliśmy do Iwana Pietrowicza i ustawiliśmy się dookoła kasy.
— Wybacz, Iwanie Pietrowiczu — zwrócił się doń błagalnym głosem dyrektor. — Posiada pan całkowite nasze zaufanie... Wierzymy ci... Hm... tak... Ale wie pan... Pozwól przeprowadzić rewizję kasy! No, niechże się pan nie opiera.
— Ależ proszę! Doskonale! — wesoło odparł kasjer. — Rewidujcie, ile się panom tylko podoba!
Zaczęło się liczenie. Liczyliśmy, liczyliśmy i niedoliczyliśmy się czterystu rubli... A więc i ten również?... I dziesiąty? Boże wielki! To po pierwsze; po drugie zaś, jeżeli w przeciągu tygodnia potrafił roztrwonić tak wielką sumę, to ile ukradnie przez rok, przez dwa lata... Ze strachu osłupieliśmy. Ogarnęło nas zdumienie i rozpacz... Co tu począć? No więc co? Przekazać sprawę władzom sądowym? Nie. Sposób to równie stary, jak i pozbawiony wszelkiego pożytku. Jedenasty też ukradnie; dwunasty zrobi to samo... Wszystkich przecież nie można oddawać sądom. Zbić łotra? Nie można. Gotów się obrazić... Wygnać i na jego miejsce przyjąć innego? Przecież jedenasty też ukradnie. Co teraz będzie? Czerwony jak burak dyrektor i my bladziuteńcy — wszyscy wlepiliśmy błędne spojrzenia w Iwana Pietrowicza. Oparci o żółtą kratę, oddawaliśmy się ponurym dumaniom. Myśleliśmy, natężaliśmy nasze biedne mózgi i cierpieliśmy... A on? On był niewzruszony. Z całym spokojem przerzucał liczydła, zupełnie tak, jakby to nie on ukradł.
Długo trwało milczenie.
— Na coś wydał pieniądze? — zwrócił się wreszcie do niego głosem nabrzmiałym łzami nasz dyrektor.
— Na różne wydatki, ekscelencjo!
— Hm... Na wydatki powiadasz... Bardzom z tego rad! Milczeć! Ja ciiii poka...
Dyrektor przeszedł się kilka razy po pokoju i tak ciągnął dalej:
— Co teraz począć? Jak się tu podobnych... bałwanów ustrzec? Panowie! Na miły Bóg, czemuż milczycie? Jak z tego wybrnąć? Przecież tej kanalji nie będziemy bić! (Dyrektor zamyślił się). Słuchajno, Iwan Pietrowicz... Wpłacimy za ciebie te pieniądze, nie dopuścimy, aby rozgłoszenie tej sprawy okryć nas miało hańbą, niech cię licho porwie, tylko bądź szczery, bez żadnych wykrętów.. Kobietki lubisz, co?
Iwan Pietrowicz uśmiechnął się. Widoczne było zakłopotanie na twarzy jego.
— Rozumiem cię doskonale — konkludował dyrektor. — Kto ich tam nie lubi? Tak, rozumiem cię. Wszyscyśmy jednakowo grzeszni. Wszyscy łakniemy miłości, jak powiedział... jakiś... filozof... No, już dobrze! Słuchaj więc. Jeżeli tak bardzo je lubisz, to proszę: dam ci do jednej list... Bardzo ładniutka... Możesz jej składać wizyty na mój rachunek. Zgadzasz się? Do drugiej też dam ci list. Do trzeciej również napiszę! A szelmy ładniutkie, wszystkie parlują po francusku... pulchniutkie. Wino lubisz?
— Ekscelencjo, różne bywają gatunki win... Lizbońskiego, naprzykład, do ust nie biorę. Każdy trunek, za pozwoleniem waszej ekscelencji, ma swój walor...
— Nie pleć... Co tydzień będę ci posyłał tuzin szampana. Chlaj, ale nie trwoń pieniędzy i nie okrywaj nas wstydem. Nie rozkazuję, lecz błagam! Do teatru też pewnie lubisz chodzić?
I tak dalej... Wreszcie zdecydowaliśmy, poza szampanem oczywiście, kupić mu krzesło na abonamentowe przedstawienia w teatrze, potroić pensję, zafundować parę karych cugantów, co tydzień wysyłać go „trójką“ do podmiejskich knajpek — wszystko, rzecz prosta, na koszt przedsiębiorstwa. Krawiec, cygara, fotografje, kwiaty na benefisy aktorek, umeblowanie mieszkania — też opłacało nasze przedsiębiorstwo. Niech się pławi w rozkoszy, tylko, na miły Bóg, niech nie kradnie! Rób co ci się żywnie podoba, tylko nie bądź złodziejem!
No i cóż? Od przeszło już roku Iwan Pietrowicz zajmuje stanowisko kasjera i brak nam słów na pochwały. Jest uczciwy i skrupulatny... Nie kradnie... Zresztą podczas cotygodniowej rewizji konstatujemy, że w kasie brak jakichś tam dziesięciu do piętnastu rubli. Ale czyż to są pieniądze? Ot, drobnostka, o której nie warto nawet mówić. Coś nie coś trzeba przecież złożyć w ofierze na ołtarzu instynktu kasjerskiego. Niech żre, aby tylko nie kradł tysięcy.
Teraz rozkoszujemy się formalnie... W naszej kasie zawsze są pieniądze. Prawda, kasjer kosztuje nas bardzo drogo, jednakże, trzeba mu oddać sprawiedliwość, jest on o wiele tańszy od dziewięciu swoich poprzedników. Mogę zaręczyć, że nie często spotyka się przedsiębiorstwo lub bank, które mogłyby się poszczycić tak tanim kasjerem! Jesteśmy grubo wygrani i dla tego wy, możni tego świata, będziecie conajmniej dziwakami, jeżeli nie pójdziecie w nasze ślady.
Pewnej szkaradnej jesiennej nocy Andrzej Stepanowicz wracał z teatru. Jechał i myślał o tem, jakiby to pożytek przynosiły teatry, gdyby wystawiano w nich sztuki o treści moralnej. Mijając swoje biuro, przerwał rozmyślania i spojrzał w okna domu, w którym, jak mówią poeci i szyprowie, dzierżył ster. Dwa okna „dyżurnego pokoju“ były jasno oświetlone.
— Czyżby się nie mogli jeszcze uporać ze sprawozdaniem? — pomyślał Peresolin. — Siedzi tam czterech durniów i dotychczas nie skończyli! Ludzie pomyśleć gotowi, że im w nocy też nie daję spokoju. Pójdę i przynaglę ich... Stań no, Gurij!
Peresolin wyszedł z powozu i skierował się do urzędu. Brama frontowa była zamknięta, natomiast boczne wejście, mające zepsutą zasówkę, stało otworem. Peresolin wszedł przez nie i po upływie minuty stanął u progu „dyżurnego pokoju“. Przez szparę niedomkniętych drzwi zajrzał do środka i oczom jego przedstawił się niezwykły widok. Przy stole zawalonym blankietami obrachunkowymi, w świetle dwu lamp siedziało czterech urzędników, grających w karty. Skupieni, nieruchomi, z twarzami, na które abażur rzucał zielony odblask, przywodzili na myśl gnomów z bajki, lub, co nie daj Boże, fałszerzy pieniędzy. Jeszcze więcej tajemniczości dodawała im ich gra. Sądząc z ich zachowania i terminologji karcianej, która od czasu do czasu przerywała ciszę, — grali w winta, natomiast wszystko to, co później doszło do uszu Peresolina, nie wskazywało bynajmniej, by to był wint, ba! tego wogóle nie można było nazwać grą w karty.
Fantastyczne, dziwne, tajemnicze...
W siedzących przy stole Peresolin poznał urzędników: Serafina Zwizdulina, Stepana Kułakiewicza, Jeremjasza Niedojechowa i Iwana Pisulina.
— W cóżeś ty wyszedł, djable rogaty — oburzył się Zwizdulin, patrząc z wściekłością na siedzącego naprzeciw partnera. — Czy można tak wychodzić? Miałem w ręku drugiego Dorofiejewa, Szepielewa z żoną i Stepkę Jerłakowa, a ty walisz w Kofejkina. Leżymy bez dwuch! Trzeba było, głowo kapuściana, wyjść w Pogonkina!
— Na cóżby się to zdało? — żachnął się partner. — Wychodzę w Pogonkina, a Iwan Andreicz ma w ręku Peresolina.
— Moje nazwisko w coś tu wmieszali, wzruszył ramionami Peresolin. — Nie rozumiem!
Pisulin rozdał karty. Urzędnicy kontynuowali.
— Bank Państwa...
— Dwa. — Izba skarbowa...
— Bez atu...
— Bez atu? Ty? Hm!... Urząd gubernjalny dwa! Raz kozie śmierć. Dopiero co w oświeceniu publicznem położyłem się bez jednej, teraz znów rozłożę się jak długi w urzędzie gubernjalnym. Et! Gwiżdżę!
— Szlemik w oświeceniu!
„Nic nie rozumiem“, szepnął Peresolin.
— Wychodzę w radcę stanu! Dorzuć Wania jakiegoś tytularnego lub gubernjalnego.
— Po co tytularny? Mogę w Peresolina...
— A my twojego Peresolina w zęby, w zęby. Mamy Rybnikowa. Będzie legenda bez trzech! Pokażcie no Peresolinową. Niema co kanalji skrywać...
„Moją żonę teraz poruszyli“, pomyślał Peresolin. „Nic nie rozumiem“...
Chcąc rozproszyć wątpliwości, jakie nim owładnęły, Peresolin otworzył drzwi i wszedł do „dyżurki“. Zjawienie się djabła z rogami i ogonem nie wywołałoby wśród urzędników takiego wrażenia i nie napędziłoby im tyle strachu, ile nagłe zjawienie się przed nimi postaci zwierzchnika. Gdyby przed nimi stanął zmarły przed rokiem egzekutor i przemówił grobowym głosem: „Chodźcie za mną, aniołki, tam, gdzie jest przygotowane miejsce dla wszelkiego rodzaju kanalji“, i gdyby tchnął na nich cmentarnym chłodem, z pewnością nie zbledliby tak, jak zbledli, poznając Peresolina. Niedojechowowi ze strachu krew się puściła nosem, a Kułakiewiczowi załomotało w prawem uchu i krawat sam się ze strachu rozwiązał. Urzędnicy rzucili karty, powoli wstali, spojrzeli na siebie i uporczywie wlepili wzrok w podłogę. Dobrą minutę panowała w „dyżurce“ cisza.
— Świetnie panowie przepisują sprawozdanie! — rozpoczął Peresolin. — Teraz rozumiem, dlaczego panowie tak się lubią nad niem męczyć. Coście robili przed chwilą?
— Myśmy tylko na momencik, ekscelencjo... — szepnął Zwizdulin. — Oglądaliśmy fotografje... odpoczywaliśmy.
