Ania na uniwersytecie/Rozdział XXXVIII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Lucy Maud Montgomery
Tytuł Ania na uniwersytecie
Pochodzenie cykl Ania z Zielonego Wzgórza
Wydawca Wydawnictwo Arcydzieł Literatur Obcych RETOR
Data wyd. 1930
Druk Drukarnia Zrzeszenia Samorządów Powiatowych
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Janina Zawisza-Krasucka
Tytuł orygin. Anne of the Island
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

ROZDZIAŁ XXXVIII.
Rozchwiane złudzenia.

— Trudno sobie wyobrazić, że za tydzień będę już w Avonlea, — mówiła Ania, pochylona nad walizką, w której układała haftowane kapy pani Linde. — Ale jednocześnie od dzisiaj za tydzień na zawsze wyjadę z Ustronia Patty. To jest bardziej przykre.
— Ciekawa jestem, czy duch naszej wesołości odbije się echem w dziewczęcych marzeniach panny Patty i panny Marji? — zamyśliła się Iza.
Panna Patty ze swą siostrzenicą miały niezadługo powrócić do domu po długotrwałej podróży dookoła świata.
— Przyjedziemy prawdopodobnie w pierwszej połowie maja, — pisała panna Patty. — Przypuszczam, że Ustronie Patty wyda nam się zbyt szczupłe po obszernych komnatach królów Karnaku, chociaż zasadniczo nie chciałabym mieszkać w takich wielkich pałacach. Cieszę się na samą myśl, że wrócę wreszcie do domu. Podróżując w starszym wieku, pragnie się wyzyskać każdą okazję, bo zawsze człowiek pamięta, że mu zostało już niewiele czasu. Lękam się, że Marja nigdy nie odzyska swego dawnego humoru.
— Trzeba zostawić tutaj wszystkie nasze młode marzenia, które będą błogosławić późniejszych mieszkańców, — szepnęła Ania, rozglądając się po swym niebieskim pokoiku, w którym przeżyła trzy długie, szczęśliwe lata. Przy okienku tem klęczała, odmawiając wieczorny pacierz i wyglądała przez nie na kępkę pobliskich sosen. Między temi czterema ścianami wsłuchiwała się w plusk kropel jesiennego deszczu, a wiosną witała na parapecie okna przylatujące pliszki. Myślała teraz o tem, czy w pokoju, w którym się mieszkało dłużej, może pozostać duch marzeń i czy w takim, w którym się wiele cierpiało, pozostaje po mieszkańcu smutek.
— Sądzę, — szepnęła Iza, — że pokój, w którym się marzyło i cierpiało zachowuje w swych ścianach na zawsze indywidualność danego człowieka. Jestem pewna, że gdybym nawet za pięćdziesiąt lat weszła do tego pokoju, od ścian powiałoby ku mnie cichym szeptem: Iza, Iza... Cudne chwile przeżywałyśmy tutaj, prawda, kochanie? Ileż tu było wrzawy i śmiechu! W czerwcu odbędzie się mój ślub z Jurkiem i przekonana jestem, że będę się czuła ogromnie szczęśliwa. W tej chwili jednak zdaje mi się, że wołałabym raczej wieść nadal takie życie, jakie wiodłam dotychczas.
— I ja podświadomie pragnę tego samego, — przyznała Ania. — Choćby przeznaczeniem naszem były wielkie radości, to jednak nigdy nam już nie będzie tak wesoło, jak za czasów uniwersyteckich. Tamto minęło bezpowrotnie.
— A co będzie z Mruczkiem? — zagadnęła Iza, bo właśnie w tej chwili ulubieniec Ani wsunął się do pokoju.
— Zabiorę go do domu razem z Zyziem i kotem Sabiny, — oznajmiła ciotka Jakóbina, stając w otwartych drzwiach. — Nie można przecież rozdzielać takich serdecznych przyjaciół. Koty także potrafią cierpieć i gotowe zdechnąć z tęsknoty.
— Przykro mi rozstawać się z Mruczkiem, — rzekła Ania z żalem, — ale nie mogę zabrać go na Zielone Wzgórze. Maryla nie lubi kotów, a Tadzio na pewnoby go wkrótce zamęczył. Pozatem wątpię, czy zostanę długo w domu. Zaproponowano mi kierownictwo wyższej szkoły żeńskiej w Summerside.
