Anna Karenina (Tołstoj, 1898)/całość
<<< Dane tekstu | ||
Autor | ||
Tytuł | Anna Karenina | |
Wydawca | Spółka Wydawnicza Polska | |
Data wyd. | 1898-1900 | |
Druk | Drukarnia »Czasu« Fr. Kluczyckiego i Spółki | |
Miejsce wyd. | Kraków | |
Tłumacz | J. Wołowski | |
Tytuł orygin. | Анна Каренина | |
Źródło | Skany na Commons | |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI | |
| ||
Indeks stron |
LEON N. Hr. TOŁSTOJ.
Anna Karenina
PRZEKŁAD Z SIÓDMEGO WYDANIA ORYGINAŁU
PRZEZ
J. W.
W KRAKOWIE,
SPÓŁKA WYDAWNICZA POLSKA.
1898.
|
Wszystkie szczęśliwe rodziny podobne są do siebie, każda zaś nieszczęśliwa jest nieszczęśliwą po swojemu.
W domu Obłońskich zapanował nieład. Żona dowiedziała się o stosunkach męża z guwernantką francuską i powiedziała mu, że nie może mieszkać z nim dłużej. Stan ten, trwający już trzeci dzień, dawał się we znaki i samym małżonkom i wszystkim członkom rodziny i domownikom, gdyż wszyscy widzieli, że wspólne ich mieszkanie niema przed sobą żadnego celu i że ludzie, którzy przypadkowo zeszli się w pierwszym lepszym zajeździe, więcej mają z sobą wspólnego, niż oni, członkowie rodziny i domownicy Obłońskich. Żona nie wychodziła ze swego pokoju, mąż od trzech dni nie był już w domu. Dzieci biegały po całem mieszkaniu; angielka pokłóciła się z szafarką i napisała do swej przyjaciółki, prosząc ją o znalezienie jej nowego miejsca; kucharz odszedł jeszcze poprzedniego dnia w czasie obiadu; pomywaczka i stangret również chcieli porzucić służbę.
Na trzeci dzień po zajściu, książę Stepan Arkadjewicz Obłoński — Stiwa, jak go nazywano powszechnie — rano, jak zwykle o ósmej obudził się nie w sypialni żony, lecz w swoim gabinecie, na safianowej kanapie. Ocknąwszy się, poruszył swe pełne, wypieszczone ciało na sprężynach kanapy, jakby miał zamiar znów zasnąć na czas dłuższy, przytulił twarz do poduszki, lecz nagle prędkim ruchem siadł na kanapie i otworzył oczy.
— Tak, tak, jak to było? — myślał, starając się przypomnieć sen. — Tak, jak to było? Tak! Alabin wydawał obiad w Darmsztadzie; nie, nie w Darmsztadzie, ale gdzieś w Ameryce. Tam, lecz tam Darmsztad był w Ameryce. Tak, Alabin wydawał obiad na szklanych stołach i stoły te śpiewały Il mio tesoro, i nie Il mio tesoro, ale coś ładniejszego i jakieś karaweczki, które były zarazem kobietami — przypominał sobie Obłoński.
Stefan Arkadjewicz mrugnął wesoło oczyma i z uśmiechem na ustach zamyślił się. — Tak dobrze tam było, bardzo dobrze. Było tam tyle wspaniałych rzeczy, że nie dadzą się słowami wypowiedzieć, a na jawie nawet wyobrazić sobie ich nie można. — Zauważywszy pasmo światła, przenikające do pokoju przez niezupełnie szczelnie zasłonięte sukienną roletą okno, Stepan Arkadjewicz z uśmiechem spuścił nogi z kanapy, włożył je w haftowane przez żonę pantofle; dostał je od niej w przeszłym roku na imieniny, obszyte złocistym safianem, i idąc za dawnem dziewięcioletniem przyzwyczajeniem, wyciągnął rękę ku miejsca, gdzie w sypialni żony wisiał zawsze jego szlafrok. W tej chwili Stefan Arkadjewicz przypomniał sobie nagle, dlaczego nie śpi w pokoju żony, lecz w swoim gabinecie; przestał się uśmiechać i zmarszczył czoło.
— Ach, a! a!... — mruknął, przypominając sobie wszystko, co zaszło. I przed wyobraźnią jego stanęły znów wszystkie szczegóły nieporozumienia z żoną, całe jego położenie bez wyjścia — i co najbardziej go męczyło — cała wina jego.
— Tak! ona nie przebaczy i nie może przebaczyć. Co najgorzej jednak, że cała wina spada na mnie, a jednak nie jestem winien. Wtem też leży cały dramat — myślał. — Ach! ach!... — wzdychał Stefan Arkadjewicz z rozpaczą, przypominając sobie najprzykrzejsze swe wrażenie z całego tego zajścia.
Najprzykrzejsza była dla niego ta pierwsza chwila, kiedy wróciwszy z teatru w dobrym humorze i zadowolony, z ogromną gruszką dla żony w ręku, nie zastał jej w salonie, nie zastał również i w gabinecie, aż odnalazł ją w końcu w sypialni, nieszczęśliwą, trzymającą w ręku list, z którego dowiedziała się o wszystkiem.
Ona, ta wiecznie zajęta i nie zbyt bystra, jak mu się zdawało, Dolly, siedziała nieruchomo z listem w ręku i oczyma pełnemi przerażenia, rozpaczy i gniewu, patrzała na męża.
— Co to? co to takiego? — pytała, pokazując list. — I przypominając sobie wszystko, Stepanowi Arkadjewiczowi, jak to często bywa, nie tyle było przykrem samo zajście, ile odpowiedź, jaką dał żonie.
Ze Stepanem Arkadjewiczem zdarzyło się to, co się często zdarza ludziom, gdy im udowodni się niespodziewanie jakiś hańbiący ich bardzo postępek: nie potrafił nadać swej twarzy wyrazu, jakiego wymagało położenie jego w obec żony. Zamiast obrazić się, zapierać, prosić o przebaczenie, nic sobie nawet z tego nie robić, wszystko to byłoby daleko lepszem od tego, co on zrobił, na twarzy jego najzupełniej mimowoli (refleksy mózgu, pomyślał Stepan Arkadjewicz, gdyż lubiał bawić się w fizyologię) pojawił się jego zwykły, poczciwy, i dlatego też głupi uśmiech.
Tego głupiego uśmiechu Stepan Arkakjewicz nie mógł sobie darować. Zobaczywszy ten uśmiech, Dolly drgnęła cała jakby z bolu fizycznego i ze zwykłą swą gwałtownością wybuchnęła potokiem gwałtownych wymówek i wybiegła z pokoju; od tej chwili nie chciała widzieć się z mężem.
— Wszystkiemu winien ten głupi uśmiech — myślał Stepan Arkadjewicz. — Lecz co robić? co robić? — z rozpaczą powtarzał i nie mógł znaleźć odpowiedzi.
Stepan Arkadjewicz należał do tych ludzi, którzy nie tają przed sobą prawdy, nie mógł oszukiwać się i wmawiać sam w siebie, że żałuje swego postępku, nie mógł też teraz czuć wyrzutów sumienia, że on trzydziestoczteroletni mężczyzna nie był zakochanym w żonie, matce pięciorga żywych i dwojga zmarłych dzieci, w kobiecie o rok tylko młodszej od niego, lecz pomimo to czuł cały ciężar swego położenia i żałował żony, dzieci i siebie; potrafiłby też lepiej taić swoje postępki przed żoną, gdyby wiedział, że wiadomość o nich tak fatalnie na nią podziała; nigdy nie zastanawiał się głębiej nad tą kwestyą, lecz jakoś zdawało mu się, że żona oddawna domyśla się, że nie jest jej wiernym, i że patrzy na to przez palce. Stepanowi Arkadjewiczowi zdawało się nawet, że żona wyczerpana, postarzała przed z czasem , nieładna już kobieta, niczem nie wyróżniająca się, tylko dobra matka rodziny, powinna być pobłażliwą dla niego z samego poczucia sprawiedliwości. Tymczasem pokazało się, że tak nie jest.
— Straszna, straszna historya! — powtarzał Stepan Arkadjewicz i nie mógł nic wymyślić. — A tak dobrze szło wszystko do tego czasu, tacyśmy byli szczęśliwi! Ona była zadowoloną i szczęśliwą przez dzieci, ja nie przeszkadzałem jej w niczem, pozwalając zajmować się domem i dziećmi jak chciała. Co prawda, to niedobrze, że ona była guwernantką w naszym domu, stanowczo nie dobrze, gdyż jest coś pospolitego, trywialnego w stosunku ze swą guwernantką. Ale z jaką guwernantką! (Stepan Arkadjewicz przypomniał sobie z przyjemnością czarne żywe oczy M-elle Roland i jej uśmiech). Lecz póki ona była w naszym domu nie pozwalałem sobie na nic. A najgorzej, że ona już... zupełnie jakby naumyślnie... Lecz co robić? co robić?...
I Stepan Arkadjewicz nie mógł dać sobie żadnej odpowiedzi, prócz tej ogólnej, którą daje życie na wszystkie najbardziej zawiłe i najtrudniejsze do rozwiązania pytania. Odpowiedź ta brzmi: trzeba żyć chwilą, t. j. zapomnieć się. Lecz szukać zapomnienia tego we śnie nie można, przynajmniej przed nastąpieniem nocy nie można już wrócić do tej muzyki, którą wygrywały kobiety — karafeczki, trzeba zatem zapomnieć się snem życia.
— Potem to się wszystko pokaże — pomyślał Stefan Arkadjewicz, wstał, naciągnął szary szlafrok o jedwabnej, niebieskiej podszewce i odetchnąwszy głęboko, zwykłym prędkim krokiem swych ładnie zbudowanych nóg, które z taką łatwością unosiły jego pełne ciało, podszedł do okna, podniósł roletę i głośno zadzwonił. Na odgłos dzwonka wszedł w tej chwili stary przyjaciel, kamerdyner Mateusz, niosąc ubranie, obuwie i depeszę. Zaraz za Mateuszem wszedł golibroda z przyborami do golenia.
— Czy są papiery z biura? — zapytał Stepan Arkadjewicz, biorąc depeszę i siadając przed lustrem.
— Leżą na stole — odpowiedział Mateusz, patrząc ze współczuciem na swego pana i po chwili dodał z chytrym uśmiechem: właściciel remizy przysyłał.
Stepan Arkadjewicz nic nie odpowiedział i tylko w lustrze popatrzał na Mateusza; ze spojrzeń ich, które spotkały się, widać było, że zrozumieli się nawzajem. Stepan Arkadjewicz zdawał się pytać spojrzeniem: po co ty mi to mówisz? wiesz przecież sam!
Mateusz włożył ręce w kieszenie marynarki i nic nie mówiąc, dobrodusznie, z zaledwie dostrzegalnym uśmiechem, popatrzał na swego pana.
— Kazałem przyjść w niedzielę i zapowiedziałem, żeby do niedzieli nie trudzili i pana i siebie, mówił dalej Mateusz, powtarzając z góry już widocznie przygotowane zdanie.
Stepan Arkadjewicz domyślił się, że Mateusz chce tylko porozmawiać i zwrócić na siebie jego uwagę, otworzył depeszę, przeczytał ją, poprawiając w myśli poprzekręcane jak zwykle wyrazy i twarz jego rozjaśniła się.
— Mateuszu, siostra moja Anna Arkadjewna, przyjeżdża jutro — odezwał się, wstrzymując na chwilę błyszczącą pulchną rękę golibrody, który wygalał mu różową dróżkę na podbródku, między długiemi, gęstemi bokobrodami.
— Dzięki Bogu — rzekł Mateusz, dając do zrozumienia tą odpowiedzią, że on również jak i pan jego rozumie znaczenie tego przyjazdu, t. j. że Anna Arkadjewna, ukochana siostra Stepana Arkadjewicza, może dopomódz do pogodzenia się męża z żoną.
— Sama, czy z małżonkiem? — zapytał Mateusz.
Stepan Arkadjewicz nie mógł mówić, gdyż golibroda robił coś właśnie koło jego wierzchniej wargi, podniósł tylko jeden palec do góry.
Mateusz w lustrze kiwnął głową.
— Sama. Czy na górze przygotować?
— Zapytaj Darji Aleksandrównej, gdzie ona rozkaże.
— Darji Aleksandrównej?... jakby z powątpiewaniem powtórzył Mateusz.
— Tak, powiedz jej. Weź tę depeszę, oddaj jej i spytaj się, jakie wyda polecenia.
— Chcesz spróbować! — pomyślał Mateusz, lecz odpowiedział tylko: Słucham.
Stepan Arkadjewicz już się umył, uczesał i zaczynał się już ubierać, gdy Mateusz, stąpając powoli skrzypiącymi butami z depeszą w ręku, wszedł do pokoju. Golibrody już nie było.
— Darja Aleksandrówna kazała powiedzieć, że wyjeżdża. Niechaj robią, jak się panu podoba — rzekł, śmiejąc się oczyma i włożywszy ręce w kieszenie, przechylił głowę na bok i zaczął się przyglądać swemu panu. Stepan Arkadjewicz na razie nic nie odpowiedział, dopiero po chwili na ładnej jego twarzy pokazał się uśmiech, w którym odbijała się dobroć i smutek.
— No, i cóż Mateuszu? — zapytał, kiwając głową.
— E, jakoś to będzie, panie! — odpowiedział Mateusz.
— Jakoś to będzie?
— Ma się rozumieć!
— Tak myślisz? A tam kto? — zapytał Stepan Arkadjewicz, posłyszawszy za drzwiami szelest kobiecego ubrania.
— To ja — odezwał się twardy lecz przyjemny głos kobiecy i z za drzwi wysunęła się surowa, ospowata twarz niańki, Matreny Filemonównej.
— Cóż tam takiego, Matreno? — zapytał Stepan Arkadjewicz podchodząc ku niej.
Pomimo, że cała wina leżała po stronie Stepana Arkadjewicza i że on sam przyznawał to, jednakże wszyscy w domu, nawet niańka, główna przyjaciółka Daryi Aleksandrównej, trzymali jego stronę.
— Cóż tam takiego? — powtórzył niechętnie.
— Idź pan jeszcze raz przepraszać. Jak Bóg da. Męczy się biedaczka, tak że aż żal bierze patrzyć na nią, o i w domu wszystko do góry nogami. Zlituj się nad dziećmi, panie. Niech pan przeprosi. Cóż robić...
— Kiedy mnie nie przyjmie...
— Ty, panie, w każdym razie zrób swoje. Pan Bóg jest miłosierny, do Niego módl się, panie, do Niego.
— No dobrze, idźcie już, Matreno — odpowiedział Stepan Arkadjewicz, oblewając się rumieńcem. — Podaj ubranie, zwrócił się do Mateusza i energicznym ruchem zdjął z siebie szlafrok.
Mateusz trzymał już przygotowaną koszulę i z widoczną przyjemnością włożył ją na pulchne i starannie pielęgnowane ciało swego pana.
Skończywszy się ubierać, Stepan Arkadjewicz skropił tużurek perfumami, poprawił mankiety i kołnierzyk, zręcznie porozmieszczał po kieszeniach papierosy, pugilares, zapałki, zegarek z podwójną złotą dewizką i brelokami, zmiął w ręku chustkę i czując się czystym, zdrowym i fizycznie wesołym, pomimo swego nieszczęścia, wyszedł, kołysząc się z lekka na nogach, do jadalnego pokoju, gdzie już czekała na niego kawa, a obok niej listy i papiery z biura.
Stepan Arkadjewicz wziął się do czytania listów. Jeden z nich był bardzo nieprzyjemnym, od kupca, który chciał nabyć las w majątku żony. Las ten trzeba było koniecznie sprzedać, lecz chwilowo do czasu pogodzenia się z żoną nie mogło o tem być mowy; najnieprzyjemniejszą zaś była ta okoliczność, że do pogodzenia się z żoną wpływał pieniężny interes. Myśl, że kierując się interesem i chcąc sprzedać las, stara się o przebaczenie żony, myśl ta obrażała Stepana Arkadjewicza.
Przeczytawszy listy, przysunął ku sobie papiery biurowe, prędko przejrzał dwie sprawy, dużym ołówkiem robiąc na nich parą uwag i zaczął pić kawę; popijając wolno kawę z filiżanki, Stepan Arkadjewicz rozwinął wilgotną jeszcze poranną gazetę i z uwagą oddał się czytaniu jej.
Stepan Arkadjewicz prenumerował i czytywał liberalną gazetę, niezbyt skrajną, lecz tego kierunku, którego trzymała się większość. I pomimo to, że ani nauka, ani sztuka, ani polityka nie interesowały go właściwie, jednak w tych rzeczach trzymał się stale poglądów, których trzymała się większość i jego dziennik, i poglądy te zmieniał tylko wtedy, gdy zmieniała je większość; zresztą nie on je zmieniał, one same zmieniały się w nim powoli.
Stepan Arkadjewicz nie wybierał ani kierunków, ani poglądów, lecz te kierunki i poglądy same przychodziły do niego, zupełnie tak samo, jak nie wybierał fasonu kapelusza lub kroju surduta, lecz używał tych, które wszyscy nosili. Mieć zaś pewne poglądy dla niego, obracającego się w pewnych sferach, odczuwającego potrzebę pewnej działalności umysłowej, potrzebę rozwijającą się w latach dojrzałości, było tak samo koniecznem, jak mieć kapelusz. Jeśli istniał jakibądź powód, dla którego kierunek postępowy więcej mu przypadał do smaku, niż konserwatywny, którego trzymało się również wiele osób z jego sfery, to powód ten nie leżał w tem, że Stepan Arkadjewicz uważał kierunek postępowy za rozumniejszy, lecz w tem, że nadawał się więcej do trybu życia Stepana Arkadjewicza. Postępowa partya twierdziła, że w Rosyi wszystko jest źle, i rzeczywiście Stepan Arkadjewicz miał dużo długów, a pieniędzy stanowczo brakowało mu zawsze. Postępowa partya mówiła, że małżeństwo jest instytucyą przestarzałą, i że koniecznie należy ją przeinaczyć: i w rzeczywistości życie rodzinne dawało niezbyt wiele przyjemności Stepanowi Arkadjewiczowi i zmuszało go do kłamstwa i wybiegów, tak wstrętnych jego usposobieniu. Postępowa partya mówiła, czyli wyrażając się ściślej, kazała się domyślać, że religia jest niczem innem, jak tylko hamulcem dla barbarzyńskiej części ludności, i rzeczywiście Stepan Arkadjewicz nie mógł wytrzymać bez bolu w nogach nawet niedługiego nabożeństwa, i nie mógł zrozumieć, na co są potrzebne te wszystkie straszne i wzniosłe twierdzenia o tamtym świecie, kiedy jemu i na tym było bardzo wesoło. Jednocześnie Stepanowi Arkadjewiczowi, lubiącemu pożartować, sprawiało przyjemność odezwać się czasami, że jeśli ktoś pyszni się swem pochodzeniem, to nie powinien zatrzymywać się na Ruryku i wyrzekać się protoplasty swego, małpy. W taki sposób kierunek postępowy stał się nałogiem Stepana Arkadjewicza, który lubiał swój dziennik jak cygaro po obiedzie, za ten lekki zawrót głowy, jaki mu sprawiały jego teorye. I dzisiaj ze zwykłą przyjemnością przeczytał artykuł wstępny, dowodzący, że za naszych czasów zupełnie bez powodu powstaje krzyk, jakoby radykalizm zagrażał pochłonięciem konserwatywnych elementów i jakoby rząd obowiązany był przedsięwziąć środki ku zdławieniu hydry rewolucyonizmu, gdyż przeciwnie — zdaniem pisma niebezpieczeństwo polega na mniemanej hydrze rewolucyjnej, a w uporze tradycyi, hamującej prawdziwy postęp — i t. d.
Stepan Arkadjewicz przeczytał też i drugi artykuł, treści ekonomicznej, w którym była mowa o Beutamie i Millu, i w którym odzywano się z przekąsem o ministeryum. Z wrodzoną sobie bystrością Stepan Arkadjewicz pojmował znaczenie każdego przekąsu, przez kogo, pod czyim adresem i z jakiego powodu był wypowiedzianym, i jak zwykle, sprawiało mu to pewną przyjemność. Lecz dzisiaj przyjemność tę zatruwało wspomnienie o radach Matreny Filemonównej i o tem, że w domu nie wszystko idzie jaknajlepiej; przeczytał też i o tem, że hrabia Beust wyjechał podobno do Wiesbadenu, i o tem, że niema już więcej na świecie siwych włosów i o sprzedaży karety, lecz wiadomości te nie dostarczyły mu zwykłego ironicznego zadowolenia.
Skończywszy gazetę, drugą filiżankę kawy i kołacz z masłem, Stepan Arkadjewicz wstał od stołu, strzepnął okruchy kołacza z kamizelki i odetchnąwszy, uśmiechnął się wesoło, nie dlatego, żeby niemiał nic przykrego na myśli — wesoły uśmiech wywołało dobre trawienie. Lecz wesoły ten uśmiech zaraz przypomniał mu o wszystkiem i Stepan Arkadjewicz zamyślił się.
Dwa głosy dziecinne — ojciec poznał głos Gryszy, młodszego syna, i Tani, starszej córeczki — dały się słyszeć za drzwiami. Dzieci coś niosły i upuściły.
— Mówiłam, że na dach nie można sadzać pasażerów — krzyczała po angielsku dziewczynka — masz zbieraj teraz!
— Wszystko idzie do góry nogami — pomyślał Stepan Arkadjewicz — dzieci same biegają, i podszedłszy do drzwi zawołał na nie. Dzieci postawiły szkatułkę, która miała przedstawiać powóz i przybiegły do ojca.
Dziewczynka, jego ulubienica, wbiegła śmiało, objęła ojca za szyję i śmiejąc się zawisła na niej, ciesząc się jak zawsze, ze znanego sobie zapachu perfum, który się rozprzestrzeniał od ojcowskich bokobrodów. Pocałowawszy go w końcu w zaczerwienioną od pochyłego położenia twarz, na której w tej chwili odbijała się miłość ojcowska, dziewczynka odjęła ręce i chciała biedz z powrotem, lecz ojciec zatrzymał ją.
— Jak tam mamusia? — zapytał, gładząc delikatną szyjkę dziewczynki. — Jak się masz? — rzekł, uśmiechając się, do witającego się z nim chłopca.
Stepan Arkadjewicz wiedział o tem dobrze, że mniej kocha chłopca i zawsze starał się być jednakowym dla dzieci; lecz chłopczyk zawsze odczuwał to i nie odpowiedział uśmiechem na oziębły uśmiech ojca.
— Mama? wstała... — odpowiedziała dziewczynka.
Stepan Arkadjewicz westchnął.
Znów więc nie spała całą noc.
— Cóź, czy wesoła?
Dziewczynka wiedziała, że ojciec poróżnił się z matką i że matka nie mogła być wesołą, a ojciec powinien wiedzieć o tem i że tylko udaje, pytając o to z takiem lekceważeniem; zarumieniła się więc za ojca, który natychmiast zrozumiał to i także zarumienił się.
— Nie wiem — odpowiedziała. — Mama nie kazała się uczyć, ale kazała iść na spacer z miss Hull do babci.
— No, więc idź, Taniusiu moja. Poczekaj tylko małą chwilkę — odrzekł ojciec, przytrzymując ją i gładząc po delikatnej rączce, poczem zdjął z kominka postawione tam wczoraj pudełko z cukierkami i dał jej dwa, które najbardziej lubiła: czekoladkę i pomadkę.
— Dla Gryszy? — zapytała dziewczynka, pokazując na czekoladkę.
— Tak, tak — i pogłaskawszy ją jeszcze po obnażonej szyjce, Stepan Arkadjewicz pocałował córkę we włosy i pozwolił odejść.
— Kareta czeka — zameldował Mateusz. — I jakaś kobieta z prośbą — dodał po chwili.
— Czy długo już czeka? — zapytał Stepan Arkadjewicz.
— Z pół godzinki.
— Mówiłem ci już tyle razy, żeby w tej chwili meldować.
— Muszę przecież dać panu czas wypić kawę — odpowiedział Mateusz tym przyjacielsko-hardym tonem, na który gniewać się niepodobna.
— Proś więc prędzej — rzekł Obłoński, marszcząc się z niezadowoleniem.
Prosząca, żona sztabs-kapitana Kalinina, podawała prośbę bezsensową, której w żaden sposób nie można było zadośćuczynić, lecz Stepan Arkadjewicz swym zwyczajem posadził ją, wysłuchał bez przerywania, całego jej opowiadania, udzielił jej szczegółowej rady, do kogo i w jaki sposób ma się zwrócić i nawet napisał jej swym rozwlekłem, pięknem, wyraźnem pismem, bilecik do jednego ze swych znajomych, który mógł jej trochę dopomódz. — Gdy sztabs-kapitanowa odeszła, Stepan Arkadjewicz wziął kapelusz i zatrzymawszy się na progu, zaczął sobie przypominać, czy nie zapomniał o czem. Pokazało się, że nie zapomniał o niczem, prócz tego, że chciał zapomnieć o żonie.
— Ach, tak! — opuścił głowę i piękna twarz jego przyjęła wyraz smutku. — Iść czy nie iść — mówił sam do siebie. I wewnętrzny głos mówił mu, że iść niema potrzeby, że prócz fałszu nic z tego nie wyniknie, że niema sposobu, aby poprawić ich stosunek, gdyż nie sposób uczynić ją znowu pociągającą i wzbudzającą miłość, lub jego zrobić starcem niezdolnym do kochania. Nic więcej nie mogło wyjść z tego prócz kłamstwa i fałszu, a kłamstwem i fałszem Stepan Arkadjewicz brzydził się.
— Przecież kiedyś potrzeba to zrobić, gdyż nie może tak być zawsze — pomyślał Stepan Arkadjewicz, starając się dodać sobie odwagi, poczem wyprostował się, wyjął papierosa, zapalił, pociągnął dwa razy i rzucił go w popielniczkę z masy perłowej, w kształcie muszli, poczem prędkim krokiem przeszedł salon i otworzył drugie drzwi do sypialni żony.
Darja Aleksandrówna w białym kaftanie i ze spiętym na tyle głowy warkoczem rzadkich już, lecz kiedyś gęstych i przepysznych włosów, z osuniętą, chudą twarzą i z dużemi oczyma, w których malował się przestrach, stała w pośród porozrzucanych po pokoju rzeczy, koło otwartej komody, w której czegoś przed chwilą szukała; Posłyszawszy kroki męża, odwróciła głowę patrząc na drzwi, i napróżno starając się nadać twarzy surowy i pogardliwy wyraz, czuła mimowoli, że boi się i jego i mającego nastąpić spotkania. Przed chwilą chciała zrobić to, co chciała i już robić dziesięć razy w ciągu tych trzech dni: odłożyć rzeczy swoje i dzieci, które chciała zabrać ze sobą do matki, i znów nie mogła zdecydować się na to; lecz i teraz, tak jak poprzednio, mówiła sobie, że stan taki dłużej trwać nie może, że powinna cobądż przedsięwziąć, ukarać, zawstydzić go, odemścić mu się choć małą cząstką tego bolu, który on jej zadał. Wciąż jeszcze mówiła, że odjedzie od niego, lecz czuła, że to jest niemożebnem, gdyż nie mogła odwyknąć od uważania go za swego męża i od kochania go: prócz tego czuła, że jeśli tutaj, w swoim własnym, domu, zaledwie dawała sobie rady z pięciorgiem dzieci, to i jej i dzieciom będzie jeszcze gorzej wszędzie, dokąd ona razem z niemi wszystkiemi przeniesie się: i tak już w ciągu tych trzech i dni i najmłodszy zachorował, gdyż nakarmiono go złym rosołem, a reszta wczoraj prawie że nie jadła obiadu. Dolly uznawała, że porzucać domu mężowskiego w żaden sposób nie można, lecz wciąż oszukiwała samą siebie, układając rzeczy i i udając, że odjeżdża.
Ujrzawszy męża, Dolly zapuściła znów ręce w komodę, udając że czegoś szuka i obejrzała się na niego dopiero wtedy, gdy Stepan Arkadjewicz już zupełnie podszedł ku niej; lecz twarz jej, której chciała nadać stanowczy i surowy wyraz, zdradzała przestrach i cierpienie.
— Dolly! — odezwał się mąż cichymi i bojaźliwym głosem, wsunąwszy głowę między ramiona i starając się nadać sobie wzbudzający politowanie i pokorny wygląd, lecz mimo to twarz jego jaśniała świeżością i zdrowiem. Dolly jednym rzutem oka obrzuciła od głowy do nóg jaśniejącą zdrowiem i świeżością postać męża. „Tak, on jest szczęśliwym i zadowolonym!“ — pomyślała — „a ja?... i ta wstrętna dobroć, za którą wszyscy go tak lubią i chwalą, ja nienawidzę go za tę właśnie dobroć“ — pomyślała i zacięła usta, przyczem muskuły prawego policzka zaczęły jej drgać.
— Co panu potrzeba? — odezwała się prędkim, nie swoim, piersiowym głosem.
— Dolly! — powtórzył Stepan Arkadjewicz drżącym głosem. — Anna przyjedzie dzisiaj.
— Cóż mnie to obchodzi? Ja jej nie mogę przyjmować — zawołała.
— Lecz przecież trzeba Dolly...
— Proszę ztąd odejść — nie patrząc na męża krzyknęła, i zdawało się, że krzyk ten spowodowanym jest przez fizyczny ból.
Stepan Arkadjewicz mógł być spokojnym, gdy myślał o żonie, mogło mu się zdawać, że „jakoś to będzie“, jak się wyrażał Mateusz i mógł spokojnie czytać gazetę i pić kawę; lecz gdy zobaczył jej zmęczoną, zbolałą twarz, gdy usłyszał jej głos, w którym słyszeć się dawało poddanie się losowi i rozpacz, coś go ścisnęło w gardle i w oczach stanęły łzy.
— Mój Boże! co ja narobiłem! Dolly! Na miłość Boga!... Przecież... Nie mógł mówić więcej, łkanie ścisnęło mu gardło.
Dolly zamknęła szufladę i spojrzała na męża.
— Dolly, cóż ja mogę powiedzieć?... Chyba to tylko, abyś mi przebaczyła... Zważ tylko sama, czy dziewięć lat pożycia nie może okupić chwili, chwili...
Ona spuściła oczy i słuchała, co on jej powie, i zdawała się błagać go, aby ją w jakibądź sposób przekonał.
— Chwili zapomnienia... — wymówił Stepan Arkadjewicz i chciał mówić dalej, lecz usłyszawszy ten wyraz Dolly znów zacisnęła wargi jakby z bolu fizycznego i muskuł prawego policzka znów jej drgać począł.
— Proszę wyjść, proszę wyjść stąd!... krzyknęła jeszcze przeraźliwiej — i proszę mi nie mówić nic więcej o swych chwilach zapomnienia i o swych...
Chciała wyjść, lecz potknęła się i musiała uchwycić za poręcz krzesła, żeby nie upaść. Twarz jej rozszerzyła się, wargi nadęły, a oczy napełniły się łzami.