Peresolin podszedł bliżej i leniwie poruszył ramionami. Na stole nie było kart. Natomiast leżały tam fotografje zwykłego formatu, zdarte z tektury i naklejone na karty do gry. Fotografji było dużo. Przyjrzawszy się im, Peresolin poznał siebie, swoją żonę, wielu podwładnych, znajomych.
— Co za głupie gadanie?... Jak wy w to gracie?
— Nie nasz to wynalazek, ekscelencjo... Niech Pan Bóg broni! My naśladujemy tylko...
— Zwizdulin, objaśnij mi to! Jakżeż gracie? Wszystko widziałem i słyszałem, jakeście mnie Rybnikowym bili... No, czego się wahasz? Przecież cię nie zjem. Opowiadaj!
Zwizdulin przez dłuższy czas był zażenowany. Ogarnął go lęk. Wreszcie, gdy Peresolin zaczął się gniewać, parskać i poczerwieniał z niecierpliwości, — wykonał rozkaz. Pozbierał fotografje, potasował i, rozkładając je, począł wyjaśniać.
— Każdy portret, za pozwoleniem waszej ekscelencji, tak, jak każda karta, ma swoją wartość... swoje znaczenie. Tak samo, jak w talji, mamy tu 52 karty i cztery kolory. Urzędnicy izby skarbowej — to kiery, urząd gubernjalny — trefle, funkcjonarjusze ministerstwa oświecenia publicznego — kara, kolor pikowy wreszcie reprezentowany jest przez oddział banku państwa. A teraz dalej. Rzeczywiści radcy stanu są tu asami, radcy stanu — królami, żony urzędników IV i V stopnia służbowego — damy, radcy kolegjalni — walety, radcy dworu — dyski i tak dalej. Ja, naprzykład (oto moja fotografja), jako sekretarz gubernjalny, jestem trójką.
— No, proszę... Wobec tego jestem asem.
— Treflowym, a żona waszej ekscelencji — dama...
— Hm!... Zabawne. Chyba zagramy... Sprobuję. — Peresolin zrzucił płaszcz i z uśmiechem, wyrażającym niedowierzanie, zajął miejsce przy stole. Urzędnicy na jego rozkaz też siedli.
Gra się rozpoczęła.
Gdy stróż Nazar o godzinie 7-ej rano przyszedł zamiatać „dyżurny pokój“ — zdębiał. Obraz, jaki ujrzał, wchodząc ze szczotką, był tak zdumiewający, że ma go przed oczyma nawet i teraz, gdy urżnie się do utraty przytomności. Peresolin blady, niewyspany, rozczochrany, stał przed Niedojedowym i, trzymając go za guzik, prawił:
— Zrozum-że. Przecież nie powinieneś był wyjść w Szeplewa, wiedząc, że ja mam siebie czwartego w ręku. Zwizdulin miał Rybnikowa z żoną, trzech nauczycieli gimnazjalnych, moją żonę, a Niedojechow — bankowców i trzy blotki z urzędu gubernjalnego! Cóż cię to obchodzi, że oni wychodzą w izbę skarbową! Każdy gra dla siebie.
— Ekscelencja wybaczy, wyszedłem w tytularnego, gdyż przypuszczałem, że oni mają rzeczywistego.
— Ależ panie drogi, tego nie wolno panu było nawet przypuszczać! To nie jest gra! Tak grają szewcy. Zrozum-że! Kiedy Kułakiewicz wyszedł w radcę dworu urzędu gubernjalnego, tyś powinien był zrzucić Iwana Iwanowicza Grenlandzkiego, ponieważ wiedziałeś, że ma on w ręku trzecią Natalję Dmitrównę z Jegorem Jegoryczem. Spartoliłeś pan! Zaraz to panu dowiodę. Panowie, proszę siadać, zagramy jeszcze jednego robra.
Odprawiając zdumionego Nazara, urzędnicy zajęli swe miejsca. Grano dalej.
Leży sobie ta księga na specjalnie urządzonym dla niej na stacji kolejowej kantorku. Klucz od kantorku powierzono kolejowemu żandarmowi, w rzeczy zaś samej żadnego klucza nie trzeba, bo kantorek jest zawsze otwarty. Proszę otworzyć księgę i czytać:
„Szanowny Panie! Próba pióra!?“
Pod tym narysowana jest jakaś gęba o długim nosie, upiększona rogami.
Pod gębą napis:
„Oto ładny portret masz — ty masz gębę, ja mam twarz. Ja — miłość twoja“.
„Podjeżdżając do tej stacyji, zagapiłem się przez okno na naturę i zleciał mi kapelusz. J. Jarmoszkin“.
„Ja se piszę dla zabawy,
Gupi czyta, bo ciekawy“.
„Na pamiątkę wpisał się referent od reklamacji Kołowrojew“.
„Składam Zwierzchności moją skargę na Konduktora Kuczkina za jego grubjaństwa do mojej żony. Żona moja wcale nie hałasowała, naodwrót, starała się, żeby wszędzie było cicho. A także dotyczące żandarma Klatwina, który chwycił mnie ordynarnie za ramię. Zamieszkuję stale w majątku Andrzeja Iwanowicza Iszczejewa, który zna moje sprawowanie. Oficjalista Samołuczszew“.
„Nikandrow — socjalista“.
„Pod świeżem wrażeniem oburzającego faktu... (przekreślone). Przejeżdżając przez tę stację, byłem do głębi oburzony następującym... (przekreślone). Byłem naocznym świadkiem następującego wypadku, który jaskrawo maluje nasze porządki kolejowe... (dalej wszystko przekreślone, oprócz podpisu). Uczeń 7-ej klasy gimnazjum kurskiego Aleksy Zudjew“.
„W oczekiwaniu na odejście pociągu przyglądałem się fizjognomji naczelnika stacji i jestem z niej grubo niezadowolony. Ogłaszam o tem na linji. Beztroski letnik“.
„Przejeżdżając przez stację i będąc głodny, w poszukiwaniu czegoś do zjedzenia, nie znalazłem nic postnego. Pop Duchow“.
„Wcinaj, co dają“...
„Kto znajdzie papierośnicę skórzaną, niech odda do kasy Andrzejowi Jegoryczowi“.
„Wobec tego, że mnie wyrzucają ze służby,
ogłaszam, iż wszyscy jesteście złodzieje i oszuści. Telegrafista Koźmodemjanskij“.
„Kasieńko, kocham panią namiętnie!“
„Wiem kto to pisał, to pisał M. D....“
„Panowie! Szuler z Telcowa“.
„Żona żandarma była wczoraj z bufetowym za rzeką. Życzymy wszystkiego najlepszego. Uszy do góry, żandarmie!“
„Proszę nie wpisywać do księgi zażaleń rzeczy zbytecznych. Za naczelnika stacji Iwanow VII“.
„Chociaż siódmy, ale — bałwan“.
Pewnego pięknego wieczoru nie mniej piękny egzekutor, Iwan Dmitrycz Czerwiakow, siedział w drugim rzędzie krzeseł i przez lornetkę przyglądał się jednej ze scen z „Dzwonów Kornewilskich“. Patrzał i był w siódmem niebie. Ale nagle... W opowiadaniach często spotyka się to „nagle“. Autorzy mają słuszność: życie jest przecież pełne niespodzianek!... Ale nagle zmarszczyła mu się twarz; wywrócił oczy i dech mu zaparło... Opuścił lornetkę, nachylił się i... apsik!!! Kichnął, oczywiście.
Nikomu i nigdzie nie zabrania się kichać. Kichają chłopi, kichają policmajstrzy, a czasem zdarza się to nawet radcom tajnym. Wszyscy kichają. Czerwiakow bynajmniej nie zdetonował się, wytarł się chusteczką i, jak człowiek dobrze wychowany, obejrzał się dokoła: czy czasem nie przeszkodził komu swojem kichaniem? I tu dopiero miał się czego zawstydzić. Zauważył bowiem, że staruszek, który siedział przed nim, w pierwszym rzędzie krzeseł, rękawiczką starannie wyciera łysinę i kark i coś mruczy. W osobie staruszka Czerwiakow poznał cywilnego generała Brizżałowa, który służył w ministerstwie komunikacji.
— Opryskałem go! — pomyślał Czerwiakow. — Nie mój to naczelnik, obcy, a jednak przykro. Trzeba go przeprosić.
Czerwiakow chrząknął, nachylił się i szepnął generałowi do ucha:
— Wybaczy eksce-ncja, ja pana opryskałem... to — niechcący.
— To nic, to nic...
— Na Boga, proszę mi wybaczyć. Ja przecież... ja nie miałem zamiaru!
— Ale niechże pan siedzi spokojnie, proszę, i nie przeszkadza słuchać!
Czerwiakow skonfundował się, uśmiechnął głupio i zwrócił się znów ku scenie. Patrzył, słuchał, ale czar prysł... Zaczął go dręczyć niepokój. Podczas antraktu podszedł do Brizżałowa, pokręcił się koło niego i, przezwyciężywszy nieśmiałość, wykrztusił:
— Ja pana opryskałem, eksce-ncjo... Przepraszam... Ja przecież...
— Ależ daj pan spokój... Ja już o tem zapomniałem... a pan w kółko to samo! — odrzekł generał i niecierpliwie poruszył dolną wargą.
— Niby zapomniał, a z oczu źle mu patrzy — pomyślał Czerwiakow, spoglądając podejrzliwie na generała. — Rozmawiać nawet nie chce. Należałoby mu wyjaśnić, że ja przecież nie miałem najmniejszego zamiaru... że to jest prawo natury, inaczej gotów jest pomyśleć, że chciałem plunąć... Jeżeli nie teraz, to z pewnością później tak pomyśli!...
Po powrocie do domu, Czerwiakow opowiedział żonie o swoim nietakcie. Jak mu się zdawało, żona odniosła się zbyt lekkomyślnie do tego wydarzenia; początkowo przestraszyła się, ale później, dowiedziawszy się, że Brizżałow jest „cudzy“ — uspokoiła się.
— A jednak odwiedź go i przeproś — poradziła. — Pomyśli jeszcze, że nie potrafisz się znaleźć wśród ludzi!
— Otóż to! O to właśnie chodzi! Ja go przepraszałem, ale on jakoś dziwnie... Ani jednego należnego słowa nie powiedział. Zresztą, nie było kiedy się rozmówić.
Nazajutrz Czerwiakow włożył nowy mundur galowy, ostrzygł się i poszedł do Brizżałowa... celem wyjaśnienia... W sali przyjęć było już dużo petentów, a wśród nich zauważył samego generała, który już zaczął przyjmować podania. Wysłuchawszy kilku interesantów, generał spojrzał na Czerwiakowa.
— Wczoraj w „Arkadji“, jeśli sobie eksce-ncja przypomina — rozpoczął tyradę egzekutor — kichnąłem i... niechcący opryskałem... Przepra...
