Ania z Avonlea/Rozdział XXIII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Lucy Maud Montgomery
Tytuł Ania z Avonlea
Wydawca Wydawnictwo M. Arcta
Data wyd. 1927
Druk Drukarnia Zakładów Wydawniczych M. Arct
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Rozalia Bernsteinowa
Tytuł orygin. Anne of Avonlea
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ XXIII
Historja panny Lawendy

— Mam zamiar wybrać się dziś do Chatki Ech — rzekła Ania pewnego grudniowego popołudnia.
— Zanosi się na śnieżycę — ostrzegała Maryla.
— Przypuszczam, że zdążę przed śniegiem; zresztą mogę tam przenocować. Diana nie pójdzie ze mną, bo ma gości, a jestem pewna, że panna Lawenda będzie mnie dziś wieczór wyczekiwała; nie byłam u niej już od dwóch tygodni.
Od czasu pamiętnego dnia październikowego Ania już niejednokrotnie odwiedzała Chatkę Ech. Często wraz z Dianą chodziły tam pieszo lasem, od czasu do czasu jeździły kabrjoletem. O ile Diana była zajęta, Ania wędrowała sama. Między nią a panną Lawendą zawiązała się jedna z tych zdrowych, serdecznych przyjaźni, możliwych jedynie pomiędzy kobietą, która zachowała świeżość serca i umysłu, a dziewczęciem, u którego wyobraźnia i intuicja zastępowały miejsce doświadczenia. Ania wreszcie odnalazła prawdziwie „pokrewną duszę“, podczas gdy do samotnego życia marzeń pustelnicy obie z Dianą wniosły orzeźwiającą radość zewnętrznego świata, którą to radość panna Lawenda „zapomniawszy o świecie i przez świat zapomniana“, oddawna przestała już dzielić. Karolina Czwarta witała je zawsze szerokim uśmiechem — a uśmiechy jej były strasznie szerokie — i uwielbiała je zarówno ze względu na swą ubóstwianą panią, jak i dla nich samych. W Chatce Ech nigdy nie odbywały się tak wesołe uczty, jak tej cudnej, późnej jesieni, kiedy listopad wydawał się październikiem i nawet grudzień naśladował letnie powiewy i blaski. Lecz tego dnia grudzień jakby nagle przypomniał sobie, iż to zima nastała, spoważniał i posmutniał, a panująca cisza zwiastowała śnieg.
Pomimo to Ania odważnie zapuściła się w szary labirynt bukowego lasu. Nie odczuwała samotności, gdyż wyobraźnia jej zaludniała całą drogę wesołymi towarzyszami, a urojone rozmowy z nimi były bardziej ożywione i dowcipniejsze, niż się to często w życiu zdarza. W tem miłem niewidzialnem towarzystwie nie spostrzegła wcale, że las się skończył i stanęła przed kamiennym domkiem właśnie w chwili, gdy wielkie, miękkie płaty śniegu zaczynały cicho padać na ziemię.
Pod rozłożystym świerkiem spostrzegła pannę Lawendę w ciepłej ponsowej sukni i popielatym jedwabnym szalu, zarzuconym na głowę i ramiona.
— Królowa Elfów! — zawołała Ania wesoło.
— Domyślałam się, że przyjdziesz dziś wieczór — rzekła panna Lawenda, śpiesząc na jej spotkanie. — A cieszę się tem więcej, iż Karoliny Czwartej niema w domu; musiała pójść na noc do swej chorej matki. Czułabym się bardzo samotną, gdybyś nie przyszła. Marzenia i echa nie zawsze są wystarczającem towarzystwem... Ach, Aniu, jakaś ty śliczna! — dodała nagle, spoglądając z podziwem na wysokie smukłe dziewczę z twarzyczką lekko zarumienioną od przechadzki. — Jaka śliczna i młoda — cóż to za rozkosz mieć lat siedemnaście! Doprawdy, zazdroszczę ci — zakończyła szczerze.