— Dolly — odezwał się znowu mąż, który już płakał — na miłość Boską pomyśl o dzieciach, one przecież nic nie zawiniły! Jam winien, mnie ukarz, każ mi odkupić moją winę, gotów jestem uczynić wszystko, co tylko będę mógł. Winien jestem, wiem o tem, i wyrazić nawet nie mogę, w jakim stopniu! No Dolly, przebacz mi!
Dolly usiadła. Stepan Arkadjewicz słyszał jej głośny i ciężki oddech i żal mu jej było niewypowiedzianie; parę razy chciała zacząć mówić, lecz nie mogła; on czekał.
— Ty pamiętasz o dzieciach, żeby bawić się z niemi, a ja pamiętam naprawdę i wiem, że one zmarnują się teraz — odrzekła i widocznem było, że powtórzyła jedno z tych zdań, które w ciągu tych trzech dni nieraz musiała mówić sama do siebie.
Powiedziała mu „ty“, i on z wdzięcznością spojrzawszy na nią, chciał się zbliżyć i ująć ją za rękę, lecz ona ze wstrętem odsunęła się od niego.
— Ja pamiętam o dzieciach i dlatego wszystko, co tylko będę mogła uczynić, uczynię, żeby je ratować; lecz sama jeszcze nie wiem, jak postąpię, gdyż niewiem w jakim razie mam je uważać za uratowane: czy wtedy, gdy wywiozę je od ojca, czy też wtedy, gdy zostawię je z przewrotnym, tak, z przewrotnym ojcem... Powiedz pan sam, czy po tem, co zaszło, możemy żyć razem? Czy to byłoby możebnem? Sam pan powiedz, czy to byłoby możebnem? — powtarzała podnosząc głos, — po tem, jak mój mąż, ojciec mych dzieci, zawiązuje stosunek miłosny z guwernantką swych dzieci...
— Więc cóż robić? cóż robić? — powtarzał smutnie, sam nie wiedząc co mówi, i coraz niżej i niżej pochylając głowę.
— Wzbudzasz pan we mnie wstręt i obrzydzenie — zawołała, gorączkując coraz bardziej. — Pańskie łzy, to woda! Nigdyś mnie pan nie kochał; niema w panu ani serca ani szlachetności! Jesteś pan wstrętnym dla mnie i obcym, tak obcym zupełnie! — głosem, pełnym bolu i uporu, powtórzyła ten bolesny dla siebie wyraz „obcym“.
On patrzał na nią i upór, który odbijał się na jej twarzy, przeraził i zadziwił go. Nie rozumiał tego, że współczucie, jakie okazywał, drażni ją, gdyż widziała w niem tylko litość nad sobą, a nie miłość. „Ona nienawidzi mnie i nie przebaczy mi“ — pomyślał sobie.
Nagle w drugim pokoju zapłakało dziecko; Darja Aleksandrówna zaczęła się przysłuchiwać i twarz jej złagodniała.
Przez parę sekund zdawała się namyślać, jakby nie zdając sobie na razie sprawy, gdzie się znajduje i co ma robić, wreszcie wstała i skierowała się ku drzwiom.
— Kocha przecież moje dziecko... — pomyślał Stepan Arkadjewicz, zauważywszy zmianę, jaką krzyk dziecka wywołał na jej obliczu... — moje dziecko, więc jakże może mnie nienawidzić?
— Dolly, jeszcze jedno słowo — odezwał się, idąc za nią.
— Jeśli pan pójdziesz za mną, zawołam na służbę i na dzieci! Niech wszyscy wiedzą, żeś pan podły! Ja wyprowadzam się dzisiaj, a pan zostań tutaj razem ze swoją kochanką!
Powiedziawszy to, Darja Aleksandrówna wyszła i zatrzasnęła drzwi za sobą.
Stepan Arkadjewicz westchnął, obtarł twarz i powoli wyszedł z pokoju. „Mateusz powiada, że jakoś to będzie, ale jak? mnie nie zdaje się to możebnem. Ach, jak to wszystko jest przykre i jak ona ordynarnie wykrzykiwała“ — mówił sam do siebie, przypominając sobie krzyk żony i wyrazy: podły i kochanka. „Dziewczynki zapewne słyszały! Strasznie ordynarnie!“ Stepan Arkadjewicz postał parę chwil, obtarł oczy i wyprostowawszy się, wyszedł z pokoju.
Był piątek i w jadalni stary zegarmistrz Niemiec nakręcał zegar. Stepan Arkadjewicz przypomniał sobie swój żart o łysym zegarmistrzu „że Niemiec sam był nakręconym na całe życie, aby nakręcać zegary“, i uśmiechnął się. Stepan Arkadjewicz lubiał dobry żart. „A może być, że jakoś to będzie! Niezłe powiedzenie: jakoś to będzie!“ — pomyślał. — Trzeba to będzie opowiedzieć komu.
— Mateuszu! — zawołał. — Przygotujcie z Maryą w gościnnym pokoju wszystko dla Anny Arkadjewny! — wydał polecenie Mateuszowi.
— Słucham.
Stepan Arkadjewicz włożył futro i wyszedł na ganek.
— Czy pan będzie na obiedzie w domu? — zapytał Mateusz, wyprowadzając go.
— Nie wiem jeszcze. Weź na wydatki domowe — rzekł, wyjmując dziesięć rubli z pugilaresu. Czy wystarczy?
— Musi wystarczyć — odpowiedział Mateusz zatrzaskując drzwiczki od karety i cofając się ku gankowi.
Tymczasem Darja Aleksandrowna, uspokoiwszy dziecko i domyśliwszy się po turkocie karety, że mąż już odjechał, powróciła do sypialnego pokoju. Było to jedyne miejsce, w którem mogła zapomnieć o domowych kłopotach, a miała ich zawsze tyle na głowie, gdy tylko na chwilę wyszła. Już i teraz, w ciągu tych paru chwil, spędzonych w dziecinnym pokoju, Angielka i Matrena Filimonowna zdążyły zadać jej parę pytań, na które z odpowiedzią nie można było zwlekać i na które tylko ona mogła dać odpowiedź. „Co włożyć dzieciom na spacer? Czy dać im mleka? Czy trzeba posłać po drugiego kucharza?“
— Ach! dajcie mi święty spokój — odpowiedziała i wróciła do sypialni, gdzie siadła na tem samem miejscu, na którem siedziała podczas rozmowy z mężem; załamała wychudzone ręce, z kościstych palców których opadały pierścionki i zaczęła przypominać sobie niedawną rozmowę, jaką miała z mężem.
— Wyjechał, lecz co z nią zrobił? — myślała — Czyżby ciągle jeszcze z nią się widywał? Nie, nie, przebaczyć mu nie mogę. Nawet, jeśli pozostaniemy w jednym domu, będziemy sobie obcy, na zawsze obcy! — powtórzyła, kładąc znowu nacisk na ten, straszny dla niej wyraz. — A ja go tak kochałam, mój Boże, tak kochałam!... A czyż nie kocham go jeszcze i teraz?... Czyż nie kocham go jeszcze bardziej niż przedtem? A najbardziej mnie przestrasza... Lecz nie miała czasu dokończyć, gdyż Matrena Filemonowna stanęła we drzwiach.
— Może pani każe posłać po mego brata — zapytała — on potrafi ugotować obiad; bo znów, tak jak wczoraj, dzieci nie będą nic jadły aż do szóstej godziny.
— Dobrze, zaraz przyjdę i wydam polecenia. Czy poszedł kto po świeże mleko?
Darja Aleksandrowna oddala się cała codziennym sprawom i w nich ukoiła ból swój na jakiś czas.
Stepan Arkadjewicz w szkołach uczył się dobrze, dzięki swym zdolnościom, lecz był leniwym i dokazywał, i dlatego też skończył je jako jeden z ostatnich uczni; lecz pomimo hulaszczego życia, niewysokiej rangi i dość młodych lat, miał dość wybitną posadę naczelnika jednego z rosyjskich urzędów, do której była przywiązana znaczna pensya. Posadę tę dostał przez męża swej siostry Anny, Alekseja Aleksandrowicza Karenina, zajmującego jedno z ważniejszych miejsc w ministeryum, do którego należało biuro Obłońskiego; lecz gdyby Karenin nie był dał szwagrowi swemu tego miejsca, to za protekcyą setki drugich osób: braci, sióstr, krewnych, kuzynów, wujów i ciotek Stepan Arkadjewicz byłby dostał tę posadę lub inną, taką samą, z sześcioma tysiącami rubli pensyi, które mu były koniecznie potrzebne, gdyż interesa jego, pomimo znacznego majątku żony, nie były w najlepszym stanie.
Połowa Moskwy i Petersburga była w pokrewieństwie lub w przyjaźni ze Stepanem Arkadjewiczem. Obłoński urodził się w sferze ludzi, którzy byli i stali się silnymi świata tego. Trzecia część działaczy państwowych, obecnie już starców, była kiedyś w przyjaźni z ojcem jego i znała go jeszcze w poduszce; druga część była z nim na „ty“, a trzecia byli to dobrzy znajomi, a zatem ci, co mogli rozdawać dary tego świata pod postacią posad, dzierżaw, koncesyj i t. p., wszyscy byli jego przyjaciółmi i nie mogli o nim zapomnieć, jako o jednym ze swoich. Obłoński nie potrzebował nawet starać się tak bardzo o dobrą posadę, trzeba było tylko nie odmawiać, nie zazdrościć, nie kłócić się, nie obrażać, czego on zresztą nigdy przez wrodzoną swą dobroć nie czynił. Roześmiałby się, gdyby mu powiedziano, że nie dostanie posady z pensyą, która mu jest potrzebną, tem bardziej, że nie żądał nawet nic nadzwyczajnego, chciał tylko mieć to samo, co mieli jego rówieśnicy, a zajmować tego rodzaju stanowisko mógł nie gorzej, niż ktokolwiek inny.
Stepana Arkadjewicza lubili ci, co go znali, nietylko za jego dobre serce, wesołe usposobienie i nie podlegającą najmniejszej wątpliwości uczciwość, lecz w nim samym, w jego postawie, w błyszczących oczach, w czarnych brwiach i włosach, w rumianej twarzy, było coś, co usposabiało przyjaźnie i rozweselająco ludzi, mających z nim jakąbądż styczność. „Aha! Stiwa! Obłoński! Jak się miewasz?“ prawie zawsze z uśmiechem zadowolenia odzywał się każdy przy spotkaniu z nim. Jeśli i zdarzyło się niekiedy, że po rozmowie z nim pokazało się, że nic tak szczególnie przyjemnego nie zaszło, to pomimo to, drugiego, trzeciego dnia, przy spotkaniu się z nim, każdy cieszył się znowu tak samo.
Będąc już trzeci rok naczelnikem jednego z urzędów w Moskwie, Stepan Arkadjewicz pozyskał prócz miłości, głębokie uznanie swych kolegów, podwładnych, przełożonych i wszystkich, kto tylko miał z nim do czynienia. Główne zalety Stepana Arkadjewicza, które wyrobiły mu ogólne poważanie, polegały: po pierwsze na wielkiej wyrozumiałości dla ludzi, podstawą której była ogromna znajomość swych własnych wad; po drugie na zupełnym liberalizmie, nie tym, o którym czytał w dziennikach, lecz tym, który miał we krwi i który sprawiał, że zupełnie jednakowo obchodził się ze wszystkimi, nie zwracając uwagi na ich stan majątkowy i pochodzenie; i po trzecie, co było najgłówniejszem, na najzupełniej obojętnem traktowaniu swego zajęcia, wskutek czego nigdy nie unosił się i nie popełniał żadnych omyłek.
Przyjechawszy do biura, Stepan Arkadjewicz, poprzedzany przez szwajcara, przeszedł do swego gabinetu, włożył mundur i wszedł do sali posiedzeń. Wszyscy pisarze i urzędnicy wstali i oddali mu ukłon. Stepan Arkadjewicz prędkim krokiem, jak zwykle, podszedł do swego miejsca, podał rękę wszystkim członkom i usiadł przy stole.
Pożartowawszy i porozmawiawszy tyle, ile wypadało, Stepan Arkadjewicz wziął się do roboty. Nikt nie umiał lepiej od niego zachować tej granicy swobody, prostoty i urzędowej powagi, która jest tak potrzebną w każdej wspólnej pracy.
Sekretarz uprzejmie i z szacunkiem, należnym zwierzchnikowi, zbliżył się z papierami pod pachą i odezwał się poufało-liberalnym tonem, zaprowadzonym w biurze przez Stepana Arkadjewicza:
— Nareszcie otrzymaliśmy odpowiedź od penzeńskiego rządu gubernialnego. Oto może pan będzie łaskaw...
— Otrzymaliśmy wreszcie? — odezwał się Stepan Arkadjewicz, odkładając na bok papier. No, panowie... i posiedzenie rozpoczęło się.
— Gdyby oni wiedzieli — myślał Stepan Arkadjewicz, pochyliwszy poważnie głowę podczas referowania sprawy — że ich prezes, pół godziny temu wyglądał jak chłopiec, którego mają ukarać — i oczy jego śmiały się podczas odczytywania referatu. Posiedzenie powinno było trwać do drugiej bez przerwy; o drugiej przerwa i śniadanie.
Jeszcze nie było drugiej godziny, gdy duże szklane drzwi otworzyły się i ktoś chciał wejść. Wszyscy członkowie uradowani z chwilowej przerwy, zaczęli spoglądać ku drzwiom, lecz woźny, stojący na korytarzu, nie wpuścił przybysza i zamknął drzwi.
Gdy przeczytano całą sprawę, Stepan Arkadjewicz wstał, przeciągnął się i składając hołd liberalnym czasom, jeszcze w sali wyjął papierosa i skierował się ku swemu gabinetowi. Dwaj koledzy jego: stary Nikitin i kamerjunkier Hryniewicz wyszli z nim razem.
— Po śniadaniu zdążymy skończyć — rzekł Stepan Arkadjewicz.
— Ma się rozumieć — odpowiedział Nikitin.
— A jednak ten Fomin zdaje się być porządnym łotrem — odezwał się Hryniewicz o jednej z osób, biorących udział w sprawie, którą właśnie przed chwilą rozpatrywano.
Stepan Arkadjewicz skrzywił się, dając tem Hryniewiczowi do zrozumienia, że nie wypada przedwcześnie wypowiadać swego zdania i nic mu nie odpowiedział.
— Kto tu wchodził? — zapytał się szwajcara.
— Na chwilę się tylko odwróciłem i zaraz ktoś wszedł bez pytania. Mówił, że chce się widzieć z panem prezesem. Powiedziałem mu: jak wszyscy wyjdą...
— Gdzież on jest?
— Wyszedł chyba do sieni, bo przedtem ciągle chodził tutaj. — Oto i on — zawołał woźny, pokazując na barczystego mężczyznę z kędzierzawą brodą, który nie zdejmując barankowej czapki, prędko i lekko wbiegł po wytartych stopniach kamiennych schodów. Jakiś urzędnik, schodzący na dół z portfelem pod pachą, popatrzał z niechęcią na nogi biegnącego, a potem pytająco obejrzał się na Obłońskiego.
Stepan Arkadjewicz stał nad schodami. Uśmiechnięta twarz jego, wychylająca się z haftowanego kołnierza munduru, uśmiechnęła się jeszcze bardziej, gdy ujrzał biegnącego.
— Lewin, jak się masz! — zawołał, przyglądając się Lewinowi, który właśnie podchodził do niego; i na twarzy Stepami Arkadjewicza ukazał się przyjacielski, trochę ironiczny uśmiech. — I nie wstydziłeś się odnaleźć mnie w tej jaskini — pytał Stepan Arkadjewicz, nie poprzestając na uścisku ręki i całując swego przyjaciela. — Dawnoś przyjechał?
— Dopiero co przyjechałem i chciałem bardzo zobaczyć się z tobą — odpowiedział Lewin nieśmiało, z gniewem i niepokojem, oglądając się.
— No, chodźmy do gabinetu — przerwał mu Stepan Arkadjewicz, znając dobrze dziwną nieśmiałość przyjaciela, poczem wziął go za rękę i pociągnął za sobą, jakby ochraniając od grożących mu niebezpieczeństw.
Stepan Arkadjewicz był na „ty“ prawie ze wszystkimi swymi znajomymi: z sześćdziesięcioletnimi starcami, dwudziestoletnimi chłopcami, aktorami, ministrami, kupcami, jenerał-adjutantami, do tego stopnia, że bardzo wielu z pomiędzy tych, którzy z nim byli na „ty“, stali na dwóch krańcowych szczeblach społecznej drabiny i zdziwiliby się zapewne bardzo, gdyby się dowiedzieli, że przez Obłońskiego mają coś wspólnego z sobą. Był na „ty“ z każdym, z kim pił szampana — a pijał szampana ze wszystkimi — i dlatego, spotykając się w obecności swych podwładnych ze swymi, przynoszącymi wstyd „ty“, jak nazywał przez żarty wielu swych przyjaciół, Stepan Arkadjewicz ze zwykłym sobie taktem, umiał zmniejszać niemiłe wrażenie swoich podwładnych. Lewin nie należał do tych „ty“, których wypadało się wstydzić, lecz Obłoński domyślał się, że Lewinowi się zdaje, że on — Obłoński — wobec podwładnych nie chce pokazywać swych bliskich stosunków z nim i dlatego Stepan Arkadjewicz pospieszył się i wprowadził go do swego gabinetu.
Lewin był prawie rówieśnikiem Obłońskiego i był z nim na „ty“ nie z samego tylko szampana, gdyż był jego kolegą i przyjacielem jeszcze z lat dziecinnych. Lubili się nawzajem, pomimo różnicy charakterów i upodobań, jak lubią się przyjaciele, którzy spędzili razem młode lata. Lecz pomimo to, jak często się zdarza między ludźmi, którzy obrali różne pola działalności, każdy z nich, chociaż uznawał działalność drugiego, lecz w głębi duszy pogardzał nią. Każdemu z nich zdawało się, że ten tryb życia, który on sam pędzi, jest jedynie właściwym, a życie jego przyjaciela tylko widmem życia. Obłoński, patrząc się na Lewina, nie mógł utaić lekkiego uśmiechu. Tyle razy widział go już przyjeżdżającego do Moskwy ze wsi, gdzie Lewin pracował nad czemś, lecz nad czem, tego Stepan Arkadjewicz nie mógł nigdy dobrze zrozumieć, a zresztą i niewiele go to obchodziło. Lewin, przyjeżdżając do Moskwy, bywał zawsze bardzo roztargnionym, zawsze spieszył się bardzo, był nieśmiałym i nieśmiałość ta rozdrażniała go, wskutek czego wyjawiał zwykle najzupełniej nowe poglądy na wszystko, przeważnie takie, których najmniej można się było spodziewać po nim. Z poglądów tych Stepan Arkadjewicz śmiał się zawsze i lubiał je bardzo. Również i Lewin w głębi duszy pogardzał miejskim trybem życia swego przyjaciela i jego pracą biurową, gdyż uważał ją za najzupełniej zbyteczną na świecie i śmiał się z niej. Lecz cała różnica polegała na tem, że Obłoński, postępując tak, jak wszyscy postępowali, śmiał się z przekonania i był pewnym siebie, Lewin zaś nie był pewnym siebie i dlatego śmiał się czasami z gniewem.
— Oddawna już czekamy na ciebie — odezwał się Stepan Arkadjewicz, wchodząc do gabinetu i puszczając rękę Lewina, jakby dając mu tem do zrozumienia, że wszelkie niebezpieczeństwo już minęło. — Cieszę się bardzo, że widzę się z tobą! Cóż tam u ciebie słychać? Kiedy przyjechałeś?
Lewin nic nie odpowiedział, tylko od czasu do czasu spoglądał na nieznajome sobie twarze kolegów Obłońskiego, a szczególniej na ręce eleganckiego Hryniewicza; widać było, że te ręce z długimi białymi palcami, żółtymi, zagiętymi na końcu paznokciami i z ogromnemi, błyszczącemi spinkami w mankietach, pochłaniały całą uwagę Lewina i tamowały mu swobodny bieg myśli. Obłoński zauważył to natychmiast i uśmiechnął się.
— Ach! prawda. Pozwólcie, panowie, że was zapoznam. Moi drodzy: Filip Iwanowicz Nikitin, Michał Stanisławowicz Hryniewicz, poczem wskazując Lewina dodał: działacz w ziemstwie, gimnastyk, podnoszący jedną ręką pięć pudów, hodowca bydła i myśliwy, mój przyjaciel: Konstanty Dmitrjewicz Lewin, brat Sergjusza Iwanowicza Kornyszewa.
— Bardzo mi przyjemnie — rzekł Nikitin.
— Mam zaszczyt znać pańskiego brata, Sergjusza Iwanowicza — odezwał się Hryniewicz, podając Lewinowi szczupłą rękę z długimi paznokciami.
Lewin zmarszczył się, obojętnie uścisnął podaną sobie dłoń i zwrócił się w tej chwili ku Obłońskiemu. Pomimo, że bardzo kochał i poważał swego przyrodniego brata, znanego w całej Rosyi autora, nie znosił jednak, gdy zwracano się do niego, nie jako do Konstantego Lewina, lecz jako do brata znakomitego Kornyszewa.
— Już nie jestem ziemskim działaczem. Pokłóciłem się ze wszystkimi i nie jeżdżę już więcej na zebrania — rzekł Lewin, zwracając się ku Obłońskiemu.
— To prędko! — z uśmiechem odpowiedział mu Obłoński. — Cóż to się stało? Dlaczego?
— Długa historya. Opowiem ci ją kiedyindziej — odrzekł Lewin, lecz zaraz zaczął opowiadać. — Krótko mówiąc, przekonałem się, że żadnej działalności w ziemstwie niema i być nie może — mówił prędko i z uniesieniem, jak gdyby mu kto gorąco przeczył. — Z jednej strony to zabawka, bawią się w parlament, a ja nie jestem ani dość młodym, ani dość starym, aby bawić się zabawkami; z drugiej zaś strony — w tem miejscu zająknął się — jest to tylko jednym środkiem więcej dla powiatowej coterie do robienia pieniędzy. Dawniej były opieki, sądy, a teraz ziemstwo, nie jako łapówka, lecz jako synekura — zapalał się coraz bardziej.
— Ehe: Jesteś, jak widzę, w nowym peryodzie, w konserwatywnym — przerwał Stepan Arkadjewicz. — Lecz zresztą o tem potem.
— Dobrze, potem. Lecz wpierw musiałem zobaczyć się z tobą — odrzekł Lewin, z niechęcią spoglądając na ręce Hryniewicza.
Stepan Arkadjewicz uśmiechnął się.
— Mówiłeś kiedyś, że nigdy nie włożysz na siebie europejskiego ubrania? — zapytał, patrząc się na nowy garnitur Lewina, kupiony widocznie we francuskim magazynie. — Stanowczo widzę, że jesteś w nowym peryodzie.
Lewin zarumienił się nagle, lecz nie tak, jak rumienią się ludzie dorośli, zlekka, sami nie wiedząc kiedy; lecz tak, jak czerwienią się chłopcy, gdy czują, że nieśmiałość naraża ich na śmieszność i gdy wstydząc się jej, czerwienią się coraz bardziej. Dziwne wrażenie sprawiała ta rozumna, męzka twarz, oblana takim rumieńcem, lecz Obłoński przestał patrzeć na Lewina.
— Gdzież się będziemy mogli spotkać? Ja koniecznie muszę rozmówić się z tobą — zapytał Lewin.
Obłoński zdawał się namyślać.
— Pojedźmy najlepiej do Gurina na śniadanie. Mam czas do trzeciej.
— Nie — odpowiedział Lewin — teraz niemam czasu.
— To pojedziemy razem na obiad.
— Na obiad? Nic tak szczególnego niemam, tylko parę słów, a potem porozmawialibyśmy.
— To powiedz teraz tę parę słów, a podczas obiadu porozmawiamy.
— Tylko dwa słowa — a zresztą nic tak bardzo ważnego.
Na twarzy Lewina odmalowało się niezadowolenie, że nie może przezwyciężyć swej nieśmiałości.
— Co porabiają Szczerbaccy? czy wszystko po staremu?
Stepan Arkadjewicz, który wiedział już oddawna, że Lewin kocha się w siostrze jego żony, Kiti, uśmiechnął się i oczy błysnęły mu lekko.
— Powiedziałeś, że dwa słowa, a ja w dwóch słowach odpowiedzieć tobie nie mogę, gdyż... przepraszam cię na chwilkę...
Do gabinetu wszedł sekretarz i ze zwykłem u sekretarzy poczuciem swej przewagi w znajomości spraw nad naczelnikiem, podszedł z papierami do Obłońskiego i zaczął, niby to pytając się o wskazówki, wyjaśniać prezesowi jakiś zawiły punkt w sprawie. Stepan Arkadjewicz przerwał mu, kładąc dłoń na rękawie sekretarza.
— Nie, mój panie, zrób pan tak, jak ja mówiłem — odpowiedział, starając się uśmiechem złagodzić daną podwładnemu wymówkę i wyłożywszy mu krótko, jak należy zapatrywać się na daną sprawę, odsunął papiery i rzekł: Bądź pan łaskaw już tak zrobić, Zacharze Nikiticzu!
Sekretarz zawstydził się i odszedł. Lewin podczas narady Obłońskiego z sekretarzem otrząsł się zupełnie ze swego zakłopotania i stał, oparłszy się rękoma o krzesło. Widoczne po nim było, że z drwiącą uwagą przysłuchuje się rozmowie.
— Nic nie rozumiem — odezwał się, gdy sekretarz zamknął drzwi za sobą.
— Czego nie rozumiesz? — uśmiechając się wesoło i wyjmując papierosa, zapytał Obłoński.
— Nie rozumiem, co wy tutaj robicie — odpowiedział Lewin, wzruszając ramionami. — Jak ty to możesz robić na seryo?
— Dlaczego?
— Dlatego, że tu niema co robić!
— Tak ci się zdaje, lecz my mamy masę roboty...
— Papierowej... Ty zresztą masz talent do tego — dodał Lewin.
— To znaczy, że ci się zdaje, że mi coś brakuje?
— Może być, że i tak — odpowiedział Lewin. — Lecz w każdym razie zachwycam się twą wielkością i napawa mnie to dumą, że mój przyjaciel jest takim wielkim człowiekiem. Nie odpowiedziałeś mi wszakże na moje pytanie — dodał po chwili z pewnym wysiłkiem, patrząc prosto w oczy Obłońskiemu.
— Dobrze, dobrze. Nic jeszcze nie wiadomo, jak to z tobą będzie. Dobrze ci, gdy masz trzy tysiące dziesięcin w karazińskim powiecie i takie muskuły, i gdy czujesz się tak młodym jak dwunastoletnia dziewczynka. A co do tego o coś się pytał, to żadnych zmian niema; szkoda tylko, że cię tak dawno nie było.
— Dlaczego? — z przestrachem zapytał Lewin.
— Tak, nic — odpowiedział Obłoński — potem porozmawiamy. Po coś ty właściwie przyjechał?
— I o tem też porozmawiamy później — odrzekł Lewin, czerwieniąc się po uszy.
— Dobrze. Już rozumiem. Wybacz, prosiłbym cię do siebie, ale żona jest trochę niezdrowa. A zresztą, jeśli chcesz ich widzieć, to zastaniesz ich właśnie o tej porze, między czwartą a piątą w zoologicznym ogrodzie. Kiti używa ślizgawki. Idź tam, ja przyjadę po ciebie i pojedziemy razem na obiad.
— Dobrze, a więc do widzenia.
— Tylko pamiętaj, przecież ja ciebie znam: albo zapomnisz, albo ni stąd ni zowąd pojedziesz na wieś! — śmiejąc się, zawołał Stepan Arkadjewicz.
— Nie, będę napewno!
Lewin wyszedł z gabinetu i dopiero na schodach spostrzegł, że zapomniał pożegnać się z kolegami Obłońskiego.
— Wygląda na bardzo energiczne indywiduum — zauważył Hryniewicz, po wyjściu Lewina.
— Tak, moi panowie — odrzekł na to Stepan Arkadjewicz, kiwając głową, szczęśliwy człowiek! Trzy tysiące dziesięcin w karazińskim powiecie, cała przyszłość przed nim i tyle sił żywotnych. Nie tak, jak my.
— A co panu brakuje?
— E! źle wszystko — odpowiedział Stepan Arkadjewicz, ciężko wzdychając.
Gdy Obłoński zapytał Lewina, po co właściwie przyjechał, Lewin zaczerwienił się, gdyż nie mógł mu odpowiedzieć: „przyjechałem oświadczyć się siostrze twej żony“, chociaż naprawdę przyjechał po to.
Rodziny Lewinów i Szczerbackich należały do starych szlacheckich rosyjskich rodów i zawsze były z sobą w bliskich i przyjaznych stosunkach. Stosunki te utrwaliły się jeszcze bardziej, gdy Lewin był studentem, gdyż przygotowywał się do uniwersytetu razem z młodym Szczerbackim, bratem Kiti i Dolly, i w uniwersytecie kolegował z nim.
Lewin bywał wtedy często u Szczerbackich i zakochał się w domu Szczerbackich. Wydawać się to może dziwnem, lecz Konstanty Lewin był istocie zakochanym w domu, w rodzinie, szczególnie w żeńskiej połowie rodziny Szczerbackich. Lewin nie pamiętał swej matki, jedyna jego siostra była znacznie starszą od niego, w domu więc Szczerbackich zapoznał się po raz pierwszy z tą sferą dawnej, szlacheckiej, wykształconej i zacnej rodziny, której pozbawiła go śmierć ojca i matki. Wszyscy członkowie tej rodziny, szczególnie należące do niej kobiety, zdawali mu się być osłonięci jakąś poetyczną, tajemniczą zasłoną i nie mówiąc już o tem, że nie widział w nich żadnych wad, lecz szczerze był przekonanym, że za tą zasłoną kryją się najwznioślejsze uczucia i zupełna doskonałość. Dlaczego te trzy panny musiały jednego dnia mówić po angielsku, a drugiego po francusku, dlaczego o pewnych godzinach grywały na przemian na fortepianie, którego dźwięki dochodziły aż na górę do brata, gdzie uczyli się studenci; dlaczego przychodzili profesorowie francuskiej literatury, muzyki, rysunków, tańców; dlaczego o pewnych godzinach wszystkie trzy panny z M-lle Linon wyjeżdżały powozem na twerski bulwar w atłasowych szubkach: Dolly w długiej, Natali w krótszej, a Kiti w zupełnie krótkiej, tak że widać było jej zgrabne nóżki, obciągnięte w czerwone pończoszki; dlaczego z lokajem, strojnym w kapelusz ze złotym galonem, chodziły po twerskim bulwarze: tego wszystkiego, jak i wielu innych rzeczy, które działy się w ich otoczeniu, nie rozumiał; ale był przekonany, że wszystko, co się tam dzieje, było bezwarunkowo jaknajlepszem, i zakochanym był w tej tajemniczości właśnie.
