Biruta siedzi u złotéj kądzieli,
I zwolna, myśląc, wyciąga nić długą;
Ilekroć wzrokiem spotka się ze sługą,
Pyta o Pana, czy go nie widzieli?
— Powiedzcie, Kiejstut nie wraca z wyprawy?
Nie słychać trąbki? nie widać kurzawy? —
A słudzy milczą, cisza wpośród grodu,
Cisza na jasném i gładkiém jeziorze,
Nie pyli droga. Drogą od zachodu
Wracać powinien Kiejstut o téj porze,
A jego niéma! Dnie samotne płyną,
I tęskniéj z każdą przebytą godziną.
Niéma Kiejstuta! Czy znowu Krzyżacy
Wzięli w niewolę zaciętego wroga?
— Powiedz mi, wietrze, powiedzcie mi, ptacy,
Czemu gród pusty, czemu milczy droga?
Powiedz, kukułko, zwiastunko dobrego,
Czemu mi Pana nie widać mojego??
Czemu łodź jego jeziora nie porze?
Nie słychać rogu, którym żonę wita?
Tyle już razy zagasały zorze,
A wzrok Biruty, próżno się oń pyta;
I ranki wschodzą, i noce zapadną,
Dokoła z wieścią nie spotkać się żadną.
Czego tak długo bawi się na Żmudzi?
Wszak pobiegł tylko na Krzyżackie włości
Na siwym koniu, z małą garścią ludzi,
Z żagwią i mieczem do Krzyżaków w gości;
Wszak nasze wojny, jak burzy nachody,
Nazajutrz po nich, jednym śladem szkody.
I czas powrócić, dość Komturów gonić.
Dwadzieścia ranków, jak już niéma wieści.
Biruta ciche łzy poczęła ronić,
A sercem przestrach owładnął niewieści.
Czy Kiejstut o swéj zapomniał rodzinie,
I gdzieś z obcemi czas mu miléj płynie?
Ona wygląda sama; przy jéj boku
Niéma Danuty — Danuta daleko!
Xiążę Mazowsza uwiozł ją od roku;
Pod obcym dachem, pod cudzą opieką;
Młode się dziewczę w Laszy kraj dostało,
A matce po niéj łzy puścizną całą.
Niéma Witolda — Witold nie wytrzyma
U kolan matki; on w podworce bieży,
Koni, orężów szukając oczyma,
Wieści o wojnie u starych rycerzy;
Pyta i słucha sercem stare dzieje,
I ręka drga mu, a głowa szaleje.
I teraz matkę odbieżał stroskaną,
Po nad jezioro leci z starym Grydą;
Młodzieńczą głowę sparł mu na kolano,
A myśli jego już na boje idą,
Już ostrzy miecz swój i konia dosiada,
Z ogniem i śmiercią lecąc w kraj sąsiada.
A matka duma i patrzy po drodze —
Droga ciemnieje, zachód gaśnie cały.
Oczy jéj we łzach, serce jéj we trwodze,
Duchy do uszu złowrogie szeptały,
Sen ciężki w nocy pierś cisnął stroskaną;
Nie ustał, choć ją rozbudziło rano.
Słucha — w oddali cóś zatętnia głucho,
Któś drogą pędzi. Kądziel z rąk wypadła,
Wstała, nastawia niespokojne ucho,
Ręce złamała, na twarzy pobladła,
I chciałaby się rzucić na jezioro
Płynąć, by wieści dostać o nim skoro.
Już widny tuman. Może gnają stada?
Może z pol ludzie wracają na sioła?
Nie — bo jéj serce o wieści powiada,
Nie — bo jéj serce wielkim głosem woła:
— Kiejstut powraca z dalekiéj wyprawy!
Lecz czy zwycięztwem, czy swą raną krwawy? —
I róg się oz wal na przeciwnym brzegu.
Ona pobiegła, kędy łodzie stały,
Na przewoźników, niespokojna, w biegu
Wola, wysyła, dwór wzruszyła cały:
— Pan wasz przybywa! lećcie! pan przybywa!