— Ależ to drobiazg!... Cóż znowu! A pan, co sobie życzy? — zwrócił się generał do następnego petenta.
— Gadać nawet nie chce! — pomyślał Czerwiakow, blednąc. — Gniewa się oczywiście... Nie, tego tak zostawić nie można... Ja mu wytłumaczę.
Gdy generał wysłuchał już ostatniego petenta i skierował się do wewnętrznych apartamentów, Czerwiakow podszedł znów do niego i wyjąkał:
— Wasza ekscen-cjo! Jeżeli się ośmielam niepokoić ekscen-cję, to tylko, Bóg mi świadkiem, dla skruchy!... To niechcący, sam pan wie!
Generał zrobił płaczliwą minę i machnął ręką.
— Ale pan sobie kpiny urządza, szanowny panie! — syknął, zamykając za sobą drzwi.
— Jakie tam kpiny? — pomyślał Czerwiakow. — Nikt sobie żadnych kpin nie robi. Tego zrozumieć nie może, a jeszcze generał!... A-a-a! jeśli tak, nie będę więcej przepraszać tego fanfarona! Pal go sześć! Napiszę mu list, a chodzić do niego? — za żadne skarby! Jak Boga kocham, nie pójdę!
Tak rozumował Czerwiakow, wracając do domu. Listu do generała jednak nie napisał. Myślał, zastanawiał się i nic mądrego nie wymyślił. Nie pozostawało mu nic innego, jak pójść nazajutrz osobiście i wytłomaczyć się.
— Ośmieliłem się wczoraj niepokoić waszą eks-ncję — bąknął, gdy generał rzucił na niego pytające spojrzenie — nie dla kpin, jak się ekscen-cja wyrazić raczył. Ja... przepraszałem, że kichając, opryskałem... a kpić nie miałem najmniejszego zamiaru, Bóg mi świadkiem... Jakżebym się odważył... Jeżelibyśmy sobie zaczęli kpić już i z takich osobistości, to w takim razie... żadnego poważania na świecieby... nie było...
— Precz mi stąd!! — ryknął trzęsący się i posiniały z wściekłości generał.
— Że co-o?... — zapytał szeptem oniemiały z przerażenia Czerwiakow.
— Precz stąd, durniu!!! — powtórzył generał, tupiąc nogami.
W Czerwiakowa jakgdyby piorun trzasł. Coś mu się w sobie oberwało. Nic nie widząc i nie słysząc, cofnął się ku drzwiom, wyszedł na ulicę i powlókł się... Wróciwszy automatycznie do domu, nie zdejmując galowego munduru, położył się na otomanie i... umarł.
Niewielka mucha dostała się do nosa podprokuratora, radcy dworu Gagina. Gnana wściekłością, czy lekkomyślnością zwykłej muchy, albo też, czy dostała się tam przypadkowo, tylko dlatego, że było ciemno — dość, że nos nie mógł znieść obecności obcego ciała i dał sygnał do kichania. Gagin więc kichnął, kichnął serdecznie, z przeraźliwym świstem i tak głośno, że drgnęło łóżko, wydając jęk zaniepokojonej sprężyny.
Małżonka Gagina, Marja Michajłowna — rosła, pełna blondyna, również drgnęła i obudziła się. Spojrzała w ciemną przestrzeń, westchnęła i przewróciła się na drugi bok. Po pięciu minutach przewróciła się raz jeszcze, mocniej przymknęła powieki, sen jednak nie wracał. Wzdychając i ziewając, przewracała się jeszcze jakiś czas z jednego boku na drugi, wreszcie podniosła się, przelazła przez męża, włożyła pantofle i podeszła do okna.
Na dworze było ciemno. Przebijały tylko sylwetki drzew i ciemne dachy zabudowań. Wschód nieco przybladł; lecz i tę bladość usiłowały zakryć nadciągające chmury. Dookoła, w sennem i spowitem w mgłę powietrzu panowała zupełna cisza. Milczał nawet nocny stróż, który otrzymywał pieniądze za naruszanie ciszy nocnej pukaniem; milczał derkacz, jedyny drapieżnik, który nie stronił od sąsiedztwa letników stołecznych.
Ciszę przerwała jedynie Marja Michajłowna. Patrząc przez okno na podwórze, nagle krzyknęła. Miała wrażenie, że od strony ogródka z ostrzyżoną, suchotniczą topolą, przekradała się ku domowi jakaś ciemna postać. W pierwszej chwili myślała, że to — krowa lub koń. Przetarłszy jednak oczy, zaczęła zupełnie wyraźnie rozróżniać sylwetkę ludzką.
Potem zdawało jej się, że ciemna postać podeszła do kuchennego okna, w niezdecydowaniu chwilę się zatrzymała i, oparłszy się nogą o występ w murze... znikła w ciemnym otworze okna.
— Złodziej — przemknęło jej przez myśl. — Twarz jej okryła się trupią bladością.
W jednej chwili w wyobraźni jej stanął obraz, którego się tak lękają letnicy: złodziej włazi do kuchni, z kuchni do stołowego... srebro w szafie... dalej sypialnia... siekiera... rozbójnicza twarz... biżuterja... Ugięły się pod nią kolana i ciarki przeszły po ciele.
— Wasia! — szarpnęła męża. — Bazyli Prokofjicz! Ach, Boże Święty, śpi jak zabity! Obudźże się, Bazyli, błagam!
— M-m-m... — stękał podprokurator, nabierając powietrza i mlaskając ustami.
— Obudź się, na rany Chrystusa! Do kuchni naszej zakradł się złodziej! Stoję przy oknie, patrzę, a tu ktoś włazi do kuchni. Z kuchni dostanie się do stołowego... łyżki w kredensie! Bazyli! Do mieszkania Mawry Jegorowny w zeszłym roku też się zakradli.
— Co... kto... kogo zakradli?
— Chryste Panie, on nie słyszy! Zrozum-że, bałwanie, że przed chwilą widziałam, jak do kuchni naszej właził jakiś człowiek! Pelagja zlęknie się i... i srebro jest w kredensie!
— Bzdury!
— Bazyli! To — nie do zniesienia! Ja ci mówię o niebezpieczeństwie, a ty śpisz i chrapiesz! Czegóż ci jeszcze trzeba? Chcesz, żeby nas okradli i pozarzynali?
Podprokurator podniósł się powoli, usiadł na łóżku i zaczął przeciągle ziewać.
— Co za ludzie, do pioruna! — mruknął. — W nocy człekowi nawet nie dadzą spokoju. O byle głupstwo budzą.
— Ale przysięgam ci, Bazyli, na własne oczy widziałam, jak ktoś właził przez okno!
— No to co? Niech sobie włazi... Z pewnością do Pelagji przyszedł jej strażak.
— Co-o-o! Coś ty powiedział?
— Powiedziałem, że to do Pelagji przyszedł jej strażak.
— Tem gorzej! — krzyknęła Marja Michajłowna. — To gorzej, niż złodziej! Ja w swoim domu nie zniosę... cynizmu!
— Co za cnotliwość, pomyślałby kto!... Nie zniosę cynizmu... Czy to jest cynizm? Po cóż to ni przypiął, ni przyłatał zagraniczne wyrazy pakować? Od początku świata dzieje się tak, kochanie; to jest tradycją uświęcone. Od tego jest on strażakiem, żeby do kucharek chodzić.
— Co to — to nie. Bazyli! Nie znasz mnie, widać! Nie mogę nawet myśleć, żeby w moim domu takie... coś... W tej chwili idź mi do kuchni i każ mu się wynieść! Ale w tej chwili! A jutro powiem Pelagji, żeby mi się więcej nie ważyła pozwalać sobie na podobne bezeceństwa. Po mojej śmierci możecie sobie na różne takie cynizmy pozwalać, a teraz ani mi się ważcie. Racz-że już iść tam!
— Psiakrrr... — bąknął wściekły Gagin. — Słuchaj, osądź że swoim ptasim, babskim mózgiem: po kiego licha tam pójdę?
— Bazyli, mdleję... mdleję!
Gagin splunął, włożył pantofle, jeszcze raz splunął i poszedł do kuchni. Ciemno było, że choć oko wykol. Podprokurator musiał się więc posuwać poomacku. Po drodze namacał drzwi pokoju dziecinnego i obudził niańkę.
— Wasyliso! — zwrócił się do niej — wzięłaś wieczorem mój szlafrok do czyszczenia. Gdzież jest?
— Oddałam go, proszę jaśnie pana, Pelagji.
— Cóż za porządki? Zabierają, a na swoje miejsce położyć — nie potrafią! Łaź teraz po nocy bez szlafroka!
Wszedłszy do kuchni, skierował się wprost do miejsca, gdzie na kufrze, pod półką z rondlami, sypiała kucharka.
— Pelagjo! — zawołał na nią, namacawszy ramię i szturchnąwszy ją. Te! Pelagjo! No, czego udajesz? Przecież nie śpisz! Kto przed chwilą właził do ciebie przez okno?
— Mmm!... Przez okno lazł? A kto miał włazić?!
— No, no... niema co mydlić oczu! Powiedz lepiej swojemu chłystkowi, żeby się stąd wynosił, póki ma kości całe! Słyszysz? On tu nie ma nic do roboty.
— A niech-że się pon przeżegnają! Masz ci... Głupią znaleźli... Cały dzień Boży człek się stera, biega jak opętany, spokoju mu nie dadzą, a w nocy z takiemi słowami... Za cztery ruble na miesiąc żyć... na własnym cukrze i herbacie, a oprócz takich, za przeproszeniem, słów nic dobrego od nikogo nie usłyszę... U kupców byłam, a takiego wstydu nie miałam.
— Ty, ty... nie udawaj mi tu niewiniątka! W tej chwili żeby mi twojego sołdryka nie było! Słyszałaś?
— Jak się pan Boga nie boją! — zapierała się Pelagja, a w głosie jej dały się słyszeć łzy. — Państwo wykształcone... ślachetne to, a nie mają zrozumienia, że juścić przy naszej bidzie... przy ciężkiem życiu naszem... — Rozbeczała się. — Można nas krzywdzić. Nie ma się kto za krzywdę ująć.
— No, no... mnie przecież wszystko jedno! Mnie pani tu przysłała. Dla mnie możesz sobie samego djabła wpuścić przez okno, nic mnie to nie obchodzi.
Podprokuratorowi nie pozostawało nic innego, jak przyznać się, że nie miał w tym wypadku racji i wrócić do swej połowicy.
— Słuchaj-no, Pelagjo — dodał jeszcze — tyś brała do czyszczenia mój szlafrok. Gdzie on jest?
— Tak jest, proszę pana, przepraszam, zapomniałam położyć go na krzesełku. Wisi tam na gwoździu koło pieca...