— Przecież pani z usposobienia też nie ma więcej, niż siedemnaście — zaśmiała się Ania.
— O, nie, ja jestem stara — a raczej w średnim wieku, co jest wiele gorsze — westchnęła panna Lawenda. — Czasami wyobrażam sobie, że tak nie jest; ale kiedy indziej przekonywam się o tym smutnym fakcie i nie chcę go uznać, jak to większość kobiet czyni. Buntuję się wtedy, jak wówczas, gdy spostrzegłam mój pierwszy siwy włos. Nie, Aniu, nie staraj się tego zrozumieć, bo w siedemnastym roku życia nie można tego pojąć. Ja raczej będę udawała, że mam siedemnaście, a w twojej obecności łatwo mi to przyjdzie. Ty zawsze wnosisz w dom czar młodości. Spędzimy cudowny wieczór. Przedewszystkiem herbata... a do niej? Możemy mieć wszystko, czego zapragniesz.
Co za wesołość i życie zapanowały tego wieczora w Chatce Ech! Jakie gotowanie i ucztowanie, śmiechy i „wyobrażanie sobie“! Panna Lawenda i Ania zachowywały się wcale nie tak jak przystało na czterdziestopięcioletnią starą pannę i stateczną kierowniczkę szkoły. Wreszcie, zmęczone, usiadły na dywanie przed kominkiem w bawialni, oświetlonej blaskiem płonącego drzewa i napełnionej słodkim zapachem róż, pielęgnowanych z zamiłowaniem przez pannę Lawendę.
A na dworze wiatr wył i jęczał, śnieg głucho bił o szyby, jakgdyby zgraja krasnoludków domagała się przytułku.
— Jakże się cieszę, że tu jesteś, Aniu! — powtarzała panna Lawenda, chrupiąc karmelki. — Bez ciebie czułabym się przygnębiona... strasznie przygnębiona. Sny i marzenia bywają bardzo piękne za dnia i w promieniach słońca, ale przestają wystarczać, gdy zapanuje ciemność i burza rozszaleje. Wówczas pragniemy rzeczywistości. Ale ty znów nie możesz tego zrozumieć, bo mając lat siedemnaście, zadowalamy się marzeniami, spodziewając się, że na rzeczywistość będzie jeszcze dość czasu. Mając lat siedemnaście nie wyobrażałam sobie, iż przy czterdziestu pięciu będę siwowłosą, starą panną, której życie wyłącznie sny zapełnią.
— Ale pani nie jest wcale starą panną — zaprzeczała Ania, patrząc w zamyślone bronzowe oczy panny Lawendy. — Stać się starą panną nie można, trzeba się nią urodzić. Jeśliby wszystkie stare panny były takie, jak pani, wkrótce stałyby się ogromnie modne.
— Staram się wywiązywać ze wszystkiego jak najlepiej — objaśniała panna Lawenda. — A skoro przeznaczeniem mojem było zostać starą panną, postanowiłam zostać miłym typem. Mówią, że jestem dziwaczka, a to dlatego, że postępuję odrębnie, nie naśladując szablonowego typu... Aniu, czy słyszałaś, co opowiadają o Stefanie Irvingu i o mnie?
— Słyszałam, że byliście zaręczeni — odpowiedziała Ania szczerze.
— Tak, przed dwudziestu pięciu laty... długi kawał czasu. Mieliśmy się pobrać na wiosnę; moja suknia ślubna była już gotowa, ale tylko matka i Stefan wiedzieli o tem. Można powiedzieć, że byliśmy zaręczeni prawie od zarania naszego życia. W dzieciństwie mojem matka Stefana przyprowadzała go do nas, ilekroć przychodziła w odwiedziny. Już za drugą bytnością — miał wtedy lat dziewięć, ja zaś sześć — oświadczył mi, że postanowił ożenić się ze mną, gdy dorośnie. Odpowiedziałam: „Dobrze“, a potem pobiegłam do matki i zwierzyłam jej się, że wielki ciężar spadł mi z serca, gdyż nie lękam się już, iż zostanę starą panną. Jakże się moja biedna matka śmiała wtedy!