Za swych studenckich czasów Lewin mało co nie zakochał się w najstarszej Dolly, lecz Dolly wyszła wkrótce za Obłońskiego. Potem zaczął się kochać w drugiej. Zdawało mu się, że powinien zakochać się w jednej z sióstr, lecz sam nie zdawał sobie sprawy, w której. Lecz i Natalii, jak tylko zaczęła bywać, zaraz wyszła za mąż za dyplomatę Lwowa. Kiti była jeszcze dzieckiem, gdy Lewin skończył uniwersytet. Młody Szczerbacki, wstąpiwszy do marynarki, utonął w Bałtyckiem morzu i stosunki Lewina ze Szczerbackimi stały się rzadsze, mimo to, że z Obłońskim żył zawsze w przyjaźni. Lecz gdy w tym roku, w początku zimy Lewin, spędziwszy cały rok na wsi, przyjechał do Moskwy i zobaczył Szczerbackich, wtedy dopiero zrozumiał, w której z trzech sióstr było mu przeznaczonem zakochać się.
Mogłoby się wydawać zupełnie natura!nem, że on, Lewin, pochodzący z dobrego rodu, człowiek zamożny, ma zamiar oświadczyć się o rękę księżniczki Szczerbackiej; prawdopodobnie odrazu przyjętoby go i uważano za dobrą partyę. Lecz Lewin był zakochanym i dlatego zdawało mu się, że Kiti jest doskonałością pod każdym względem, istotą znacznie wyższą po nad wszystkich i wszystko; a on sam takiem pospolitem, zwyczajnem stworzeniem, że nie było nawet cienia prawdopodobieństwa, aby świat cały i ona, Kiti, uznali go za godnego jej.
Spędziwszy w Moskwie dwa miesiące i codziennie prawie spotykając się z Kiti, gdyż Lewin zaczął dużo bywać, aby widywać się z nią, nagle przyszedł do wniosku, że małżeństwo ich nigdy nie może dojść do skutku i wyjechał na wieś.
Przekonanie Lewina, że Kiti wyjść za niego nie może polegało głównie na tem, że zdaniem jego rodzina uważać go będzie za niegodnego ślicznej Kiti, a sama Kiti kochać go nie może, gdyż w oczach rodziny nie miał żadnego określonego stanowiska, gdy tymczasem koledzy i rówieśnicy jego — Lewin miał 32 lat — byli już pułkownikami, fligel-adjutantami, profesarami, dyrektorami banków i kolei, prezesami różnych instytytucyj, jak np. Obłoński; on zaś (a wiedział dobrze, jakim wydawać się musi wszystkim) był obywatelem ziemskim, zajmował się hodowlą krów, polował na dubelty, stawiał budynki, a więc miał się za jednostkę, pozbawioną wszelkich zdolności.
I ta urocza, tajemnicza Kiti, nie mogła kochać takiego brzydkiego — za jakiego on sam się uważał — człowieka, a przedewszystkiem takiego pospolitego, niczem nie wyróżniającego się. Prócz tego poprzedni jego stosunek z Kiti — stosunek dorosłego człowieka z dzieckiem — wydawał mu mu się jeszcze jedną przeszkodą. — Brzydkiego, dobrego — za jakiego się miał — człowieka, można było, zdaniem jego, lubić jako przyjaciela, lecz żeby być kochanym tą miłością, jaką on kochał Kiti, trzeba było być pięknym, a przedewszystkiem nadzwyczajnym człowiekiem.
Lewin słyszał, że kobiety często kochają się w nieładnych, zwyczajnych ludziach, lecz nie dawał temu wiary, gdyż sądził po sobie, a on sam mógł kochać się tylko w ładnych, tajemniczych i nadzwyczajnych kobietach.
Lecz spędziwszy samotnie dwa miesiące na wsi, Lewin przekonał się, że to nie była jedna z tych przelotnych miłostek, przez które przechodził w latach swej pierwszej młodości; że uczucie to nie dawało mu ani chwili spokoju; że nie rozwiązawszy tej kwestyi: czy ona będzie lub nie będzie jego żoną, nie może żyć spokojnie i że przyczyną zwątpienia, które go opanowało, była tylko wyobraźnia; że niema na to żadnych dowodów, aby mu miano odmówić ręki Kiti.
I teraz znów przyjechał do Moskwy z mocnem postanowieniem oświadczenia się i ożenienia, jeśli tylko zostanie przyjętym, lub też... lecz Lewin nie mógł myśleć o tem, coby się z nim stało, gdyby go spotkała odmowa.
Przyjechawszy rannym pociągiem do Moskwy, Lewin stanął u swego starszego przyrodniego brata, Koznyszewa. Przebrawszy się wszedł do gabinetu brata z zamiarem opowiedzenia mu zaraz celu swego przyjazdu i proszenia o radę, lecz w pokoju oprócz gospodarza zastał znanego powszechnie profesora filozofii, który po to tylko przyjechał z Charkowa, aby wyjaśnić nieporozumienie, wynikłe między nim a Koznyszewem z powodu bardzo ważnej kwestyi filozoficznej. Profesor prowadził nader ożywioną polemikę z materyalistami, i Sergiusz Koznyszew z ogromnem zaciekawieniem śledził za jej przebiegiem; przeczytawszy ostatni artykuł profesora, napisał do niego list ze swymi zarzutami: zarzucał mu mianowicie zbyt wielkie ustępstwa, które profesor miał poczynić materyalistom. I profesor natychmiast przyjechał, aby osobiście rozmówić się z Sergiejem Iwanowiczem. Mowa tu była o modnej kwestyi, czy istnieje jakabądź granica między psychicznemi czynnościami człowieka, i na czem ona polega.
Sergiusz Iwanowicz przywitał brata grzecznym, lecz oziębłym uśmiechem, którym miał zwyczaj witać się ze wszystkimi i przedstawiwszy go profesorowi, powrócił do przerwanej rozmowy.
Profesor, człowiek małego wzrostu, o wąskiem czole, w okularach, przerwał rozmowę, aby się przywitać, i znów zaczął mówić dalej, nie zwracając uwagi na Lewina. Lewin czekając na odejście profesora, usiadł, nie biorąc udziału w rozmowie, lecz wkrótce zainteresował się nią. Lewin spotykał się w pismach z artykułami, o których była tu mowa i czytał je, interesując się nimi jako przyrodnik, gdyż zajmowały się rozwijaniem znanych mu podstaw przyrodoznawstwa; lecz nigdy nie łączył w swym umyśle naukowych badań o pochodzeniu człowieka, o refleksyach, o biologii, o socyologii, z kwestyami o znaczeniu życia i śmierci, które w ostatnich czasach coraz częściej przychodziły mu na myśl.
Przysłuchując się rozmowie brata z profesorem, Lewin zauważył, że łączyli kwestye naukowe z osobistemi, że parę razy mieli już o nich mówić, lecz za każdym razem, gdy zanadto zbliżali się do omawiania głównego punktu, to, jak Lewinowi zdawało się, w tej chwili naumyślnie oddalali się od niego i znów zagłębiali w sferę omówień, cytat, napomknień, powoływań się na autorytety, i Lewin nie mógł dobrze zrozumieć, o co im właściwie idzie.
— Nie mogę przypuścić — mówił Sergiusz Iwanowicz ze zwykłą mu jasnością i dobitnością wyrażeń i z piękną dykcyą, nie mogę w żadnym razie pogodzić się z Keisem, że całe moje poczucie zewnętrznego świata ma swe źródło we wrażeniach. Najbardziej podstawowe pojęcie istnienia osiągam nie przez czucie; niema też zresztą specyalnego organu dla odbierania tego wrażenia.
— Tak jest w istocie, lecz oni, t. j. i Wurst i Knaust i Prypasow, odpowiedzą panu, że pańskie poczucie istnienia wynika z łączności tych wszystkich wrażeń, że poczucie istnienia jest rezultatem tych wszystkich wrażeń. Wurst nawet wprost twierdzi, że gdzie niema wrażeń, niema też i pojęcia istnienia.
— Ja zaś powiem zupełnie przeciwnie — zaczął Sergiusz Iwanowicz.
Lecz Lewinowi i tym razem zdawało się, że zbliżywszy się do głównej treści swej rozmowy, znów oddalają się od niej i zdecydował się zapytać profesora:
— Więc gdy zmysły me zostaną unicestwione, gdy ciało me umrze, to już żadne istnienie miejsca niema?
Profesor z gniewem i jakby pod wrażeniem bolu umysłowego, spowodowanego przerwaniem mu, spojrzał na pytającego, który więcej był podobnym do burłaka[1] niż do filozofa i obejrzał się na Sergiusza Iwanowicza, który dysputował nie z takim wysiłkiem i jednostronnością jak profesor, i w którego głowie pozostawało dość miejsca i na odpowiadanie profesorowi i na zrozumienie tego prostego i naturalnego punktu widzenia, z którego zostało zadanem pytanie. Sergiusz Twanowicz uśmiechnął się i odpowiedział:
— Tego pytania nie mamy prawa stanowczo rozwiązać...
— Nie mamy danych — potwierdził profesor i znów zaczął przytaczać swe dowody. — Nie — mówił — chcę udowodnić, że jeśli, jak to wprost twierdzi Prypasow, czucie ma za podstawę wrażenie, to powinniśmy ściśle rozróżniać te dwa pojęcia.
Lewin nie słuchał dłużej, lecz czekał cierpliwie na odejście profesora.
Gdy profesor odszedł, Sergiusz Iwanowicz zwrócił się ku bratu.
— Kontent bardzo jestem, żeś przyjechał. Czy długo masz zamiar zabawić? Jakże tam gospodarstwo?
Lewin wiedział, że gospodarstwo nie bardzo interesuje brata i że pytanie to było mu zadanem tylko przez grzeczność, zbył je więc, odpowiadając tylko o urodzaju pszenicy i o pieniądzach.
Lewin chciał też powiedzieć bratu o swym zamiarze żenienia się i zapytać się go o radę, a nawet zdecydował się na to zupełnie, lecz gdy zobaczył Sergiusza, gdy posłuchał jego rozmowy z profesorem, gdy usłyszał potem ten bezwiednie pobłażliwy ton, którym brat wypytywał się o gospodarstwo (majątku po matce nie podzielili pomiędzy sobą i Lewin zarządzał częścią brata i swoją) Lewin przekonał się, że nie może jakoś zacząć rozmowy o zamierzonem małżeństwie.
— Jakżeż tam u was ziemstwo? — zapytał Sergiusz Iwanowicz, który interesował się bardzo ziemstwami i przypisywał im ogromne znaczenie.
— Doprawdy niewiem...
— Jakto? już nie jesteś członkiem zarządu?
— Nie, już przestałem nim być i nie jeżdżę już na zebrania.
— Szkoda! — rzekł Sergiusz Iwanowicz i zmarszczył się.
Lewin, chcąc się uniewinnić, zaczął opowiadać, co się dzieje w jego powiecie na zebraniach.
— Stara historya — przerwał mu Sergiusz Iwanowicz. — My, Rosyanie zawsze jesteśmy jednakowi. Może być, że ta zdolność dopatrywania się swych braków jest naszą zaletą, lecz często bardzo przesadzamy, pocieszając się tylko ironią, którą mamy zawsze na języku. Powiem ci tylko, że, aby dano takie instytucye, jak nasze ziemstwo, jakiemubądż innemu europejskiemu narodowi, to Niemcy lub Anglicy wyrobiliby sobie z nich zupełną niezależność, a my śmiejemy się tylko.
— Cóż więc należy robić? — zapytał nieśmiało Lewin. — Chciałem spróbować raz jeszcze i z całego serca pragnąłem, aby ta próba udała się; lecz nie mogłem nic zrobić, widocznie nie jestem zdatny do tego.
— Nie jesteś niezdatnym, lecz źle zapatrujesz się na te kwestye.
— Zapewne — odpowiedział niechętnie Lewin.
— A czy wiesz, ze Mikołaj jest znowu w Moskwie?
Mikołaj był rodzonym, starszym bratem Konstantego Lewina i przyrodnim bratem Sergiusza Iwanowicza; był to człowiek stracony, który przeputał prawie całą swą schedę po rodzicach, obracał się w jaknajgorszem towarzystwie i zerwał zupełnie z braćmi.
— Zkądże ty wiesz o tem? — z przerażeniem zapytał Lewin.
— Prokopij widział go na ulicy.
— W Moskwie? Gdzież on jest? Czy wiesz napewno o tem? — i Lewin podniósł się z kozła, jakby natychmiast chciał iść do brata.
— Żałuję bardzo, żem ci powiedział o tem — odezwał się Sergiusz Iwanowicz, spoglądając z podziwem na przestrach brata. — Kazałem się już dowiedzieć, gdzie Mikołaj mieszka i posłałem mu weksel, który wystawił Trubinowi, a który ja zapłaciłem. I oto, co mi odpowiedział:
Sergiusz Iwanowicz podał bratu kartkę, wyjętą z pod przycisku.
Lewin przeczytał te kilka słów, napisanych dziwnem pismem, podobnem do jego: „Proszę uniżenie zostawić mnie w spokoju — tego tylko żądam od mych ukochanych braciszków. — Mikołaj Lewin.“
Lewin przeczytał to, i nie podnosząc głowy, stał z kartką w ręku przed Sergiuszem Iwanowiczem. Toczył on wewnętrzną walkę, gdyż chciał wyrzec się zupełnie nieszczęśliwego brata i sam zdawał sobie z tego sprawę, że postąpi nieodpowiednio.
— Widocznie chce mnie obrazić — mówił dalej Sergiusz Iwanowicz — lecz obrazić mnie nie może, a ja z całego serca chciałbym mu dopomódz, choć wiem, że jest to niemożebnem.
— Tak, tak — potwierdził Lewin. — Rozumiem i cenię twe postępowanie; lecz ja w każdym razie pojadę do niego.
— Jedź, jak chcesz, lecz ja ci nie radzę — odpowiedział na to Sergiusz Iwanowicz. To jest, co do mnie, nie lękam się tego, gdyż nie uda się mu poróżnić nas; lecz co do ciebie, to stanowczo jestem zdania, że lepiej nie jechać. Pomóc mu już nie można. A zresztą, rób jak chcesz.
— Może być, że nie można mu już dopomódz, lecz obawiam się, szczególniej teraz — lecz to jest zupełnie co innego — obawiam się, że nie można go tak zostawić.
— Tego już nie rozumiem — rzekł Sergiusz Iwanowicz — wiem tylko jedno — dodał po chwili, że uważam postępowanie Mikołaja za lekcyę pokory. Zupełnie inaczej i pobłażliwiej zacząłem zapatrywać się na to, co nazywa się podłością, z chwilą, gdy brat mój stał się tem, czem jest obecnie... Wiesz sam przecież, co on zrobił...
— Ach, mój Boże, mój Boże! — powtórzył Lewin.
Dowiedziawszy się od lokaja Sergiusza Iwanowicza, gdzie mieszka Mikołaj, Lewin postanowił być u niego wieczorem. Przedewszystkiem, aby mieć spokojną głowę, należało załatwić się z głównym celem swego przyjazdu. Pożegnawszy się z bratem, Lewin pojechał do Obłońskiego, od niego dowiedział się o Szczerbackich, poczem udał się do do ogrodu zoologicznego, gdzie, jak mu to Obłoński powiedział, miał zastać Kiti.
Lewinowi serce biło, gdy o czwartej godzinie wysiadał z sanek przed ogrodem zoologicznym i gdy szedł ścieżką ku sadzawce, wiedząc już napewno, że zastanie Kiti, gdyż widział karetę Szezerbackich przed bramą wjazdową.
Dzień był jasny i mroźny. Przed bramą stały rzędem karety, sanki, żandarmi. Publiczność, błyszcząc na jasnem słońcu kapeluszami, roiła się u wejścia i na dróżkach, po bokach których stały domki w rosyjskim stylu, zdobne w rzeźby; stare, kędzierzawe brzozy, z gałęziami zwieszającemi się od śniegu, zdawały się być przybrane w nowe, uroczyste szaty.
Lewin szedł ścieżką w stronę sadzawki i mówił sam do siebie: „Nie trzeba się denerwować, należy właśnie być najzupełniej spokojnym. Czemu bijesz tak mocno? Milcz, ty głupie!“ — zwracał się do serca swego. Lecz czem bardziej starał się uspokoić, tem silniej biło mu serce i tem bardziej brakło mu tchu. Ktoś ze znajomych spotkał go i zawołał nań, lecz Lewin nawet nie poznał go; podszedł do gór, koło których słychać było brzęczenie łańcuchów, na których spuszczały się i podnosiły saneczki; wesołe okrzyki używających szlichtady brzmiały w powietrzu; gdy Lewin przeszedł jeszcze parę kroków i stanął nad sadzawką, odrazu rozpoznał ją między ślizgającymi się.
Obecności jej domyślił się z radości i z przestrachu, który owładnął jego sercem. Ona stała na drugim końcu sadzawki i rozmawiała z jedną ze znajomych pań. Zdawało się, że niema nic nadzwyczajnego ani w jej postaci, ani w jej ubraniu, lecz Lewinowi było również łatwo odróżnić ją w tym tłumie, jak spostrzedz róże miedzy pokrzywami. Ona opromieniała wszystko. Ona była uśmiechem, roztaczającym szczęście dokoła. „Czyż doprawdy mogę zejść tam na lód i podejść ku niej?“ — pomyślał. — Miejsce, na którem stała, wydawało się Lewinowi niedostępną świątynią i przez chwilę miał już zamiar odejść, do tego stopnia bał się. Musiał aż zrobić wysiłek i pomyśleć, że koło niej chodzą najrozmaitszego rodzaju ludzie i że on sam mógł przyjść tutaj, aby się ślizgać. Zszedł więc na lód, starając się na nią nie patrzyć zbyt długo, tak samo jak i na słońce, lecz chociaż nie patrzał na nią, widział ją, tak samo jak słońce.
Na lodzie zbierało się w tymże dniu tygodnia i o tej godzinie, zawsze jedno i to samo towarzystwo, i to sami znajomi. Byli tam i tacy, którzy doskonale ślizgali się, i tacy, co dopiero uczyli się; ci trzymali się za saneczki i niezgrabnie, z pewną obawą popychali je przed sobą; młodzi chłopcy i ludzie starsi, którzy ślizgali się tylko dla hygieny: wszyscy oni wydawali się Lewinowi wybranymi, gdyż byli tutaj, blisko niej. Lewinowi dziwnem się to zdawało, że wszyscy najzupełniej obojętnie doganiali ją, prześcigali, a nawet i rozmawiali, niektórzy zaś nie zwracali na nią żadnej uwagi i bawili się wesoło, korzystając z doskonałego lodu i ładnej pogody.
Mikołaj Szczerbacki, stryjeczny brat Kiti, w krótkiej marynarce i wąskich spodniach, z łyżwami na nogach, siedział na ławce, a ujrzawszy Lewina zawołał:
— A! pierwszy mistrz jazdy na łyżwach! Kiedyś pan przyjechał? Bierz pan łyżwy, mamy doskonały lód!
— Niemam łyżew — odpowiedział Lewin, dziwiąc się, że jest tak śmiałym w jej obecności, i nie tracąc jej ani na chwilę z oczu, chociaż nie patrzał się na nią zupełnie, odczuwał, że słońce zbliżało się ku niemu. Kiti stała w końcu sadzawki i nieśmiało wspierając się na wąskich nóżkach, obutych w wysokie trzewiki, bojąc się upaść, zbliżała się ku niemu. Chłopiec jakiś, w rosyjskim ludowym ubiorze, machając rękoma i schyliwszy się ku ziemi, starał się wyprzedzić ją. Widać było, że Kiti nie czuła się zupełnie pewną na lodzie: wyjąwszy ręce z małej mufki, wiszącej na wstążce, starała się niemi utrzymać równowagę i patrząc na Lewina, którego odrazu poznała, uśmiechała się, trochę do niego, trochę zaś ze swego przestrachu. Gdy zakręt skończył się, Kiti podjechała prosto do Szczerbackiego i trzymając go mocno za rękę z uśmiechem kiwnęła głową Lewinowi; w tej chwili była jeszcze ładniejszą, niż wyobrażał ją sobie.
Gdy myślał o niej, łatwo mu było przedstawić ją sobie całą, a szczególniej urok tej małej, jasnej główki z wyrazem dziecinnej szczerości i dobroci, tej główki, która tak ładnie wspierała się na zgrabnych dziewiczych ramionach. Szczególny jej wdzięk, którym Lewin tak się zachwycał, tworzyło połączenie dziecinnego wyrazu twarzy i pięknej figury; lecz Lewina zawsze najbardziej uderzał w Kiti wyraz jej łagodnych, spokojnych, pełnych szczerości ócz, a jeszcze bardziej jej uśmiech, który go zawsze przenosił w jakieś nieznane, zaczarowane światy, w których Lewinowi było tak błogo i tak spokojnie, jak nigdy nie bywało w rzeczywistości, chyba kiedyś, w dawno minionych latach dzieciństwa.
— Dawno jesteś pan już tutaj? — rzekła Kiti, podając Lewinowi rękę.
— Dziękuję — dodała po chwili, gdy Lewin podniósł z ziemi chusteczkę, która wypadła z mufki.
— Ja? ja... niedawno, wczoraj... t. j. dzisiaj przyjechałem... — odrzekł Lewin, zmieszany do tego stopnia, że nie odrazu zrozumiał jej pytania. — Chciałem być dzisiaj u państwa — zaczął mówić, lecz przypomniawszy sobie, z jakimi zamiarami względem niej przyjechał, zmieszał się znów i zarumienił cały. — Nie nie, nie wiedziałem, że pani ślizga się, i to tak dobrze...
Kiti spojrzała na niego z uwagą, jakby chcąc odnaleźć powód jego zmieszania.
— Pańską pochwałę należy cenić, gdyż tutaj na ślizgawce zachowała się tradycya pańskiej jazdy — odezwała się, strzepując z mufki igiełki szronu rączką, obciśniętą w czarną rękawiczkę.
— Kiedyś ślizgałem się namiętnie; chciałem dojść do doskonałości.
— Pan zawsze wszystko robi z namiętnością — odrzekła, uśmiechając się. — Chciałabym bardzo zobaczyć, jak się też pan ślizga. Niech pan weźmie łyżwy, będziemy się ślizgać razem.
— Ślizgać się z nią? czyż to jest możebnem? — myślał Lewin, patrząc się na nią.
— W tej chwili wezmę — odpowiedział i poszedł przypasywać sobie łyżwy.
— Dawnośmy już nie widzieli pana tutaj — zaczął mówić posługacz, podtrzymując nogę i zakręcając w obcas śrubę. — Odkąd pana niema, niema nikogo, ktoby się ślizgał tak dobrze, jak pan. Czy dobrze przypasałem? — zapytał, zapinając rzemyk.
— Dobrze, dobrze, tylko prędzej, mój kochany — odpowiedział Lewin, nie mogąc powstrzymać uśmiechu szczęścia, który mimowoli ukazał się na jego twarzy. „Doprawdy, mówił sam do siebie, teraz dopiero naprawdę żyję i używam zupełnego szczęścia! Będziemy — rzekła — ślizgać się razem. Czy może teraz wyznać jej wszystko? Ale dlatego przecież lękam się mówić jej teraz o tem, gdyż jestem szczęśliwy, choćby nadzieją samą... A potem? Lecz trzeba, trzeba koniecznie!“
Lewin wstał z ławki, zdjął palto i rozpędziwszy się po chropowatym trochę przy brzegach lodzie, dostał się prędko na równą powierzchnię i sunął bez najmniejszego wysiłku; zdawało się, że nie odpowiednimi ruchami nóg lecz wolą swą powiększał lub zmniejszał szybkość biegu i nadawał mu kierunek; zbliżał się do Kiti nieśmiało, lecz uśmiech jej dodawał mu odwagi.
Kiti podała mu rękę i ruszyli razem, z coraz większą szybkością sunąc po szklanej tafli lodu, a czem prędzej biegli, tem ona mocniej trzymała się jego ramienia.
— Sama nie wiem dlaczego, ale pewną jestem, że z panem nauczyłabym się daleko prędzej — odezwała się.
— I ja czuję się pewnym siebie, gdy pani opiera się na mnie — odrzekł Lewin, lecz w tej chwili przeląkł się tego, co powiedział i zarumienił się. Jakoż w istocie, jak tylko wymówił te parę słów, nagle, jak gdyby słońce schowało się za chmury, z twarzy jej znikł uśmiech i Lewin ujrzał znajomy mu dobrze wyraz jej oblicza, w którym odbijał się wysiłek myśli; na gładkiem jej czole pokazała się zmarszczka.
— Co pani stało się? A zresztą niemam prawa pytać się o to — pospieszył poprawić się.
— Dlaczego?... Nic mi się nie stało... — odpowiedziała obojętnie w tej chwili dodała: Czyś pan widział się już z M-elle Linon?
— Jeszcze nie.
— To idź pan do niej, ona tak lubi pana.
— Co to się stało takiego? Czyżbym, ją, broń Boże, obraził? — pomyślał Lewin i pobiegł ku starej francuzce, z siwymi pukielkami, siedzącej na ławce.
M-elle Linon, ujrzawszy go, uśmiechnęła się, pokazując sztuczne zęby i powitała jako starego przyjaciela.
— Tak, rośniemy — rzekła, wskazując oczyma na Kiti. — Tiny bear urósł! — mówiła śmiejąc się i przypominając Lewinowi żart jego o trzech pannach, które nazywał kiedyś niedźwiadkami z angielskiej bajki. — Czy pan przypomina sobie, jak pan tak mawiał czasami?
Lewin zapomniał już o tem zupełnie, lecz M-elle Linon od dziesięciu już lat śmiała się z tego dowcipu i lubiała go powtarzać.
— Idź pan ślizgać się. A nasza Kiti już wcale nieźle jeździ?
Gdy Lewin podszedł znów do Kiti, twarz jej nie była już tak surową, oczy spoglądały łagodnie, lecz Lewinowi zdawało się, że pomimo to Kiti jest niezadowoloną. I zrobiło mu się smutno.
Porozmawiawszy z Lewinem o swej starej guwernantce i o jej dziwactwach, Kiti zapytała go, co porabia na wsi.
— Czyż się panu nie znudzi, siedzieć tak całą zimę na wsi? — zapytała.
— Nie, nie nudzę się, gdyż jestem bardzo zajęty — odpowiedział, czując, że poddaje się jej wpływowi, któremu oprzeć się nie będzie w stanie, tak samo jak i dwa miesiące temu.
— Na długo pan przyjechał? — zapytała znów Kiti.
— Nie wiem — odpowiedział, nie myśląc o tem, co mówi. Przyszło mu na myśl, że jeśli znów stanie z nią na zwykłej ich, przyjacielskiej stopie, to znów w końcu będzie musiał wyjechać nie zdecydowawszy się na nic, i postanowił jasno postawić kwestyę.
— Więc pan nie wie?
— Nie wiem, wyjazd mój będzie zależał od pani — odpowiedział, lecz nagle przestraszył się swych własnych słów.
Nie wiadomo, czy Kiti nie słyszała odpowiedzi, czy też nie chciała jej słyszeć, lecz w tej chwili, potknąwszy się, puściła jego rękę, i odeszła ku M-elle Linon, powiedziała jej parę słów i razem z francuską skierowała się ku domkowi, gdzie była urządzona garderoba dla pań.
— Co też ja narobiłem? Mój Boże, dopomóż mi i naucz mnie! — modlił się Lewin i jednocześnie, czując potrzebę przyspieszonego ruchu, rozpędził się i zaczął opisywać na lodzie koła.
W tej chwili jeden z młodych ludzi, najlepszy łyżwiarz, z papierosem w ustach wyszedł z kawiarni i rozpędziwszy się, zaczął spuszczać się na łyżwach na dół, po schodach, podskakując na każdym stopniu. Gdy zbiegł na lód, nie starając się nawet rękoma utrzymać równowagi, zaczął się ślizgać i wypisywać ósemki.
— Nowa zupełnie sztuka! — rzekł Lewin i zaraz pobiegł na górę.
— Nie zabij się pan tylko! do tego trzeba mieć ogromną wprawę! — zawołał za nim Mikołaj Szczerbacki.
Lewin wszedł na schodki, nabrał rozpędu i puścił się na dół, starając się rękoma utrzymać równowagę, na ostatnim jednak stopniu potknął się, lecz jednym silnym ruchem wyprostował się i dotknąwszy się tylko ręką lodu, uśmiechnięty pobiegł dalej.
— Jaki on jest przyjemny — pomyślała Kiti, wychodząc z M-elle Linon z garderoby i patrząc na niego z przyjaznym uśmiechem, jak na ukochanego brata. — Czyżbym była winną? Czyżbym zrobiła co złego? Ludzie mówią: kokieterya. Wiem, że go nie kocham, lecz jest mi tak wesoło w jego towarzystwie i jest taki przyjemny. Tylko dlaczego on to powiedział?“ — pomyślała.
Spostrzegłszy, że Kiti wychodzi, i że matka jej, która właśnie przed chwilą przyjechała, spotkała się z nią na schodach, Lewin, czerwony cały od przyspieszonego biegu, przestał się ślizgać i zamyślił się, potem po chwili odpasał łyżwy i przy wyjściu z ogrodu dopędził matkę i córkę.
— Rada jestem bardzo, że widzę pana — witała go księżna. — We czwartki, jak zwykle, przyjmujemy.
— A zatem dzisiaj?
— Bardzo nam będzie przyjemnie widzieć pana — odpowiedziała księżna z pewnym chłodem.
Ton, jakim matka odpowiedziała Lewinowi, uraził Kiti. Chcąc złagodzić trochę odpowiedź matki, odwróciła głowę ku Lewinowi i rzuciła mu krótkie: „Do widzenia.“
W tej chwili właśnie wchodził do ogrodu Stepan Arkadjewicz, w kapeluszu na bakier, uśmiechnięty, z podniesioną głową. Przywitawszy się z teściową, z pewnem zakłopotaniem odpowiadał na pytania, tyczące się zdrowia Dolly.
Porozmawiawszy chwilę z księżną, wyprostował się i ujął Lewina pod rękę.
— Jedziemy? — zapytał. — Myślałem o tobie i bardzo się cieszę, żeś przyjechał — mówił, patrząc mu znacząco w oczy.
— Jedźmy, jedźmy — odpowiedział uszczęśliwiony Lewin, któremu ciągle zdawało się, że słyszy głos jej, który powiedział mu: „do widzenia“, i że widzi uśmiech, którym Kiti obdarzyła go.
— Do Anglii, czy też do Ermitażu? — Wszystko mi jedno.
— Jedźmy więc do Anglii — zadecydował Stepan Arkadjewicz, wybierając Anglię dlatego, że w niej był więcej winien niż w Ermitażu, uważał więc za niestosowne unikać tej restauracyi.
— Masz dorożkę? To dobrze, gdyż ja odesłałem swoją karetę.
Przyjaciele milczeli przez całą drogę. Lewin starał się domyśleć, co miała oznaczać ta nagła zmiana usposobienia Kiti i chwilami wmawiał w siebie, iż może mieć nadzieję, że zostanie przyjętym; chwilami zaś zaczynał rozpaczać i zdawało mu się, że nadzieja jego jest nierozsądną, a mimo to czuł się zupełnie innym człowiekiem, który nic nie miał wspólnego z tym dawnym, który istniał zanim ona uśmiechnęła się i powiedziała: do widzenia.