Gagin omackiem znalazł koło pieca szlafrok i pocichu wrócił do sypialni.
Marja Michajłowna po wyjściu męża położyła się do łóżka i czekała. Jakieś trzy minuty leżała spokojnie, potem jednak zaczął ją dręczyć niepokój.
— Jak długo nie przychodzi! — pomyślała. — Dobrze, jeśli tam jest tylko ten... cynik, no, a jeżeli złodziej?
Bujna wyobraźnia znowu nasunęła jej obraz: mąż wchodzi do ciemnej kuchni... dostaje obuchem... umiera, nie wydając nawet dźwięku... kałuża krwi...
Upłynęło pięć minut, pięć i pół, wreszcie sześć... Zimny pot wystąpił jej na czole.
— Bazyli! — zapiszczała przerażona — Bazyli!
— Czego się drzesz? Jestem... — usłyszała głos i kroki męża. — Zarzynają cię, czy co?
Podprokurator podszedł do łóżka i usiadł na krawędzi.
— Nikogo tam niema — powiedział. — Przyśniło ci się... Nie bój się, twoja durna Pelagja jest tak samo cnotliwa, jak i jej pani. Ależ tchórz z ciebie! Ależ...
Podprokurator zaczął sobie pokpiwać z żony. Tak się rozbawił, że odechciało mu się spać.
— Ale tchórz z mojej żoneczki! — kpił sobie dalej. — Jutro idź zaraz do doktora, niech cię wyleczy z halucynacji. Psychopatka jesteś!
— Dziegciem czuć... — przerwała żona. — Dziegciem, albo czemś w rodzaju cebuli... barszczem.
— Hm... tak... Jest coś takiego w powietrzu istotnie... Sen mnie odleciał! Wiesz co? Zapalę świecę... Gdzie są zapałki? Przy tej sposobności pokażę ci fotografję prokuratora izby sądowej. Wczoraj żegnał się z nami i każdemu ofiarował swą podobiznę z autografem.
Gagin potarł zapałką o ścianę i zapalił świecę. Ale zanim jeszcze zrobił jeden krok, by pójść po fotografję, usłyszał za sobą przeraźliwy, rozdzierający krzyk. Obejrzawszy się, zobaczył dwoje wielkich, zwróconych na siebie oczu żony, w których malowało się zdumienie, przerażenie, gniew...
— Tyś zdejmował w kuchni swój szlafrok? — zapytała go, blednąc.
— Bo co?
— Spójrz na siebie!
Podprokurator spojrzał i jęknął. Zamiast szlafroka miał na sobie... płaszcz strażacki. Skąd się on na nim wziął? Podczas gdy starał się rozwiązać zagadkę, w wyobraźni żony powstał nowy obraz, straszny, nie dający się pomyśleć: mrok, cisza, szept... i tak dalej i tak dalej...
Odbywając zwykły spacer wieczorny, asesor kolegjalny Migujew zatrzymał się przy słupie telegraficznym i ciężko westchnął. Tydzień temu, kiedy wracał do domu z przechadzki, dogoniła go na tem samem miejscu jego była służąca Jagna i syknęła z wściekłością:
— Poczekaj-mi! Już ja ci takiego stołka podstawię, że będziesz wiedział, jak uczciwe dziewczyny hańbić! I dziecko ci podrzucę, i do sądu pójdę, i żonie wszystko powiem...
I zażądała od niego, żeby złożył w banku na jej imię pięć tysięcy rubli. Migujew przypomniał to sobie, westchnął i raz jeszcze ze szczerą skruchą wyrzucał sobie chwilę zapomnienia, która mu przysporzyła tyle kłopotów i cierpień.
Doszedłszy do swojej willi, Migujew usiadł na ganeczku, żeby wypocząć. Była punktualnie godzina dziesiąta. Żywej duszy nie było ani na ulicy, ani przy willach: starzy letnicy kładli się już spać, a młodzi spacerowali po lesie. Szukając po kieszeniach zapałek dla zapalenia papierosa, Migujew natknął się łokciem na coś miękkiego; rzucił więc odniechcenia okiem pod swój prawy łokieć i... nagle twarz wykrzywiło mu takie przerażenie, jakgdyby ujrzał obok siebie żmiję. Na ganeczku, przy samych drzwiach, leżało jakieś zawiniątko. Coś podłużnego zawinięte było w coś takiego, co poomacku wydawało się haftowaną kołderką. Zawiniątko było z jednego końca otwarte. Asesor kolegjalny wsunął do wnętrza rękę i natrafił na coś ciepłego i wilgotnego. W przerażeniu zerwał się na równe nogi i obejrzał dookoła, jak przestępca, który zamierza uciec z pod straży...
— A jednak podrzuciła! — z wściekłością wycedził przez zęby, zaciskając pięści. — Oto leży tu... leży bezprawie! O, Jezu!
Ze strachu, złości i wstydu osłupiał... Co teraz począć? Co powie żona, gdy się dowie? Co powiedzą koledzy z urzędu? Ekscelencja z pewnością poklepie go po brzuchu, parsknie śmiechem i powie: „Winszuję... chi-chi-chi!... Stary, ale jary... filut z pana, Siemion Erastowicz!“. Całe letnisko dowie się o jego tajemnicy, a szanowne matrony gotowe wymówić mu domy. O podrzutkach piszą we wszystkich gazetach i w ten sposób skromne nazwisko Migujewa rozgłoszone będzie po całej Rosji...
Środkowe okno jego willi było otwarte i słychać było najwyraźniej, jak Anna Filipowna, żona Migujewa, nakrywała do kolacji; na podwórzu, tuż za bramą, stróż Jermołaj pobrzękiwał monotonnie na bałałajce... Niech-no się tylko niemowlę przebudzi i zakwili, a tajemnica zostanie natychmiast odkryta. Migujew uczuł niezwyciężoną konieczność pośpiechu.
— Prędzej, prędzej — mruczał. — Natychmiast, dopóki nikt nie zauważył. Zaniosę dokądciś, położę na cudzym ganku...
Migujew chwycił jedną ręką zawiniątko i cichutko, równym krokiem, żeby nie wzbudzać podejrzeń ruszył ulicą...
— Dziwnie ohydna sytuacja — myślał, starając się robić obojętną minę. — Asesor kolegjalny idzie ulicą z niemowlęciem! O Boże, jeżeli ktokolwiek zobaczy i domyśli się o co chodzi — jestem zgubiony... Położę je może na tym ganku... Nie, hola, tu są otwarte okna i może ktoś wygląda. Gdzieby go tu?... Aha, spróbuję je zanieść do willi kupca Miełkina... Kupcy — to ludzie bogaci i litościwi; może jeszcze będą wdzięczni i wezmą je na wychowanie...
I Migujew zdecydował zanieść niemowlę bezwarunkowo do Miełkina, jakkolwiek willa kupiecka położona była na przeciwległym krańcu letniska, nad samą rzeką.
— Byle mi się nie rozwrzeszczało i nie wypadło z zawiniątka — myślał asesor kolegjalny. — Masz ci los: dziękuję! tegom się nie spodziewał! Pod pachą niosę żywego człowieka, niczem tekę. Żywy człowiek z duszą, zmysłami, jak wszyscy inni... Jeżeli, pomimo wszystko, Miełkinowie wezmą je na wychowanie, to bodaj-że może jeszcze z niego wyrosnąć jakiś taki... Może jeszcze zostać profesorem, wodzem, pisarzem... Przecież wszystko bywa na świecie! Teraz niosę go pod pachą, jak jakąś ścierkę, a za jakie 30—40 lat może mi przyjdzie stać przed nim na baczność...
Gdy Migujew przechodził przez wąski, opustoszały zaułek, obok długich płotów, w gęstym cieniu lip, zaczęło mu się nagle zdawać, że popełnia coś okrutnego i zbrodniczego. „A jednak jakie to, w gruncie rzeczy, nikczemne! — pomyślał. — Coś tak nikczemnego, że chyba nic nikczemniejszego wymyśleć niesposób... No i z jakiej racji przerzucamy to nieszczęsne maleństwo z ganku na ganek? Czy ono temu winne, że się urodziło? Szubrawcy z nas... Lubimy siać, a zbierać każemy niewinnym niemowlętom... Wystarczy wniknąć w tę sprawę. Ja siałem rozpustę, a to dzieciątko czeka przecież okrutny los... Podrzucę je Miełkinom, Miełkinowie oddadzą je do domu wychowawczego, a tam sami obcy, wszystko tak biurokratycznie... ani pieszczot, ani miłości, ani zabaw... Oddadzą je później do szewca... rozpije się, nauczy kląć, będzie zdychać z głodu. Do szewca, a to przecież syn asesora kolegjalnego, krew szlachetna... To moje — kość z kości, krew z krwi“...
Migujew wyszedł z cienia lip na drogę, zalaną światłem księżycowem i, rozwinąwszy zawiniątko, spojrzał na niemowlę.
— Śpi — szepnął. — Widzisz go, nos ma, szelma, garbaty, ojcowski... Śpi i nie czuje, że rodzony ojciec patrzy... Trajedja, braciszku... Cóż robić, wybacz... Daruj, bracie... To już widać, takie twoje przeznaczenie...
Asesora kolegjalnego coś połechtało pod powiekami; poczuł, że po twarzy łazi coś w rodzaju mrówek... Zawinął niemowlę, wziął je pod pachę i poszedł dalej. Przez całą drogę do samej willi Miełkinów, tłoczyły mu się do łba zagadnienia społeczne, a wewnątrz gryzło go sumienie.
— Gdybym był coś wart, gdybym był uczciwym człowiekiem — pomyślał — plunąłbym na wszystko, poszedłbym z tem maleństwem do Anny Filipowny, padłbym przed nią na kolana i powiedział: „Daruj mi! Grzeszny jestem! Dręcz mnie, ale nie gubmy niewinnego dziecięcia. Dziatek nie mamy; weźmy je na wychowanie!“ To dobre babsko, zgodziłaby się... I miałbym dziecko przy sobie... Et!...
Migujew doszedł do willi Miełkina i zatrzymał się niezdecydowany... Wyobraził sobie, że siedzi w swoim salonie i czyta gazetę, a o niego ociera się chłopczyk z garbatym noskiem i bawi się frendzelkami jego szlafroka... Jednocześnie tłoczyli się w jego wyobraźni mrugający dwuznacznie koledzy biurowi i ekscelencja, parskający śmiechem, klepiący go po brzuszku... A wewnątrz, obok gryzącego sumienia, czuł coś pieszczotliwego, ciepłego, smętnego...
Asesor kolegjalny położył ostrożnie niemowlę na stopniu tarasu i machnął ręką. I znowu po jego twarzy z góry na dół jakby zaczęły łazić mrówki...
— Przebacz mi, bracie, łotrowi! — szepnął. — Nie złorzecz mi!