— A co zaszło później? — pytała Ania z zapartym oddechem.
— Ot, zwykła jakaś niedorzeczna sprzeczka; tak bez znaczenia, że wierzaj mi, nie pamiętam nawet o co poszło, i kto ją zaczął. Zapewne Stefan, doprowadzony do tego jakiemś szaleństwem z mojej strony. Bo widzisz, miał kilku rywali, a ja byłam próżną, kokietką i lubiłam się z nim przekomarzać, choć znałam dobrze jego poważną, głęboką naturę. Rozstaliśmy się w gniewie, ale sądziłam, że wszystko da się naprawić. I byłoby tak niewątpliwie, gdyby nie zbyt wczesny powrót Stefana. Aniu kochana, przykro mi przyznać się — tu panna Lawenda zniżyła głos, jakby miała wyznać jaką zbrodnię — jestem strasznie kapryśna. O, nie uśmiechaj się, jest to smutna prawda. Często kapryszę, a Stefan powrócił, zanim mój okres dąsów minął. Nie chciałam go wysłuchać, nie chciałam mu wybaczyć; wtedy odszedł — ale już na zawsze; był zbyt dumny, ażeby raz jeszcze powrócić. Teraz nastąpiły kaprysy... już nie bez powodu. Należało może wezwać go, lecz nie chciałam się upokorzyć — byłam równie dumna, jak on. Duma i kaprysy to zła spółka, Aniu. Nigdy już nikogo nie pokochałam i wolałam pozostać starą panną, niż wyjść zamąż za kogokolwiek innego. Dziś wydaje się to wszystko snem tylko. Z jakiem zrozumieniem spoglądasz na mnie, Aniu. Tak odczuwać potrafi tylko siedemnastoletnia istota! Nie wyolbrzymiaj jednak tego. Pomimo przeżytej tragedji jestem obecnie zadowolona i zrównoważona. Czułam się nieszczęśliwą w najwyższym stopniu, gdy uświadomiłam sobie, że Stefan nigdy nie wróci, ale zranione serce w życiu codziennem nie jest ani w części tą tragedją, co w powieściach. Możnaby je porównać z bolącym zębem, choć nie wyda się to poetycznem porównaniem. Od czasu do czasu ból chwyta, od czasu do czasu wywołuje noc bezsenną, ale w przerwach pozwala radować się życiem i marzyć i chrupać cukierki. Teraz rozczarowałaś się, prawda? Nie jestem już dla ciebie tak interesującą, jak wydawałam ci się pięć minut temu, kiedy wierzyłaś, że jestem wciąż ofiarą tragicznych wspomnień, bohatersko ukrywanych pod maską wesołości. To jest najgorsza... a może najlepsza strona życia codziennego. Nie pozwala ci być nieszczęśliwym do głębi, wciąż stara się dać ci trochę uciechy i zadowolenia, nawet gdy już przeznaczonem ci jest być zgnębionym i złamanym... Czy te karmelki nie są pyszne? Zjadłam ich o wiele za dużo, ale nie mam zamiaru powiedzieć sobie „stop“.
Po krótkiem milczeniu rzekła porywczo:
— Gdy przy pierwszem naszem spotkaniu wspomniałaś o synu Stefana, słowa twoje wywarły na mnie duże wrażenie. Od tej chwili nie wspominałam ci nic, mimo że pragnęłam go poznać. Opowiedz mi o nim.
— Jest to najsłodsze, najmilsze dziecko, jakie kiedykolwiek znałam... I ma taką bujną wyobraźnię jak pani i ja...