Stepan Arkadjewicz przez całą drogę układał w myśli menu obiadu.
— Czy lubisz turbot? — zapytał Lewina, gdy sanki zatrzymały się przed restauracyą.
— Co? — odezwał się Lewin — turbot? ja bardzo lubię turbot.
Lewin wszedłszy do restauracyi z Obłońskim, nie mógł nie zauważyć pewnego szczególnego wyrazu zadowolenia i radości, odbijającego się na twarzy i w całej postaci Stepana Arkadjewicza. Obłoński zdjął palto i w kapeluszu na bakier wszedł do bufetu, wydając polecenia tatarom we frakach z serwetami w ręku, którzy ujrzawszy go, zbiegli się ku niemu. Kłaniając się na wszystkie strony znajomym, którzy i tutaj, również jak i wszędzie spotykali go radosnym uśmiechem, Stepan Arkadjewicz podszedł do bufetu, zakąsił wódkę kawałkiem ryby, odezwał się parę słów do wymalowanej, ubranej w wstążki, koronki i falbanki francuzki, siedzącej za bufetem, musiał powiedzieć jej coś dowcipnego, gdyż nawet i ta francuzka serdecznie roześmiała się. Lewin zaś dlatego tylko nie napił się wódki, gdyż czuł pewnego rodzaju wstręt ku francuzce, która zdawała składać się cała z cudzych włosów, z ryżowego pudru i octu tualetowego; odsunął się jak najdalej od niej, jak od zanieczyszczonego miejsca; cała istota jego była przepełnioną wspomnieniem o Kiti i w oczach błyszczał mu uśmiech szczęścia i zwycięstwa.
— Niech jaśnie pan będzie łaskaw pozwolić tutaj — zapraszał, uwijając się koło nich, stary tatar z rozchodzącemi się połami fraka. — Służę jaśnie panu — zwrócił się ku Lewinowi, będąc przez szacunek dla Stepana Arkadjewicza, usłużnym i dla jego gościa.
Położywszy czysty obrus na zasłanym już obrusem okrągłym stole, ponad którym zwieszał się bronzowy świecznik, tatar poprzysuwał aksamitne krzesła i z serwetą i kartą w ręku stanął przed Stepanem Arkadjewiczem, oczekując jego rozkazów.
— Jeśli jaśnie pan rozkaże oddzielny gabinet, to w tej chwili będę nim służył: książę Golicyn z damą opuszczą go w tej chwili. Mamy świeże ostrygi.
— Ostrygi?!
Stepan Arkadjewicz zamyślił się.
— Możeby zmienić całe menu, mój kochany Lewinie? — odezwał się, wskazując palcem na kartę. Na twarzy jego odbijało się wahanie. — Czy ostrygi macie dobre?
— Flensburskie, jaśnie panie, ostendzkich nie mamy.
— Flensburskie, nie flensburskie, ale czy świeże?
— Wczoraj dopiero nadeszły.
— Zacznijmy może od ostryg, a potem zobaczymy. Jak ci się zdaje, Konstanty?
— Wszystko mi jedno. Zjadłbym kaszy i kapuśniaku, ale tutaj przecież nie mają tego.
— Może jaśnie pan każe sobie podać kaszy à la russe?! — zapytał tatar, schylając się nad Lewinem, jak niańka nad dzieckiem.
— Będę jadł, co wybierzesz. Ślizgałem się i jestem głodny. Niech ci się nie zdaje, mój kochany — dodał, zauważywszy na twarzy Obłońskiego niezadowolenie — żebym nie potrafił ocenić twego wyboru. Z prawdziwą przyjemnością będę jadł.
— Ma się rozumieć! Niech tam sobie gadają co chcą, lecz jest to jedna z niewielu przyjemności, jakie mamy w życiu — rzekł Stepan Arkadjewicz. Daj nam więc, mój kochany, dwa albo trzy tuziny ostryg; zupę z jarzyn...
— Printanière — podpowiedział tatar, lecz Stepan Arkadjewicz nie chciał sprawić mu przyjemności i nie nazywał potraw po francusku.
— Z jarzyn, potem turbot z gęstym sosem, potem rostbef... tylko pamiętaj, aby był dobry. Potem kapłon i kompot.
Tatar, przypomniawszy sobie, że Stepan Arkadjewicz nigdy nie nazywa potraw po francusku, nie powtarzał głośno ich nazw, lecz nie mógł odmówić sobie przyjemności powtórzenia po cichu: soupe printanière, trubot sauce Beaumarchais, poularde à l’estragon... poczem podał Obłonskiemu kartę z winami.
— Cóż będziemy pili?
— Wszystko mi jedno, aby nie zbyt dużo, chyba szampana — odpowiedział Lewin.
— Mamy zaczynać od szampana? A zresztą napijmy się. Czy lubisz z białą pieczątką?
— Caché blanc — przetłumaczył tatar.
— Podaj tę markę do ostryg, a potem zobaczymy.
— Słucham. A do mięsa co mam podać?
— Chyba klasyczne chably.
— Dobrze. Czy ser ten sam, co zawsze?
— Tak, daj nam parmezanu. Może lubisz inny? — zapytał Obłoński Lewina.
— Niech będzie parmezan. Wszystko mi jedno — odrzekł Lewin, uśmiechając się nieznacznie.
Tatar pobiegł i po pięciu minutach powrócił z półmiskiem pełnym ostryg w skorupach, i butelką, którą trzymał między palcami za szyjkę.
Stepan Arkadjewicz zmiął serwetę, zasunął ją za kamizelkę i wziął się do ostryg.
— Wcale niezłe — pochwalił — wyjmując srebrnym widelcem ze skorupy drgające ostrygi. Niezłe — powtórzył, spoglądając na Lewina i tatara.
Lewin jadł ostrygi, choć zwyczajny chleb z serem smakowałby mu lepiej, lecz z prawdziwą przyjemnością przyglądał się Obłońskiemu; nawet Tatar, odkorkowawszy butelkę i rozlewając pieniące się wino w złocone kieliszki, z widocznym uśmiechem zadowolenia poprawiając sobie biały krawat, spoglądał na Stepana Arkadjewicza.
— Nie jesteś zapewne amatorem ostryg? — odezwał się Stepan Arkadjewicz, popijając wino — lub też masz jakiś kłopot na głowie. Co? przyznaj się!
Stepan Arkadjewicz chciał, aby Lewin był wesołym, lecz Lewin, choć był w dobrym humorze, zdawał się być zakłopotanym, gdyż przykro mu było z tem, co miał na sercu, siedzieć w restauracyi, w gabinecie, do którego przychodzono z kobietami, wśród tego hałasu i gwaru; całe otoczenie: bronzy, lustra, gaz, tatarzy, wszystko to raziło go.
Bał się zabrukać to, co miał w duszy.
— Ja? tak! jestem zakłopotany, tembardziej, że to wszystko razi mnie — odparł. — Nie możesz sobie wyobrazić, jak mnie, mieszkańca wsi, wszystko wprawia w podziw; nie dalej choćby jak paznokcie tego pana, którego widziałem u ciebie...
— Widziałem, że przyglądałeś się bardzo paznokciom tego nieboraka Hryniewicza — przerwał mu, uśmiechając się Stepan Arkadjewicz.
— Nic dziwnego — odpowiedział Lewin. — Zrozumiesz moje słowa, gdy będziesz patrzał z punktu widzenia mieszkańca wsi: my na wsi staramy się doprowadzić nasze ręce do takiego stanu, któryby nam pozwolił zupełnie swobodnie pracować, dlatego też obcinamy paznokcie i czasami zakasujemy rękawy. A tutaj ludzie naumyślnie zapuszczają paznokcie, o ile można najdłuższe, i przyczepiają sobie spodki zamiast spinek, jak gdyby chodziło im o to, aby nie byli w stanie nic robić rękami.
Stepan Arkadjewicz znów uśmiechnął się wesoło.
— Jest to tylko dowodem, że praca rąk jest im niepotrzebna...
— Być może. Lecz w każdym razie dziwię się temu, jak i w tej chwili dziwię się, że tacy wieśniacy jak ja, starają się zwykle jak najprędzej nasycić się, aby być w stanie powrócić do pracy, a ty i ja dokładamy wszystkich starań, aby jak najdłużej nie najeść się i dlatego też jemy ostrygi...
— Ma się rozumieć — przerwał mu Stepan Arkadjewicz — gdyż na tem polega cel cywilizacyi, aby ze wszystkiego starać się robić sobie przyjemność.
— Jeśli tylko dlatego mam być cywilizowanym, to wolę być dzikim.
— To też i jesteś dziki. Wy wszyscy Lewinowie jesteście dzicy.
Lewin westchnął, gdyż przypomniał mu się brat Mikołaj; zrobiło mu się przykro i zachmurzył się; lecz Obłoński w tej chwili rozpoczął rozmowę, która oderwała Lewina od bolesnych wspomnień.
— Czy pojedziesz dzisiaj wieczorem do naszych, t. j. do Szczerbackich? — zapytał, odsuwając talerz z pustemi skorupami i przysuwając sobie ser.
— Muszę koniecznie dzisiaj być u nich — odpowiedział Lewin — choć zdaje mi się, że księżna tylko przez grzeczność zapraszała mnie.
— Co tam! głupstwo! to jej zwykły sposób!... Podawaj no, mój kochany zupę! to jej zwykły sposób... grande dame — tłumaczył Stepan Arkadjewicz przyjacielowi. — Ja tam również będę, lecz pierwej muszę być na próbie śpiewów u hrabiny Boninej. Powiedz tylko sam, czyś ty nie dzikus? Jakżeż inaczej wytłumaczyć twój nagły wyjazd z Moskwy? Szczerbaccy wciąż pytali się mnie o ciebie, tak jakbym co wiedział. A ja wiem tylko tyle, że zawsze postępujesz nie tak, jak wszyscy.
— Masz racyę — odpowiedział Lewin, powoli i z pewnem zakłopotaniem. — Masz racyę, jestem dziki; lecz wyjazd mój nie jest wcale tego dowodem, owszem, dopiero teraz, gdy znowu przyjechałem, złożyłem prawdziwy dowód mej dziwaczności. Przyjechałem zaś teraz...
— Jakiś ty szczęśliwy! — znów przerwał Lewinowi Stepan Arkadjewicz, patrząc mu prosto w oczy.
— Dlaczego?
— Poznaję bystre konie po ich nozdrzach, zakochanych zaś młodzieńców po ich oczach... — żartował Stepan Arkadjewicz.
— Przed tobą stoi otworem świat cały.
— A przed tobą czyżby już był zamkniętym?
— Nie, jeszcze nie zupełnie zamknięty, lecz ty masz jeszcze przyszłość przed sobą, a ja już żyję tylko teraźniejszością i to w dodatku teraźniejszością nie zbyt wesołą, ani ciekawą...
— Dlaczego?
— Niezbyt ciekawą; a zresztą nie chcę mówić o sobie i wszystkiego powiedzieć ci nie mogę — odparł Stepan Arkadjewicz. — Po co więc właściwie przyjechałeś do Moskwy? Sprzątaj — zawołał na tatara.
— Czy nie domyślasz się? — zapytał Lewin, nie spuszczając ze Stepana Arkadjewicza bystrego spojrzenia.
— Domyślam się, lecz nie wypada mi rozpoczynać tej rozmowy, z czego możesz zmiarkować, czy domysł mój jest słusznym, czy nie — rzekł Stepan Arkadjewicz, patrząc przenikliwie na Lewina.
— Więc cóż mi powiesz? — zapytał Lewin niepewnym głosem, a pytając się czuł, że mu drżą wszystkie muskuły twarzy. — Jakżeż zapatrujesz się na to?
Stepan Arkadjewicz spokojnie dopił kieliszka chably i wciąż patrząc się na Lewina, rzekł:
— Ja? życzyłbym sobie z całego serca, gdyż byłoby to najlepiej.
— Czy tylko przypadkiem nie mylisz się? Czy wiesz o czem mówimy? — dopytywał się Lewin, przenikając wzrokiem swego współbiesiadnika. — Więc naprawdę jesteś zdania, że się to stać może?
— Jestem zdania, że się to stać może. Dlaczego by się nie mogło stać?
— Ale czy naprawdę przypuszczasz, że się to stanie? Powiedz mi, co myślisz w głębi duszy: A jeśli... jeśli spotka mnie odmowa? Jestem nawet jej najzupełniej pewnym...
— Dlaczego jesteś jej pewnym? — i Stepan Arkadjewicz mimowoli uśmiechnął się, widząc zakłopotanie Lewina.
— Tak mi się jakoś zdaje chwilami. Lękam się odmowy i dla niej i dla siebie.
— W każdym razie, pannie nie grozi żadna nieprzyjemność: każda panna dumną jest z oświadczyn.
— W istocie, każda panna, ale nie ona.
Stepan Arkadjewicz uśmiechnął się, gdyż wiedział, że dla Lewina wszystkie panny na świecie dzielą się na dwa gatunki: pierwszy, wszystkie panny na świecie, oprócz niej, i panny te mają wszystkie ludzkie wady i niczem nie wyróżniają się od szarego ogółu; drugi zaś gatunek, ona jedna, nie mająca żadnej wady i górująca nad całą ludzkością.
— Zaczekaj, weź trochę sosu — rzekł Stepan Arkadjewicz, biorąc Lewina za rękę, którą odsuwał naczynie z sosem.
Lewin wziął sosu, lecz nie dawał jeść Stepanowi Arkadjewiczowi.
— Zaczekaj; zrozum, że jest to dla mnie kwestya życia i śmierci! Nigdy z nikim nie rozmawiałem o tem, i z nikim, tylko z tobą, mogę mówić o tem. Na pierwszy rzut oka jesteśmy zupełnie obcymi dla siebie, gdyż mamy różne poglądy i różne upodobania; lecz ja wiem, że ty kochasz i rozumiesz mnie, więc i ja kocham cię bardzo. Lecz na miłość Boską, bądź najzupełniej szczerym.
— Mówię ci tylko to, co myślę — odrzekł, uśmiechając się znów Stepan Arkadjewicz. — Lecz co więcej, powiem ci, moja żona najlepsza w świecie kobieta... Stepan Arkadjewicz westchnął, przypomniawszy sobie żonę i pomilczawszy chwilę, mówił dalej: moja żona ma dar przewidywania, widzi ludzi nawskroś i wie zawsze co się zdarzy, szczególniej co do ślubów przeczucia nigdy ją nie mylą. Przepowiedziała, naprzykład, że Szachowska wyjdzie za Breutelna; nikt nie chciał temu wierzyć, a jednak małżeństwo to doszło do skutku. A Dolly jest za tobą.
— A to w jaki sposób?
— W taki mianowicie, że nie tylko lubi cię bardzo, lecz powiada, że Kiti musi koniecznie być twoją żoną.
Lewin, na te słowa Obłońskiego, uśmiechnął się tym uśmiechem, który zwykle poprzedza łzy rozrzewnienia.
— Twoja żona tak mówi! — zawołał Lewin. — Zawsze mówiłem, że twoja żona to doskonałość. Lecz dosyć już tych rozmów — dodał po chwili i podniósł się z krzesła.
— Dobrze, ale siądź jeszcze na chwilę.
Lecz Lewin nie mógł usiedzieć na miejscu, przeszedł się dwa razy po ciasnym gabinecie i mrużył oczy, żeby zatrzymać łzy, które się w nich zakręciły, poczem usiadł na swojem poprzedniem miejscu.
— Zrozum — zaczął mówić — że to nie jest miłość. Kochałem się, ale to jest co innego. To nie miłość, ale jakaś zewnętrzna potęga owładnęła mną. Wyjechałem, gdyż doszedłem do przekonania, że to nigdy miejsca mieć nie może, również jak i zupełne szczęście, którego nigdy nie ma na ziemi; walczyłem z sobą długo, lecz czem dłużej walczyłem, tem bardziej upewniałem się, że nie ma dla mnie bez tego przyszłości, życia...
— Pocóżeś wyjeżdżał?
— Poczekaj! Tyle myśli ciśnie mi się do głowy! Tyle pytań muszę ci zadać! Słuchaj mnie: nie jesteś w stanie wyobrazić sobie, jaką przysługę i łaskę wyrządziłeś mi, mówiąc o tem wszystkiem. Czuję się tak szczęśliwym, że nawet staję się złym; zapomniałem o wszystkiem. Dzisiaj dowiedziałem się, że brat mój Mikołaj... znasz go przecież, jest tutaj... zapomniałem i o nim nawet, gdyż zdaje mi się, że i on musi być szczęśliwym. Jestem jakby w pewnego rodzaju obłędzie. Jednej tylko rzeczy lękam się... Ty już ożeniłeś się, znasz więc zapewne to uczucie... lękam się, że my, ludzie nie pierwszej już młodości, mamy już za sobą przeszłość bogatą nie w miłość, ale w grzechy... i nagle zbliżamy się do istoty czystej, niewinnej; jest to wstrętnem, i dlatego też każdy z nas musi uważać się za niegodnego.
— Ty przecież masz nie wiele grzechów na sumieniu.
— W każdym razie — odparł Lewin — ze wstrętem odwracam się od mej przeszłości, lękam się jej, przeklinam ją i gorzko żałuję...
— Tak zawsze bywa na świecie — my nic na to nie poradzimy — uspokajał go Stepan Arkadjewicz.
— Pociesza mnie tylko ta modlitwa, którą zawsze lubiłem, że nie według mych zasług, lecz według miłosierdzia sądzonym będę, może więc i ona mi wybaczy.
Lewin wypił swój kieliszek i obaj na czas jakiś zamilkli.
— O jednem tylko muszę ci jeszcze powiedzieć. Znasz Wrońskiego? — zapytał Stepan Arkadjewicz.
— Nie, nie znam. Dlaczego pytasz mnie o to?
— Podaj drugą butelkę — zwrócił się Stepan Arkadjewicz do tatara, który chciał dolewać kieliszki i kręcił się bezustanku koło stołu właśnie wtedy, gdy był najmniej potrzebnym.
— Dlatego, żeś powinien wiedzieć o tem, że Wroński, to jeden z twych współzawodników.
— Co to za jeden ten Wroński? — zapytał Lewin, i w oczach jego, przed chwilą tak dziecięco-naiwnych, któremi tak zachwycał się Obłoński, nagle błysnął zły i nieprzyjemny wyraz.
— Wroński jest synem hrabiego Cyryla Iwanowicza Wrońskiego, jednym z najlepszych typów petersburskiej złotej młodzieży. Poznałem się z nim w Twerze, gdym tam służył, a on przyjeżdżał do poboru wojskowego. Nadzwyczaj bogaty, przystojny, z ogromnymi stosunkami, fligel-adiutant, a przytem nadzwyczaj przyjemny i dobry człowiek. Gdym go tutaj w Moskwie poznał bliżej, przekonałem się, że jest nietylko dobrym, ale też nadzwyczaj wykształconym i rozumnym człowiekiem; bezwarunkowo należy on do tych, co zachodzą daleko..
Lewin marszczył się i słuchał.
— Zjawił się tutaj niedługo po twoim wyjeździe i jestem o tem głęboko przekonany, że po uszy zakochał się w Kiti; matka zaś, jak to łatwo zrozumiesz...
— Wybacz mi, lecz nic nie rozumiem — przerwał mu Lewin, krzywiąc się, i odrazu przypomniał sobie brata Mikołaja i zaczął robić sobie wyrzuty, że zapomniał o nim.
— Poczekaj chwilkę — odpowiedział Stepan Arkadjewicz, biorąc go za rękę — powiedziałem ci to, co wiem, i powtarzam, że w całej tej zawiłej serdecznej sprawie — o ile ja się domyślam — szanse wygrania są po twojej stronie.
Lewin oparł się o poręcz krzesła, twarz jego pokryła się bladością.
— Radziłbym ci jednak działać o ile możności najprędzej — mówił w dalszym ciągu Obłoński, dolewając kieliszek Lewina.
— Nie, dziękuję, więcej już pić nie mogę — rzekł Lewin, odsuwając swój kieliszek — gdyż upiłbym się. A tobie jak się powodzi? — zapytał, chcąc widocznie zmienić temat rozmowy.
— Jeszcze słówko: w każdym razie radzę ci rozstrzygnąć prędko tę sprawę. Dzisiaj nie mów lepiej nic o tem, lecz idź jutro rano, oświadcz si ęklasycznie i niech ci Bóg błogosławi...
— Wybierasz się do mnie ciągle na polowanie, przyjedź na wiosnę — odezwał się Lewin.
Teraz Lewin żałował bardzo, że rozpoczął tę rozmowę ze Stepanem Arkadjewiczem, gdyż zdawało mu się, że czysty obraz Kiti, który nosił w duszy, może być skalanym rozmową o współzawodnictwie jakiegoś petersburskiego oficera, oraz domysłami i radami Stepana Arkadjewicza.
Stepan Arkadjewicz uśmiechnął się, gdyż rozumiał i współczuł z Lewinem.
— Przyjadę kiedykolwiek — odparł. — Tak, mój kochany, kobiety to oś, około której wszystko się obraca. I ze mną też jest źle, bardzo źle, a wszystko przez kobiety. Powiedz mi szczerze — mówił dalej, wyjmując cygaro i biorąc kieliszek — daj mi radę.
— Jaką?
— Przypuśćmy, żeś żonaty, że kochasz żonę, lecz zająłeś się inną kobietą...
— Wybacz mi, lecz ja stanowczo nie pojmuję tego, jak... jak naprzykład nie pojmowałbym, gdybym najadłszy się teraz, ukradł kołacz, przechodząc koło sklepu z pieczywem.
Oczy Stepana Arkadjewicza błyszczały jeszcze bardziej, niż zwykle.
— Dlaczego? Kołacz czasami tak pachnie, że trudno oprzeć się...
Himmlisch ist’s, wenn ich bezwungen
Meine irdische Begier;
Aber doch wenn’s nicht gelungen,
Hatt ich auch recht hübsch Plaisir!
Deklamując, Stepan Arkadjewicz uśmiechał się przebiegle, lecz Lewin również nie mógł wstrzymać uśmiechu.
— Tak, ale bez żartów — mówił dalej Obłoński. — Zrozum, że kobieta jest miłem, łagodnem, kochającem stworzeniem, które samo, będąc biednem i samotnem, wszystko poświęca. Obecnie już po wszystkiemu, czyż mam ją porzucać? Przypuśćmy, że rozstanę się z nią, lecz czyż mi nie wolno litować się nad nią i zająć się jej losem?
— Wybacz mi, lecz wiesz, że dla mnie wszystkie kobiety dzielą się na dwie kategorye... wyraźniej mówiąc... są kobiety i są... Uroczych upadłych istot nie widziałem i nie będę widział, a podobne do tej francuzki, co siedzi za bufetem, są to tylko mojem zdaniem gadziny, tak jak i wszystkie kobiety upadłe.
— A niewiasta z Ewangelii?
— Daj pokój! Gdyby Chrystus wiedział, jak ludzie nadużywać będą tych słów jego, nigdyby ich nie był wyrzekł! Świat pamięta tylko te słowa z całej Ewangelii. Ja zresztą mówię nie to, co myślę, ale co czuję. Mam wstręt do kobiet upadłych. Ty lękasz się pająków, a ja tych gadzin. Zapewne nie studyowałeś bliżej pająków, a ja tych gadzin.
— Dobrze ci tak mówić; jesteś podobnym do tego jegomości z romansu Dickensa, co to lewą ręką przerzuca przez prawe ramię każdą nieprzyjemność. Lecz zaprzeczanie jakiemubądź faktowi nie jest odpowiedzią nań. Powiedz mi proszę cię, co mam robić? Postaw się w mojem położeniu. Żona starzeje się, a tyś pełen życia. Nie zdążysz opatrzyć się, a już widzisz, że nie możesz kochać żony prawdziwą miłością, pomimo, że ją nadzwyczaj szanujesz. Nagle natkniesz się na stworzenie, które ci się podoba, które pokochasz i wtedy przepadłeś z kretesem! — z rozpaczą w głosie tłómaczył się Stepan Arkadjewicz.
Lewin uśmiechnął się.
— Tak, przepadłeś — mówił dalej Obłoński. — Lecz cóż robić?
— Nie kraść kołaczy!
Stepan Arkadjewicz roześmiał się.
— O moralisto! Lecz zrozum, że są dwie kobiety: jedna wymaga tylko praw swoich, a prawa te rozciągają się na twoją miłość, której jej dać nie możesz, druga zaś poświęca ci wszystko i nic w zamian nie żąda. Cóż mam robić w takim razie? Jak postąpić sobie? W takich razach dochodzi do przykrego dramatu.
— Jeśli żądasz mej szczerej odpowiedzi, to powiem ci, że nie wierzę, aby w tem wszystkiem krył się jakikolwiek dramat, dlatego, że według mnie, miłość... oba rodzaje miłości, które Plato określa w swej „Uczcie“, jest kamieniem probierczym ludzi. Jedni pojmują tylko jedną z nich; drudzy, drugą. Ci, którzy pojmują tylko miłość nieplatoniczną, napróżno mówią o dramatach, gdyż w miłości takiej nie może być dramatu. „Dziękuję najuniżeniej za przyjemność, moje uszanowanie.“ Ot i cały dramat! A w platonicznej miłości dramat miejsca mieć nie może, gdyż wszystko jest w niej szczerem i czystem, gdyż...
Lecz w tej chwili Lewin przypomniał sobie o swych dawnych grzechach i o wewnętrznej walce, przez którą przeszedł, i po chwili dodał: Kto wie zresztą... może ty masz racyę... Lecz ja nie wiem, stanowczo nie wiem...
— Widzisz... ty jesteś człowiekiem zasad. Jest to twą zaletą, lecz zarazem i wadą. Sam masz dużo zasad i wymagasz od życia, aby i ono składało się z zasadniczych zjawisk, a to rzadko kiedy się zdarza. Ty wymagasz, aby działalność człowieka zawsze miała cel przed sobą, żeby miłość i życie rodzinne zawsze były jednakowemi, a to wszystko zdarza się bardzo rzadko, prawie nigdy. Cała rozmaitość, cała krasa, cały urok życia składa się z kontrastów, ze światła i cieniów.
Lewin westchnął i nic nie odrzekł na to: zamyślił się i nie słuchał Obłońskiego.
I nagle obaj poczuli, że choć są przyjaciółmi, choć jedli razem obiad i pili wino, które powinno było jeszcze bardziej zbliżyć ich do siebie, że każdy z nich myśli tylko o sobie, a jeden nic drugiego nie obchodzi. Obłoński nieraz już doznawał tego wrażenia, które dość często ogarnia po obiedzie i wiedział, co trzeba robić w takich razach.
— Rachunek! — zawołał na służbę i wyszedł do sąsiedniego pokoju, gdzie spotkał zaraz znajomego adiutanta, z którym zaczął rozmawiać o jednej z aktorek i o jej opiekunie.
Podczas rozmowy z adjutantem Stepan Arkadjewicz odetchnął po rozmowie z Lewinem, który zawsze zmuszał go do zbyt wielkiego umysłowego wysiłku.
Gdy nadszedł tatar z rachunkiem na 26 rubli z kopiejkami i dodatkiem na napiwek, Lewin, którego kiedyindziej oburzyłaby, jako mieszkańca wsi, przypadająca na niego suma czternastu rubli; obecnie nie zwrócił uwagi na to, zapłacił i pojechał do domu przebrać się na wieczór do Szczerbackich, na którym miały się rozstrzygnąć jego losy.
Księżniczka Kiti Szczerbacka miała ośmnaście lat, matka wywoziła ją dopiero od roku; powodzenia w świecie miała więcej, niż jej obydwie siostry, więcej nawet, niż sama księżna spodziewała się, gdyż nietylko cała młodzież, bywająca w Moskwie na balach, była zakochaną w Kiti, lecz zaraz w ciągu pierwszego karnawału trafiły się jej dwie bardzo poważne partye: Lewin i zaraz po jego odjeździe, hrabia Wroński. Przyjazd Lewina w pierwszych dniach zimy, częste jego bywanie, oraz widoczne zakochanie się w Kiti, dały powód do pierwszej poważniejszej rozmowy pomiędzy rodzicami Kiti, co do jej przyszłości i do sprzeczek między księciem a księżną. Książę był za Lewinem i dowodził, że niczego lepszego nie można sobie życzyć dla Kiti; księżna zaś ze zwykłym kobietom zwyczajem niestawiania jasno kwestyi, twierdziła, że Kiti jest jeszcze za młoda, że Lewin nie odezwał się nigdy poważniej o swych zamiarach, że Kiti nie jest do niego przywiązaną i wymieniła dużo najrozmaitszych powodów; lecz nigdy nie wspomniała o najgłówniejszym, a mianowicie, że liczy na stosowniejszą partyę dla córki i że dla niej, księżnej, Lewin nie jest sympatycznym. Po wyjeździe Lewina, który tak nagle nastąpił, i który ją ucieszył, księżna z tryumfem mówiła do męża: „widzisz, ja miałam racyę!“ lecz jeszcze bardziej uradowała się, gdy Wroński zaczął bywać w ich domu, gdyż księżna utwierdziła się w mniemaniu, że Kiti powinna zrobić nietylko dobrą, ale nawet i świetną partyę.
Zdaniem matki, nie można nawet było porównywać Lewina z Wrońskim, gdyż raziły ją w Lewinie jego dziwne i czasami zbyt surowe poglądy i jego nieobycie się w świecie, które przypisywała dumie Lewina; wreszcie jego dzikie, jak się wyrażała, życie na wsi, gdzie całe dnie spędzał między bydłem i chłopami; nie podobało jej się również, że Lewin, chociaż był zakochany w Kiti, bywał w ich domu przeszło półtora miesiąca i zdawał się namyślać, jak gdyby wahał się, przypuszczając może, że uczyni domowi Szczerbackich zbyt wielki zaszczyt, oświadczając się o rękę Kiti; wreszcie drażniło księżnę, że Lewin nie domyślał się, że bywając w domu, gdzie jest panna na wydaniu, należy dać poznać swe zamiary. Nagle Lewin wyjechał. „Bogu dzięki, jest tak mało pociągającym, że Kiti nie mogła zakochać się w nim“ — pomyślała księżna.
Wroński czynił zadość wszystkim widokom matki, jako człowiek bardzo bogaty, rozumny, dobrego rodu, mający przed sobą świetną wojskowo-dworską karyerę; księżna wiedziała, że niczego lepszego spodziewać się nie może dla swej najmłodszej córki.
Wroński na balach starał się widocznie o względy Kiti, tańcował z nią, bywał u nich, nie można więc było wątpić, że ma poważniejsze zamiary, lecz pomimoto matka przez całą zimę była bardzo niespokojną.