Zrobił już krok w tył, ale nagle chrząknął zdecydowanie i postanowił:
— E, było nie było! Gwizdać mi na wszystko! Zabiorę je i niech ludzie szczekają, co im się żywnie podoba!
Migujew zabrał niemowlę i szybkim krokiem ruszył z powrotem.
— Niech mówią, co im się podoba — pomyślał. — Pójdę natychmiast, stanę na klęczkach i powiem: Anno Filipowno! To poczciwe babsko, zrozumie... I będziemy je wychowywać... Jeśli to chłopiec, nazwiemy go Włodzimierzem, jeśli dziewczynka, to — Anną... W najgorszym razie na stare lata będzie pociecha...
Słowo się rzekło, kobyłka u płotu. Płacząc, zamierając ze wstydu i strachu, pełen nadziei i nieokreślonego entuzjazmu, wszedł do swojej willi, zbliżył się do żony i padł przed nią na kolana...
— Anno Filipowno! — rozpoczął, szlochając i kładąc niemowlę na podłogę. — Nie karz mnie, pozwól mi słówko wymówić... Mea culpa! To moje dziecko... Pamiętasz Jagnę... więc widzisz... bies mnie opętał...
I nieprzytomny ze strachu i wstydu, nie czekając na odpowiedź, zerwał się i jak oparzony wybiegł na świeże powietrze...
— Zostanę tu na dworze, dopóki mnie nie zawoła — pomyślał. — Dam jej czas do ochłonięcia...
Stróż Jermołaj przechodził obok, spojrzał na niego i wzruszył ramionami... Po chwili znowu przeszedł obok niego i znowu wzruszył ramionami.
— To ci dopiero, powiedzcie ludzie — bąknął pod nosem, uśmiechając się. — Była tu przed chwilą, proszę pana, praczka, Aksynja. Durna baba, położyła swoje dziecko na ganku od ulicy, a przez ten czas, jak u mnie siedziała, ktoś wziął i dzieciaka zabrał... A to ci kawał!
— Co takiego? Co?! — wrzasnął z całych sił Migujew.
Jermołaj, który wytłomaczył sobie gniew pana po swojemu, poskrobał się w głowę i westchnął.
— Przepraszam jaśnie pana — uniewinniał się Jermołaj — ale tera czas letni... Bez tegoj nie możno... znaczy się bez baby...
I spojrzawszy na wybałuszone, wściekłe, pełne zdumienia oczy swego chlebodawcy, z miną winowajcy, chrząknął i mówił dalej:
— Wiadomo, że to grzych, a no co robić... Pon kazali nikogo do sadyby nie wpuszczać, to je rychtyg, ale po sprawiedliwości, skąd swoje brać, kiej ich nimo? Pierwij, kiej jeszcze była Jagna, nie wpuszczołem cudzych, bo swojo była, a tera jaśnie pon sami widzom... bez cudzych nijako.. I przy Jagnie, prawdę powiedzieć, nieporządku nie było, dlatego, że...
— Poszedł precz, chamie! — ryknął na stróża Migujew, tupiąc nogami — i wszedł z powrotem do mieszkania.
Anna Filipowna, zdumiona i rozgniewana, siedziała na poprzedniem miejscu i nie spuszczała zapłakanych oczu z dziecka...
— No no... — bąknął blady Migujew, uśmiechając się kwaśno. — Zażartowałem sobie... To — nie moje, a... a... praczki, Aksynji. Ja... ja zażartowałem... Odnieś je stróżowi.
Gdy dochodzisz do wieku dojrzałego, to recipe: feminam unam i posagu quantum satis.
Ja też tak zrobiłem: wziąłem feminam unam (dwu brać nie wolno) i posag. Już starożytni ganili tych, którzy, żeniąc się, nie brali posagu (Ichtyozaurus XII. 3).
Zaordynowałem sobie konie, pałacyk, zacząłem pić vinum gallicum rubrum i kupiłem sobie futro za 700 rubli. Słowem, zacząłem pędzić żywot lege artis.
Jej habitus jest nienajgorszy: Wzrost — średni. Barwa naskórka i błon śluzowych — normalna, podściółka tłuszczowa — zadawalająca. Budowa klatki piersiowej — prawidłowa, rzężeń niema, oddech — pęcherzykowaty. Tony sercowe — czyste. W sferze zjawisk psychicznych daje się zauważyć jedno odchylenie: jest gadatliwa i krzykliwa. Dzięki jej gadatliwości cierpię na hyperestaesię prawego nerwu słuchowego. Kiedy oglądam język pacjenta, przypominam sobie żonę, a przypomnienie to wywołuje mi bicie serca. Słuszność miał pewien filozof, który powiedział: „lingua est hostis hominum amicusque diaboli et feminarum“. Na to samo cierpi mater feminae — teściowa (z gatunku mammalia).
I wobec tego, że one obie krzyczą 23 godziny na dobę, cierpię na skłonność do obłędu i samobójstwa. Według twierdzenia moich szanownych kolegów, dziewięć dziesiątych kobiet cierpi na chorobę, którą Charcot nazwał hyperestaesia ośrodka ruchowego mowy. Charcot zaleca amputację języka.
Operacja ta ma według niego zbawić ludzkość od jednej ze strasznych chorób, lecz — niestety! Billroth, który niejednokrotnie robił tego rodzaju operacje twierdzi w swoich klasycznych pamiętnikach, że kobiety nauczyły się po takiej operacji mówić palcami i takim rodzajem mowy działały na mężów gorzej jeszcze: one swych mężów hypnotyzowały (Memor. Acad. 1878). Ja polecam inny sposób leczenia (vide moja dysertacja). Nie negując amputacji języka, zalecanej przez Charcota, mając całkowite zaufanie do twierdzenia takiego autorytetu, jakim jest Billroth, poleciłbym ze swej strony połączenie amputacji języka z nakładaniem rękawic. Moje obserwacje dowiodły mi, że głuchoniemi, którzy noszą rękawice z jednym palcem, milczą nawet wtedy, kiedy są głodni.
Prosty nosek, biust — pirsza klasa, cudne włosy, prześliczne oczki — ani jednej omyłki! Zrobił korektę i ożenił się.
— Będziesz musiała należeć wyłącznie do mnie! — powiedział jej, żeniąc się. — Sprzedaż detaliczną bezwarunkowo zakazuję! Pamiętaj!
Nazajutrz po ślubie już zauważyłem w mojej żonie pewne zmiany. Włosy były już rzadsze, twarz już nie tak interesująco blada, rzęsy — nie piekielnie czarne, a rude. Ruchy już nie były takie miękkie, a słowa — nie takie czułe.
Niestety! Żona jest to narzeczona, napoły przekreślona przez cenzurę!
W pierwszem półroczu zastałem ją z jakimś fenrychem, który ją obcałowywał (fenrychy lubią gratisowe przyjemności). Zrobiłem jej pierwsze ostrzeżenie i na przyszłość kategorycznie zabroniłem jej detalicznej sprzedaży.
W drugiem półroczu obdarzyła mnie premją: urodził nam się synek. Spojrzałem na odbicie swoje w lustrze, potem na niego i oświadczyłem żonie:
— Temat zapożyczony, mateczko! Poznaję po pysku! Nie nabierzesz mnie!
Rzekłem i zrobiłem jej drugie ostrzeżenie, zapowiadając, aby mi się nie ważyła pokazywać na oczy w przeciągu trzech miesięcy.
Ale to, bynajmniej, nie podziałało. W drugim roku żona moja miała już nie jednego, ale kilku fenrychów. Nie widząc skruchy z jej strony i, nie chcąc dzielić się ze swoimi współpracownikami, zrobiłem jej trzecie ostrzeżenie i wysłałem ją razem z premją do domu pod dozór rodziców, u których znajduje się dotychczas.
Honorarjum rodzicom za utrzymanie żony wysyłane jest co miesiąc.
Nowy Rok. Wchodzą do poczekalni. Stało tam, prócz portjera, jeszcze kilku naszych: Iwan Iwanycz, Piotr Kuźmicz, Jegor Sidorycz... Wszyscy przyszli złożyć podpisy na arkuszu, który majestatycznie spoczywał na stole (zresztą, był to lichy papier Nr. 8).
Spojrzałem na arkusz. Podpisów aż za wiele i... o, obłudo!... Jakaż dwulicowość! Gdzie jesteście sztrychy, kreski, kropki, ogonki, zakrętasy? Wszystkie litery — okrąglutkie, różowiutkie, gładziuchne, niby różowe policzki. Widzę znajome nazwiska, lecz nie poznaję ich. Czy aby ci panowie nie zmienili swych charakterów pisma?
Ostrożnie umoczyłem pióro w kałamarzu, niewiedzieć czemu stropiłem się, wstrzymałem oddech i ostrożnie wycyzelowałem swoje nazwisko. Zazwyczaj nigdy nie stawiałem na końcu wyrazów znaków twardych, teraz jednakże postawiłem: zacząłem i skończyłem.
— Chcesz, zgubię cię! — usłyszałem nad samem uchem głos i poczułem oddech Piotra Kuźmicza.
— W jaki sposób?
— A tak, zgubię cię. Tak. Chcesz? Chi-chi-chi...
— Tu się śmiać nie wolno, Piotrze Kuźmiczu! Niech pan nie zapomina, gdzie się pan znajduje. Śmiechy są tu zupełnie nie na miejscu. Daruje pan, ale sądzę... To — profanacja, nieposzanowanie, że tak powiem...
— Chcesz, zgubię cię!
— W jaki sposób? — zapytałem.
— A w ten sam sposób, w jaki pięć lat temu zgubił mnie von Klausen... che-che-che! Bardzo zwyczajnie. Podejdę i dorobię do twojego nazwiska zakrętas. Taki sztrych zrobię... Che-che-che! Uczynię twój podpis nieważnym. Chcesz?
Zbladłem. Istotnie, życie moje było w rękach tego człowieka o fjoletowym nosie... Spojrzałem na jego złowieszcze oczy bojaźliwie i z pewnym szacunkiem...
Jak mało potrzeba, żeby skręcić człowiekowi kark!
— Albo kapnę atramentem obok twojego podpisu. Żyda zrobię... Chcesz?
Nastało milczenie... On — świadomy swojej potęgi, wyniosły, dumny ze zdradliwą trucizną w ręku i ja — w poczuciu bezradności swojej, godny politowania, przygotowany na stracenie — obydwaj milczeliśmy. On wybałuszył na mnie gały, ja unikałem jego wzroku...
— Zażartowałem sobie — odezwał się wreszcie. — Nie bój się.
— O, dziękuję panu! — odparłem i dziękczynnie uścisnąłem mu dłoń.
— Zażartowałem... A jednak mogę... Pamiętaj... Idź sobie... Narazie zażartowałem... A później, co Bóg da...
Staruszka-niania wróży podtatusiałemu intendentowi.
— Droga — mówi niania.