Róg się Kiejstuta nad brzegiem odzywa. —
I promy pędzą, łodzie się uniosły,
Laskami robią i długiemi wiosły,
Żeglują szybko po cichém jeziorze;
Jéj niespokojność, jak łódź fale, porze;
Czeka i czeka — nie widać ich w mroku,
Całun na ziemi, noc na bystrém oku.
Już bliżéj szelest i szum prutéj fali,
Już płyną, ale w milczeniu, bez krzyku;
Nigdy z zwycięztwem tak nie powracali.
Kiejstut bez burki, bez swojego szłyku,
Nie widać konia, siwego żmudzina,
Milczący Xiążę, niewielka drużyna.
I Witold skoczył, przeciw ojcu śpieszy,
I patrzy z matką. Już Kiejstut wysiada —
On klaszcze w dłonie, przybyciu się cieszy,
Wiesza u sukni, na ojca napada,
Matkę wyprzedził i odpiął miecz biały,
Krwi na nim wroga szuka zardzewiałéj.
A Kiejstut milczy, zimno syna wita,
Birutę, co mu do nóg się skłoniła,
Na zamek krótkim wyrazem odsyła,
Cóś do swych ludzi szepce, i nie pyta
O psy swe lube, o sokoły skore —
Znać na wyprawę wyjechał w złą porę.
W świetlicy zbroję pożyczaną zrzucił,
Kazał myć nogi; milczy, ciężko wzdycha,
Syna uściski, pytania odpycha,
Czoło pochmurzył, w sercu się zasmucił,
Jakby nie witał swych domowych Bogów,
Jak gdyby cudzych dotknął stopą progów.
Niosą mu wodę, róg Alusu złoty,
Sama Biruta podaje wieczerzę,
Z czoła pył sciera, a z serca tęsknoty
Próżno chce zetrzeć — nikt jéj nie odbierze.
Kiejstut milczący, srom na jego twarzy,
A w duszy zemsta gotuje się, żarzy.
Chwycił róg drugi, miodem się pokrzepia,
I westchnął ciężko. Syn się sukni czepia,
Pyta go: — Ojcze! powiedz, gdzieś był? drogi!
Czyli ci język odebrali wrogi?
Dla czego żony nie witasz i syna?
Siedzisz tak smętny? Gdzie smutku przyczyna? —
— Smutku? — rzekł Kiejstut — nie smutek mam w duszy,
Zemstą ja płonę, bom upokorzony.
Wspomnienie hańby słowa w ustach kruszy.
Nie śmiém do dziecka ozwać się, do żony,
Bo raz już drugi więzy krzyżackiemi
Związanym jęczał. Chcę się mścić nad niemi!
I będzie zemsta! — porywczo zawoła. —
Wysłałem ludzi, gromadzą się woje,
Nogóm nie spocznę, nie obetrę czoła,
Póki Krzyżakóm nie oddam za swoje.
Pozna mnie Henryk, żem się nie postarzał.
Nie zawsze będę u nóg mu się tarzał. —
Oni słuchają, on im opowiada:
— Wiécie, jak Winrych Kniprode niedawno
Wysłał w Ruś naszą psów niemieckich stada;
Lecz zanim wyszli, już nam była jawną
Wyprawa owa, i z Olgierdem razem
Szliśmy ich spotkać — żelazo żelazem.
Patryk był z nami, z nami lud dobrany.
Biegliśmy przeciw, piérwsi uderzyli,
Lecz, wstyd i hańba! zewsząd opasany
Lud nasz napróżno, i myśmy walczyli.
Darmo ja jeden, wiodąc mych Żmudzinów,
Wścieklem się dwakroć rzucał na psich synów.
Murem ze stali opasawszy ciała,
Gromada Niemców niewzruszona stała;
Strzały bezsilnie odbite od zbroi
U nóg padały; pałki, jak trzcinowe,
W rękach pękały. Już pierzchali moi.
Próżnom zachęcał, wiódł w potyczkę nową.
Zewsząd Krzyżaków moc nas opasała.
Olgerd z Patrykiem ze stratą wywiedli
Wojsko z zasadzki. Moja część została
Walczyć i ginąć. Przelękli, wybledli,
Ludzie się z pod méj wymykali dłoni,
W lasy skrywając od Niemców pogoni.
