Ania na uniwersytecie/Rozdział XXXVII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Lucy Maud Montgomery
Tytuł Ania na uniwersytecie
Pochodzenie cykl Ania z Zielonego Wzgórza
Wydawca Wydawnictwo Arcydzieł Literatur Obcych RETOR
Data wyd. 1930
Druk Drukarnia Zrzeszenia Samorządów Powiatowych
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Janina Zawisza-Krasucka
Tytuł orygin. Anne of the Island
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

ROZDZIAŁ XXXVII.
Osiągnięcie celu.

— Wołałabym umrzeć raczej, niż się ściąć — z niecierpliwością biadała Iza. — Czy ja się doczekam jutrzejszego dnia?
— Jak będziesz żyła, to na pewno się doczekasz. — odparła Ania ze spokojem.
— Łatwo ci mówić. Na swoim wydziale filozoficznym czujesz się, jak w domu. A co ja? Gdy myślę o jutrzejszym dniu, ogarnia mnie przerażenie. Co powie Jurek, jak się obetnę?
— Niema obawy. A jak ci dzisiaj poszedł grecki?
— Sama nie wiem. Może dobrze napisałam, a może tak źle, że Homer gotówby się przewrócić w grobie. Tak długo się wkuwałam, że zupełnie straciłam głowę. Boże, jakaż ja będę szczęśliwa po tej egzaminacji!
— Egzaminacji? Takiego wyrazu nie słyszałam nigdy w życiu.
— Cóż to? Czyż mi nie wolno tworzyć nowych wyrazów? — oburzyła się Iza.
— Wyrazów nikt nie tworzy, same się rodzą, — rzekła Ania.
— Nie szkodzi. Te egzaminy zupełnie mi odjęły rozum. Dziewczęta, wyobraźcie sobie, że nasze wspólne życie w Redmondzie już mija!
— Ja nie mogę sobie wyobrazić, — szepnęła Ania ze smutkiem. — Ciągle mi się zdaje, że to dopiero wczoraj stałyśmy z Priscillą w tłumie nowicjuszów. I oto nagle zdajemy ostateczne egzaminy.
— Można nas już nazwać wybitniejszemi, mądremi i czcigodnemi absolwentkami, — dodała z uśmiechem. — Sądzisz, że istotnie jesteśmy teraz mądrzejsze, niż w chwili przybycia do Redmondu?
— W każdym razie zachowanie wasze o tem nie świadczy, — wtrąciła surowo ciotka Jakóbina.
— Och, ciociu Kóbciu, czyż nie byłyśmy grzeczne przez te trzy lata, kiedy nam ciocia matkowała? — przymilała się Iza z uśmiechem.
— Wszystkie cztery byłyście naprawdę bardzo dobre i miłe, — przyznała ciotka Jakóbina, która nigdy nie lubiła szafować komplementami. — Ale nie postępowałyście rozsądnie. Trudno się po was spodziewać takich rzeczy, bo musiałybyście mieć większe doświadczenie. Nawet na uniwersytecie nikogo rozumu nie nauczą. Wyście skończyły uniwersytet, a ja tam nigdy nie byłam, a jednak, jeżeli idzie o życie, to wiem o wiele więcej od was.
— Są rzeczy, których żadna szkoła człowiekowi nie da, — zacytowała Stella.
— Czy na uniwersytecie nauczyłyście się czegoś więcej oprócz języków i geometrji? — uśmiechnęła się ciotka Jakóbina.
— Mam wrażenie, że tak, cioteczko, — broniła się Ania.
— Nauczono nas tej prawdy, o której profesor Woodleigh mówił na ostatniem zebraniu filomackiem, — oznajmiła Iza. — Powiedział wtedy: „humor jest najwspanialszem bogactwem życia, śmiejcie się ze swych omyłek, czerpiąc jednocześnie z nich naukę. Trudności życiowe obracajcie w żart.“ — Czyż to nie mądra nauka, ciociu Kóbciu?
— Owszem, kochanie. Jeżeli nauczyłyście się śmiać z rzeczy śmiesznych, a nie z tych, które są zbyt poważne, to zdobyłyście mądrość i zrozumienie.
— Aniu, a co ty skorzystałaś ze studjów uniwersyteckich? — szepnęła Priscilla na stronie.