— Jaka?
Niania pokazuje ręką na północ. Podtatusiały intendent blednie.
— Pan jedzie — dodaje staruszka — a na kolanach pan ma worek pieniędzy.
Twarz podtatusiałego intendenta rozjaśnia się.
...Urzędniczyna siedzi przy stole i przy świetle dwu świec wpatruje się w lustro. Zgaduje jakiego wzrostu maści i temperamentu będzie jego nowy, niemianowany jeszcze dotychczas, naczelnik... Wpatruje się w to lustro godzinę, dwie, trzy... Migają mu już przed oczami gwiazdki, skaczą pałeczki, fruwają jakieś nitki, a naczelnika jak niema, tak niema! Nic nie widać: ani naczelników, ani podwładnych. Mijają cztery godziny, pięć... Aż mu się sprzykrzyło czekać na nowego naczelnika. Wstał, machnął ręką i westchnął.
— Widocznie miejsce będzie nieobsadzone! — mówi sam do siebie. — A to niedobrze. Niema nic gorszego nad bezkrólewie!...
...Panienka stoi w podwórzu za bramą i czeka na przechodnia. Musi się dowiedzieć, jak będzie miał na imię jej przyszły. Ktoś nadchodzi. Panienka prędko otwiera furtkę i pyta:
— Jak panu na imię?
W odpowiedzi na pytanie swoje słyszy ryk i przez uchyloną furtkę widzi wielki ciemny łeb... Na łbie rogi...
— Może i słusznie — myśli panienka. — Różni się tylko pyskiem.
...Redaktor pisma codziennego stara się wywróżyć los swego dziecięcia.
— Daj pan spokój! — radzą mu. — Chce się też panu denerwować. Zostaw pan!
Redaktor nie słucha i wpatruje się w gęsty osad kawy...
— Rysunków dużo — mówi redaktor. — Ale djabli je tam wiedzą... To są rękawiczki. To — podobne do jeża... A tu znów nos... Jak mojego Makara... O, cielę... Nic nie rozumiem!...
...Doktorowa wróży sobie przed lustrem i widzi... trumny.
— Jedno z dwojga — myśli. — Albo ktoś umrze, albo mąż mój będzie miał w tym roku dużą praktykę...
„Jaśnie Wielmożny Panie nasz, ojcze i dobroczyńco!“ — tworzył na brudno powinszowanie urzędniczyna Niewyrazimow.
„Niniejszem życzę przepędzić zarówno dzisiejszy Wielki Dzień, jak i wszystkie dni przyszłe w dobrem zdrowiu, szczęściu i wszelakim dostatku. Jak również rodzinie życz...“
Gasnąca już lampa kopciła i śmierdziała naftą. Po stole, obok piszącej ręki Niewyrazimowa, trwożnie biegał zabłąkany karaluch. W trzecim pokoju od „dyżurki“ szwajcar Paramon już poraz trzeci czyścił świąteczne buty z taką energją, że plucie i pucowanie szczotką słychać było w całem biurze.
— Coby temu łajdakowi jeszcze napisać? — zamyślił się Niewyrazimow, podnosząc oczy na zakopcony sufit.
Na suficie zauważył ciemne koło — cień od ciemnika. Trochę niżej — zakurzony gzyms, a jeszcze niżej — ściany ongi malowane na brudno-niebieski kolor. I pokój dyżurny wydał mu się taką pustynią, że żal mu się zrobiło nie tylko siebie samego, ale nawet karalucha...
— Ja jakoś skończę dyżur i wyjdę stąd, a on tu przedyżuruje cały swój robaczywy żywot“ — pomyślał, przeciągając się.
— Nuda!... A może oczyścić sobie buty, czy co u licha?
Przeciągnąwszy się raz jeszcze, Niewyrazimow leniwie powlókł się do pokoiku portjera. Paramon nie czyścił już obuwia... W jednem ręku trzymając szczotkę, a drugą żegnając się, stał przy otwartem okienku i słuchał...
— Dzwonią — szepnął Niewyrazimowowi, patrząc na niego nieruchomemi, szeroko rozwartemi oczami.
— Już...
Niewyrazimow nastawił ucho przy oknie i nasłuchiwał. Wraz ze świeżem wiosennem powietrzem przedostawał się przez lufcik dźwięk dzwonów wielkanocnych.
Jęk dzwonów mieszał się z turkotem kół, a z chaosu tych dźwięków wyróżniał się jedynie wesoły tenorowy dzwon pobliskiej cerkwi i czyjś głośny piskliwy śmiech.
— A luda ile! — westchnął Niewyrazimow, spojrzawszy w dół na ulicę, gdzie obok zapalonych lampek snuły się ludzkie cienie. — Wszyscy spieszą na jutrznię... Nasi z pewnością o tej porze już sobie podpili i wałęsają się po mieście. Ileż tam śmiechu, rozmów! Ja jeden jestem taki nieszczęśliwy, że muszę w takim dniu sterczeć tutaj. I rok rocznie tak samo.
— A kto się panu każe tem zajmować? Przecież pan nie jest dzisiaj dyżurnym, a Zastupow wynajął pana na swoje miejsce. Jak tylko ludzie wybierają się na zabawę, pan się najmuje... Chciwość!
— Gdzież tam do djabła chciwość?! Jest też się na co połakomić: wszystkiego dwa ruble żywego grosza i na dodatek krawat. Nędza, a nie chciwość...
— A wiesz, dobrzeby teraz było pójść na jutrznię, a potem święcone... Popić, zakąsić i gruchnąć się spać. Siedzi sobie człek przy stole; tu kołacze świąteczne, tam znów samowar syczy, a obok coś na rozgrzewkę... Wychylasz kielonek i chwytasz się za podbródek. Odradzasz się... czujesz się człowiekiem. Eeech! Przepadłe życie! O, patrz, jakiś tam rozpiera się w powozie, a ty siedź i snuj myśli...
— Co się komu należy, Iwanie Daniłyczu. Bóg da — i pan się dosłuży, powozem pan będzie jeździć.
— Ja? No nie bracie, kpij sobie z tego. Nie sięgnę wyżej tytularnego, żebym pękł... Nie mam wykształcenia.
— Nasz generał też bez żadnego wykształcenia, a jednak...
— Tak, ale generał, zanim się do tego dochrapał, to ukradł przedtem sto tysięcy. I prezentuje się, bracie, inaczej. Nie to, co ja. Z moim wyglądem wysoko nie zajdziesz. I nazwisko do chrzanu: Niewyrazimow! Jednem słowem, bracie drogi, sytuacja bez wyjścia. Chcesz — żyj, nie chcesz — powieś się...
Niewyrazimow odsunął się od okienka i z rozpaczy zaczął się przechadzać po pokojach. Dzwony jęczały coraz głośniej... Żeby je usłyszeć, nie trzeba już było podchodzić do okna. I im wyraźniej było słychać dzwony, im głośniejszy był turkot pojazdów, tem ciemniejsze wydawały się brudne ściany i zakurzone gzymsy, tem mocniej kopciła lampa.
— A możeby tak zwiać z dyżuru? — pomyślał Niewyrazimow.
Ale ucieczka nie mogła dać nic dobrego... Po wyjściu z urzędu i po nawałęsaniu się po mieście, Niewyrazimow poszedłby do swego mieszkania, a w mieszkaniu jego było jeszcze brudniej i gorzej niż w „dyżurce“... Przypuśćmy, że dzień ten spędziłby przyjemnie, z komfortem, lecz co byłoby dalej? Te same brudne ściany, te same płatne zastępstwa dyżurów i listy z powinszowaniami...
Niewyrazimow zatrzymał się na środku dyżurnego pokoju i zamyślił się.
Potrzeba nowego, lepszego życia nieznośnym bólem wżarła mu się w serce. Namiętnie zapragnął znaleźć się nagle na ulicy, zlać się z żywym tłumem, wziąć udział w uroczystem święcie, dzięki któremu dzwoniły wszystkie te dzwony i turkotały pojazdy. Zapragnął tego, co przeżywał kiedyś w dzieciństwie: kółko rodzinne, uroczyste wyrazy twarzy, biały obrus, widno, ciepło... Przypomniał sobie powozik, w którym dopiero co widział jakąś panią, palto, w którem paradował egzekutor, złoty łańcuszek, upiększający brzuch sekretarza. Przypomniał sobie ciepłe łóżko, order Stanisława, nowe buty, mundur galowy bez wytartych łokci... Uprzytomnił to sobie dlatego, że tego wszystkiego było mu brak...
— Coś ukraść? — pomyślał. — Ukraść, dajmy na to, można, to nietrudno, ale schować — to sztuka! Mówią, że z łupem uciekają do Ameryki, licho ją jednak wie, gdzie ją szukać, tę Amerykę! Żeby ukraść, też przecież trzeba mieć wykształcenie!
Dzwony zamilkły. Słychać było tylko daleki turkot kół i kaszel Paramona, a smutek i gniew Niewyrazimowa potęgowały się i stawały się nie do zniesienia. Zegar wybił w biurze pół do pierwszej.
— A możeby tak donos napisać?... Proszkin zadenuncjował i poszedł w górę.
Niewyrazimow usiadł przy swoim stole i zamyślił się.
Lampa, w której nafta już się zupełnie wypaliła, kopciła coraz bardziej i groziła zgaśnięciem. Zabłąkany karaluch wciąż jeszcze łaził po stole i nie mógł znaleźć przytułku...
— Zadenuncjować możnaby, ale jak tu taką denuncjację sklecić? To musi być ze wszystkimi ekwiwokami, podejściami, jak u Proszkina. Nie dorosłem do tego! Taki jeszcze donos skomponuję, że się na mnie samym skrupi. Bęcwał jestem, niech mnie wszyscy djabli!...
I Niewyrazimow, łamiąc sobie głowę nad sposobami wybrnięcia z sytuacji, wlepił wzrok w wykoncypowany przez się bruljon listu. List ten, pisany był do człowieka, którego on nienawidził z całej duszy i równocześnie bał go się, u którego od dziesięciu lat wywalczał awans z szesnastorublowej pensji na osiemnastorublową...
— A-a... łazisz tu, djable! — z wściekłością palnął ręką karalucha, który miał nieszczęśliwy pomysł pokazania mu się na oczy. — Ohyda!
Karaluch wywrócił się na grzbiet i rozpaczliwie przebierał nóżkami... Niewyrazimow chwycił go za jedną nóżkę i wrzucił w szkło lampy. W szkle coś błysnęło i zaskwierczało.
I Niewyrazimowowi ulżyło.