— I przyjmujesz tę posadę? — zapytała Iza.
— Właściwie jeszcze się nie zdecydowałam, — odparła Ania, nagle się rumieniąc.
Iza porozumiewawczo skinęła głową. Przecież Ania nie mogła robić żadnych planów, dopóki nie wyjaśniła się kwestja małżeństwa jej z Robertem. Nie ulegało najmniejszej wątpliwości, że Robert wkrótce się zdeklaruje, a z drugiej znów strony wszyscy byli pewni, że Ania odpowie „tak“. Przecież kochała Roberta, chociaż niegdyś marzyła o zupełnie innej miłości. Lecz marzenia lat dziecinnych rzadko kiedy się urzeczywistniały. Robert jest poczciwym chłopcem i na pewno przy jego boku będzie ogromnie szczęśliwa, nie bacząc na to, że był wielkim egoistą.
Gdy wreszcie Robert zjawił się wieczorem i zaproponował Ani spacer po parku, mieszkanki Ustronia Patty były pewne, że dzisiaj wreszcie kwestja się wyjaśni. Odpowiedź Ani dokładnie była wszystkim znana.
— Ma szczęście ta dziewczyna, — rzekła ciotka Jakóbina z uśmiechem.
— Istotnie, — odparła Stella, wzruszając ramionami. — Coprawda Robert jest bardzo sympatyczny, ale nic takiego szczególnego w nim nie widzę.
— Czyżby to była zazdrość, Stello, — zdziwiła się ciotka Jakóbina.
— Może to tak wygląda, ale naprawdę nie jestem zazdrosna, — odparła Stella spokojnie. — Bardzo kocham Anię i lubię Roberta. Wszyscy twierdzą, że Ania robi świetną partję, a nawet pani Gardner już także się do niej przekonała. Chociaż powiadają, że losami ludzi rządzi Opatrzność, to jednak ja w tym wypadku mam dziwne wątpliwości.
W owym małym pawilonie w pobliżu portu, gdzie prowadzili po raz pierwszy z sobą ożywioną pogawędkę, Robert zaproponował Ani, aby została jego żoną. Oświadczyny te ze względu na owe pamiętne miejsce i na piękne słowa, jakiemi były wypowiedziane, wydały się Ani niezwykle romantyczne. Efekt był pierwszorzędny, chociaż naogół Robert był bardzo szczerym chłopcem i na pewno w danej chwili mówił to, co czuł. Ania dziwiła się samej sobie, że słowa Roberta nie wywołały w niej ani cienia dreszczu. Robert siedział przez chwilę w milczeniu, oczekując doniosłej odpowiedzi swej wybranki. Czerwone wargi Ani rozchyliły się automatycznie i miała już wypowiedzieć to króciótkie „tak“, gdy nagle przeniknął ją dreszcz. W umyśle jej zrodziło się nagle zrozumienie tego, czego była nieświadoma przez długie lata. Cofnęła dłoń z uścisku Roberta.
— Nie, nie mogę zostać twoją żoną... Och, nie mogę... nie mogę, — zawołała z bólem.
Twarz Roberta pobladła. Czuł się urażony tą odpowiedzią, czego mu zresztą nie można było wziąć za złe.
— Co masz na myśli? — wyjąkał.
— Uważam, że nie mogę zostać twoją żoną, — odparła Ania już zupełnie opanowana. — Myślałam, że będę mogła, ale nie mogę.
— Dlaczego nie możesz? — zapytał Robert ze spokojem.
— Dlatego, że nie dosyć cię kocham.
Rumieniec wystąpił na twarz Roberta.
— Więc przez te dwa lata byłem dla ciebie tylko igraszką? — zapytał wolno.
— Nie, nie, — zawołała Ania. — Och, jakże będę mogła ci to wytłumaczyć? Przecież są rzeczy, których dokładnie wyjaśnić nie można. — Miałam wrażenie, że cię kocham, ale doszłam do przekonania, że nie.
— Złamałaś mi życie, — rzekł Robert z goryczą.
— Przebacz, — błagała Ania, a w oczach jej ukazały się łzy.
Robert odwrócił się i przez kilka chwil spoglądał na morze. Gdy potem zbliżył się do Ani, był jeszcze bledszy, niż przedtem.
— Nie mogę mieć nawet cienia nadziei? — zapytał.