Myślę, — odparła wolno Ania, — że nauczyłam się istotnie patrzeć na każdą trudność, jak na żart, a na każdą większą przeszkodę, jak na zapowiedź zwycięstwa. Prawdopodobnie to dały mi studja redmondskie.
— Pragnąc wyrazić to, co zdobyłam na uniwersytecie, przytoczę tutaj inne słowa profesora Woodleigh, — wtrąciła Priscilla. — Pamiętacie chyba jego ostatnie przemówienie: „Na świecie jest tak dużo mądrości dla nas wszystkich, że trzeba tylko szeroko otwierać oczy i patrzeć, trzeba umieć tę mądrość pokochać i trzeba mieć zręczną dłoń, aby ją do siebie zagarnąć. Mądrość ta istnieje zarówno w mężczyznach, jak i w kobietach, w sztuce i literaturze i za tę mądrość powinniśmy odczuwać wdzięczność.“ — Mam wrażenie, że właśnie Redmond nauczył mnie umiejętności zdobywania tego wszystkiego.
— Z tego, co mówicie, — zauważyła ciotka Jakóbina, — wynika, że macie jednak z natury dość rozsądku, aby w ciągu czterech lat pojąć to, na co inni trawią całe dziesiątki lat młodego życia. To jedynie w moich oczach usprawiedliwia wyższe wykształcenie, bo jest to kwestja, co do której miałam zawsze pewne wątpliwości.
— Ciociu Kóbciu, a co się ma stać z tymi, których natura nie obdarzyła rozsądkiem?
— Ludzie nie mający z natury rozsądku, nigdy się niczego nie nauczą, — odparła ciotka Jakóbina, — nie pomoże im ani szkoła, ani życie. Choćby żyli nawet sto lat, nigdy nie nauczą się więcej, niż umieli w chwili swego urodzenia. Nie jest to ich winą, a tylko prostem nieszczęściem. To też ci, którzy posiadają ten wrodzony rozsądek, powinni gorąco dziękować Bogu.
— Zechce ciocia wyjaśnić bliżej, co to jest właściwie ów wrodzony rozsądek? — pytała Iza.
— To zupełnie zbyteczne, moja droga. Człowiek, posiadający rozsądek, doskonale się orjentuje w jego znaczeniu, wówczas gdy ten, który tego daru został pozbawiony, nigdy i tak nie zrozumie.
Dni płynęły za dniami i wreszcie egzaminy minęły, jak krótki sen. Ania otrzymała z angielskiego najwyższe odznaczenie. Priscilla osiągnęła zwycięstwo w dziedzinie literatury klasycznej, a Iza w matematyce. Stella dostała doskonałe świadectwo. Wreszcie nadszedł dzień promocji.
— Kiedyś uważałam ten dzień za najważniejszą chwilę w życiu, — mówiła Ania, wyjmując z pudełka fiołki, otrzymane od Roberta, i przyglądając się im w zamyśleniu. Zamierzała przypiąć je do sukni, lecz w tej chwili spojrzenie jej padło na drugie pudełko, stojące na stole. Były w niem konwalje, tak samo świeże i wonne, jak tamte, rosnące na Zielonem Wzgórzu. Obok pudełka leżała wizytówka Gilberta Blythe.
Ania zdziwiła się, że Gilbert na promocję przysłał jej kwiaty. Rzadko go widywała ostatniej zimy. Od świąt Bożego Narodzenia raz tylko, w piątek, zawitał do Ustronia Patty, a pozatem także nieczęsto się spotykali. Podobno Gilbert pilnie się uczył, pragnąc otrzymać najwyższe odznaczenie i nagrodę Coopera. W życiu towarzyskiem prawie wcale nie brał udziału. Ania przepędziła zimę bardzo wesoło. Często widywała się z Gardnerami, zaprzyjaźniła się serdecznie z Dorotą i mówiono w Redmondzie, już całkiem głośno o jej przyszłych zaręczynach z Robertem. Ania sama przypuszczała, że to wkrótce nastąpi. Jednakże, przed wyjściem na promocję, zamiast fiołków Roberta, przypięła do sukni pęczek konwalij, który jej przysłał Gilbert. Sama nie umiałaby wytłumaczyć, dlaczego to uczyniła. Dni dzieciństwa przepędzonego w Avonlea wydały jej się nagle bliskie właśnie teraz, gdy dotarła do upragnionego celu. Ileż to razy mówiła z Gilbertem o wymarzonej promocji, więc teraz gdy ten dzień nastał wreszcie, nie należało go profanować fiołkami Roberta.