Corocznie pierwszego lutego, w dniu św. męczennika Tryfona, w majątku wdowy po byłym powiatowym marszałku szlachty, Tryfonie Lwowiczu Zawziatowym, bywa niezwykle rojno. W tym to dniu bowiem wdowa po marszałku, Liubow Pietrowna, każe odprawiać panichidę, a potem zaraz dziękczynne nabożeństwo. Na panichidę zjeżdża cały powiat. Spotkacie tam obecnego marszałka szlachty Chrumowa, prezesa urzędu ziemskiego Marfutkina, stałego członka Potraszkowa, obu okręgowych sędziów pokoju, dwu komisarzy ziemskich, lekarza powiatowego Dworniagina, od którego zalatuje jodoform, całe obywatelstwo okoliczne i innych. Zbiera się ich tam około pięćdziesięciu osób.
Punktualnie o dwunastej w południe goście, wydłużając w odpowiedni sposób fizjonomje, przedostają się przez wszystkie pokoje do salonu. Na podłodze — dywany, stąpają więc bez szelestu, mimo to jednak podniosły nastrój zmusza ich do wspinania się na palce i balansowania rękami w czasie chodzenia. W salonie wszystko jest już przygotowane. Niski staruszek, ojciec Jewmenjusz, w wysokim, wyleniałym birecie, wdziewa czarną ryzę. Djakon Konkordjew, czerwony jak rak i już przebrany, bez szelestu odwraca kartki modlitewnika i wtyka zakładki papierowe. W drzwiach, wiodących do przedpokoju, djaczek Łukasz, z nadętymi policzkami i wybałuszonymi oczami, dmucha w kadzielnicę. Salon stopniowo napełnia się niebieskawym, przezroczystym dymkiem i zapachem kadzidła. Młody nauczyciel ludowy Helikonskij, w nowym, workowatym surducie i wielkimi wągrami na zalęknionej twarzy, roznosi na inkrustowanej tacy świece. Pani domu, Liubow Pietrowna, zajmuje miejsce na samym przedzie, tuż przy stoliku z kutją i, uprzedzając fakt, przykłada chusteczkę do twarzy. Ogólną ciszę przerywają od czasu do czasu westchnienia. Wszyscy są uroczyści i mają wydłużone twarze.
Panichida rozpoczyna się. Z kadzielnicy rozchodzi się niebieskawy dymek i igra z wpadającym z boku promieniem słonecznym, zapalone świece skwierczą pocichu.
Śpiew, początkowo przenikliwy i ogłuszający, w miarę, jak śpiewający w chórze zastosowują się do warunków akustycznych pokojów, staje się stopniowo bardziej przytłumiony i harmonijny...
Śpiewają coraz smutniej i rzewniej... Goście powoli dostrajają się do melancholijnego nastroju i wpadają w zadumę. Do głów tłoczą się myśli o krótkotrwałości życia doczesnego, o marności żywota i znikomości tego świata... Wspominają nieboszczyka Zawziatowa, tłuściutkiego, o różowych policzkach, wychylającego haustem butelkę szampana i rozbijającego głową lustra. A gdy chór intonuje „Za spokój duszy jego“ i słychać chlipanie pani domu, goście zaczynają smutnie przestępować z nogi na nogę. Bardziej wrażliwym coś jakgdyby staje w gardle i czują łaskotanie pod powiekami. Prezes urzędu ziemskiego Marfutkin, pragnąc zagłuszyć nieprzyjemne uczucie, nachyla się do ucha komisarza ziemskiego i szepce:
— Wczoraj byłem u Iwana Fedorycza... Z Piotrem Piotrowiczem zgraliśmy wielkiego szlema bez atu. Jak Boga kocham! Olga Andrejewna tak się tem przejęła, że wypadł jej z ust ząb sztuczny.
Ale właśnie chór zaintonował „Wieczną Pamięć“. Helikonskij z poszanowaniem odbiera świece i panichida kończy się. Przez chwilę trwa krzątanina, popi zmieniają ryzy i rozpoczyna się nabożeństwo dziękczynne. Po nabożeństwie, podczas gdy ojciec Jewmenjusz przebiera się z uroczystych szat duchownych, goście zacierają ręce i pokasłują, a pani domu opowiada o dobroci nieboszczyka Tryfona Lwowicza.
— Proszę panów na śniadanie! — kończy swoje opowiadanie, wzdychając.
Goście robią co mogą, aby się nie popychać i nie deptać sobie po nogach i spieszą do jadalni... Tu oczekuje ich śniadanie. Śniadanie to jest do tego stopnia wyszukane, że djakon Konkordjew każdego roku, patrząc na zastawiony stół, uważa za swój obowiązek rozłożyć ręce, pokiwać ze zdumieniem głową i oświadczyć:
— Niebywałe! To już, ojcze Jewmenjuszu, nie tyle przypomina ludzkie pożywienie, ile ofiary, składane bogom.
Śniadanie, istotnie, jest nadzwyczajne. Na stole jest wszystko, co może dać flora i fauna, niebywałem natomiast jest tylko jedno: na stole jest wszystko, oprócz... trunków. Liubow Pietrowna ślubowała, że u niej w domu nie będzie ani kart, ani alkoholu — dwu rzeczy, które zgubiły jej męża. Na stole więc stoją tylko butelki z octem i oliwą, jakby kto zadrwił sobie, lub chciał ukarać zaproszonych, których ryczałtem zaliczyć można do najbardziej zatwardziałych pijaków i opojów.
— Panowie, proszę jeść! — zaprasza pani marszałkowa — proszę mi jednak darować, wódki u mnie się nie podaje. Nie trzymam jej wcale w domu...
Goście zbliżają się do stołu i niezdecydowanie zabierają się do pieroga. Jedzenie jakoś się nie klei. W nabieraniu widelcami, w krajaniu, w żuciu widać jakąś opieszałość, apatję. Czegoś brakowało...
— Mam takie wrażenie, jakgdyby mi ktoś bliski umarł... — szepce jeden sędzia pokoju drugiemu. — Miałem zupełnie takie samo uczucie, gdy mi żona z inżynierem uciekła... Nie mogę jeść!
Marfutkin, zanim się zabrał do jedzenia, długo przetrząsał kieszenie i szukał chustki do nosa.
— Ba, przecież chustkę mam w futrze! A ja szukam... — przypomniał sobie na cały głos i wyszedł do przedpokoju, gdzie wisiały futra.
Z przedpokoju wrócił z roziskrzonymi oczami i natychmiast rzucił się z apetytem na pieróg.
— A co, nieprzyjemnie jest na czczo wsuwać? — szepnął ojcu Jewmenjuszowi. — Idź, ojczulku, do przedpokoju, znajdziesz tam w mojem futrze butelczynę... Ale uważaj, ostrożnie, nie brzęcz szkłem!
Ojciec Jewmenjusz przypomina sobie, że musi dać jakąś dyspozycję Łukaszowi i truchcikiem wynosi się do przedpokoju.
— Ojcze! słówko na osobności! — dogania go Dworniagin.
— Panowie! A jakie ja sobie futro kupiłem okazyjnie! — chwali się Chmurow. — Kosztuje tysiąc, a ja dałem... nie dacie wiary... dwieście pięćdziesiąt. Nie więcej!
W każdym innym wypadku przyjętoby tę nowinę zupełnie obojętnie, ale teraz goście wyrażają zdziwienie i niedowierzają. Wreszcie wszyscy walą do przedpokoju, aby obejrzeć futro i oglądają je tak długo, dopóki lokaj doktora nie wynosi cichcem z przedpokoju pięciu opróżnionych flaszek... Gdy podają jesiotra z wody, Marfutkin przypomina sobie, że zostawił w sankach papierośnicę i wychodzi do stajni. Żeby mu się samemu nie przykrzyło, zabiera ze sobą djakona, który właśnie chciał rzucić okiem na konia...
Tego samego wieczoru Liubow Pietrowna siedzi u siebie w gabinecie i pisze list do swojej starej przyjaciółki petersburskiej:
„Zwyczajem lat ubiegłych — pisze między innemi — urządziłam domową mszę żałobną w rocznicę śmierci męża. Na mszy byli wszyscy sąsiedzi. Ludzie to prości, nieokrzesani, ale jakież złote serca! Ugościłam ich przepysznie, ale, jak i w ubiegłych latach, trunków wyskokowych — ani kropelki. Od chwili, kiedy on umarł z nadmiaru użycia, ślubowałam sobie wprowadzić w naszym powiecie abstynencję i w ten sposób odkupić grzechy nieboszczyka. Propagowanie trzeźwości zaczęłam od swojego domu. Ojciec Jewmenjusz zachwycony jest moją ideą i pomaga mi słowem i czynem. O, ma chère, gdybyś wiedziała, jak mnie kochają moje niedźwiadki! Prezes powiatowego urzędu ziemskiego, Marfutkin, po śniadaniu przylgnął do mej ręki, długo przyciskał ją do ust i, pokiwawszy komicznie głową, rozpłakał się: dużo uczucia, a brak słów! Ojciec Jewmenjusz, ten cudny starowinka, przysiadł się do mnie i, wpatrzony we mnie, ze łzami w oczach długo coś szczebiotał, jak dziecko. Nie zrozumiałam słów jego, ale prawdziwe uczucie zrozumieć potrafię. Isprawnik, ten przystojny mężczyzna, o którym ci już pisałam, padł przedemną na kolana, chciał odczytać swój własny wiersz (to jest nasz poeta), lecz... siły go opuściły... zachwiał się i upadł... Takiego olbrzyma chwycił atak histerji... Możesz sobie wyobrazić mój zachwyt! Nie obeszło się jednak bez przykrości. Biedny prezes zjazdu sędziów pokoju Ałałykin, tęgi i apoplektyczny mężczyzna, zemdlał i leżał na otomanie nieprzytomny przez dwie godziny. Musieliśmy go cucić wodą... Dzięki serdeczne doktorowi Dworniaginowi: przyniósł ze swojej apteczki butelkę koniaku i zwilżył mu skronie poczem ten odzyskał przytomność i odwieziono go“...
Goguś wpada do domu, w którym przedtem nigdy nie był. Przyszedł złożyć wizytę... W przedpokoju spotyka dziewczynkę lat szesnastu w perkalikowej sukience i białym fartuszku.
— Zastałem?
— Owszem.
— Hm... Wisienka! I pani w domu?
— Tak jest — odpowiada dziewczynka, rumieniąc się bez powodu.
— Mm... migdałek, szszszelmutka! Gdzie położyć kapelusz?
— Gdzie pan chce. Proszę mnie puścić! Dziwne...
— No, czegóż się rumienisz? Też!... Przecież cię nie zjem...
I Goguś klepnął dziewczynkę rękawiczką po biodrze.
— Widzisz ją! A niczego sobie! Nie brzydka! No idź, zamelduj!
Dziewczę sponsowiało, jak mak i uciekło.
— Jeszcze za młoda! — stwierdza elegant i wchodzi do salonu.
W salonie — spotkanie z panią domu. Siadają, gawędzą...
Po pięciu minutach przez salon przechodzi dzieweczka w fartuszku.