Wtém na mnie Henryk z Eckersburga zmierza;
Ja k’niemu; konie łbami się oparły;
On drzewcem długiém w siodło mi uderza;
Chciałem ciąć, padam napoły umarły,
I słyszę wrzawę, radośne oklaski,
Jęki Litwinów i Krzyżaków wrzaski.
Chciałem się dźwignąć — jak mrówię opadli,
Wnet więzy ręce i nogi krępują,
Na swego konia związanego kładli,
Wkoło się cisną, z placu ustępują;
I widzę jeszcze, jak Patryk na ziemi,
Spadłszy, z zbójcami bije się wściekłemi.
Ale go Litwa z niewoli odbiła.
Mnie wiodą szybko; odetchnąć nie dali,
Dzień i noc aż do Malborga jechali;
Aż się przede mną brama otworzyła,
Któréj myślałem, że nie przejdę żywy —
By do was wrócić! Wróciłem szczęśliwy. —
Złamany padłem boleścią i trudem,
Kędyś w ciemnicy głębokiéj zamknięty,
Płacząc nad sobą, płacząc nad mym ludem,
Żarty boleścią i zemstą przejęty.
Noc była — prędko znużenie owładło
I snem żelaznym na powiekach siadło.
Budzę się — ranek przez okno już wpada;
O, smutny ranek, co wita przez kraty!
I światłość jego jak tęskna i blada!
Obejrzę ściany podziemnéj komnaty:
Widać Krzyżacy zgotowali wcześnie,
Albo ciemnicę przybrali mi we śnie.
Dokoła wisiał kobierzec bogaty,
Dzbany srébrzyste na podłodze stały,
I miękkiem znalazł zgotowane szaty,
I przybór wszelki, i porządek cały.
Chcieli, bym, jak źwierz, zapomniał mą dolę,
Jak gdyby można osłodzić niewolę!
Jam szaty targał, przybory deptałem,
Porwałem kratę, wyjrzeć na świat chciałem;
Niebam nie ujrzał, tylko ziemię czarną
I jakieś Niemców postacie poczwarne,
Co, szemrząc cicho, snuły się po murach
W sukniach wlokących i czarnych kapturach.
Wtém u drzwi ciemna zadrżała opona,
Któś wszedł. Jam twarz swą odwrócił do ściany —
Niech wróg nie patrzy, jak niewolnik kona,
Niechaj z boleści nie szydzi pijany,
Nie ujrzy twarzy, głosu nie posłyszy,
Tchnienia ostatku, co mi w piersiach dyszy.
Aż głos Litewski posłyszałem znany.
Marzeniem — myślał — sen to nocny jeszcze,
Odbiły w uszy obłudny głos ściany;
A może wróżba? może słowa wieszcze?
Kto wié? Wtém znowu głuchą przerwał ciszę;
Mowę Litewską, język bratni słyszę.
I twarz odwracam, patrzę — we drzwiach blada
Postać znajoma, lecz suknie niemieckie;
Szepce cóś do mnie i czołem przypada.
Pokłon to szczéry? podejście zdradzieckie?
Wierzyć głosowi? czy milczeć do końca?
Szpiegli to Niemców czy Litwin obrońca?
I patrzę w oczy. Na Bogi! poznałem —
Stary to sługa. Dawno, dawno temu,
W bitwie wziętego Alfa opłakałem.
Zkądże Alf tutaj? do mnie przyszedł? czemu?
Czy z ziemi wschodniéj duch się jego zjawił,
Ażeby pana z niewoli wybawił?
— Mów, Alfie! — wołam — ty stary mój sługo!
Gdzieś krył się, kędy przebywał tak długo?
Czy żyjesz życiem naszém? czy cię Bogi
Ze wschodniéj ziemi na stos mój przysłały?
Śmierci to wyrok, czy swobody drogiéj? —
On zmilkł, a palce na drzwi mi wskazały.
Zniknął; lecz wieczór znowu Alf przychodzi,
I mówi: — Panie! jam w Niemców niewoli.
Rok już dziesiąty ciężkiéj płynie doli,
A dzisiaj mi ją dopiéro los słodzi.