Księżna wyszła za mąż trzydzieści lat temu, wyswatała ją jedna z ciotek. Narzeczony, o którym już poprzednio wszystko wiedziano, przyjechał, zobaczył pannę i sam dał się jej poznać; ciotka swatka dowiedziała się i powiedziała o wzajemnie doznanem wrażeniu: pokazało się, że młodzi podobali się sobie; potem w oznaczony dzień nastąpiły oczekiwane przez rodziców urzędowe oświadczyny, które też zostały przyjętemi. Wszystko odbyło się bardzo łatwo i zwyczajnie, tak się przynajmniej zdawało obecnie księżnej. Lecz na swych własnych córkach przekonała się księżna, do jakiego stopnia zagmatwaną i niełatwą jest ta, tak napozór zwyczajną wydająca się sprawa: wydawanie córek za mąż. Ile to było strachu, ile namysłu, ile pieniędzy wydać trzeba było, ile nieporozumień z mężem przy wydawaniu za mąż dwóch starszych córek: Daryi i Natalii! Teraz przy wydawaniu młodszej ten sam strach, te same wątpliwości i jeszcze większe niż dawniej nieporozumienia z mężem. Stary książę jak zwykle wszyscy ojcowie, był nadzwyczaj drażliwym na punkcie reputacyi swych córek i był zazdrosnym o nie, szczególniej o Kiti, którą najbardziej kochał i na każdym kroku robił żonie sceny za to, że kompromituje mu córkę. Księżna była już przyzwyczajona do tego przy wydawaniu za mąż starszych córek, lecz sama przed sobą przyznawała się, że obecna drażliwość księcia ma więcej uzasadnionych podstaw. Księżna zauważyła, że świat w ostatnich czasach zmienił się pod wieloma względami i że obowiązki matki stały się jeszcze trudniejszymi; widziała, że rówieśnice Kiti zawiązują jakieś stowarzyszenia, że uczęszczają na jakieś wykłady, że rozmawiają bez najmniejszego skrępowania się z mężczyznami, że same wychodzą na miasto i że, co najważniejsze, wszystkie są zdania, że wybór męża zależy tylko od nich, a nie od rodziców. „Obecnie już nie wydają tak za mąż, jak dawniej“, myślały i mówiły wszystkie te młode panny, a nawet i wszyscy starsi i poważniejsi ludzie. Lecz jak obecnie wydają za mąż, tego księżna nie mogła od nikogo dowiedzieć się. Francuski zwyczaj, że rodzice stanowią o losach dzieci, nie miał uznania i krytykowano go. Angielski zwyczaj, pozostawienia pannie kompletnej swobody, również nie był przyjętym i w rosyjskiem społeczeństwie był zupełnie niemożebnym. Rosyjski zwyczaj swatania uważano za coś wstrętnego, wszyscy wyśmiewali to, a razem z innymi i księżna. Lecz jak należy wychodzić i wydawać za mąż, tego nikt nie wiedział. Każdy, z kim księżnej zdarzało się rozmawiać o tem, mówił: „Ależ na miłość Boską! czas już zapomnieć o tym anachronizmie. Przecież to młodzi pobierają się, a nie rodzice, a zatem należy pozostawić młodym zupełną swobodę postępowania.“ Tym, co nie mieli córek, nic nie szkodziło tak mówić, księżna jednak wiedziała, że córka jej, poznawszy kogoś bliżej, może się w nim zakochać i zakochać się w tym właśnie, który nie zechce się żenić lub nie będzie mógł zostać jej mężem. I chociaż tyle już osób mówiło księżnej, że w naszych czasach młodzi ludzie sami powinni myśleć o swym losie, księżna jednak nie mogła temu wierzyć, również jak nie mogłaby wierzyć, że nabite pistolety są najodpowiedniejszą zabawką dla pięcioletnich dzieci. Wszystko to było powodem, że księżna była bardziej niespokojną o Kiti, niż o starsze córki.
Obecnie księżna lękała się, aby Wroński nie ograniczył się tylko na chęci przypodobania się Kiti, gdyż zauważyła, że Kiti już się zakochała w nim; księżna jednak pocieszała się tem tylko, że Wroński jest człowiekiem uczciwym, który wie, jak ma się zachować, lecz zarazem wiedziała również, że przy obecnej swobodzie zachowywania się, łatwo jest zwrócić na siebie uwagę panny, i że pod tym względem mężczyźni wogóle są nader lekkomyślni. W zeszłym tygodniu Kiti opowiedziała matce o rozmowie, jaką miała z Wrońskim podczas mazura. Wroński powiedział Kiti, że on i brat jego, do tego stopnia przyzwyczaili się ulegać we wszystkiem matce, że nigdy nie podejmują nic ważniejszego bez jej porady: „I teraz oczekuję na przyjazd matki z Petersburga, jak na największe szczęście“ — dodał ze znaczącem spojrzeniem.
Kiti powtórzyła to matce, nie przywiązując żadnej wagi do słów Wrońskiego, lecz matkę wiadomość ta zainteresowała bardzo, gdyż wiedziała, że stara hrabina jest lada dzień oczekiwaną, że matka Wrońskiego będzie zadowoloną z wyboru syna; dziwiła się tylko, że Wroński odwleka z oświadczynami, jakby bojąc się matki. Księżna Szczerbacka tak usilnie pragnęła, żeby to małżeństwo doszło do skutku i żeby jej kłopoty skończyły się, że wierzyła już temu wszystkiemu. Księżnej przykro było patrzeć się na najstarszą swą córkę Dolly, mającą zamiar rozejść się z mężem i cierpiącą nad tem bardzo, lecz niepewność, jak się rozstrzygnie los najmłodszej, pochłaniała ją zupełnie. Niepokój jej wzrósł z chwilą przyjazdu Lewina, gdyż bała się, aby Kiti, która, jak się zdawało, przez pewien czas była zajętą Lewinem, nie odrzuciła przez zbytnią uczciwość oświadczyn Wrońskiego, i wogóle, żeby przyjazd Lewina nie utrudnił i nie wstrzymał całej sprawy, mającej się już ku końcowi.
— Kiedyż on przyjechał? — zapytała księżna po powrocie do domu.
— Dzisiaj, maman.
— Chciałam ci powiedzieć... — zaczęła księżna, i Kiti domyśliła się zaraz z poważnego wyrazu twarzy matki, o czem będzie mowa.
— Mamo — odpowiedziała zaczerwieniwszy się, zwracając się ku matce — na miłość Boską nie mów mi o tem. Ja wiem, wiem wszystko.
Życzenia Kiti były zgodne z życzeniami matki, lecz główny powód, którym kierowała się matka, oburzał ją.
— Chciałam ci tylko zwrócić uwagę, że gdy się uczyni nadzieję jednemu...
— Mamo moja kochana, niech mama nie mówi o tem, ja lękam się słuchać...
— Nie będę już nic mówiła odpowiedziała matka, ujrzawszy łzy w oczach Kiti — obiecałaś, że nie będziesz mieć żadnej tajemnicy przedemną. Wszak prawda?
— Nigdy, kochana mamo, żadnej — odparła Kiti cała rumieniąc się i patrząc prosto w oczy matce — lecz obecnie nie mam nic do powiedzenia. Ja... ja... gdybym nawet chciała, to nie wiedziałabym co i jak... nie wiem...
„Gdyby mówiła nieprawdę, nie miałaby takich oczów“ — pomyślała księżna i uśmiechnęła się, widząc do jakiego stopnia Kiti jest zakłopotaną i szczęśliwą. I znów księżna uśmiechnęła się na myśl, jak Kiti przejętą jest tem, co dzieje się teraz w jej duszy.
Kiti przez całe poobiedzie do samego wieczora była w tym stanie, w jakim bywa młody człowiek przed bitwą: czuła mocne bicie serca i nie mogła skupić myśli. Wiedziała, że wieczór dzisiejszy, gdy oni obydwaj po raz pierwszy się spotkają, rozstrzygnie o jej losie i ciągle przedstawiała sobie w wyobraźni to każdego z nich oddzielnie, to znów ich obydwóch razem. Gdy myślała o przeszłości, to z przyjemnością i rozrzewnieniem wspominała Lewina. Wspomnienia dzieciństwa i wspomnienia przyjaźni Lewina ze zmarłym jej bratem dodawały szczególnego poetycznego uroku ich stosunkowi. Miłość Lewina, której była pewną, podchlebiała jej i cieszyła ją, wspomnienie o Lewinie było jej przyjemnem. Do wspomnień o Wrońskim dołączała się jakaś fałszywa nuta, chociaż Wroński był nadzwyczaj światowym i na swojem miejscu człowiekiem; zdawało się jej, że było coś fałszywego, nie w nim, gdyż on był bardzo naturalnym, lecz w niej samej, w stosunku zaś jej do Lewina wszystko było tak szczere i czyste. Lecz za to, ile tylko razy wspomniała o swej przyszłości z Wrońskim, widziała ją w perspektywie zupełnego szczęścia, przyszłość zaś z Lewinem przedstawiała się mglistą.
Wszedłszy na górę do swego pokoju, aby ubrać się na wieczór, Kiti z przyjemnością zauważyła, że jest w jednym z lepszych dni swoich, i że panuje najzupełniej nad sobą; panowanie zaś nad sobą było jej niezbędnie potrzebnem, wobec tego, co ją oczekiwało: czuła w sobie wewnętrzny spokój, czuła, że nic nie krępuje swobody jej ruchów.
O w pół do ósmej, jak tylko weszła do zupełnie jeszcze pustego salonu, lokaj zameldował: „Konstanty Dmitrjewicz Lewin.“ Księżna ubierała się jeszcze, księcia również nie było. „Stało się“, pomyślała Kiti i uczuła przyspieszone bicie serca, spojrzała w lustro i przeraziła się, ujrzawszy w niem swą twarz, pokrytą bladością. Teraz pewną już była, że Lewin naumyślnie tak wcześnie przyjechał, aby zastać ją samą i oświadczyć się, teraz dopiero rzecz cała przedstawiła się jej z innej, zupełnie nowej strony. Teraz dopiero zrozumiała, że sprawa ta dotyczy nie jej tylko osobiście, z kim ma być szczęśliwą i kogo będzie kochać, lecz że za chwilę będzie musiała wyrządzić przykrość człowiekowi, którego lubi i który jest dla niej nadzwyczaj sympatycznym. I to wyrządzić wielką przykrość.. Za co? Za to że on kocha ją... lecz trudno... tak powinno i tak musi być.
„Mój Boże, czyż ja sama mam mu to powiedzieć!?“ — pomyślała. — „Czyż mam mu powiedzieć, że go nie kocham? Będzie to kłamstwem. Cóż mam mu powiedzieć? Czy że kocham innego. Nie będę mu mogła tego powiedzieć. Chyba odejdę“...
Kiti zbliżała się już ku drzwiom, gdy dały się słyszeć jego kroki. „Nie! to by nie było uczciwem. Czegóż mam się lękać? Nic złego nie zrobiłam. Co ma się stać, niech się stanie! Powiem mu całą prawdę, z nim należy być szczerą! Otóż i on!“ — mówiła sobie, ujrzawszy jego silną, onieśmieloną postać z błyszczącemi, utkwionemi w nią oczyma; spojrzała mu prosto w oczy, jakby błagając go o zmiłowanie nad sobą, i podała mu rękę.
— Przyszedłem nie w porę, zdaje się, że zawcześnie — przemówił Lewin, rozglądając się po pustym salonie. Gdy zobaczył, że przewidywania jego sprawdziły się, i że nikt nie będzie mu przeszkadzał w wypowiedzeniu wszystkiego, co mu leżało na sercu, twarz jego nabrała posępnego wyrazu.
— O wcale nie — odrzekła Kiti i siadła przy stole.
— Życzyłem sobie bardzo zastać panią samą — zaczął, nie biorąc krzesła i nie patrząc na nią, żeby nie onieśmielać się jej widokiem.
— Mama w tej chwili nadejdzie — zmęczyła się wczoraj bardzo, wczoraj...
Mówiła sama nie wiedząc, co mówią jej usta i nie spuszczała z niego błagalnego i pieszczotliwego spojrzenia.
Lewin spojrzał na nią, Kiti zaczerwieniła się i zamilkła.
— Powiedziałem pani, że nie wiem, czym na długo przyjechał... gdyż zależy to od pani...
Coraz niżej i niżej pochylała głowę, nie wiedząc jaką da odpowiedź na to, co zaraz miało nastąpić.
— Zależy to od pani — powtórzył. — Chciałem powiedzieć... chciałem powiedzieć... Potom przyjechał... chciałem zapytać... zapytać się... Być moją żoną! — wymówił, sam nie wiedząc co mówi, lecz ujrzawszy, że to co mu wydawało się najstraszniejszem, powiedział już, przestał mówić i popatrzał na nią...
Ona oddychała ciężko nie patrząc na niego. Dusza jej przepełnioną była szczęściem. Niespodziewała się, żeby wypowiedziana miłość jego wywarła na niej takie wrażenie. Lecz trwało to tylko przez chwilę. Przypomniała sobie Wrońskiego. Podniosła na Lewina swe jasne szczere oczy i spojrzawszy na jego wyraz twarzy, na której malowała się zupełna rezygnacya, odpowiedziała prędko:
— To nie może być... niech mi pan wybaczy.
Chwilę temu była mu tak bliską i drogą, chodziło mu o nią więcej, niż o własne życie: obecnie zaś stała mu się obojętną i obcą zupełnie!
— Nie mogło być inaczej — odezwał się, nie patrząc na nią.
Lecz w tej samej chwili weszła księżna. Znać było po niej, że zatrwożyła się, gdy zobaczyła córkę sam na sam z Lewinem, oboje tak pomieszanych. Lewin ukłonił się jej i nic nie powiedział. Kiti milczała, nie podnosząc oczu. „Bogu dzięki, odmówiła mu“, pomyślała matka i twarz jej rozjaśniła się zwykłym uśmiechem, którym co czwartek spotykała gości. Siadła i zaczęła wypytywać Lewina, co porabia i jak spędza czas na wsi. Lewin usiadł również, oczekując na przybycie gości, aby potem wyjść niepostrzeżenie.
W pięć minut potem weszła przyjaciółka Kiti, hrabina Nordston, która rok temu wyszła za mąż.
Była to kobieta sucha, z czarnemi błyszczącemi oczyma, chorowita i nerwowa; lubiła bardzo Kiti i przyjaźń jej, jak zawsze przyjaźń mężatek ku pannom, objawiała się w chęci wydania Kiti za mąż według swego ideału, którym dla hrabiny Nordston był Wroński, Lewina zaś, którego w początkach zimy często spotykała u Szczerbackich, hrabina nie lubiła; stałem i ulubionem jej spędzaniem czasu przy spotkaniu się z Lewinem, było żartowanie sobie z niego.
— Lubię bardzo, gdy spogląda na mnie ze swej wysokości, gdy przerywa ze mną swą mądrą rozmowę, dlatego żem głupia, lub też zniża się ku mnie łaskawie. Bardzo to lubię, zniża się! Cieszę się bardzo, że nie znosi mnie — mawiała hrabina Nordston o Lewinie.
I miała racyę, gdyż rzeczywiście Lewin nie mógł jej znosić i pogardzał nią za to właśnie, czem ona chełpiła się i co miała sobie za zasługę, a mianowicie za jej nerwy, za wyniosłą pogardę i za absolutną obojętność dla wszystkiego, co tylko miało stosunek z rzeczywistem życiem.
Pomiędzy Nordston a Lewinem utrwalił się stosunek dość często spotykany w salonach, polegający na tem, że dwoje ludzi, zachowując pozory przyjaźni, pogardza sobą nawzajem do tego stopnia, że nie są nawet w stanie traktować się na seryo, i że jeden nie może obrazić drugiego.
Hrabina Nordston odrazu zaczęła żartować z Lewina.
— O! Konstanty Dmitrjewicz! Znowu przyjechałeś pan do naszego przewrotnego Babilonu — odezwała się, podając mu drobną, żółtą rączkę na powitanie i przypominając sobie powiedzenie jego, że Moskwa jest Babilonem. — Czyżby Babilon poprawił się, czy też pan zepsułeś się? — dodała, spoglądając na niego z uśmiechem.
— Pochlebia mi, hrabino, że pamiętasz tak dobrze me słowa — odpowiedział Lewin, który miał już czas odzyskać równowagę, zwykłym tonem, którym odzywał się do hrabiny. — Widocznie słowa me wywierają na panią wrażenie.
— Ależ ma się rozumieć. Zapisuję je zawsze! A ty Kiti byłaś dziś na ślizgawce?... — i zaczęła rozmawiać z Kiti.
Chociaż Lewinowi nie wypadało wychodzić teraz, lecz był zdecydowanym na to, gdyż było mu nadzwyczaj przykro spędzić cały wieczór z Kiti i patrzyć na nią. Kiti od czasu do czasu spoglądała na niego i unikała jego wzroku. Lewin chciał wstać i wyjść, lecz księżna zauważywszy jego milczenie, zwróciła się ku niemu.
— Czy pan na długo przyjechał do Moskwy? Zdaje się, że pan pracuje w ziemstwie i nie musi mieć dużo czasu?
— Nie, księżno, już nie jestem członkiem w ziemstwie — odparł. — Przyjechałem tylko na parę dni.
— Musiało mu się coś stać — pomyślała hrabina Nordston, przypatrując się surowemu i poważnemu wyrazowi jego twarzy — nie zaczyna jakoś swych mądrych dowodzeń. Lecz ja muszę zacząć z nim rozmawiać. Nadzwyczaj lubię wystrychnąć go na dudka wobec Kiti i muszę to dzisiaj koniecznie zrobić!
— Konstanty Dmitrjewiczu — zwróciła się ku niemu — zechciej mi pan wytłumaczyć jedną rzecz — pan znasz się tak na wszystkiem. W majątku naszym, w kałuskiej gubernii wszyscy chłopi i wszystkie baby, jednem słowem wszyscy, poprzepijali wszystko co tylko mieli i nic nam teraz nie chcą płacić. Co to ma być? Pan zawsze tak chwali chłopów.
W tej chwili jeszcze jedna z pań weszła do salonu i Lewin wstał.
— Wybacz mi, hrabino, lecz ja doprawdy nie znam się na tem i nie umiem dać pani żadnej odpowiedzi — odpowiedział i obejrzał się na wchodzącego za damą wojskowego.
— Zapewne Wroński — pomyślał Lewin, i aby przekonać się o tem spojrzał na Kiti, która zdążyła już dostrzedz Wrońskiego i obejrzała się na Lewina. I z jednego tylko spojrzenia jej, pomimo woli uśmiechających się oczów, Lewin zrozumiał odrazu, że Kiti kocha tego człowieka i zrozumiał to tak dobrze, jak gdyby ona sama mu to powiedziała. Zaciekawiało go, co to był za człowiek ten Wroński.
Teraz, nie namyślając się czy wypada, czy nie wypada, Lewin postanowił zostać, gdyż musiał koniecznie przekonać się, jakim człowiekiem był ten, którego ona kochała.
Są ludzie, którzy spotykając się ze szczęśliwszym od siebie współzawodnikiem, postanawiają sobie nie zwracać uwagi na ich zalety, i starają się dopatrywać w nim tylko ujemnych stron; drugi zaś rodzaj ludzi przeciwnie pragnie w rywalu, który ich zwyciężył, dopatrzyć się tych zalet, któremi zostali zwyciężeni i szukają starannie tych zalet z pewnym nawet bólem serca. Lewin należał do tej ostatniej kategoryi. Zalety Wrońskiego rzucały się w oczy każdemu odrazu, tak że Lewinowi łatwo było dojrzeć je.
Wroński był nie wysokim, dobrze zbudowanym brunetem, z pięknem, nadzwyczaj spokojnem, męskiem obliczem. W jego twarzy i postawie, od krótko ostrzyżonych czarnych włosów i wygolonego podbródka, do szerokiego, nowego, prosto z igły munduru, wszystko było nadzwyczaj proste i zarazem wykwintne. Przepuściwszy przed sobą wchodzącą damę, Wroński podszedł do księżny, a potem ku Kiti.
Gdy podchodził ku niej, w pięknych oczach jego znać było zachwyt i z zaledwie widocznym, pełnym szczęścia uśmiechem, z szacunkiem i ostrożnie skłonił się przed nią i podał jej swą małą, lecz szeroką dłoń.
Przywitawszy się ze wszystkimi i porozmawiawszy trochę z każdym, Wroński siadł, ani razu nie spojrzał w stronę Lewina, który na chwilę nie spuszczał go z oczu.
— Konstanty Dmitrjewicz Lewin, hrabia Aleksy Cyrylowicz Wroński — przedstawiła ich księżna.
Wroński wstał i życzliwie patrząc w oczy Lewinowi, uścisnął podaną sobie rękę.
— Miałem tej zimy spotkać się raz z panem na obiedzie — rzekł, uśmiechając się swym szczerym i wesołym uśmiechem — lecz pan wyjechał nagle na wieś.
— Konstanty Dmitrjewicz nienawidzi miasta i nas mieszczuchów i pogardza nami — odezwała się hrabina Nordston.
— Widocznie słowa moje wywierają na panią wrażenie, gdy pani tak dobrze pamięta je — odpowiedział Lewin i zaczerwienił się, gdyż przypomniał sobie, że powtarza tę odpowiedź już po raz drugi.
Wroński spojrzał na Lewina — na hrabinę Nordston i uśmiechnął się.
— Pan stale mieszka na wsi? — zapytał. — Wyobrażam sobie jak panu musi się nudzić podczas zimy.
— Kto ma zajęcie, temu się nie nudzi, a zresztą mnie moje towarzystwo wystarcza — odparł dobitnie Lewin.
— Lubię wieś — mówił dalej Wroński, zauważywszy ton Lewina, lecz udając, że nie zauważył tego.
— Spodziewam się, hrabio, że nie zgodziłbyś się mieszkać stale na wsi? — zapytała hrabina Nordston.
— Nie wiem, nigdy nie próbowałem mieszkać na wsi dłużej. Lecz raz doświadczyłem dziwnego uczucia: nigdy nie tęskniłem tak za wsią, za prawdziwą rosyjską wsią z łapciami i z chłopami, jak wtedy, gdym całą zimę z matką spędzał w Nicei. Nicea, jak to państwu wiadomo, sama przez się jest nudną, równie jak Neapol i Sorrento, które są dobre, ale tylko na krótko. Tam właśnie, na południu, przypomina się Rosya, a szczególne wieś. Zupełnie jak...
Wroński mówił, zwracając się i ku Kiti i ku Lewinowi, spoglądając na nich po kolei swem spokojnem, życzliwem spojrzeniem; widać było po nim, że mówi to tylko, co mu przychodzi na myśl.
Zauważywszy, że hrabina Nordston chciała odezwać się, Wroński przestał mówić i zaczął uważnie przysłuchiwać się hrabinie.
Rozmowa nie umilkała na chwilę, tak że stara księżna, która zawsze miała w pogotowiu na zapas, na wypadek braku tematu do rozmowy, dwa działa ciężkiego kalibru: klasyczne i realne wykształcenie i powszechną powinność wojskową, nie miała potrzeby wytaczać ich, a hrabina Nordston nie miała sposobności drażnić Lewina.
Lewin chciał, ale nie mógł przyłączyć się do ogólnej rozmowy; obiecywał sobie co chwila, że wyjdzie, lecz nie wychodził, jakby czekając na coś.
Rozmowa zaczęła się toczyć o stolikach wirujących i o duchach, i hrabina Nordston, która wierzyła w spirytyzm, zaczęła opowiadać cuda, których była naocznym świadkiem.
— Doprawdy, hrabino, musi mnie pani kiedy koniecznie tam zaprowadzić. Nigdy nie widziałem nic nadzwyczajnego, choć zawsze starałem się zobaczyć — uśmiechając się, rzekł Wroński.
— Dobrze, w przyszłą sobotę — odpowiedziała hrabina Nordston. — A pan Konstanty Dmitrjewicz, czy pan wierzy? — zapytała Lewina.
— Po co pani pyta się mnie, przecież pani wie dobrze, co odpowiem.
— Chciałabym słyszeć pańskie zdanie.
— Mojem zdaniem — odrzekł Lewin — te stoliki wirujące są najlepszym dowodem, że tak zwana inteligencya stoi nie na wiele wyższym poziomie umysłowym od chłopów, wierzących w uroki, w czary, w zapatrzenie się i t. p. ale my...
— Zatem pan nie wierzy?
— Nie mogę wierzyć, hrabino!
— A jeśli ja sama widziałam?
— I baby wiejskie opowiadają, że widziały na własne oczy upiora.
— Zdaje się zatem panu, że mówię nieprawdę? — zapytała hrabina i roześmiała się nieszczerze.
— Mylisz się, Maryo; Konstanty Dmitrjewicz powiada tylko, że nie może wierzyć — odezwała się Kiti, rumieniąc się za Lewina. Lewin zaś, zrozumiawszy o co chodzi, rozdrażnił się jeszcze bardziej i chciał odezwać się, lecz Wroński, ze zwykłym swym szczerym uśmiechem, dopomógł zręcznie do dalszego prowadzenia rozmowy, która mogła się stać nieprzyjemną.
— Czyż pan zupełnie nie przypuszcza możności istnienia tych objawów? — zapytał. — Dlaczego? Uznajemy istnienie elektryczności, której bliżej nie znamy; dlaczegóż więc nie może być nowej siły, dotychczas nam nieznanej, a która...
— Gdy odkryto elektryczność — przerwał mu z niecierpliwością Lewin — to odkryto tylko zjawisko, i niewiadomo było, skąd ono pochodzi i co może zdziałać, i minęły wieki całe, zanim pomyślano o zastosowaniu ich. Spirytyści zaś, zupełnie na odwrót, zaczęli od tego, że stoliki im piszą, a duchy do nich przychodzą i dopiero potem zaczęli dowodzić, że jest to siła nieznana.
Wroński słuchał uważnie Lewina, interesując się widocznie jego słowami.
— Tak, lecz spirytyści mówią: teraz jeszcze nie wiemy, co to za siła, lecz siła ta istnieje i działa w takich a takich warunkach, uczeni zaś niechaj dochodzą istoty tej siły. Nie widzę powodu, dla którego nie miałaby to być nowa siła, gdy ona...
— Dlatego — znów przerwał Lewin — że elektryczność objawia swe działanie za każdym razem, gdy smołę potrzemy kawałkiem sukna, spirytyzm zaś, nie za każdym razem, a zatem nie jest zjawiskiem przyrodzonem.
Wroński nie przeczył, gdyż zauważył, że rozmowa staje się zbyt poważną, jak na salon i chcąc zmienić jej przedmiot, uśmiechnął się wesoło i zwrócił się ku paniom..
— Najlepiej będzie, gdy zaraz spróbujemy, hrabino — odezwał się, lecz Lewin chciał koniecznie wypowiedzieć wszystko, co myślał o spirytyzmie.
— Myślę — mówił dalej — że usiłowania spirytystów, aby wytłumaczyć swe cuda jakąś nową siłą, są stanowczo bezcelowe, gdyż mówią oni o sile duchowej, a chcą poddać ją doświadczeniom materyalnym.
Lewin spostrzegł, że wszyscy czekają końca jego dowodzeń.
— A ja myślę, że z pana będzie doskonałe medium — przerwała mu hrabina Nordston — gdyż masz pan w sobie coś idealnego.
Lewin otworzył usta chcąc odpowiedzieć, lecz zaczerwienił się i nic nie odpowiedział.
— Najlepiej będzie, księżniczko, gdy zaraz weźmiemy się do próbowania stołów — zaproponował Wroński. — Księżno, czy pani pozwala? I Wroński wstał, szukając oczami stolika.
Kiti wstała, chcąc przysunąć stolik, i mijając Lewina, spotkała się z jego spojrzeniem. Żal go jej było z całego serca, tembardziej że wiedziała, że tylko ona jest przyczyną jego nieszczęścia.
— Jeśli możesz mi przebaczyć, przebacz, jestem tak szczęśliwą — mówiło jej spojrzenie.
— Nienawidzę wszystkich: i pani i siebie — odpowiadało jego spojrzenie i Lewin sięgnął po kapelusz, chcąc pożegnać towarzystwo. Lecz nie sądzonem mu było wyjść. W chwili, gdy wszyscy zaczęli siadać koło stolika, wszedł stary książę i przywitawszy się z paniami, podszedł ku niemu.
— Dawnoś przyjechał? — zapytał uradowany książę. — Nie wiedziałem, żeś przyszedł do nas. Cieszę się, że pana widzę.
Stary książę mówił Lewinowi czasami ty, czasami zaś panie. Pocałowawszy się z Lewinem, zaczął z nim rozmawiać, nie zwracając uwagi na Wrońskiego, który stojąc, cierpliwie czekał, nim książę zwróci się ku niemu.
Kiti domyślała się, że po tem wszystkiem, co zaszło pomiędzy niemi, serdeczność jej ojca musi sprawiać przykrość Lewinowi. Zauważyła również, że ojciec jej bardzo chłodno odpowiedział na ukłon Wrońskiego i jak Wroński z pewnem zakłopotaniem popatrzał na jej ojca, starając się i nie mogąc zrozumieć, dlaczego jest tak źle usposobionym dla niego, i Kiti zarumieniła się.
— Niech książę puści do nas Konstantego Dmitrjewicza — zawołała hrabina Nordston — chcemy robić doświadczenia.
— Jakie doświadczenia? Kręcić stołem? Wybaczcie mi, moje panie i moi panowie, lecz zdaniem mojem, gra w pierścionek jest daleko weselszą — rzekł stary książę, spoglądając na Wrońskiego i domyślając się, że to on zaproponował doświadczenia spirytystyczne. — Gra w pierścionek ma przynajmniej jakiś sens.
Wroński spojrzał z zadziwieniem na księcia i uśmiechnąwszy się z lekka, zaczął rozmawiać z hrabiną Nordston o wielkim balu, mającym się odbyć w przyszłym tygodniu.
— Spodziewam się, że pani będzie na nim? — zwrócił się ku Kiti z zapytaniem.
Gdy wieczór skończył się, Kiti opowiedziała matce swą rozmowę z Lewinem i pomimo całego współczucia, jakie dla Lewina miała, cieszyła się, że spotkały ją oświadczyny. Nie wątpiła na chwilę, że postępowanie jej było najzupełniej poprawnem. Lecz, gdy położyła się do łóżka, długo nie mogła zasnąć; prześladowało ją jedno wrażenie, oblicze Lewina z namarszczonemi brwiami i z ponuro patrzącemi z pod nich dobremi oczami. Widziała go, jak stojąc podczas rozmowy z jej ojcem, spoglądał na nią i na Wrońskiego. I tak go żal jej się zrobiło, że aż łzy zakręciły się jej w oczach. Lecz w tej chwili pomyślała o tym, który jej zastąpił Lewina.
Jak żywa stanęła przed nią ta energiczna męska twarz z odbijającym się na niej szlachetnym spokojem i dobrocią dla wszystkich i dla, wszystkiego; przypomniała sobie, jak głęboko kocha ją ten, którego ona kochała i znów zrobiło jej się wesoło i z uśmiechem szczęścia złożyła głowę na poduszce. „Żal mi go, ale cóż robić? Jam niewinna!“ — powtarzała sobie, lecz głos wewnętrzny mówił jej co innego. Sama nie zdawała sobie sprawy, czego żałuje: czy tego, że dopuściła Lewina do oświadczyn, czy też tego, że mu odmówiła. Wspomnienia te zatruwały jej szczęście. „Boże, zmiłuj się nademną! Boże, zmiłuj się nademną!“ — modliła się, zanim sen nie zmorzył jej.