Od lat wielu promocja była jednem z najśmielszych jej marzeń, a gdy wreszcie chwila ta nadeszła, Ania nie uczuła specjalnego wzruszenia, podczas wręczania jej dyplomu przez rektora. Nie zdziwiła jej rozradowana twarz Gilberta, który ujrzał swoje konwalje przy jej sukni, ani też pochmurne spojrzenie Roberta. Nie wzruszyły nawet Ani serdeczne powinszowania Doroty. W głębi duszy uczuwała dziwny ból, który napawał ją niezmierną goryczą.
Absolwenci urządzili tego wieczoru zabawę taneczną. Ania, ubierając się w swym błękitnym pokoiku, odrzuciła z niechęcią perły, które zawsze nosiła i drżącą ręką wyjęła z walizki małe pudełeczko, które przybyło w wigilję Bożego Narodzenia na Zielone Wzgórze. Na białym atłasie pudełka leżał cieniutki złoty łańcuszek z małem, różowem serduszkiem w emalji. Tuż przy łańcuszku spoczywała wizytówka z napisem: „Z najserdeczniejszemi życzeniami, od dawnego przyjaciela Gilberta“. Ania uśmiechnęła się teraz, bo patrząc na łańcuszek, przypomniała sobie ów tragiczny dzień, kiedy to Gilbert nazwał ją „Marchewką“, a potem usiłował przeprosić, darowując jej różowe serduszko z lukru. Dzisiaj wieczorem po raz pierwszy zawiesiła na szyi złoty łańcuszek, skromny podarunek Gilberta.
Obydwie z Izą przez pewien czas szły do Redmondu w milczeniu. Potem Iza, nie mogąc już wytrzymać długotrwałej ciszy, powiedziała nagle:
— Mówiono mi, że zaraz po promocji mają się odbyć oficjalnie zaręczyny Gilberta z Krystyną Stuart. Wiesz coś o tem?
— Nie, — odparła Ania.
— Przypuszczam, że to prawda, — rzekła Iza ze swobodą.
Ania milczała. Czuła, że na twarz wypłynął jej purpurowy rumieniec. Zdecydowanym ruchem sięgnęła za kołnierz palta i jednem szarpnięciem zerwała łańcuszek, poczem zręcznym ruchem wsunęła go wraz z wisiorkiem do kieszeni.
Na zabawie była weselsza od innych, a gdy Gilbert zbliżył się do niej, prosząc do tańca, odpowiedziała mu swobodnie, że wszystkie tańce ma już zajęte. Znalazłszy się potem w obszernej bawialni Ustronia Patty, opowiadała z humorem ciotce Jakóbinie o najciekawszych wydarzeniach wieczoru.
— Po waszem wyjściu był tu młody Macferson, — rzekła ciotka Jakóbina, która przez całą noc siedziała przy kominku, oczekując powrotu swych pupilek. — O zabawie nic nie wiedział. Ten chłopak ma przeraźliwie odstające uszy, powinien je sobie na noc przewiązywać chustką. Jeden z moich dawnych konkurentów tak robił i pomogło mu to wyśmienicie. Zresztą ja mu to poradziłam, ale potem nie widziałam go już więcej, bo się obraził.
— Macferson jest ogromnie poważny, — ziewnęła Priscilla. — Ma ważniejsze sprawy na głowie, niż przypłaszczenie uszu. Wiecie pewnie, że poświęcił się zawodowi pastora.
— Dzięki Bogu, bo wtedy na uszy jego nikt nie będzie zwracał uwagi, — uśmiechnęła się ciotka Jakóbina, przerywając tem samem dalsze wywody na temat biednego Macfersona. Ciotka Jakóbina specjalnym szacunkiem otaczała księży i pochwalała ogromnie zamiary młodzieży, pragnącej wstąpić na drogę służby bożej.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Lucy Maud Montgomery i tłumacza: Janina Zawisza-Krasucka.