Chrześcjanin jestem, lecz w duszy mi Bogi
I wiara dawna, i kraj jeszcze drogi.
Dziesięć lat ciężkich przebyłem, o Panie,
Służąc wrogowi, myjąc obcym nogi,
A za posługę, tylko urąganie,
Kajdany ciężkie miałem i wzrok srogi.
Teraz mi wierzą! — o! nie znają ludzi!
Z snu lat dziesięciu jedna chwila budzi!
Sługą jam twoim — miéj nadzieję, Panie!
Oto żelazo — pod kobiercy temi
Łatwo otworzyć mur w pobocznéj ścianie.
Koń na cię czeka z sukniami mniszemi.
Wiém, jak się cieszą, że Kiejstut w niewoli,
I wiém, jak twoja wolność ich zaboli. —
— Ty ze mną, Alfie! — Ja tu — rzekł — zostanę.
Starym, a zemsty jeszcze mi nie dosyć.
Wpośród nich pomszczę niezgojoną ranę. —
— Oni zabiją. — Wiém, jak się wyprosić,
I o śmierć nie dbam. Idź, wyłamuj ścianę;
Ja u drzwi twoich na straży zostanę. —
Trzy dni i nocy, po jednym kamieniu,
Żelazem, ręką, szarpałem w milczeniu;
Otwór kobierzec zasłaniał nad łożem;
Nareszcie gwiazdy ujrzałem na niebie;
— Alfie! — krzyknąłem — już uciekać możem. —
On szepnął: — Jutro, koń czeka na ciebie. —
Czekałem jutra. On mi przyniósł szaty,
Komtura oręż, biały płaszcz na zbroję,
I hełm złocony, i pancerz bogaty,
Sam wdział, ucieczkę przygotował moję,
I łzą żegnając, rzekł: — Pamiętaj, Panie,
Na sługę swego, który tu zostanie.
Koń u wrót czeka, jedź wolno ze grodu;
Chociaż dzień świeci, nikt nie pozna ciebie;
Potém bież szybko do słońca zachodu.
Dobieżysz lasu za słońca na niebie.
Daléj niech Bogi Litewskie cię bronią
I przed niemiecką ukryją pogonią! —
Jak rzekł, tak było. Wśród ludu, w południe,
Na czarnym zwolna jechałem bachmacie.
W ulicach było i gwarno i ludnie;
A gmin, poznając starszego po szacie,
Bił mi pokłony, gdym wyjeżdżał z grodu.
W lesie stanąłem w godzinie zachodu.
Jam konia puścił; nienawistne szaty
Zdarłem i w błocie nogami zdeptałem;
Trzy dni, o głodzie, bez snu, ciężkie czaty,
Słuchając głosu pogoni, sprawiałem;
Czwartego, drąc się puszczą i gąszczami,
W Mazowszem dążył bez drogi, nocami.
Gwiazdy mnie wiodły, mchy na drzewach wzrosłe;
Jagodą śpiekłe gasiłem pragnienie;
W dzień się na drzewa drapałem wyniosłe,
I gdy dokoła głębokie milczenie,
Jak ptak na wiotkiéj gałęzi zwieszony,
Chwiląm snu siły krzepił wycieńczony.
Nareście Bogi do Danuty cało
Dójść mi pomogły. Zaledwo poznali,
Tak zdarta suknia, tak zranione ciało,
Tak głód, niepokój, twarz mi poorali!
W łachmanach, z kijem, z podartemi nogi,
Wpadłem bezsilny na znajome progi.
Trzy dni na łożu, w łaźni się krzepiłem,
Snem się i miodem z kolei poiłem,
Aż znowu siła wróciła, i ciało
Wspomnieniem zemsty i żądzą zadrgało.
Wróciłem, ale nie spoczywać gnuśnie.
Kiejstut spokojnie bez zemsty, nie uśnie. —
Rzekł, i do swoich bieży, ludzi woła,
Nie kładł się w łoże, nie usiadł do stoła,
Witolda ręce odepchnął, nie słucha
Biruty cicho szepcącéj do ucha,
Aby na jutro swą zemstę odłożył.
Stary Kunigas odmłodniał i ożył.