Tymczasem na dole, w małym gabinecie księcia, odbywała się jedna z coraz częściej powtarzających się między rodzicami scen o ukochaną córkę.
— Co? jak to co! — krzyczał książę, machając rękoma i zapinając na sobie szlafrok, podbity lekkim futrem. To, że nie masz ambicyi ani dumy, że hańbisz i gubisz córkę tem podłem i głupiem swataniem!
— Lecz na miłość Boską, zlituj się książę nademną! cóż ja zrobiłam takiego? — mówiła księżna, zaledwie wstrzymując się od płaczu.
Księżna uszczęśliwiona rozmową z córką, przyszła, jak zwykle, powiedzieć księciu dobranoc, i choć nie miała zamiaru mówić mu o oświadczynach Lewina i o odmowie Kiti, napomknęła jednak zlekka mężowi, że, jak jej się zdaje, z Wrońskim już wszystko skończone, i że hrabia oświadczy się, jak tylko przyjedzie jego matka.
Usłyszawszy to książę, rozgniewał się i zaczął używać grubiańskich wyrażeń.
— Coś zrobiła? Poczekaj: po pierwsze wabisz starających się, o czem cała Moskwa będzie mówiła, i będzie miała słuszność. Jeśli wydajesz wieczory, to zapraszaj wszystkich, a nie paru wybranych dudków. Zaproś wszystkich tych tiut’ków (książę nazywał tak moskiewską młodzież), zawołaj grajka i niech sobie skaczą, a nie tak, jak ty robisz, paru konkurentów! Wstręt mnie ogarnia, gdy się patrzę na to, a ty doczekałaś się tego, czego chciałaś, zawróciłaś głowę dziewczynie. Lewin jest tysiąc razy porządniejszym człowiekiem. A ten Wroński, to petersburski elegant; ich tam na maszynie robią, jeden wart drugiego, a wszyscy razem licha warci. Choćby on był księciem z
krwi nawet, córka moja nikogo nie potrzebuje.
— Lecz czy ja winna jestem temu?
— Ty!... — zawołał książę, pełen gniewu.
— Wiem dobrze, że jeśli ciebie będę słuchała, to nigdy córki nie wydamy za mąż. W takim razie najlepiej wyjeżdżajmy na wieś.
— Ma się rozumieć!
— Sam powiedz, czy ja narzucam się komu? Nikomu nie narzucam się; a młody człowiek zakochał się i ona jak mi się zdaje...
— Tak, jak ci się zdaje!... A jeśli ona naprawdę zakocha się, a on tak samo myśli żenić się jak ja?... Wolałbym nie patrzyć na to wcale!...
„Ach, spirytyzm! ach, Nicea! ach na balu!“... — I książę, któremu zdawało się, że przedrzeźnia żonę, dygał przy każdym wyrazie. A gdy staniemy się powodem nieszczęścia Kiti, gdy ona rzeczywiście nabije sobie głowę...
— Dlaczego przypuszczasz, że nabije sobie?
— Ja nie przypuszczam, ja wiem; my znamy się na tem, a nie baby. Widzę człowieka, mającego poważne zamiary i widzę sowizdrzała, jak ten dudek, który chce się tylko pobawić...
— Zaczynasz już gadać od rzeczy...
— Przypomnisz sobie moje słowa, lecz już będzie zapóżno... tak będzie, jak z Daną...
— Dobrze, dobrze — nie mówmy już o tem — przerwała księciu żona, przypominając sobie nieszczęśliwą Dolly.
— Dobrze, dobranoc!
Przeżegnawszy się i pocałowawszy, lecz wiedząc dobrze, że każde z nich pozostaje przy swojem zdaniu, małżonkowie rozeszli się.
Księżna z początku była pewną, że dzisiejszego wieczoru rozstrzygnął się los Kiti, i że zamiary Wrońskiego nie mogą ulegać żadnej wątpliwości. Lecz słowa męża zaniepokoiły ją; wróciwszy do swego pokoju, księżna również jak Kiti westchnęła parę razy, jakby obawiając się nieznanej przyszłości: „Boże, zmiłuj się nademną! Boże, zmiłuj się nademną!
Wroński nie zaznał nigdy rodzinnego życia. Matka jego była za swych młodych lat światową lwicą i miała jeszcze za życia męża, a szczególniej po jego śmierci, parę romansów, znanych powszechnie całemu światu. Ojca swego Wroński prawie że nie pamiętał; wychowanie odebrał w korpusie paziów.
Skończywszy szkołę jako młody, elegancki oficer, Wroński odrazu zaczął pędzić życie zwykłym trybem bogatych peterburskich wojskowych; chociaż bywał w petersburskich salonach, wszystkie jednak jego miłosne sprawy miały miejsce po za ich obrębem.
W Moskwie po raz pierwszy odczuł po hulaszczem i pełnem uciech petersburskiem życiu cały urok miłej, niewinnej, należącej do świata, młodej dziewczyny, która pokochała go. Na myśl mu nawet nie przyszło, aby mogło być co złego w stosunku jego do Kiti; na balach przeważnie z nią tańczył i często bywał w domu Szczerbackich. Rozmawiał z nią o tem, o czem zwykle rozmawia się z pannami w salonie, to jest o niczem, lecz temu nic mimowoli nadawał szczególny dla niej wyraz. Pomimo to, że nie powiedział jej nic takiego, czego nie mógłby powiedzieć jej przy wszystkich, spostrzegał, że Kiti coraz bardziej i bardziej staje się zależną od niego, i czem więcej się o tem przekonywał, tem mu było przyjemniej i tem bardziej Kiti podobała się mu. Wroński nie wiedział, że postępowanie jego względem Kiti ma określoną nazwę, że nazywa się rozkochiwaniem w sobie panien, bez zamiaru żenienia się z niemi, i że postępowanie takie jest jednym ze złych uczynków, które młodzież w jego rodzaju, zwykle pozwala sobie popełniać. Wroński miał się za wynalazcę tej przyjemności i był zachwycony swym wynalazkiem; zdziwiłby się bardzo, gdyby był dzisiejszego wieczoru świadkiem rozmowy jej rodziców, gdyby zapatrywał się na to z punktu widzenia jej rodziny, i gdyby dowiedział się, że unieszczęśliwi Kiti, jeśli nie ożeni się z nią, zdziwiłoby go to bardzo i nie chciałby dać temu wszystkiemu wiary. Nie uwierzyłby, że to, co jemu i bardziej jeszcze jej sprawia taką ogromną przyjemność, może być nieuczciwem z jego strony; żadną zaś miarą nie mógłby uwierzyć, że powinien ożenić się z nią.
Ożenienie nie przedstawiało mu się nigdy jako możebność, gdyż nietylko nie lubiał rodzinnego życia, lecz, stosownie do poglądów kawalerskiego kółka, wśród którego obracał się, w rodzinie, a szczególniej w mężu, wyobrażał sobie zawsze coś nudnego, wrogiego, a szczególniej śmiesznego. Choć Wrońskiemu i przez myśl nie przeszło, o czem rozmawiał książę z księżną, wyszedłszy jednak tego wieczoru od Szczerbackich, poczuł, że ten duchowy, tajemniczy związek, istniejący między nim a Kiti, utrwalił się dzisiejszego wieczoru do tego stopnia, że należy coś przedsięwziąć; lecz co należało i co można było przedsięwziąć, Wroński nie mógł domyślić się.
„To i dobrze“ — myślał, wracając od Szczerbackich, czując się, jak zawsze, po spędzonym u nich wieczorze rzeźkim i wesołym, do czego przyczyniło się, że w ciągu całego wieczoru nie palił — „to i dobrze, że ani ja, ani ona nie powiedzieliśmy nic, lecz tak rozumieliśmy się nawzajem w tej nieuchwytnej rozmowie spojrzeń, że dzisiaj wyraźniej niż kiedykolwiek powiedziała mi, że mnie kocha. I jak szczerze, i przedewszystkiem z jakiem zaufaniem! Sam siebie zaczynam uważać za lepszego. Czuję, że mam serce i że we mnie jest dużo dobrego. Te śliczne, rozkochane oczy! Gdy powiedziała: i bardzo!“... „To i cóż? I nic. Dobrze mi jest i jej również“ — i Wroński zaczął myśleć, gdzie najlepiej przepędzić resztę wieczoru.
Przebiegł myślą miejsca, dokąd mógłby pojechać. — „Klub? partya bezika, szampańskie z Ignatowym? Nie, nie pojadę; Chateau des fleurs, zastanę tam Obłońskiego, kuplety, kankana? Nie, już mi się to wszystko sprzykrzyło. Za to właśnie lubię Szczerbackich, że w ich domu sam lepszym się staję. Pojadę wprost do siebie.“ Przyjechawszy do hotelu u Dussô, poszedł od razu do swego numeru, kazał podać sobie kolacyę i po chwili, rozebrawszy się, zaledwie zdążył położyć głowę do poduszki, zasnął mocno.
Na drugi dzień o jedenastej rano, Wroński wyjechał na petersburski dworzec na spotkanie matki; pierwszą osobą, na którą natknął się na stopniach szerokich schodów, był Obłoński, który również spodziewał się siostry, mającej przyjechać tym pociągiem.
— Witam jaśnie hrabiego! — zawołał Obłoński. — A ty po kogo?
— Ja po matkę — uśmiechając się jak i wszyscy przy spotkaniu się z Obłońskim, odpowiedział Wroński, uścisnąwszy go za rękę i razem z nim wchodząc na schody. — Spodziewam się dzisiaj jej przyjazdu z Petersburga.
— Czekałem na ciebie do drugiej w nocy. Dokądżeś pojechał od Szczerbackich?
— Do domu — odrzekł Wroński. — Tak mi jakoś, co prawda, było przyjemnie po wieczorze, spędzonym u Szczerbackich, że nie chciało mi się już nigdzie jechać.
— Poznaję bystre konie po ich nozdrzach, zakochanych zaś młodzieńców po ich oczach — zadeklamował Stepan Arkadjewicz zupełnie tak samo, jak wczoraj podczas rozmowy z Lewinem.
Wroński uśmiechnął się, dając tym uśmiechem do zrozumienia, że nie zapiera się bynajmniej, lecz odrazu zaczął mówić o czem innem.
— A ty na kogo czekasz? — zapytał.
— Ja? ja na ładną kobietę — odparł Obłoński.
— No! no! — Honni soit, qui mal’y pense! Na mą siostrę Annę Kareninę.
— Na Kareninę!
— Znasz ją?
— Zdaje się, że znam! A może nie... Doprawdy nie pamiętam — odparł Wroński, zamyślając się i przypominając sobie wraz z nazwiskiem Kareninej kogoś nudnego i przesadzonego.
— Lecz Aleksieja Aleksandrowicza, mego znakomitego szwagra, napewno znać musisz. Cały świat zna go.
— Znam go ze słyszenia i z widzenia. Wiem, że jest to człowiek rozumny, uczony, bardzo pobożny... Lecz wiesz; dobrze, że nie znam się na tem... not in my line — odpowiedział Wroński.
— Jest to doprawdy człowiek, zasługujący na uwagę pod każdym względem: trochę konserwatysta, lecz nadzwyczaj dobry — zauważył Stepan Arkadjewicz — zacny człowiek.
— Tem lepiej dla niego — rzekł Wroński, uśmiechając się. — A przyszedłeś i ty tutaj — zwrócił się do starego, wysokiego lokaja swej matki, który stał przy drzwiach — chodź tu bliżej.
Wroński w ostatnich czasach okazywał Obłońskiemu nietylko przyjaźń, jak i wszyscy, lecz był dla niego szczególnie serdecznym, gdyż w wyobraźni swej łączył go z Kiti.
— Urządzamy w niedzielę kolacyę dla divy? — zapytał z uśmiechem Wroński Stepana Arkadjewicza, biorąc go pod rękę.
— Ma się rozumieć! Ja zbieram składki. Czy poznałeś wczoraj mego przyjaciela Lewina? — zapytał Stepan Arkadjewicz.
— A jakże; ale on jakoś prędko odjechał.
— Bardzo porządny chłopak — mówił w dalszym ciągu Obłoński. — Nie prawdaż?
— Nie wiem dlaczego — odpowiedział Wroński — ale wszyscy mieszkańcy Moskwy, z wyjątkiem ma się rozumieć tych, z którymi rozmawiam — dodał żartem — są jacyś opryskliwi. Zawsze zdaje mi się, że ciągle stają dęba, gniewają się, jakby chcieli dać do poznania...
— W istocie masz racyę — odpowiedział Stepan Arkadjewicz, śmiejąc się wesoło.
— Prędko pociąg nadejdzie? — zapytał Wroński przechodzącego urzędnika kolejowego.
— Już niedługo — odpowiedział urzędnik.
Nadejście pociągu dawało się coraz bardziej zauważyć z przygotowań na stacyi, z biegania tragarzy, z ukazania się żandarmów i urzędników, z coraz liczniej przybywającej publiczności. Przez zasłonę mroźnej mgły widać było robotników w kożuchach, w miękkich filcowych butach, jak przechodzili przez szyny. Zdala dawało się słyszeć gwizdanie lokomotywy i przesuwanie jakiegoś ciężaru.
— Nie — odezwał się po chwili Stepan Arkadjewicz, któremu chciało się bardzo opowiedzieć Wrońskiemu o zamiarach Lewina co do Kiti. — Nie, tyś źle ocenił mego Lewina. Jest to człowiek nadzwyczaj nerwowy i czasami bywa naprawdę nieprzyjemnym, lecz za to też czasami jest nadzwyczaj przyjemnym. Ma dobrą, poczciwą duszę i prawdziwie złote serce. Lecz wczoraj miał swoje szczególne powody — mówił ze znaczącym uśmiechem Stepan Arkadjewicz, zapominając zupełnie o szczerem współczuciu, jakie wczoraj miał dla przyjaciela, i mając obecnie zupełnie takie same tylko dla Wrońskiego — w istocie miał swoje szczególne powody: mógł wczoraj być albo bardzo szczęśliwym, albo też bardzo nieszczęśliwym.
Wroński zapytał wprost: Cóż takiego? czy może się oświadczył wczoraj swej belle-soeur?...
— Być może — odpowiedział Stepan Arkadjewicz. — Tak mi się coś zdawało wczoraj. Jeśli odszedł wcześnie i był w złym humorze, to zapewne tak... Dawno jest już zakochanym i żal mi go bardzo.
— Tak!... Zresztą zdaje mi się, że księżniczka może liczyć na lepszą partyę — odrzekł Wroński. — Jest to rzeczywiście przykre położenie. Dlatego też większość przekłada znajomości z Klarami, gdyż tam niepowodzenie dowodzi tylko, że ci zabrakło pieniędzy, a tutaj chodzi o twoją godność. Ale oto i pociąg już nadchodzi.
W istocie zdala słychać było świst lokomotywy. Wkrótce peron cały zadrżał, wzdłuż niego przebiegła lokomotywa, wyrzucając kłęby pary, opadającej w tej chwili na dół z powodu silnego mrozu, na lokomotywie widać było kłaniającego się, obwiązanego i zsiniałego od mrozu maszynistę; za tendrem biegł wagon z bagażami i z wyjącym psem, w końcu zaś, kołysząc się lekko przed zatrzymaniem, ukazały się pasażerskie wagony.
Konduktor gwizdnął, nim pociąg zatrzymał się, wyskoczył na peron z wagonu, a za nim zaczęli wychodzić niecierpliwsi pasażerowie: oficer gwardyi, trzymający się nadzwyczaj prosto i spoglądający surowo dookoła; kupczyk z torbą podróżną, wesoło uśmiechający się, i chłop z workiem na plecach.
Wroński, stojąc koło Obłońskiego, przypatrywał się wagonom i pasażerom, i zupełnie zapomniał o matce: czuł się podnieconym i uciśnionym tem, co usłyszał od Stepana Arkadjewicza o Kiti, wyprostował się i oczy błyszczały mu szczęściem, był pewnym, że jest zwycięzcą.
— Hrabina Wrońska znajduje się w tym przedziale — rzekł konduktor, podchodząc do Wrońskiego.
Odezwanie się konduktora oderwało go od marzeń i kazało mu przypomnieć sobie o przyjeździe matki i o majacem nastąpić spotkaniu. Wroński w głębi duszy matki nie szanował i nie kochał jej, nie zdając sam sobie z tego sprawy, chociaż stosownie do pojęć towarzystwa, w którem się obracał, i stosownie do wychowania, jakie odebrał, nie mógł wyobrazić sobie innych stosunków względem matki, jak tylko w najwyższym stopniu, pełnych szacunku i czułości synowskiej, i to tembardziej pełnych szacunku i czułości synowskiej, im mniej w istocie ją kochał i szanował.
Wroński poszedł za konduktorem do wagonu, i, wchodząc do przedziału, w którym siedziała matka, zatrzymał się, aby przepuścić wychodzącą damę. Ze zwykłym taktem światowego człowieka, z jednego tylko przelotnie rzuconego na nią spojrzenia, Wroński poznał, że wychodząca kobieta należy do wyższych sfer towarzyskich. Skłonił się jej i wszedł do przedziału, lecz zdawało mu się, że musi raz jeszcze na nią spojrzeć: nie dlatego, że była bardzo ładną, nie dlatego, że była pełną uroku rozwianego w całej postaci, lecz dlatego, że w wyrazie jej twarzy, w chwili gdy przechodziła koło niego, było coś szczególnie ujmującego i pociągającego. W chwili, gdy Wroński obejrzał się, ona również odwróciła głowę. Pełne blasku szare oczy, które z powodu gęstych rzęs zdawały się być ciemnemi, z przyjazną uwagą zatrzymały się na jego postaci, jak gdyby poznawały go, i zaraz przeniosły się na przechodzący koło wagonu tłum, widocznie szukając kogoś! Wroński zdołał zauważyć w tem przelotnem spojrzeniu wyraz oczekiwania, igrający na jej twarzy, w błyszczących jej oczach, i zaledwie dostrzegalny uśmiech na rumianych jej wargach.
Wroński wszedł do wagonu. Matka jego, sucha staruszka z czarnemi oczyma, przymrużyła oczy, przypatrując się synowi, i uśmiechała się. Podniósłszy się z kanapy i oddając pokojówce woreczek ręczny, podała synowi drobną suchą rękę i, objąwszy go za szyję, pocałowała w twarz.
— Czyś odebrał depeszę? Zdrów jesteś?
— Jakże mama dojechała? — zapytał syn, siadając koło matki i mimowoli przysłuchując się kobiecemu głosowi, dającemu się słyszeć z za drzwi wagonu. Wroński wiedział, że to jest głos tej damy, którą spotkał przy wejściu.
— Nie mogę się jednak zgodzić z panem — mówił głos kobiecy.
— Petersburski pogląd, proszę pani!
— Nie petersburski a po prostu kobiecy — odrzekła.
— Niech pani pozwoli pocałować swą rączkę...
— Do widzenia, Iwanie Piotrowiczu. Zobacz pan, czy niema tu mego brata, i przyszlij go do mnie — mówiła nieznajoma już we drzwiach, i znów weszła do przedziału.
— Znalazła pani swego brata? — zapytała Wrońska, zwracając się ku wchodzącej damie.
Wroński dopiero teraz przypomniał sobie, że to była Karenina.
— Brat pani znajduje się na stacyi — odezwał się, wstając z kanapy. Niech mi pani wybaczy, żem jej nie poznał, ale znajomość nasza była bardzo krótką — mówił, kłaniając się jej — że pani pewno nie pamiętała o niej.
— O, nie — odpowiedziała — poznałabym pana w każdym razie, gdyż z matką pańską, przez całą drogę zdaje się, rozmawiałyśmy tylko o panu — rzekła, dozwalając nakoniec ożywieniu, które ją ogarniało, opromienić twarz uśmiechem. — A brata mego, jak niema tak niema.
— Zawołaj go, Alesza! — zwróciła się do syna hrabina.
Wroński wyszedł na peron i zawołał: Obłoński tutaj!
Karenina jednak nie czekała na brata, lecz zobaczywszy go zdala, lekkim krokiem wybiegła z wagonu. Gdy brat zbliżył się do niej, Karenina ruchem, który uderzył Wrońskiego swą siłą i gracyą, objęła brata lewą ręką za szyję, przycisnęła go do siebie i serdecznie pocałowała. Wroński patrzał na nią wciąż i uśmiechnął się, nie zdając sobie sprawy, z czego się uśmiecha. Lecz, gdy przypomniał sobie, że matka czeka na niego, wszedł znów do wagonu.
— Czyś zauważył, jaka to sympatyczna osoba? — zapytała hrabina syna. — Mąż posadził ją razem ze mną, całą drogę rozmawiałyśmy. A o tobie powiadają... vous filez le parfait amour. Tant mieux, mon cher, tant mieux.
— Nie wiem o czem mama myśli — chłodno odpowiedział syn. — Wychodźmy już, maman!
Karenina znów weszła do wagonu pożegnać się z hrabiną.
— Znalazłaś pani syna, hrabino, a ja brata — wesoło odezwała się. — Wszystkie moje historye wyczerpały się, nie miałabym już nic więcej do opowiadania.
— No, co to, to nie — odpowiedziała hrabina — w towarzystwie pani mogłabym objechać świat i przez chwilę nie nudziłabym się. Pani należysz do tych sympatycznych kobiet, z któremi i porozmawiać i pomilczeć jest prawdziwą przyjemnością; zaś o syna swego niech się pani przestanie martwić; nigdy nie rozłączać się — nie można.
Karenina stała spokojnie, trzymając się nadzwyczaj prosto i oczy jej uśmiechnęły się.
— Anna Arkadjewna — odezwała się hrabina, zwracając się ku synowi — ma ośmioletniego synka, z którym nigdy dotąd nie rozłączała się i martwi się obecnie, że zostawiła go samego.
— Przez cały czas rozmawiałyśmy z księżną: ona o swoim synu; a ja, o swoim — rzekła Karenina i twarz jej opromienił uśmiech — uśmiech, w którym malowało się dużo życzliwości dla niego.
— Zapewne znudziła panią ta rozmowa — odpowiedział zaraz Wroński na piłkę kotieteryi, rzuconą mu. Lecz widać było, że Karenina nie chce przedłużać rozmowy, prowadzonej tym tonem, i znów zaczęła rozmawiać ze starą hrabiną.
— Dziękuję pani bardzo. Nie zauważyłam, jak minęła mi cała droga. Do widzenia hrabino.
— Do widzenia, kochana pani — odpowiedziała hrabina. — Niech mi pani pozwoli pocałować swą śliczną twarzyczkę. Mówię szczerze, jak stara, żem pokochała panią.
Nieszczerość dawała się słyszeć w słowach hrabiny, jednak Karenina uwierzyła im widocznie i ucieszyła się niemi: zarumieniła się, nachyliła, nadstawiła swą twarz hrabinie, po chwili wyprostowała się i podała Wrońskiemu rękę z uśmiechem, który zdawał się falować między wargami a oczyma. Wroński uścisnął podaną mu drobną rączkę, a energiczny ruch, którym ona mocno i śmiało potrząsnęła jego rękę, ucieszył go nadzwyczajnie. Po chwili Anna wyszła prędkim krokiem z wagonu.
— Nadzwyczaj sympatyczna — zauważyła po raz drugi hrabina.
Tego samego zdania był i syn jej, który przeprowadzał Kareninę oczyma, dopóki zgrabna jej figura nie znikła w tłumie, napełniającym peron. Przez okno widział, jak podeszła do brata, wzięła go za rękę i z werwą zaczęła z nim rozmawiać. Wroński był pewnym, że rozmowa ta nie miała żadnego związku z nim, pomimo to, widok Anny, rozmawiającej z Obłońskim, był przykrym dla niego.
— Jakżeż tam ze zdrowiem mamy? — zapytał powtórnie, zwracając się ku matce.
— Dobrze, zupełnie dobrze. Aleksander był bardzo serdecznym i Maria również taka jest miła...
I znów zaczęła opowiadać o tem, co ją najwięcej interesowało, o chrzcinach wnuka, na które jeździła do Petersburga, i o względach, jakie cesarz okazywał jej starszemu synowi.
— Oto i Wawrzyniec — odezwał się Wroński, poglądając przez okno — teraz, jeśli mama sobie życzy, możemy już iść.
Stary kamerdyner, który jeździł zawsze z hrabiną, wszedł do wagonu i zameldował, że kareta już czeka. Hrabina podniosła się do wyjścia.
— Chodźmy, ludzi już nie wiele — rzekł Wroński.
Pokojówka wzięła woreczek i pieska, kamerdyner zaś i tragarz resztę rzeczy. Wroński podał matce rękę. W chwili, gdy wychodzili z wagonu, kilku ludzi z przestraszonemi minami przebiegło koło nich, przebiegł też i zawiadowca stacyi w swej, niezwykłego koloru, czapce. Widać było, że stało się coś niezwyczajnego. Ludzie biegli ku końcowi pociągu.
— Co?... co?... Gdzie?... Rzucił się!... Przejechało go!... — słychać było wołanie w biegnącym tłumie.
Stepan Arkadjewicz z siostrą zawrócili się, unikając wmieszania się w biegnący tłum, i zatrzymali się koło wagonu.
Panie weszły do wagonu, a Wroński i Stepan Arkadjewicz poszli dowiedzieć się o szczegółach wypadku.
Stróż, nie wiadomo, czy był pijanym, czy też obwiązał się zanadto z powodu zimna, nie zauważył, że pociąg zaczął cofać się, i dostał się pod koła, które go zmiażdżyły.
Wroński i Obłoński nie zdążyli jeszcze wrócić, gdy panie dowiedziały się już wszystkiego od kamerdynera.
Obłoński i Wroński widzieli obydwaj okaleczonego trupa. Po Obłońskim widać było, że wypadek wywarł na nim nadzwyczaj przykre wrażenie: marszczył się i zdawało się, że lada chwila zacznie płakać.
— Straszna rzecz! Dobrze stało się, Anno, żeś nic nie widziała! — zaledwie zdołał wymówić.
Wroński nic nie mówił, piękna twarz jego była poważną, lecz zupełnie spokojną.
— Gdybyś była, hrabino, widziała... — mówił Stepan Arkadjewicz — żona jego tam była... rzuciła się na ciało. Powiadają, że żywił bardzo liczną rodzinę. Straszny wypadek!
— Czyż nie było można przyjść im z pomocą? — zapytała szeptem Karenina.
Wroński spojrzał na nią, poczem zaraz wyszedł z wagonu.
— Zaraz wrócę, maman — rzekł, zwracając się we drzwiach ku matce.
Po upływie paru minut, gdy Wroński wrócił, Stepan Arkadjewicz rozmawiał już z hrabiną o nowej śpiewaczce, a hrabina z niecierpliwością spoglądała na drzwi, oczekując nadejścia syna.
— Chodźmy już teraz — rzekł Wroński, wchodząc.
Wszyscy wyszli razem. Wroński szedł naprzód z matką, za nimi szła Karenina z bratem.
Przy wyjściu, podszedł do Wrońskiego zawiadowca stacyi, który dopędził ich.
— Pan był łaskaw wręczyć memu pomocnikowi 200 rubli, upraszam o powiedzenie mi, dla kogo je pan przeznacza.
— Dla wdowy po zabitym — odpowiedział Wroński — nie rozumiem po co pan się pyta.
— Dałeś? — zawołał Obłoński, i przyciskając rękę siostry, dodał po cichu: Jak to szlachetnie z jego strony! — Moje uszanowanie, hrabino!
Stepan Arkadjewicz i Anna zatrzymali się na chwilę, szukając oczyma służącej.
Gdy wyszli przed dworzec, kareta Wrońskich już odjechała. Ludzie, tłoczący się przy wyjściu, rozmawiali o wypadku.
— Straszna śmierć — odezwał się jakiś jegomość — podobno przecięło go na pół.
— A mnie się zdaje, że właśnie lekka, gdyż natychmiastowa — zauważył drugi.
— Że też nie zachowują środków ostrożności — rzekł ktoś trzeci.
Karenina siadła do karety, i Stepan Arkadjewicz zadziwił się, zauważywszy, że wargi jej drgają i że z trudnością powstrzymuje łzy.
— Co ci się stało, Anno? — zapytał, gdy odjechali już kawałek drogi.
— Zła przepowiednia — odpowiedziała.
— Głupstwo — odparł Stepan Arkadjewicz — przyjechałaś, a o to chodziło mi bardzo. Nie możesz sobie nawet wyobrazić, jak ja liczę na ciebie.
— Czy dawno znasz już Wrońskiego? — zapytała.
— Dość dawno. Czy wiesz, spodziewamy się, że ożeni się z Kiti.
— Tak? — cicho odezwała się Anna. — Teraz zacznijmy rozmawiać o tobie — dodała po chwili, potrząsając głową, jakby chciała odpędzić coś natrętnego, co jej dokucza i co uważa za zbyteczne. — Jak stoi cała twoja sprawa? Odebrałam twój list i zaraz przyjechałam.
— W istocie, cała ma nadzieja leży w tobie.
— Opowiedz mi więc wszystko.
Stepan Arkadjewicz zaczął opowiadać.
Anna weszła do saloniku, w którym siedziała Dolly z rumianym pulchnym chłopczykiem, obecnie już podobnym do ojca. Matka odbywała z synem lekcyę francuskiego czytania. Chłopiec czytał i bezustannie kręcił w ręku i starał się oderwać guzik, zaledwie już trzymający się kurtki. Matka parę razy odejmowała mu rękę, lecz pulchna rączka znów brała za guzik; wreszcie matka oderwała guzik i schowała go do kieszeni.
— Grysza, trzymaj ręce przy sobie — strofowała go i znów zaczęła robić kołdrę, którą zawsze robiła w ciężkich dla siebie chwilach życia; palce jej nerwowo poruszały szydełko. Chociaż Dolly wczoraj kazała powiedzieć mężowi, że przyjazd siostry jego nic ją nie obchodzi, lecz pomimo to kazała dla niej wszystko przygotować i z niecierpliwością oczekiwała na przyjazd bratowej.
Dolly była zupełnie przybitą i pognębioną swem nieszczęściem: w każdym razie jednak pamiętała, że Anna była żoną jednej z petersburskich figur i petersburską grande dame, i dzięki temu, nie zrobiła tego, co zapowiedziała mężowi, to jest nie zapomniała o przyjeździe bratowej. „A zresztą Anna nic nie winna“ — mówiła Dolly. — „Od niej nie doznałam nigdy nic złego, owszem dawała mi zawsze dowody swej przyjaźni i życzliwości.“ Co prawda, o ile przypominała sobie wrażenie, jakie wywarł na niej pobyt w Petersburgu u Kareninych, to dom ich nie podobał się jej: w całym składzie ich życia rodzinnego dawało się odczuwać coś fałszywego. „Lecz dlaczego ja mam jej nie przyjmować? Niech tylko nie myśli mnie pocieszać;“ — myślała Dolly. — „Wszystkie te pocieszania, nauczania, przebaczania chrześcijańskie, o wszystkiem tem już tysiąc razy myślałam i wszystko to na nic się nie zda.“
Przez te parę dni Dolly była wciąż sama z dziećmi. Mówić o swem nieszczęściu nie chciała, a będąc tak nieszczęśliwą, o niczem innem mówić nie mogła. Wiedziała, że w ten lub inny sposób wypowie Annie wszystko — i cieszyła ją ta myśl, że wypowie wszystkie swe zmartwienia, to znów irytowała ją konieczność rozmawiania o swem poniżeniu z Anną, z jego siostrą, i słuchania od niej z góry już obmyślonych frazesów, pełnych rad i pociechy.