— Chciałabym go zobaczyć — szepnęła panna Lawenda, jakby do siebie. — Ciekawam, czy przypomina mego wymarzonego malca, moje małe wymarzone chłopię.
— Skoro pani pragnie poznać Jasia, przyprowadzę go którego dnia — zaproponowała Ania.
— Pragnęłabym... ale jeszcze nie teraz. Muszę przywyknąć do tej myśli. Może to spotkanie sprawi mi więcej bólu, niż radości, jeżeli będzie zbyt podobny do Stefana, lub jeżeli zbyt mało... Czy zechcesz go przyprowadzić za parę tygodni?
W miesiąc potem, stosownie do umowy, Ania z Jasiem wędrowali lasami do Chatki Ech. Na drodze spotkali pannę Lawendę, która, spostrzegłszy ich niespodzianie, zbladła silnie.
— Więc to jest syn Stefana! — rzekła cicho, ujmując Jasia za rączkę i przypatrując się ślicznej chłopięcej postaci, otulonej w zręczne futerko. — On... jest bardzo podobny do ojca.
— Wszyscy mówią, że jestem nieodrodnym synem ojca — zauważył Jaś, wcale nie onieśmielony.
Ania, bacznie obserwująca tę scenę, odetchnęła z ulgą. Zauważyła odrazu, że panna Lawenda i Jaś „przylgnęli do siebie“, iż nie było między nimi cienia przymusu lub sztywności. Panna Lawenda, mimo marzycielstwa, była bardzo zrównoważoną i opanowawszy szybko chwilowe zmieszanie, zajęła się Jasiem tak swobodnie i wesoło, jakgdyby to był syn zupełnie obojętnego jej człowieka.
Popołudnie minęło jak rozkoszny sen, a podwieczorek był tak suty, że babcia Irving załamałaby ręce ze zgrozą na myśl o zagrożonym żołądku swego pieszczocha.
— Odwiedź mnie znowu kiedy, kochanie — prosiła panna Lawenda, żegnając Jasia.
— Czy pani ma ochotę mnie pocałować? — zapytał Jaś.
Panna Lawenda uścisnęła go serdecznie.
— Skąd wiedziałeś, że pragnę tego? — szepnęła.
— Bo pani patrzała na mnie tak, jak moja matuchna, gdy mnie pieściła. Wogóle nie lubię, żeby mnie całowano. Chłopcy tego nie lubią. Ale pani to co innego. I, rozumie się, odwiedzę panią niedługo. Chciałbym bardzo zaprzyjaźnić się z panią — czy pani się o to nie gniewa?
— Cóż znowu! Bardzo... bardzo się tem cieszę — odpowiedziała panna Lawenda, odwróciła się i weszła do pokoju, ale już po chwili posyłała swym gościom przez okno wesołe, uśmiechnięte „dowidzenia“.
— Panna Lawenda podoba mi się niezmiernie — oświadczył Jaś w drodze powrotnej. — Jak mile na mnie patrzy! Podoba mi się także jej domek i Karolina Czwarta. Cieszyłbym się, gdyby u babci zamiast Marji była Karolina Czwarta; ona, słuchając moich opowiadań, z pewnością nie powiedziałaby, że mi brak piątej klepki. A jaki to był pyszny podwieczorek, prawda? Babcia powiada, że chłopcy nie powinni zwracać uwagi na to, co dostają do jedzenia, ale jeżeli jest się głodnym? Gdyby panna Lawenda wiedziała, że ktoś niecierpi kaszki, na pewno nie dawałaby mu jej na śniadanie — dawałaby mu tylko to, co lubi. Ale — Jaś zmuszał się do wyrozumiałości — może to nie poszłoby mu na zdrowie. W każdym razie taka zmiana jest bardzo przyjemna, pani to rozumie, prawda?




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Lucy Maud Montgomery i tłumacza: Rozalia Bernsteinowa.