Anna Karenina (Tołstoj, 1898)/Część czwarta/XIV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Anna Karenina |
Wydawca | Spółka Wydawnicza Polska |
Data wyd. | 1898-1900 |
Druk | Drukarnia »Czasu« Fr. Kluczyckiego i Spółki |
Miejsce wyd. | Kraków |
Tłumacz | J. Wołowski |
Tytuł orygin. | Анна Каренина |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Gdy Kiti odjechała i Lewin pozostał sam, poczuł taki niepokój bez niej i taką niecierpliwą chęć, aby jaknajprędzej dożyć do jutrzejszego rana, gdy znów ją ujrzy i gdy połączy się z nią na zawsze, że przeraził się jak śmierci tych czternastu godzin, które będzie musiał spędzić bez niej; nie mógł na żaden sposób być sam i musiał koniecznie z kimś rozmawiać, aby oszukiwać samego siebie co do czasu. Stepan Arkadjewicz byłby dla niego najprzyjemniejszym towarzyszem, lecz wyjeżdżał, jak mówił, na wieczór, a w rzeczy samej na balet. Lewin zaledwie zdążył powiedzieć mu, iż czuje się szczęśliwym, że go kocha, i że nigdy, nigdy nie zapomni tego, co Stepan Arkadjewicz uczynił dla niego. Spojrzenie i uśmiech Stepana Arkadjewicza dowiodły Lewinowi, iż Stepan Arkadjewicz we właściwy sposób rozumie to uczucie.
— Cóż, nie czas ci umierać? — rzekł, ściskając z rozczuleniem rękę Lewina.
— Nie — odparł Lewin.
Darja Aleksandrowna, żegnając się z nim, również zdawała się być wzruszoną, gdy rzekła mu: „ach, jak cieszę się, że pan spotkał się znowu z Kiti, zawsze trzeba cenić dawnych i starych przyjaciół!“ Lewinowi te słowa Darji Aleksandrowny nie podobały się; ona niebyła w stanie zrozumieć, do jakiego stopnia jest to wzniosłe i niedostępne dla niej, nie powinna więc była odważać się wspominać mu o tem. Lewin pożegnał się ze wszystkimi, lecz nie chcąc pozostawać sam na sam, przyłączył się do swego brata.
— Dokąd ty jedziesz?
— Na posiedzenie.
— A więc i ja z tobą. Czy można?
— Dlaczego nie? jedźmy! — rzekł z uśmiechem Siergiej Iwanowicz. — Co z tobą dziś?
— Ze mną szczęście! — odparł Lewin, spuszczając okno karety, którą jechali — nie zaszkodzi ci, bo tu gorąco i brak powietrza... spotkało mnie szczęście... czemuś ty nie ożenił się nigdy?
Siergiej Iwanowicz uśmiechnął się..
— Cieszę się bardzo, ona wydaje się bardzo dobrą dziewczyną — zaczął mówić Siergiej Iwanowicz.
— Nic nie mów, nic nie mów! — zawołał Lewin, chwytając rękoma za kołnierz futra brata i otulając go w nie. „To bardzo dobra dziewczyna.“ — Były to zbyt poziome, proste wyrazy, nielicujące zupełnie z jego usposobieniem.
Siergiej Iwanowicz roześmiał się wesołym śmiechem, co zdarzało mu się nader rzadko.
— W każdym razie mogę się przyznać, iż cieszę się z tego bardzo.
— Jutro... jutro, ale dzisiaj ani słowa o tem! O nic się nie pytaj i siedź cicho — rzekł Lewin, otulając go znowu futrem i dodał po chwili — kocham cię nad życie! Czy będę mógł być obecnym na posiedzeniu?
— Ma się rozumieć!
— O czem będziecie toczyć narady? — pytał Lewin, nie przestając się uśmiechać.