Oczekując Anny lada chwila i ciągle spoglądając na zegar, Dolly, jak to zdarza się często, przepuściła tę właśnie chwilę, w której gość przyjechał, i nie słyszała wcale dzwonka.
Gdy usłyszała szelest sukni i lekkie kroki, i gdy obejrzała się, na zmęczonem jej obliczu, mimowoli zupełnie, odbiła się nie radość, lecz zadziwienie; po chwili wstała i ucałowała bratowę.
— Jużeś przyjechała? — rzekła, witając się z nią.
— Dolly, jak mnie to cieszy, że cię widzę!
— I ja się cieszę bardzo — odrzekła Dolly, uśmiechając się lekko i starając się ze spojrzenia Anny domyślić, czy bratowa już wie wszystko. „Zapewne wie“ — pomyślała, zauważywszy wyraz współczucia w oczach Anny. — Chodźmy, zaprowadzę cię do twego pokoju — mówiła, chcąc o ile możności oddalić chwilę stanowczej rozmowy.
— To Grysza? Mój Boże, jak on urósł! — rzekła Anna, całując siostrzeńca i patrząc się ustawicznie na Dolly i po chwili rumieniąc się cała. — Pozwól mi zostać tutaj.
Zaczęła zdejmować chustkę, kapelusz i, zaczepiwszy nim o promień swych czarnych, wijących się włosów, kręcąc głową, odczepiała zaplątany lok.
— Jaśniejesz szczęściem i zdrowiem! — odezwała się Dolly prawie z zazdrością.
— Ja?... tak — odpowiedziała Anna. — Ach, mój Boże! Tania! rówieśnica mego Sieroży — zawołała, widząc wbiegającą do pokoju dziewczynkę, i wzięła ją na ręce i zaczęła całować. — Śliczna dziewczynka, śliczna! Pokaż mi wszystkie dzieci, moja kochana!
Anna zaczęła wyliczać wszystkie dzieci, pamiętając nietylko ich imiona, lecz i wiek każdego z dzieci, jego usposobienie, choroby, przez które przechodziło, i Dolly nie mogła nie być jej wdzięczną za to.
— Chodźmy więc do nich — odezwała się. — Szkoda tylko, że Wasia śpi już teraz.
Wróciwszy od dzieci, znalazły się same w salonie, dokąd po chwili przyniesiono kawę. Anna wzięła tackę, lecz zaraz ją postawiła.
— Dolly — odezwała się — on już mi wszystko powiedział.
Dolly popatrzała chłodno na Annę, oczekując na frazesy pełne udanego współczucia; lecz Anna nie odezwała się z niczem w tym rodzaju.
— Dolly, moja najukochańsza — rzekła — nie chcę ci nic mówić na jego obronę i nie chcę pocieszać cię, gdyż nie mogę. Lecz, kochanko moja, żal mi cię, żal szczerze!
Z po za gęstych rzęs, z błyszczących jej oczów pokazały się łzy; siadła bliżej bratowej i ujęła jej dłoń swą drobną, energiczną rączką. Dolly nie odsunęła się od niej, lecz twarz jej nie zmieniła swego wyrazu.
— Nikt pocieszyć mnie nie może: dla mnie wszystko już jest straconem, wszystko uważam za przepadłe!
I jak tylko Dolly powiedziała to, wyraz twarzy jej zmiękł. Anna ujęła suchą, chudą rękę Dolly, pocałowała ją i rzekła:
— Lecz, Dolly, co robić? co robić? Trzeba przecież pomyśleć, jak należy postąpić, aby wyjść z tego strasznego położenia.
— Wszystko już skończone — odrzekła Dolly. — Domyślasz się zapewne, że najprzykrzejszem jest dla mnie, iż porzucić go nie mogę, gdyż skrępowana jestem dziećmi. Z nim zaś żyć — również nie mogę: sam widok jego sprawia mi przykrość.
— Dolly, kochanko moja, on powiedział mi wszystko, lecz chciałabym dowiedzieć się również o wszystkiem od ciebie, opowiedz mi, jak to było.
Dolly pytająco popatrzała na nią. W oczach Anny znać było szczere współczucie i życzliwość.
— Dobrze — odezwała się nagle Dolly. — Opowiem ci wszystko z samego początku. Wiesz dobrze, jak wyszłam za mąż. Z wychowaniem, jakie mi dała maman, byłam nietylko naiwną, ale i głupią. Nie wiedziałam o niczem. Powiadają, jak wiesz o tem, że mężowie opowiadają żonom o swem przeszłem życiu, lecz Stiwa... — tu się poprawiła — Stepan Arkadjewicz, nic mi nie powiedział. Nie uwierzysz mi może, lecz dotąd wciąż myślałam, że jestem jedyną kobietą, którą... Ze złudzeniem tem przeżyłam lat osiem. Wierz mi, że nietylko nie podejrzywałam go o zdradę, lecz uważałam ją nawet za niemożebną, i nagle, wyobraź sobie, z takiemi, jak moje, pojęciami, dowiedzieć się o wszystkiem, o tych wstrętnych... Chciej mnie tylko zrozumieć: byłam głęboko przekonaną o swem szczęściu; nagle... — mówiła dalej Dolly, wstrzymując łkania — odebrałam list... list pisany przez niego do kochanki, do guwernantki mych dzieci. Doprawdy... to już było zanadto wielkiem nieszczęściem dla mnie!
Dolly wyjęła z pospiechem chustkę z kieszeni i ukryła w nią twarz. — Mogłabym zrozumieć jeszcze chwilowe zapomnienie się — zaczęła znów mówić po chwili milczenia — lecz oszukiwania mnie tak przebiegle, z takiem obmyśleniem wszystkich szczegółów... i z kim? Być zarazem moim mężem i jej!... Nie możesz sobie wyobrazić...
— Rozumiem, rozumiem cię, kochana Dolly — uspokajała ją Anna, ściskając Dolly za rękę.
— I czy myślisz, że on zdaje sobie sprawę z całego ogromu mego nieszczęścia? — mówiła dalej Dolly. — Wcale nie: jest w jak najlepszym humorze i nic mu nie brakuje.
— Co to, to nie! — przerwała jej Anna. — Znać po nim, że jest przybitym i że żałuje...
— Czy on może żałować? — przerwała znów Dolly, spoglądając bacznie na bratową.
— Może! ja znam go dobrze. Przykro mi było doprawdy patrzeć na niego. Znamy go przecież obydwie: jest dobrym lecz dumnym, a teraz czuje się tak upokorzonym. Najwięcej wzruszyło mnie... (Anna zgadła dobrze, czem najwięcej podziała na Dolly), że męczy go wstyd przed dziećmi i że, kochając ciebie... tak, tak, kochając ciebie najwięcej w świecie — przerwała prędko chcącej jej zaprzeczyć Dolly — wyrządził ci taką przykrość. „Nie, nie, ona mi nie przebaczy“ — powtarzał ciągle.
Dolly była zamyśloną i nie patrzała na bratowę, z uwagą jednak słuchała słów jej.
— W istocie, rozumiem, że położenie jego jest przykrem: lecz zawsze kto jest winnym, cierpi więcej, niż ten, kto nie poczuwa się do żadnej winy — rzekła. — Lecz sama powiedz, czy mogę mu przebaczyć, czy mogę być znowu jego żoną... po niej? Pożycie z nim będzie dla mnie obecnie męką dlatego, że cenię swą przeszłą miłość ku niemu... — łkanie nie dało jej dalej mówić.
Lecz jakby naumyślnie za każdym razem, gdy Annie udało się zmiękczyć gniew jej, Dolly znowu zaczynała mówić o tem, co ją najwięcej rozdrażniało.
— Ona przecież jest młodą i ładną — mówiła. — Wiesz przecież, Anno, komu poświęciłam mą urodę i młodość? Jemu i jego dzieciom. Wszystko mu odsłużyłam i na służbie tej wszystko straciłam i ma się rozumieć, że obecnie młode, pierwsze lepsze stworzenie jest mu stokroć przyjemniejszem. Napewno nieraz rozmawiali między sobą o mnie, lub co gorzej, pomijali mnie zupełnem milczeniem; pojmujesz ty to? — w oczach Dolly znowu błysnęła nienawiść.
— I po tem wszystkiem będzie mi mówił... Mam mu może wierzyć? Nigdy w życiu! Skończyło się już wszystko, co było moją pociechą, nagrodą za pracę, za cierpienia moje... Czy wierzysz mi, przed chwilą uczyłam Gryszę, przedtem było to dla mnie przyjemnością, a teraz męczarnią. Poco mam pracować? poco trudzić się? Poco mam myśleć o dzieciach? Czuję, że zmieniłam się cała i że zamiast miłości mam tylko żal, żal głęboki do niego. Jabym go zabiła i...
— Dolly, kochaneczko, rozumiem dobrze, nie męcz się na próżno. Do tego stopnia jesteś przybitą i rozdrażnioną, że na wiele rzeczy zupełnie fałszywie zapatrujesz się.
Dolly nic nie odpowiedziała i obydwie milczały parę minut.
— Pomyśl, Anno, co mam robić, dopomóż mi. Myślałam już dużo nad tem i nic wymyślić nie mogę?
Anna również nie mogła nic wymyślić, lecz gorąco współczuła każde słowo bratowej.
— Powiem ci tylko, że jestem jego siostrą — odezwała się Anna — znam jego charakter: tę łatwość, z jaką zapomina o wszystkiem i z jaką potem żałuje swego błędu. On nie wierzy samemu sobie i nie rozumie teraz, jak mógł tak postąpić, jak postąpił.
— Nie, on rozumie i rozumiał! — przerwała jej Dolly. — Lecz ja... ty zapominasz o mnie... czyż mnie to może przynieść jakąkolwiek ulgę?
— Pozwól. Przyznaję ci się, że gdy on mi mówił o tem, tom nie zdawała sobie jeszcze dokładnie sprawy z twego położenia. Myślałam wtedy tylko o nim i o tem, że rodzina cała może na tem ucierpieć; żal mi go było w istocie, lecz porozmawiawszy z tobą, ja, jako kobieta, widzę zupełnie co innego: widzę twe cierpienia i nie mogę nie powiedzieć ci, że serdecznie żal mi cię Dolly, moja kochana, pojmuję najzupełniej twą boleść, nie wiem tylko: nie wiem... nie wiem, ile wgłębi serca masz miłości dla niego? Powinnaś wiedzieć, że masz jej tyle, żeby mu przebaczyć. Jeśli masz, to przebacz!
— Nie — odpowiedziała Dolly, lecz Anna nie dała jej mówić i raz jeszcze pocałowała, ją w rękę.
— Znam ludzi lepiej niż ty — rzekła. — Znam ludzi w rodzaju Stiwy i znam ich zapatrywania się na te rzeczy. Powiadasz, że Stiwa rozmawiał z nią o tobie. To nieprawda. Ci ludzie bywają niewiernymi małżonkami, lecz ognisko domowe i żona są dla nich świętością. Pogardzają oni zawsze trochę temi kobietami i dlatego też kobiety te nie przeszkadzają rodzinie. Mężczyźni nakreślają niedostrzegalną linię graniczną pomiędzy rodziną a niemi. Nie rozumiem tego, ale wiem, że tak jest.
— Tak, lecz on całował ją...
— Pozwól, Dolly. Widziałam Stiwę, gdy kochał się w tobie. Pamiętam te czasy, gdy przyjeżdżał do mnie i płakał, opowiadając o tobie; byłaś wtedy dla niego czemś poetycznem i niedoścignionem; wiem również dokładnie, że czem dłużej trwało wasze pożycie, tem większą świętością stawałaś się dla niego. Śmieliśmy się nieraz z niego, gdy co chwila powiadał: „Dolly to kobieta godna podziwu.“ Tyś zawsze była bóstwem dla niego i wciąż niem jesteś, a to chwilowe zapomnienie...
— Lecz jeśli to zapomnienie będzie się powtarzać?
— Mojem zdaniem, nie powtórzy się już nigdy...
— Przypuśćmy, lecz ty, czy przebaczyłabyś?
— Nie wiem, nie mogę wydawać sądu co do tego... Nie mogę — odpowiedziała po krótkim namyśle Anna. Po chwili jednak, zważywszy na okoliczności, dodała — A zresztą mogę, mogę, mogę. Tak, jabym przebaczyła. Nie byłabym może dla niego taką samą jak przedtem, lecz przebaczyłabym: przebaczyłabym szczerze, jak gdyby nic nigdy przedtem nie było...
Cały ten dzień Anna spędziła w domu, t. j. u Obłońskich, i nikogo nie przyjmowała, chociaż parę znajomych osób, które już miały czas dowiedzieć się o jej przyjeździe, chciało jej zaraz złożyć wizytę. Anna całą przedobiednią porę spędziła w towarzystwie Dolly i dzieci: posłała tylko bilet do brata, w którym prosiła, aby koniecznie na obiad przyjechał do domu. „Przyjeżdżaj, Bóg jest miłosierny!“ — pisała. — Obłoński był na obiedzie w domu; rozmowa przy stole toczyła się ogólna, i Dolly, zwracając się do męża, mówiła mu „ty“, czego przedtem nie robiła; w stosunkach ich dawała się odczuwać pewna oziębłość, lecz nie było już mowy o rozłączaniu się, i Stepan Arkadjewicz widział, że rozmówienie się i pogodzenie z żoną jest możebnem.
Zaraz po obiedzie przyjechała Kiti, która znała już Annę Arkadjewnę, bardzo mało co prawda, i jechała teraz do siostry z pewną obawą, jak ją przyjmie ta petersburska wielkoświatowa dama, o której wszyscy odzywali się z takiem uznaniem. Kiti zaraz spostrzegła, że podobała się Annie Arkadjewnie. Anna widocznie zachwycała się jej urodą i młodością, i Kiti nie zdążyła opatrzyć się, jak nietylko uczuła się pod jej wpływem, lecz zobaczyła, że zakochała się w niej do tego stopnia, do jakiego zdolne są zakochać się młode panny w starszych zamężnych kobietach. Anna nie wyglądała na światową damę i na matkę ośmioletniego syna. Gdyby nie poważny, chwilami smutny wyraz oczu, który tak uderzał i pociągał ku sobie Annę, ze względu na giętką kibić pełną wdzięku, na ożywienie, malujące się na jej twarzy i przebijające się to w uśmiechu, to w spojrzeniu, możnaby łatwiej było wziąć za dwudziestoletnią pannę niż za mężatkę. Kiti czuła, że Anna była zupełnie szczerą i że nic nie ukrywała, lecz czuła również, że w duszy Anny był drugi doskonalszy świat, pełen uczuć niedostępnych dla niej, uczuć poetycznych i zagadkowych.
Po obiedzie, gdy Dolly wyszła do swego pokoju, Anna wstała od stołu i podeszła do brata, zajętego właśnie zapaleniem cygara.
— Stiwa — odezwała się, migając na niego wesoło i pokazując mu oczyma na drzwi. — Idź i niech ci Bóg dopomaga!
Stepan Arkadjewicz zrozumiał siostrę, rzucił cygaro i wyszedł.
Po wyjściu Stepana Arkadjewicza Anna siadła znów na kanapie, gdzie zaraz otoczyły ją dzieci. Dzieci, może dlatego, że wiedziały, że matka lubi tę ciotkę, może zaś dlatego, że instynktownie odgadywały w niej nadzwyczajną dobroć, garnęły się bardzo do Anny, i dwoje starszych, a za ich przykładem i młodsze, przed obiadem jeszcze podeszły do ciotki i na chwilę nie opuszczały jej: urządziły sobie nawet zabawkę, polegającą na tem, aby siedzieć jaknajbliżej ciotki, dotykać się jej, trzymać jej drobną rękę, całować ją, bawić się jej pierścionkami, lub przynajmniej dotykać się jej ubrania.
— Siądźmy tak, jak siedzieliśmy przedtem — rzekła Anna, siadając na dawnem miejscu.
I znów Grysza wsunął główkę pod ramię ciotki i przytulił się do jej ubrania: twarzyczka jego rozjaśniła się uśmiechem, pełnym dumy i szczęścia.
— Kiedyż więc odbędzie się ten bal? — zapytała Anna Kiti.
— W przyszłym tygodniu i będzie to ładny bal, będzie to jeden z tych balów, na których zawsze bywa wesoło.
— A czy są takie, na których zawsze bywa wesoło? — zapytała Anna z lekką ironią w głosie.
— Są. U Bobryszczewych zawsze bywa wesoło, u Nikitinycy również, u Mieżkowych zaś, zawsze nudno. Czy pani nie zauważyła tego?
— Nie, moja duszko, dla mnie minęły już te czasy, gdy na balach bywało mi wesoło — odpowiedziała Anna, i Kiti ujrzała w jej oczach ten drugi świat, który był dla niej niedostępnym.
— Dla mnie są tylko takie, na których bywa mi mniej przykro i nudno...
— Jak to może być, aby pani nudziła się na balu?
— Dlaczego ja niemam się nudzić? — zapytała Anna.
Kiti spostrzegła, że Anna wiedziała, jaką odpowiedź otrzyma.
— Dlatego, że pani jest zawsze najładniejszą.
Twarz Anny, która rumieniła się zwykle bardzo łatwo, pokryła się rumieńcem.
— Po pierwsze: nigdy — odrzekła — a po drugie: gdyby nawet tak było, to co mi z tego przyjdzie?
— Ale pani pojedzie na ten bal? — zapytała Kiti.
— Zapewne, trudno mi będzie odmówić. Masz, weź to sobie — rzekła do Tani, która ściągała jej z białego, cienkiego na końcu palca, luźno siedzący pierścionek.
— Będę bardzo rada, jak pani pojedzie, gdyż chciałabym bardzo widzieć panią na balu.
— Gdy już wypadnie mi koniecznie być na tym balu, pocieszczać się będę tą myślą, że robię pani przyjemność.
— Grysza, mój kochany, nie targaj mnie, one i tak już są potargane — zawołała na malca, poprawiając pukiel włosów, którym bawił się Grysza.
— Wyobrażam sobie panią na balu w liliowej sukni...
— Dlaczego koniecznie w liliowej? — z uśmiechem zapytała Anna. — No, dzieci, idźcie już sobie. Czy słyszycie? Miss Hull woła was na herbatę — odezwała się, odsuwając od siebie dzieci i polecając im iść do jadalnego pokoju. — A ja wiem, dlaczego pani życzy sobie, abym była na balu: liczy pani wiele na ten bal i dlatego marzeniem pani jest, aby wszyscy byli na nim i przyjmowali udział w jej szczęściu.
— Skąd pani wie o tem? Doprawdy, tak jest!
— Jak to dobrze być w wieku pani — mówiła dalej Anna. — Pamiętam i znam tę błękitną mgłę, w rodzaju tej, która okrywa szczyty gór w Szwajcaryi. Mgła, która pokrywa wszystko w tym najszczęśliwszym okresie, w ciągu którego kończą się dni dzieciństwa i to ogromne koło pełne wesela i szczęścia, przemienia się w coraz to węższą a węższą dróżkę; w amfiladę tę wkracza się zarazem wesoło i z obawą, choć wydaje się i promienistą i wspaniałą... któż bo przez to nie przechodził?
Kiti słuchała w milczeniu, uśmiechając się: „W jakiż sposób ona przeszła przez to? Chciałabym wiedzieć cobądź o jej zakochaniu się“ — pomyślała, przypominając sobie niezbyt poetyczną postać Aleksieja Aleksandrowicza, męża Anny.
— Wiem już trochę; Stiwa mi mówił i winszuję pani; mnie on się podobał bardzo — mówiła dalej Anna — spotkałam się z Wrońskim na kolei.
— Tak? to on był na dworcu? — zapytała Kiti, rumieniąc się. — Cóż Stiwa mówił pani?
— Stiwa wygadał przedemną wszystko. I ja byłabym bardzo rada... Wczoraj jechałam z matką Wrońskiego; hrabina przez całą drogę opowiadała mi o nim... jest on jej faworytem; wiem, że matki bywają stronne, lecz...
— Cóż matka jego opowiadała pani?
— Bardzo wiele! Wiem, że kocha go bardzo, w każdym razie jednak widać po nim, że ma w sobie coś rycerskiego... Opowiadała mi, naprzykład, że chciał oddać cały swój majątek bratu, że w dzieciństwie jeszcze odznaczył się czemś nadzwyczajnem, zdaje się, że wyratował z wody jakąś kobietę. Jednem słowem, bohater — rzekła Anna, uśmiechając się i przypominając sobie o tych dwustu rublach, które Wroński dał na stacyi.
Anna jednak nie opowiedziała o tych dwustu rublach, gdyż sama sobie nie zdawała sprawy, dlaczego wspomnienie o tej ofierze jest jej nieprzyjemnem: domyślała się, że w tem było coś, co dotyczyło jej i co nie powinno było mieć miejsca.
— Hrabina prosiła mnie bardzo, abym u niej była — mówiła Anna — zrobię to z przyjemnością i jutro zaraz pojadę do niej. Dzięki Bogu Stiwa dość długo bawi w gabinecie u Dolly — dodała po chwili, zmieniając przedmiot rozmowy, i podniosła się z kanapy; Kiti zdawało się, że Anna jest z czegoś niezadowoloną.
— Ja pierwej! ja! ja! — wołały dzieci, przybiegając znów po wypiciu herbaty do ciotki.
Wszystkie razem! — zawołała Anna, śmiejąc się i podbiegając ku nim, poczem objęła je rękoma i przewróciła na kanapę całą kupkę rozbawionych i zachwyconych dzieci.
Gdy podano kolacyę, Dolly wyszła do swego pokoju.
Stepan Arkadjewicz nie zjawił się; musiał widocznie wyjść z pokoju żony bocznemi drzwiami.
— Lękam się, czy ci nie będzie zimno na górze — odezwała się Dolly do Anny — chciałabym przenieść cię na dół: będziemy bliżej siebie.
— Nie troszcz się o mnie, moja kochana — odrzekła Anna, spoglądając bacznie na Dolly i chcąc zmiarkować, czy pojednanie nastąpiło, czy też nie.
— Na dole będziesz miała znacznie jaśniejszy pokój...
— Powiadam ci, że zawsze i wszędzie sypiam jak suseł.
— O co wam chodzi? — zapytał Stepan Arkadjewicz, wychodząc z gabinetu i zwracając się ku żonie.
Anna i Kiti z głosu Stepana Arkadjewicza domyśliły się, że pojednanie miało miejsce.
— Chciałabym Annę przenieść tutaj na dół, lecz trzeba przedtem zawiesić firanki. Nikt zrobić tego nie potrafi i będę musiała sama wziąć się do tego — odpowiedziała Dolly mężowi.
„Bóg jeden wie, czy pogodzili się już zupełnie?“ — pomyślała Anna, usłyszawszy ostry i spokojny głos bratowej.
— Daj spokój, Dolly, zawsze wyszukujesz jakieś trudności — odparł mąż. — Chcesz, to ja wszystko zrobię...
„Zapewne pogodzili się“ — pomyślała Anna.
— Już ja wiem, jak ty wszystko zrobisz — dowodziła Dolly — każesz Matwiejowi, żeby zrobił to, co nie da się zrobić na żaden sposób, a sam wyjdziesz i on wszystko zrobi jak najgorzej — i na ustach Dolly zawisł ironiczny uśmiech, z jakim zwykle przemawiała do męża.
„Pogodzili się zupełnie, najzupełniej“ — zadecydowała ostatecznie Anna — „i Bogu dzięki“ — i uradowana, że małżonkowie pogodzili się za jej przyczyną, podeszła do Dolly i ucałowała ją.
— Przepraszam cię bardzo, ale czemu tak pogardzasz mną i Matwiejem? — zapytał żony Stepan Arkadjewicz, uśmiechając się trochę.
Dolly, jak zwykle, odzywała się do męża przez cały wieczór z lekką ironią, Stepan Arkadjewicz zaś był w wesołym i dobrym humorze, lecz nie w takim, by mniemać można było, że otrzymawszy przed chwilą przebaczenie od żony, zapomniał już o swej winie.
Około dziesiątej wesoła rozmowa, toczona w rodzinnem kółku Obłońskich, przerwaną została błahym na pozór wypadkiem, który jednakże wszystkim wydał się nader dziwnym. Podczas rozmowy o wspólnych petersburskich znajomych, Anna prędko podniosła się.
— Mam jej fotografię w albumie — odezwała się — a przy sposobności pokażę wam też mego Sierożę — dodała z uśmiechem, pełnym macierzyńskiej dumy.
Otóż koło dziesiątej, gdy zwykle mówiła dobranoc synowi i najczęściej sama kładła go do łóżeczka, zanim wyjechała na bal lub do teatru — Annie zrobiło się przykro, że jest tak daleko od niego, i myślą, mimowoli, była przy swym kędzierzawym jedynaku, i nagle ogarnęła ją chęć spojrzeć na jego fotografię i porozmawiać o nim; skorzystała więc z pierwszego lepszego pozoru, wstała i swym lekkim krokiem poszła po album. Schody, prowadzące na górę do pokoju Anny, wychodziły na przedpokój, ogrzewany równie jak i frontowe schody.
W chwili, gdy Anna Arkadjewna wychodziła, w przedpokoju dał się słyszeć dzwonek.
— Któż to taki? — zapytała Dolly.
— Po mnie jeszcze zawcześnie, a na wizytę, już zapóźno — zauważyła Kiti.
— Zapewne z papierosami do mnie — dodał Stepan Arkadjewicz. Gdy Anna przechodziła koło schodów, lokaj wbiegał na nie, by zameldować gościa, który stał w sieni pod samą lampą. Anna, spojrzawszy na dół, poznała od razu Wrońskiego i doznała uczucia pewnego zadowolenia, lecz zarazem i przestrachu. Wroński stał w paltocie i wyjmował coś z kieszeni; w chwili, gdy Anna przechodziła, podniósł oczy, zobaczył ją: po twarzy jego znać było, że zawstydził i przeląkł się. Anna skinęła mu z lekka głową i znikła we drzwiach; zaraz potem dał się słyszeć donośny głos Stepana Arkadjewicza, który zapraszał gościa na górę, i cichą, spokojną odpowiedź, wymawiającego się od wejścia Wrońskiego.
Gdy Anna powróciła z albumem, Wrońskiego już nie było i Stepan Arkadjewicz opowiadał, że hrabia zachodził, aby rozmówić się z nim o obiedzie, mającym odbyć się jutro na cześć przyjezdnej znakomitości.
— Za nic w świecie nie chciał wejść i w ogóle zachowywał się jakoś dziwnie — dodał, kończąc opowiadać, Stepan Arkadjewicz.
Kiti zarumieniła się, gdyż zdawało się jej, że tylko ona jedna wie, poco Wroński przyjeżdżał i dlaczego nie wszedł na górę. „Był u nas“ — pomyślała — „nie zastał mnie i domyślił się, że jestem tutaj, lecz nie wszedł, gdyż uważał, że już jest zapóźno, a zresztą krępował się obecnością Anny.“
Wszyscy zamienili się spojrzeniami, nie mówiąc już nic o całem tem zdarzeniu, i zaczęli oglądać album Anny.
Nie było nic nadzwyczajnego ani dziwnego, że przyjaciel zaszedł do przyjaciela o w pół do dziesiątej wieczorem, dowiedzieć się o szczegółach zamierzanego obiadu, i że nie chciał wejść, pomimo to całe towarzystwo zadziwiło się bardzo, Anna najwięcej była zdumioną, bo odwiedziny Wrońskiego wydały się jej niewłaściwemi.
Bal rozpoczynał się właśnie, gdy Kiti weszła z matką na wielkie schody, zalane potokami światła, obstawione kwiatami i upudrowanymi lokajami w czerwonej liberyi.
Z salonów aż na schody wybiegał jednostajny gwar, jak w ulu, i gdy Kiti i księżna poprawiały sobie przed lustrem, ukrytem między krzewami, tualety i uczesanie, z balowej sali dały się słyszeć wyraźne dźwięki skrzypiec orkiestry, rozpoczynającej pierwszego walca. Jakiś staruszek, ubrany po cywilnemu, który przed drugiem lustrem rozczesywał sobie baczki, i od którego czuć było perfumy, zetknął się z niemi na schodach i widoczne zachwycając się Kiti, usunął się przed niemi na bok. Jakiś młodzieniec bez zarostu, jeden z tych, których stary książę Szczerbacki nazywał tiut’kami, w nadzwyczaj wyciętej kamizelce, poprawiając na sobie biały krawat, ukłonił się im, i minąwszy je, powrócił, zapraszając Kiti do kontredansa. Kiti przyrzekła już pierwszego kontredansa Wrońskiemu, musiała więc obiecać drugiego młodemu człowiekowi. Nieznajomy im oficer, zapinając rękawiczki, przepuścił je we drzwiach i gładząc wąsa, podziwiał urodę różowej Kiti.
Pomimo, że tualeta, uczesanie i wszystkie przygotowania do balu zajęły Kiti dużo czasu i namysłu, jednak wchodziła teraz na bal w swej różowej sukience na jedwabnej podszewce z taką swobodą, jak gdyby wszystkie te kokardki, koronki i inne szczegóły tualety nie wymagały ani od niej, ani od nikogo żadnego nakładu pracy i jak gdyby przyszła na świat w tym tiulu, koronkach, z włosami wysoko uczesanymi i z wetkniętą w nie różę z dwoma listkami.
Gdy stara księżna, przed wejściem na salę, chciała poprawić wstążkę, którą córka była przepasana, Kiti odsunęła się od matki, gdyż wiedziała, że wszystko samo przez się powinno dobrze leżeć i wydawać się na niej, i że nie trzeba nic poprawiać.