— Moja starsza córka — mówi pani domu, wskazując na sukienkę perkalikową.
Tableau.
Nie wierzcie tym judaszom, kameleonom! W naszych czasach łatwiej jest stracić wiarę, niż zgubić starą rękawiczkę. Właśnie ja ją straciłem.
Było to wieczorem. Jechałem tramwajem. Jako osobistości na wysokiem stanowisku, nie wypada mi, co prawda, jeździć tramwajami, ale tym razem byłem w obszernem futrze i mogłem się wtulić w kuni kołnierz. I jakby nie było — taniej jest, proszę kogo... Nie bacząc na mróz i późną godzinę, wagon był przepełniony. Nikt mnie nie poznał. Kuni kołnierz pozwalał mi zachować incognito. Jechałem sobie, drzemałem i obserwowałem tych maluczkich...
— Nie, to nie on! — pomyślałem, patrząc na jednego maleńkiego człowieczka w zajęczem futerku. — To nie on! Ależ to on! On!...
Tak myślałem, wierzyłem i nie wierzyłem własnym oczom...
Człowieczek w zajęczem futerku był niezwykle podobny do Iwana Kapitonycza, jednego z moich kancelistów... Iwan Kapitonycz — jest to maleńkie, przybite, spłaszczone stworzenie, które żyje chyba tylko poto, żeby podawać upuszczane chustki do nosa i życzyć wesołych świąt. Jest młody, ale zgięty w kabłąk, ma uginające się kolana, zabrudzone i wyciągnięte ręce... Twarz — jak gdyby przytrzaśnięta drzwiami lub wyświechtana mokrą ścierką. Gęba — skwaśniała i godna politowania. Patrząc na niego, ma się ochotę nucić „Łuczynuszkę“ i płakać. Na mój widok zawsze drży, blednie i czerwieni się, jakgdybym go miał zjeść lub zarżnąć, a jak mu robię wymówki — truchleje i trzęsie się na całem ciele.
Nie znam nikogo na świecie bardziej poniżonego i milczącego. Nie znam nawet zwierząt, które byłyby tchórzliwsze od niego...
Człowiek w zajęczem futerku przypominał mi bardzo tego Iwana Kapitonycza: jota w jotę! Tylko że człowieczek ten nie był taki zgięty, jak tamten, nie robił wrażenia osoby przybitej, zachowywał się rozwięźle i, co najbardziej było oburzające, rozprawiał z sąsiadem o polityce. Cały wagon przysłuchiwał mu się.
— Gambetta umarł! — opowiadał, wiercąc się i wymachując rękami. — To jest Bismarkowi na rękę, bo Gambetta był chłop nie głupi. Onby poprowadził wojnę z Niemcami i wziąłby kontrybucję, Iwanie Matwieiczu! Bo to był genjusz! On był Francuzem, ale miał rosyjską duszę! Talent!
Ach ty, kanaljo jedna!
Gdy konduktor podszedł do niego z biletami, zostawił Bismarka w spokoju.
— Dlaczego w pańskim wagonie jest tak ciemno? — obruszył się na konduktora. — Świec pan nie ma, czy co? Co to za nieporządki? Bata na was trzeba! Zagranicą nauczyliby was rozumu! Publiczność nie jest dla was, a wy dla publiczności! Niech to wszyscy djabli wezmą! Nie rozumiem, co te władze robią!
Po chwili zażądał, żebyśmy się wszyscy posunęli.
— Proszę się posunąć! Do pana mówię! Proszę zrobić miejsce dla paniusi! Delikatniej trochę! Panie konduktor! Proszę tutaj, panie konduktor! Pieniądze brać umiecie, a miejsc nie dajecie! To — świństwo!
— Tutaj palić nie wolno! — krzyknął na niego konduktor.
— A kto to zabronił? Kto miał prawo? To jest zamach na wolność osobistą! Nikomu nie pozwolę ograniczać mojej wolności! Ja jestem wolnym człowiekiem!
— Ach, ty drabie jeden! Wpatrywałem się w tę gębę i własnym oczom nie wierzyłem. — Nie, to nie on! To wykluczone! Tamten nie zna takich wyrażeń jak „wolność osobista“ i „Gambetta“.
— Niema co, ładne porządeczki — dodał i rzucił papierosa. — Żyj tu z takimi panami! Zbzikowali na formie, na literze prawa! Formaliści! Filistry! Gnębią!
Nie wytrzymałem i parsknąłem śmiechem. Usłyszawszy mój śmiech, spojrzał przelotnie na mnie i... głos mu zadrżał. Poznał mój śmiech i, prawdopodobnie, również futro. Kark mu się natychmiast zgiął, w jednej chwili twarz skwaśniała, głos zamarł, ręce wyciągnęły się, kolana podgięły. Momentalnie się zmienił! Przestałem już wątpić: to był Iwan Kapitonycz — mój kancelista. Usiadł i wtulił „nosek“ w futro zajęcze.
Teraz spojrzałem na jego twarz.
— Czyżby ta przybita, spłaszczona figurynka — pomyślałem sobie — potrafiła wymawiać takie słowa, jak „filister“ i „wolność osobista?“ Co? Czy to być może? Tak, potrafi. Nieprawdopodobne, ale prawdziwe... Ach, ty drabie jeden!...
Wierz tu potem, człowieku, nieszczęsnym gębom tych Kameleonów!
Ja już nie wierzę. Finis! Już się nie dam nabrać!
— Oto masz trzysta rubli! — powiedział Iwan Pietrowicz, podając paczkę banknotów swojemu sekretarzowi, dalekiemu krewnemu, Michałowi Bobowowi. — Ha, trudno, masz... Nie chciałem ci dać, ale cóż robić? — Bierz... Ostatni raz... Żonie mojej podziękuj. Gdyby nie ona, nie dostałbyś... Przekonała mnie.
Misza wziął pieniądze i zamrugał. Nie mógł znaleźć słów wdzięczności. Oczy zaczerwieniły mu się i zwilgotniały. Objąłby Iwana Pietrowicza, ale zwierzchników nijako jest obejmować!
— Żonie podziękuj — raz jeszcze powiedział Iwan Pietrowicz. — Ona wyprosiła... Takeś ją rozczulił swoją ślamazarną gębą... Jej więc tylko dziękuj.
Misza cofnął się i tyłem wyszedł z gabinetu. Poszedł dziękować swojej dalekiej krewnej, małżonce Iwana Pietrowicza.
Jest to mała, ładniutka blondyneczka. Siedziała właśnie na kozetce w swoim buduarku i czytała romans. Misza stanął przed nią i rzekł:
— Nie wiem, doprawdy, jak pani dziękować!
Uśmiechnęła się pobłażliwie, odłożyła książkę i łaskawie wskazała mu miejsce obok siebie. Misza usiadł.
— Jak mam pani dziękować? jak się odwdzięczyć? Czem? Niech mnie pani nauczy! Marjo Siemionowno! Pani wyrządziła mi więcej niż dobrodziejstwo! Przecież za te pieniądze wyprawię wesele z moją najdroższą Katią!
Po prawym policzku Miszy spłynęła łza. Głos mu drżał.
— O, dziękuję pani!
Nachylił się i cmoknął Marję Siemionownę w pulchniutką rączkę.
— Pani jest taka dobra! A jakiż dobry jest pani Iwan Pietrowicz! Taki dobry, taki pobłażliwy! Złote serce! Pani powinna dziękować Panu Bogu, że obdarzył ją takim mężem! Droga pani, niech go pani kocha! Błagam, niech go pani kocha!
Misza nachylił się i wycałował obie rączki. Łzy spływały już i po drugim policzku. Jedno oko zmniejszyło się.
— On jest stary, brzydki, ale jaką zato ma piękną duszę! Niech mi pani znajdzie drugą taką duszę! Nie znajdzie pani! Niechże go pani kocha! Wy, młode żony, jesteście tak lekkomyślne! W mężczyźnie szukacie panie nadewszystko pozorów... efektów... Błagam panią!
Misza chwycił ją za łokcie i ścisnął je kurczowo w dłoniach. W głosie słychać było rzewny płacz.
— Niech go pani nie zdradza! Zdradzić takiego człowieka — to zdradzić anioła! Proszę go ocenić, pokochać! Kochać takiego złotego człowieka, należeć do niego... to przecież szczyt szczęścia! Wy, kobiety, nie chcecie rozumieć wielu... wielu rzeczy... Ja bardzo panią kocham, wściekle panią kocham za to, że pani do niego należy! Całuję świętość, która do niego należy!... To — święty pocałunek... Proszę się nie obawiać, ja jestem zaręczony... Nie szkodzi...
Misza drżący, rozpalony, przesunął się ustami od ucha do policzka i musnął ją wąsem.
— Proszę go nie zdradzać, najdroższa! Przecież pani go kocha? Kocha go pani, prawda?
— Tak!
— O, boska!
Misza przez długą chwilę wpatrywał się z rozanieloną twarzą w jej oczy. Ujrzał w nich szlachetną duszę...
— Cudo moje... — mówił dalej, biorąc ją w pół. — Pani go kocha... To złoto... Tego anioła... To jest złote serce... serce...
Chciała się uwolnić z jego objęć, ale jeszcze bardziej się w nie zaplątała... Główka — jakże niewygodnie jest siedzieć na tych kozetkach! — niechcący opadła na pierś Miszy.
— Jego dusza... serce... Gdzie szukać drugiego takiego człowieka? Kochać go... Wsłuchiwać się w bicie jego serca... Kroczyć z nim ramię przy ramieniu... Cierpieć... dzielić radości... Proszę mnie zrozumieć! Zrozumieć proszę!...
Łzy trysnęły z oczu Miszy... Zatrząsł rozpaczliwie głową i skłonił ją na jej piersi... Rozpłakał się i chwycił Marję Siemionownę w objęcia...
Strasznie niewygodnie jest siedzieć na tych kozetkach! Chciała się uwolnić z objęć, pocieszyć go, uspokoić... On jest taki nerwowy! Podziękuje mu za jego przywiązanie do męża... Ale nie można jakoś wstać!
— Proszę go kochać... Nie zdradzać go... Błagam panią! Wy... kobiety... takie lekkomyślne... nie rozumiecie...
Misza nie wyrzekł więcej ani słowa... Język mu się zaplątał i zamarł...
Po pięciu minutach wszedł po coś do jej buduarku Iwan Pietrowicz... Nieszczęsny! Dlaczego nie wszedł wcześniej? Gdy zobaczyli zsiniałą twarz zwierzchnika, zaciśnięte jego pięści, gdy usłyszeli głuchy, zdławiony głos, zerwali się...
— Co ci się stało? — zapytała blada Marja Siemionowna. — Zapytała, bo przecież trzeba było coś powiedzieć!
— Ale... ale ja przecież szczerze, wasza ekscelencjo! — wykrztusił Misza. — Słowo honoru, że szczerze!