Na posiedzeniu Lewin przysłuchiwał się, jak sekretarz, jąkając się, odczytał protokół, którego widocznie sam nie rozumiał, lecz Lewin widział z twarzy tego sekretarza, że jest to bardzo dobry, szczery i przyjemny człowiek. Zdaniem Lewina widać to było z tego, że sekretarz, czytając raport, wyglądał na zmięszanego i zawstydzonego. Po przeczytaniu protokołu rozpoczęły się mowy; sprzeczano się o odrachowanie jakichś sum i o przeprowadzenie jakichś rur. Siergiej Iwanowicz przypiął łatkę dwom członkom i z miną zwycięzcy coś bardzo długo dowodził; drugi członek, napisawszy parę słów na kartce, wydawał się z początku onieśmielonym, lecz potem odpowiedział Siergiejowi Iwanowiczowi w nadzwyczaj jadowity i ładny sposób. A potem Świażski, który był tutaj także obecnym, również coś mówił bardzo ładnego i szlachetnego. Lewin słuchał ich i widział wyraźnie, że ani tych odrachowanych sum, ani rur, ani nic nie było, i że oni wcale nie gniewają się, i że wszyscy są tacy zacni, sympatyczni ludzie, a wszystko co robią, jest nadzwyczaj dobrem, szlachetnem i pożytecznem. Nikt na tem nie cierpiał, a wszystkim było dobrze. Lewina zastanawiało szczególnie, że widział ich wszystkich jakby nawskroś, i że poznawał z niewidocznych oznak, nie dających się przedtem zauważyć, duszę każdego, i jasno widział, że wszyscy są zacni, prawi ludzie. Przedewszystkiem zaś jego, Lewina, wszyscy dzisiaj kochali; widać to było z ich rozmów z nim i z tej serdeczności i życzliwości, z jaką patrzali na niego wszyscy, nawet ci, co go nie znali.
— No, podobało ci się? — zapytał Siergiej Iwanowicz.
— Bardzo... nie przypuszczałem, żeby to mogło być takie ciekawe! Śliczne! wspaniałe!
Świażski podszedł do Lewina i zaprosił go do siebie na herbatę. Lewin w żaden sposób nie mógł zrozumieć i przypomnieć sobie, co mu się nie podobało w Świażskim i co miał mu do zarzucenia. Był to zacny i dziwnie dobry człowiek.
— Bardzo mi przyjemnie! — odparł i zapytał o żonę i kuzynkę. I przez dziwne powinowactwo myśli, ponieważ w wyobraźni jego myśl o kuzynce Świażskiego łączyła się z myślą o małżeństwie, wydało mu się, że nikomu nie będzie stosowniej opowiedzieć o swojem szczęściu, jak żonie i kuzynce Świażskiego, i cieszył się bardzo, że je zobaczy.
Świażski wypytywał się, w jaki sposób Lewin zreformował swe gospodarstwo i, jak zwykle, twierdził, że w Europie nie można już znaleźć nic nowego, gdyż wszystko, co tylko można było wynaleźć, wynaleziono już dawno, lecz obecnie nawet i te dowodzenia Świażskiego nie raziły Lewina. Przeciwnie, zgadzał się, że Świażski ma racyę, że ta cała kwestya nic prawie nie jest warta i oceniał tę delikatność i uprzejmość, z jaką Świażski dowodził słuszności swych poglądów. Panie Świażskiego były nadzwyczaj sympatyczne; Lewinowi zdawało się, że one wszystko już wiedzą i że współczują z nim, nie mówią zaś tego tylko przez delikatność. Przesiedział więc u nich godzinę, dwie, trzy, rozmawiając o najróżnorodniejszych rzeczach, lecz mając wciąż na myśli to, co wypełniało mu duszę, nie zwracał uwagi na tę okoliczność, że sprzykrzył się już im okrutnie, i że chcą już iść spać! Świażski, wyprowadzając go do przedpokoju, ziewał i zachodził w głowę, co się stało jego przyjacielowi, że jest takim podnieconym. Była już druga godzina. Lewin wrócił do hotelu i przeraził się na myśl, że musi jeszcze spędzić dziesięć godzin sam na sam ze swoją niecierpliwością. Dyżurny numerowy, który chodził po korytarzu, zapalił mu świece w numerze i chciał odejść, Lewin jednak zatrzymał go. Numerowy ten, Jegor, na którego przedtem Lewin nie zwracał zupełnie uwagi, okazał się nadzwyczaj rozumnym i przyjemnym, a nadewszystko dobrym człowiekiem.