Ania w milczeniu potrząsnęła głową.
— W takim razie żegnaj, — rzekł Robert. — Nie mogę tego zrozumieć... Nie mogę sobie wyobrazić, że nie jesteś tą, za jaką cię uważałem. Ale nie czas teraz na wymówki. Ciebie jedną potrafiłem kochać. W każdym razie, dziękuję ci za dotychczasową przyjaźń. Bądź zdrowa, Aniu.
— Bądź zdrów, — wyszeptała.
I odszedł. A ona długo jeszcze siedziała w pawilonie, spoglądając na białą mgłę, która zawisła nad przystanią. Przeżywała właśnie chwilę prawdziwego poniżenia i uczuwała szaloną pogardę dla samej siebie. Zalały ją fale chwilowej nieprzytomności. Lecz przez wszystko to przebijał jasny płomień przeświadczenia, że jednak wywalczyła sobie wolność.
O zmroku wróciła cichaczem do Ustronia Patty i natychmiast pobiegła do swego pokoju. Zastała Izę, siedzącą na parapecie okna.
— Słuchaj, — zawołała z rumieńcem radości. — Słuchaj, powiem ci coś ciekawego. Robert się oświadczył o moją rękę, a ja mu odmówiłam.
— Ty... ty mu odmówiłaś? — wybełkotała Iza.
— Tak.
— Aniu Shirley, czyś postradała zmysły?
— Możliwe, — odparła Ania ze smutkiem. — Izo, nie rób mi wymówek. Ty tego nie rozumiesz.
— Naturalnie, że nie rozumiem. Przez dwa lata darzyłaś go sympatją, a teraz powiadasz, że mu odmówiłaś. W takim razie uważałaś to tylko za zwykły flirt. Wiesz, Aniu, że nigdybym się tego po tobie nie spodziewała.
— Wcale z nim nie flirtowałam... Do ostatniej chwili wierzyłam, że go kocham... I nagle... nagle doszłam do wniosku, że nie mogę zostać jego żoną.
— Przypuszczam, — rzekła Iza z okrucieństwem, — żeś chciała wyjść za niego dla pieniędzy. Nagle zbudził się w twej duszy głos uczciwości, który przeszkodził temu.
— Nieprawda. Nigdy nie myślałam o jego pieniądzach. Och, ja ci tego nie potrafię wytłumaczyć, tak zresztą, jak i jemu nie potrafiłam.
— W każdym razie postąpiłaś z Robertem niesprawiedliwie, — zawołała Iza z przejęciem. — Jest bardzo przystojny, mądry i bogaty. Czegóż chcesz więcej?
— Tego czegoś, bez czego życie jest niemożliwe, a on mi tego dać nie może. Wziął mnie swą piękną postacią i umiejętnością prawienia komplementów. Poza tem myślałam, że powinnam się w nim zakochać, gdyż jest ideałem wymarzonego przeze mnie mężczyzny.
— Boleję zawsze nad tem, że jestem niezdecydowana, ale widzę, że z tobą jest jeszcze gorzej, — zaopinjowała Iza.
— Ja decyduję się bardzo prędko, — zaprotestowała Ania. — Najgorsze to, że chwilami rodzi się nagłe zrozumienie tego, czego dotychczas zupełnie nie dostrzegałam.
— Lepiej nie mówmy o tem.
— Masz słuszność, Izo. Powinnam w danej chwili zapomnieć o przeszłości. Zawsze na samo wspomnienie Redmondu przyjdzie mi na myśl przykra propozycja Roberta. Wiem, że on mną gardzi, ty mną gardzisz, a przyznam, że i sama czuję dla siebie pogardę...
— Biedactwo kochane, — szepnęła Iza, współczując przyjaciółce. — Niech mi wolno będzie cię pocieszyć. Zresztą ja nie mam prawa czynić ci wymówek, bo gdyby na mojej drodze nie stanął Jurek, na pewno zostałabym żoną Anatola albo Augustyna. W życiu dziwnie się wszystko wikła, Aniu. Nie jest ono tak jasne i czyste, jak w powieściach.
— Myślę, że nikt już nie oświadczy mi się nigdy w życiu, — szlochała Ania, wierząc w to szczerze w danej chwili.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Lucy Maud Montgomery i tłumacza: Janina Zawisza-Krasucka.