— Cóż, Jegor, przykro ci nie spać?
— Cóż robić! Taka już moja służba. Po prywatnych domach mniej roboty, ale za to tutaj więcej dochodów.
Pokazało się, że Jegor ma rodzinę, złożoną z trzech synów i córki, szwaczki, którą chce wydać za mąż za subjekta ze sklepu od rymarza.
Lewin oznajmił z tego powodu Jegorowi, że w małżeństwie najważniejszą rzeczą jest miłość i że, gdy jest miłość, jest się zawsze szczęśliwym, gdyż szczęście bywa tylko w nas samych.
Jegor słuchał go uważnie i najzupełniej dokładnie zrozumiał myśl jego, lecz na jej potwierdzenie przytoczył fakt jakiego Lewin nie spodziewał się zgoła, że on, Jegor, gdy służył po domach prywatnych u dobrych panów, był z nich zawsze zadowolonym, i że teraz czuje się również zadowolonym ze swego pana, chociaż to tylko Francuz.
„Dziwnie zacny człowiek!“ — myślał Lewin.
— No, a ty, Jegorze, gdyś się żenił, czyś kochał swoją żonę?
— Jakże mógłbym nie kochać? — odparł Jegor.
I Lewin widział, że Jegor również rozczulił się i miał zamiar szczerze wywnętrzyć się przed nim.
— Dziwny jest mój los... ja od małego dziecka... — począł opowiadać Jegor, błyszcząc oczyma i zarażając się widocznie od Lewina rozczuleniem, tak samo jak ludzie zarażają się ziewaniem.
Lecz w tej chwili rozległ się dzwonek, Jegor odszedł i Lewin pozostał sam. Nic prawie nie jadł podczas obiadu, będąc u Świażskiego wymówił się od herbaty i kolacyi, lecz nie mógł myśleć o jedzeniu; nie spał przez całą przeszłą noc, lecz i teraz nie mógł pomyśleć o śnie. W pokoju było chłodno, a jemu zdawało się, iż jest upał; otworzył okienko i siadł koło niego na stole. Nad dachem, pokrytym śniegiem, unosił się krzyż na wieży cerkiewnej, a nad nim wznosił się trójkąt gwiazdozbioru Woźnicy z jasnożółtawą kapelą. Lewin spoglądał to na krzyż, to na gwiazdę, wciągał w siebie świeże, mroźne powietrze, i jak przez sen pogrążył się we wspomnieniach, jakie powstawały w jego pamięci. O czwartej usłyszał na korytarzu czyjeś kroki i wyjrzał przez drzwi. To znajomy mu, namiętny gracz w karty, Miaskin, powracał z klubu; szedł ponuro, pokaszlując i spluwając od czasu do czasu. „Biedny, nieszczęśliwy“ — pomyślał Lewin i łzy miłości i żalu nad tym nieszczęśliwym człowiekiem zakręciły mu się w oczach. Chciał porozmawiać z nim, pocieszyć go, lecz przypomniawszy sobie, że jest rozebranym, rozmyślił się i znowu usiadł koło lufcika, by używać kąpieli w chłodnem powietrzu i spoglądać na ten krzyż cudnych kształtów, mający dla niego tyle znaczenia i na mrugającą po nad krzyżem jasno-żółtą gwiazdę.
O ósmej poczęły się rozlegać kroki służby hotelowej, dały się słyszeć dzwonki i Lewin poczuł, że zaczyna mu być zimno, zamknął więc lufcik, umył się, ubrał i wyszedł na ulicę.