Kiti była w jednym ze swych szczęśliwych dni: ubranie nie uciskało ją, koronki nigdzie nie poobrywały się, kokardki nie pomięły i nie poodpruwały się, różowe pantofelki na wysokich wygiętych obcasach nie cisnęły, a pieściły nóżkę; gęste loczki jasnych włosów nie potargały się na maleńkiej główce. Wszystkie trzy guziki na długich rękawiczkach, w niczem nie zmieniających kształtów jej ręki, pozapinały się i żaden nie oberwał się. Czarna aksamitka z medalionem pieszczotliwie obejmowała jej szyję. W aksamitce tej było Kiti bardzo dobrze do twarzy, i Kiti w domu jeszcze, stojąc przed lustrem, wiedziała, że aksamitka ta przemawia. Co do innych szczegółów tualety, mogły istnieć pewne wątpliwości, co zaś do aksamitki, stanowczo nie. — Kiti uśmiechnęła się i na balu, spojrzawszy w lustro na swą aksamitkę. Na obnażonych plecach i rękach Kiti czuła chłód marmuru: wrażenie to nadzwyczaj lubiła. Oczy jej błyszczały i rumiane usta nie mogły powstrzymać uśmiechu z poczucia swej siły przyciągającej. Kiti nie zdążyła jeszcze wejść na salę i dojść do tiulowo-wstążkowo-koronkowo-różnokolorowego tłumu dam, oczekujących na zaproszenie do tańca (Kiti nie stawała nigdy w tym tłumie), gdy została już zaproszoną do walca i to w dodatku przez najlepszego tancerza, zajmującego pierwszorzędne stanowisko w balowej hierarchii, znakomitego wodzireja, mistrza ceremonii, żonatego, pięknego i postawnego mężczyznę, Jegoruszkę Korsuńskiego. Przetańczywszy pierwszego walca z hrabiną Banina i przyglądając się swym podwładnym, to jest paru tańczącym parom, Korsuński spostrzegł wchodzącą Kiti, podbiegł ku niej tym specjalnym, właściwym tylko wodzirejom, krokiem i ukłoniwszy się, nie zapraszając nawet, wyciągnął rękę, żeby ją objąć. Kiti obejrzała się, kto weźmie jej wachlarz, gospodyni domu, uśmiechnąwszy się, wzięła go z rąk Kiti.
— Jak to dobrze, żeście panie przyjechały wcześnie — rzekł Korsuński, obejmując jej stan — bo co to za moda spóźniać się!
Kiti położyła lewą rękę na ramieniu Korsuńskiego i małe jej nóżki w różowych trzewiczkach prędko, lekko i równomiernie zaczęły poruszać się po ślizkiej posadzce w takt muzyki.
— Odpoczywam, zaiste, tańcząc z panią — odezwał się Korsuński, zaczynając tańczyć. — Zachwyca mnie lekkość tańca pani i jego précision — prawił jej komplimenty, jakie powtarzał wszystkim prawie znajomym paniom.
Kiti uśmiechnęła się, usłyszawszy tę pochwałę i przez ramię jego przypatrywała się sali. Kiti przestała już należeć do panien, zaczynających dopiero bywać, dla których wszystko co widzą, zlewa się w jedno czarujące wrażenie, nie należała jeszcze również do panien, dawno już i często bywających na balach, którym te bale i spotykane na nich znajome twarze zaczęły się już przykrzyć. Kiti zajmowała stanowisko pośrednie: była podnieconą, lecz zarazem panowała nad sobą o tyle, że mogła obserwować. W lewym rogu salonu spostrzegła zebraną całą śmietankę towarzystwa. Była tam niemożebnie wydekoltowana, słynna z urody, Lidi, żona Korsuńskiego, była tam również gospodyni domu, jaśniał tam swą łysiną Kriwin, który zawsze musiał być tam, gdzie zbierało się doborowe towarzystwo; młodzież spoglądała na ten róg, nie śmiejąc podejść bliżej; Kiti odnalazła tam oczyma — Stiwę, a potem dojrzała wprowadzającą ją w zachwyt postać i głowę Anny w czarnem aksamitnem ubraniu. On również tam się znajdował; Kiti po raz ostatni widziała go we czwartek wieczorem, gdy odrzuciła oświadczyny Lewina; Kiti spostrzegła go w jednej chwili swemi bystremi oczyma i zauważyła nawet, że Wroński przypatruje się jej.
— Może jeszcze przetańczymy jeden tur? Czy pani nie bardzo znużona? — zapytał Korsuński, czując się trochę znużonym.
— Nie, dziękuję panu bardzo!
— Dokąd każe mi się pani odprowadzić?
— Zdaje się, że i Karenina jest tutaj... niech mnie pan będzie łaskaw doprowadzić do niej.
— Służę pani.
I Korsuński skierował się w tempie walca wprost ku towarzystwu, zajmującemu lewy róg sali, powtarzając co chwila: pardon, mesdames, pardon, pardon mesdames i lawirując po morzu koronek, tiulu i wstążek tak zręcznie, że nie potrącił nikogo i o nic nie zawadził, okręcił z taką siłą swą damę, że dały się widzieć jej cienkie nóżki w ażurowych pończoszkach, a tren rozwiał się w kształcie wachlarza i owinął się około kolan Kriwina. Korsuński skłonił się, wyprostował i podał rękę Kiti, chcąc ją zaprowadzić do Anny Arkadjewny. Kiti zarumieniona cała, zdjęła tren z kolan Kriwina, i czując lekki zawrót głowy, obejrzała się, szukając oczyma Anny. Anna była nie w liliowej, jak sobie tego koniecznie życzyła Kiti, lecz w czarnej, wyciętej aksamitnej sukni, odsłaniającej jej toczone, jakby ze słoniowej kości, pełne ramiona, piersi i okrągłe ręce z cienką i drobną dłonią; cała suknia była obszyta weneckim haftem. Na głowę, na czarne własne swe włosy, Anna włożyła maleńką girlandę z niezapominajek i drugą taką samą miała na czarnej wstążce w pasie między białemi koronkami. Uczesania nie było widać: widać było tylko małe pierścienie wijących się włosów, których Anna nigdy nie mogła ułożyć sobie na tyle głowy i na skroniach; sznur pereł zdobił jej silnie rozwiniętą, toczoną szyję.
Kiti widywała Annę codziennie, była w niej zakochaną i zawsze wyobrażała ją sobie w liliowej sukni; lecz obecnie na balu, gdy ujrzała ją w czarnej, Kiti przekonała się, że nie rozumiała dotąd całego wdzięku Anny: zobaczyła ją teraz jako zupełnie inną i nie taką, jaką miała nadzieję ją ujrzeć. Teraz dopiero Kiti pojęła, że Anna nie mogła być w liliowej tualecie, i że wdzięk i urok Anny na tem właśnie polegał, że Anna zaćmiewała zawsze swą osobą każdą tualetę, i że żadna tualeta nie mogła na niej wydać się odpowiednio. I ta wspaniała czarna tualeta, z nadzwyczaj cennemi koronkami, ginęła na Annie, gdyż tualeta ta była tylko ramką, w której widać było Annę naturalną, wykwintną a zarazem i ożywioną.
Anna stała, jak zwykle, trzymając się nadzwyczaj prosto, i w chwili, gdy Kiti podchodziła ku niej, rozmawiała z panem domu, zwróciwszy się trochę ku niemu.
— Nie, ja nie rzucę kamieniem — odpowiadała mu właśnie na jakieś pytanie — chociaż nie rozumiem tego — mówiła, wzruszając ramionami, i w tej chwili z serdecznym uśmiechem zwróciła się ku Kiti. Obrzuciwszy doświadczonem kobiecem spojrzeniem jej tualetę, Anna skinęła lekko głową; Kiti jednak dostrzegła ten ruch i domyśliła się, że był on pochlebnym dla jej sukni.
— Pani i na salę wchodzi tańcząc — odezwała się Anna do Kiti.
— Jest to jedna z mych najlepszych pomocnic — rzekł Korsuński, kłaniając się Annie, z którą nie widział się jeszcze dzisiejszego wieczoru. Gdy księżniczka pomaga, bal musi udać się i być wesołym. Anno Arkadjewno, proszę o tur walca! — rzekł, pochylając się przed Anną.
— To państwo znają się? — zapytał gospodarz.
— Kogo jabym nie znał? My z żoną jesteśmy jak złe szelągi, wszyscy nas znają — odpowiedział Korsuński. — Proszę do walca.
— Nie tańczę, gdy można nietańczyć — odrzekła Anna.
— Lecz dzisiaj nie można — odpowiedział Korsuński.
Wroński zbliżał się ku nim.
— Chodźmy więc — odparła Anna, nie spostrzegając ukłonu Wrońskiego, i położyła rękę na ramieniu Korsuńskiego.
„Dlaczego Anna jest tak obojętną dla niego?“ — pomyślała Kiti, zauważywszy, że Anna naumyślnie nie odpowiedziała na ukłon Wrońskiego. Wroński podszedł do Kiti, przypomniał jej o pierwszym kontredansie i zaczął rozmawiać z nią, mówiąc, że żałuje bardzo, iż przez cały ten czas nie miał przyjemności widzieć jej. Kiti z zachwytem przyglądała się walcującej Annie, słuchała Wrońskiego i spodziewała się, że Wroński poprosi ją do walca, lecz Wroński nie prosił, i Kiti ze zdumieniem spoglądała na niego. Wroński zaczerwienił się i z pospiechem podał jej rękę, lecz zaledwie objął jej cienki stan i zdążył zrobić krok jeden, muzyka raptem grać przestała. Kiti spojrzała w oczy Wrońskiemu, i długo potem, po upływie lat paru, to spojrzenie, pełne miłości, którem ogarnęła go wtedy i na które on nie odpowiedział wcale, należało do najprzykrzejszych jej wspomnień!
Pardon, pardon! Walca, walca! — rozległ się z drugiego końca salonu głos Korsuńskiego, który skłoniwszy się przed pierwszą napotkaną damą, puścił się z nią w wir walca.
Wroński przetańczył z Kiti parę turów walca. Po skończonym tańcu Kiti podeszła do matki i zaledwie miała czas zamienić parę wyrazów z Nordston, gdy Wroński podszedł znów ku niej, zapraszając do przyrzeczonego sobie kontredansa; podczas kontredansa nie prowadzili żadnej poważniejszej rozmowy: rozmawiali trochę o Korsuńskich, mężu i żonie, których on nadzwyczaj zabawnie opisywał, jako miłe czterdziestoletnie dzieci; trochę o organizującym się teatrze amatorskim, i Kiti raz tylko w ciągu tej całej rozmowy uczuła się wzruszoną, gdy Wroński zapytał, co się dzieje z Lewinem i czy niema go na balu, i gdy oświadczył, że Lewin podobał mu się nadzwyczajnie. Lecz Kiti, co prawda, nie liczyła na kontredansa, oczekiwała za to z niepokojem mazura, gdyż była pewną, że podczas mazura rozstrzygnie się wszystko. Chociaż Wroński podczas kontredansa nie prosił ją o mazura, Kiti jednak była zupełnie spokojną, gdyż spodziewała się, że dzisiaj tak samo będzie tańczyła z Wrońskim, jak i na wszystkich innych balach, odmówiła zatem pięciu młodym ludziom, którzy ją prosili, mówiąc, że mazura przyrzekła już komu innemu. Aż do ostatniego kontredansa cały bal wydawał się Kiti czarodziejskim snem, pełnym uroczystych kwiatów i wdzięków; nie tańczyła tylko wtedy, gdy czuła się zanadto zmęczoną i gdy musiała już koniecznie odpocząć. Lecz tańcząc ostatniego kontredansa z jednym z młodych ludzi, którego towarzystwo nudziło ją, a któremu odmówić nie mogła, wypadło jej tańczyć vis-à-vis z Anną i z Wrońskim. Od samego początku balu Kiti nie miała sposobności zbliżyć się do Anny, i raptem, podczas tego kontredansa, Anna znowu wydała się jej zupełnie inną, gdyż Kiti zauważyła w niej znany sobie dobrze rys pewnego podniecenia, wywołanego powodzeniem. Kiti widziała, że Anna upiła się winem zachwytu, który powszechnie wzbudzała sobą. Kiti znała ten stan i jego oznaki, i zauważyła je w Annie, widziała drżący, wzniecający się w jej oczach blask i uśmiech szczęścia i podniecenia, pomimo woli igrający na ustach Anny, i gracyę, pewność i lekkość jej ruchów. — „Kto?“ — zapytywała siebie. — „Wszyscy, czy tylko jeden?“ — i nie dopomagając w rozmowie męczącemu się młodzieńcowi, z którym tańczyła, a który zgubiwszy wątek rozmowy, nie umiał nawiązać go na nowo, Kiti wesoło na pozór poddawała się rozkazom Korsuńskiego, wiążącego tańczące pary to w chaîne, to znów w grand ronde, przypatrywała się jednak bacznie wszystkiemu i coraz ciężej i ciężej robiło się jej na sercu. „Nie, to nie zachwyt, wywołany w tłumie, upoił ją, ale zachwyt wzbudzony w jednym. A tym jednym czyżby on miał być?“ Za każdym razem, gdy Wroński rozmawiał z Anną, w oczach Anny igrał odblask szczęścia i uśmiech pełen radości zakwitał na jej wargach, zdawało się, że musi używać całej siły woli, ażeby nie dawać poznać po sobie tych oznak radości, które same przez się odbijały się na jej twarzy. „Lecz cóż on na to powiada?“ Kiti spojrzała na niego i przestraszyła się, gdyż na twarzy jego ujrzała to samo, co widziała odbite, jak w lustrze, na twarzy Anny. Cóż stało się z jego tak zawsze spokojnem, chłodnem obejściem i z tym pewnym siebie wyrazem twarzy? Nie, teraz za każdym razem, gdy zwracał się ku Annie, pochylał głowę, jak gdyby chciał paść przed nią na twarz, a w spojrzeniu jego malowała się tylko pokora i przestrach. „Ja nie chcę cię obrażać“ — za każdym razem zdawało się przemawiać jego spojrzenie — „lecz pragnę ratować cię, a nie wiem, w jaki sposób!“ Twarz jego miała dziwny wyraz, jakiego Kiti nigdy przedtem nie zauważyła.
Anna i Wroński rozmawiali o wspólnych znajomych, lecz Kiti zdawało się, że każdy wyraz przez nich wymówiony, rozstrzygał zarówno o ich i o jej losie. I rzecz dziwna, pomimo że oboje rozmawiali o tem, jak ośmiesza się swą francuszczyzną Iwan Iwanowicz, i o tem, że Jelecka mogłaby zrobić lepszą partyę, rozmowa ta miała dla nich swe szczególne znaczenie: o tem wiedzieli oni oboje również jak i Kiti. Bal cały, świat cały pokrył się jakby mgłą w duszy Kiti. Tylko surowa szkoła wychowania, przez którą Kiti przeszła, podtrzymywała ją i bezwiednie kazała Kiti robić wszystko, czego od niej zażądano, t. j. tańczyć, odpowiadać na pytania, rozmawiać, a nawet i uśmiechać się. Lecz przed rozpoczęciem mazura, gdy zaczęto już rozsuwać krzesła, i gdy niektóre pary przeszły z małej sali do dużej, rozpacz i przerażenie owładnęły na chwilę Kiti; odmówiła już pięciu młodym ludziom, i jak dotąd — nie tańczyła mazura. Kiti straciła już nadzieję, żeby ktobądż podszedł jeszcze do niej, głównie zaś dlatego, że miewała zwykle ogromne powodzenie i nikomu nawet przez myśl przejść nie mogło, aby ją, Kiti, nikt dotąd nie prosił do tańca: trzeba było powiedzieć matce, że czuje się niezdrową i chce jechać do domu, lecz Kiti nie starczyło sił na to, czuła się najzupełniej przybitą.
Kiti weszła do małego saloniku i usiadła w głębokim fotelu. Lekka spódniczka uniosła się trochę; obnażona, delikatna, dziewicza rączka, niedbale opuszczona na kolana, utonęła w fałdach różowej sukni, w drugiej ręce Kiti trzymała wachlarz i nerwowo poruszając nim, chłodziła rozpaloną twarz; straszna boleść szarpała jej serce, chociaż Kiti podobną była do motyla, który zawisł na chwilkę na trawce i wnet miał ulecieć.
„Może ja się mylę? może tego wszystkiego nie było?“ I znów stawało jej przed oczyma wszystko, czego była przed chwilą świadkiem.
— Kiti, cóż to takiego? — zawołała hrabina Nordston, której kroki tłumił dywan, rozesłany na posadzce. — Nic nie rozumiem!
Dolna warga Kiti zadrżała.
— Kiti, nie tańczysz mazura?
— Nie — odrzekła Kiti drżącym głosem, w którym słychać było łzy.
— On w mojej obecności prosił ją do mazura — odezwała się Nordston, wiedząc, że Kiti zrozumie, kim mają być ci, on i ona. Ona zapytała: czyż pan nie tańczysz z księżniczką Szczerbacką?
— Daj spokój, wszystko mi jedno! — odparła Kiti.
Nikt, prócz niej nie wchodził w jej położenie, nikt nie wiedział, że odmówiła wczoraj ręki człowiekowi, którego może i kochała nawet, a któremu odmówiła dlatego tylko, że wierzyła drugiemu.
Hrabina Nordston odnalazła Korsuńskiego, z którym miała tańczyć mazura, i poleciła mu prosić Kiti.
Kiti tańczyła w pierwszej parze i nie potrzebowała, na szczęście, rozmawiać, gdyż Korsuński był w ciągłym ruchu i prowadził tańce. Wroński i Anna stali prawie naprzeciwko niej: widziała więc ich dobrze swemi bystremi oczyma, widziała ich z blizka, gdy mijali ją w tańcu, i im dłużej Kiti patrzała na nich, tem bardziej nabierała pewności, że spotkało ją nieszczęście; wiedziała, że Annie i Wrońskiemu wydaje się, że są sami w całej sali, napełnionej tłumem gości. I w obliczu Wrońskiego, zawsze pewnem siebie i panującem nad sobą, Kiti zauważyła wyraz, który jej dał wiele do myślenia, a mianowicie roztargnienia i pokory, podobny do wyrazu rozumnego psa, poczuwającego się do winy.
Anna uśmiechała się i uśmiech jej udzielał się jemu, gdy zaś na chwilę zamyśliła się, Wroński również stawał się zamyślonym. Jakaś nienaturalna siła przykuwała oczy Kiti do twarzy Anny, która w istocie była zachwycającą w swoim skromnem czarnem ubraniu: zachwycającemi były jej, jakby wytoczone ręce, zdobne w bransolety; zachwycającą szyja ze sznurem pereł, zachwycającemi wijące się włosy, zachwycającemi zręczne, lekkie ruchy drobnych nóżek i rąk, zachwycającą piękna pełna ożywienia twarz; lecz zarazem było coś strasznego i okrutnego w jej piękności.
Kiti zachwycała się Anną jeszcze bardziej niż przedtem, cierpiała też coraz bardziej: czuła się zupełnie przybitą i dawała to poznać po sobie.
Gdy Wroński, mijając w tańcu Kiti, spojrzał na nią, na razie nie poznał jej, tak była zmienioną.
— Śliczny bal! — odezwał się, żeby choć cobądż powiedzieć.
— Tak! — odparła Kiti.
W czasie mazura, tańcząc nową figurę, wymyśloną przez Korsuńskiego, Anna stanęła w środku koła i, wziąwszy dwóch tancerzy, skinęła na jedną z pań i na Kiti. Kiti podeszła, patrząc z przestrachem na Annę. Anna przymrużyła z lekka oczy, spoglądała na nią i, biorąc ją za rękę, uśmiechnęła się, lecz zauważywszy, że Kiti tylko wyrazem rozpaczy i podziwienia odpowiada na jej uśmiech, odwróciła się od niej i zaczęła rozmawiać wesoło z drugą damą.
„Doprawdy jest coś obcego, szatańskiego i zachwycającego w niej“ — pomyślała Kiti.
Anna nie chciała zostać na kolacyi, lecz gospodarz zaczął usilnie zatrzymywać ją.
— Niech pani zostanie, Anno Arkadjewno — odezwał się Korsuński, biorąc ją pod rękę. — Wpadłem na myśl doskonałego kotyliona! Un bijon! — Mówiąc to Korsuński wraz z Anną posuwał się naprzód, chcąc ją wciągnąć w wir tańca. Gospodarz uśmiechał się z zadowoleniem.
— Nie, nie mogę pozostać — odpowiedziała Anna, uśmiechając się; pomimo jej uśmiechu i Korsuński i gospodarz zmiarkowali ze stanowczego tonu, jakim im Anna odpowiedziała, że nie pozostanie.
— Stanowczo nie mogę, i tak już w Moskwie na jednym balu u państwa tańczyłam więcej, niż w Petersburgu w ciągu całej zimy — odrzekła Anna, oglądając się na stojącego koło niej Wrońskiego.
— Więc pani stanowczo jutro jedzie? — zapytał Wroński.
— Tak, chciałabym... — odparła Anna, jakby zdziwiona jego śmiałością, lecz nie dające się ukryć spojrzenie i uśmiech Anny uderzyły Wrońskiego podczas tej krótkiej rozmowy.
Anna Arkadjewna nie została na kolacyi i pojechała do domu.
„Tak, jest we mnie coś wstrętnego, odpychającego“ — myślał Lewin, wyszedłszy od Szczerbackich i idąc do brata. „Na nic nikomu nie przydam się; powiadają, że to duma... nie... ja nie jestem nawet dumnym: gdybym był dumnym, nie narażałbym się na takie położenie.“ I Lewin wyobrażał sobie Wrońskiego, jako szczęśliwego, dobrego, rozumnego i spokojnego człowieka, który napewno nigdy nie był w tem strasznem położeniu, w jakiem on, Lewin, znalazł się dzisiejszego wieczoru. „Tak, ona powinna była wybrać jego. Tak być powinno i na nikogo ani na nic skarżyć się nie mogę. Ja sam tylko winien jestem. Czyż miałem jakiebądź prawo przypuszczać, że ona zechce połączyć los swój z mym losem? Któż ja jestem? I co ja jestem? Marny człowiek, nikomu i na nic nie potrzebny.“ I Lewin przypomniał sobie o bracie swym, Mikołaju, i z prawdziwem zadowoleniem zatrzymał się na tem wspomnieniu. „Czy niema on słuszności, że wszystko na tym świecie jest złem i wstrętnem? i chyba my wszyscy niesprawiedliwie sądzimy i sądziliśmy Mikołaja. Ma się rozumieć, że z punktu widzenia Prokofia, który go widział w podartym paltocie i pijanego, jest to człowiek zasługujący na pogardę, lecz ja znam go innym. Znam jego duszę i wiem, żeśmy podobni do siebie. A ja zamiast pomyśleć o odszukaniu go, pojechałem na obiad, a potem tam.“ Lewin podszedł do latarni, przeczytał adres brata, który miał w notesie i zawołał dorożki. Jadąc dosyć długo, Lewin przypominał wszystkie wiadome sobie koleje, przez jakie Mikołaj przechodził: przypomniał sobie, jak brat podczas pobytu w uniwersytecie i przez rok po wyjściu z niego, wiódł, niezważając na szyderstwa kolegów, życie prawie zakonne, ściśle przestrzegając wszelkich przepisów religijnych, uczęszczając na nabożeństwa, zachowując posty i unikając rozrywek, a w szczególności kobiet. Potem Mikołaj nagle zmienił się zupełnie: zawiązał stosunki z ludźmi jak najgorszego prowadzenia się i rzucił się w wir wyuzdanej rozpusty. Lewin przypomniał sobie historyę z chłopem, którego Mikołaj wziął ze wsi na wychowanie, i którego w przystępie gniewu do tego stopnia pobił, że wszczęto przeciwko niemu sprawę o pokaleczenie; potem przypomniał sobie o historyi z szulerem, do którego Mikołaj przegrał grube pieniądze i któremu wystawił weksel, a potem podał na niego skargę, w której dowodził, że padł ofiarą oszustwa (były to te pieniądze, które zapłacił Sergiusz Iwanowicz); potem Lewin przypominał sobie, jak brat jego przepędzał za pijaństwo noce w cyrkule; przypomniał sobie o skandalicznym procesie, wytoczonym przez Mikołaja Sergiuszowi Iwanowiczowi, podczas którego Mikołaj dowodził, że nie wypłacono mu należnego działu z macierzystego majątku; nakoniec Lewin przypomniał sobie ostatni postępek brata, jak pojechawszy na służbę do kraju zachodniego, Mikołaj dostał się pod sąd za pobicie starszyny... Wszystkie te wspomnienia były nadzwyczaj wstrętne, lecz Lewinowi nie wydawały się one wstrętnemi do tego stopnia, jak osobom obcym, nie znającym Mikołaja ani jego historyi całej, ani jego serca.
Lewin pamiętał, jak wtedy, gdy Mikołaj był w okresie pobożności, postów, zakonników, nabożeństw, gdy szukał w religii pociechy i hamulca dla swej namiętnej natury, nikt nietylko że nie dopomógł mu, lecz wszyscy, nawet i sam Lewin, wyśmiewali się z niego, przezywali go Noem, mnichem i t. p.; gdy zaś Mikołaj wszedł na złą drogę, nikt nie dopomógł mu, owszem, wszyscy z przestrachem i z obrzydzeniem odsunęli się od niego. Lewin rozumiał to dobrze, że Mikołaj w głębi duszy, pomimo postępowania swego, nie był o wiele gorszym od tych, co pogardzali nim. Nie jego winą było, że przyszedł na świat ze swym, nie ukróconym niczem charakterem i z zamroczonym umysłem: Mikołaj zawsze chciał być dobrym. „Wypowiem mu wszystko, zmuszę go do wypowiedzenia wszystkiego i dowiodę mu, że go kocham i dlatego rozumiem“ — pomyślał Lewin, dojeżdżając o jedenastej w nocy do hotelu, w którym mieszkał Mikołaj.
— Na górze 12-ty i 13-ty numery, odpowiedział szwajcar na pytanie Lewina.
— W domu?
— Zapewne w domu.
Drzwi 12-tego numeru były nawpół otwarte i w smudze wychodzącego przez nie światła unosił się gęsty dym słabego i lichego tytuniu, i dawał się słyszeć nieznany Lewinowi głos; lecz Lewin przekonał się zaraz, że zastał brata, gdyż usłyszał jego kaszel.
Gdy podchodził ku drzwiom, nieznajomy głos mówił:
— Wszystko zależy od tego, czy rozumnie i ze świadomością weźmiemy się do tej sprawy.
Konstanty Lewin zajrzał w drzwi i zobaczył, że mówiący jest młodym człowiekiem z ogromną czupryną, ubranym w robotniczą bluzę; młoda, ospowata kobieta w wełnianej sukni siedziała na kanapie. Mikołaja nie było widać. Konstantemu zrobiło się przykro na myśl, że brat jego żyje wśród tak zupełnie obcych sobie ludzi. Nikt nie zauważył jego przybycia, i Konstanty, zdejmując kalosze, przysłuchiwał się młodemu człowiekowi w bluzie, rozprawiającemu o jakiemś przedsięwzięciu.
— Niech je tam djabłi wezmą, te uprzywilejowane klasy — odezwał się Mikołaj, pokaszlując.
— Masza, pomyśl o kolacyi i daj wódki, jeśli jest jeszcze, a jeśli niema, to poszlij.
Kobieta wstała, wyszła za przepierzenie i ujrzała Konstantego.
— Jakiś pan przyszedł, Mikołaju Dmitriczu — odezwała się.
— Kto tam? — dał się słyszeć gniewny głos Mikołaja Lewina.
— Ja — odpowiedział Konstanty Lewin, wychodząc na światło.
— Co za ja? — jeszcze gniewniej zapytał Mikołaj. Słychać było, jak Mikołaj prędko wstał, zaczepiwszy o jakiś mebel, i Lewin ujrzał we drzwiach, tak dobrze znaną sobie, a jednak uderzającą swą dzikością i chorowitością, ogromną, chudą postać brata z olbrzymiemi oczami, w których malował się zawsze wyraz przestrachu.
Mikołaj był jeszcze bardziej chudym, niż trzy lata temu, gdy Konstanty widział go po raz ostatni; ubranym był w krótki surdut, włosy miał rzadsze, twarde wąsy zakrywały mu, jak dawniej, usta, też same oczy ze zdziwieniem i naiwnie patrzały na wchodzącego.
— A, Kostia! — odezwał się, poznając brata i w oczach błysnęła mu radość, lecz w tej chwili spojrzał na młodego człowieka, zrobił, dobrze znany Konstantemu, ruch głową i szyją, jak gdyby chciał sobie poprawić kołnierzyk, i twarz jego przyjęła zupełnie inny wyraz: zupełnie dziki, pełen bolu i okrucieństwa.
— Pisałem i do pana i do Sergiusza Iwanowicza, że was nie znam i znać nie chcę. Co ci... co panu potrzeba?
Konstanty zastał Mikołaja zupełnie innym niż się spodziewał, gdyż myśląc o bracie, Lewin zapominał zawsze o przykrych i ujemnych cechach jego charakteru, utrudniających i czyniących niemożliwymi wszelkie stosunki z nim; obecnie, gdy Konstanty ujrzał tę twarz, a szczególniej, gdy ujrzał nerwowy ruch głowy, przypomniał sobie o wszystkiem.
— Nic mi od ciebie nie potrzeba — odpowiedział nieśmiało. — Chciałem poprostu zobaczyć się z tobą.
Nieśmiałość brata zmiękczyła widocznie Mikołaja; wargi drgnęły mu nerwowo.
— Jak się miewasz? — zapytał. — Wejdź i siądź. Będziesz jadł kolacyę? Masza, przynieś trzy porcye. Czy wiesz kto to jest? — zapytał brata, wskazując na młodego człowieka w bluzie — to pan Krycki, mój przyjaciel jeszcze z Kijowa, człowiek zasługujący na uwagę. Ma się rozumieć, że policya prześladuje go, gdyż nie jest gałganem.
Skończywszy mówić, Mikołaj, jak to miał w zwyczaju, obejrzał się po obecnych w pokoju.
Dostrzegłszy, że kobieta, stojąca dotąd we drzwiach, ma zamiar wychodzić, Mikołaj zawołał na nią: „Zaczekaj, mówiłem ci przecież!“ i zaczął z trudnością, nieskładnie, oglądając się na wszystkich, opowiadać Konstantemu historyę Kryckiego: jak go wypędzili z uniwersytetu za założenie stowarzyszenia, mającego na celu przychodzenie z pomocą ubogim studentom; jak potem został nauczycielem w szkole ludowej i jak stamtąd również został wydalonym, potem zaś znowu wytoczono mu proces i t. d.
— Pan był w kijowskim uniwersytecie? — zapytał Konstanty Kryckiego, chcąc przerwać ciszę, która nastała, gdy Mikołaj przestał mówić.
— Tak, byłem w Kijowie — marszcząc się gniewnie, odpowiedział Krycki.
— A ta kobieta — przerwał Kryckiemu Mikołaj Lewin, wskazując na Maszę — to moja przyjaciółka Marya Nikołajewna. — Wziąłem ją z domu nieznanego — i znów uczynił nerwowy ruch szyją. — Kocham ją i poważam, i wszystkich, życzących sobie mieć ze mną stosunki — dodał, podnosząc głos i chmurząc się — proszę lubić i szanować ją. Uważam Maszę za moją żonę, w istocie za moją żonę. Wiesz już teraz, z kim masz do czynienia, i jeśli ci się zdaje, że znajomość z nimi uwłacza ci, to Bóg z tobą.
I Mikołaj znów spojrzał na wszystkich pytająco.
— Nie rozumiem, dlaczego ma mnie poniżać?
— Maszo, każ więc podać trzy porcye, wódki i wina... A zresztą, zaczekaj... Nie, nie trzeba... Idź.
— Widzisz więc — mówił dalej z pewnym wysiłkiem Mikołaj Lewin, marszcząc czoło i przeciągając się.
Widocznie trudno mu było zmiarkować się, co ma robić i mówić.
— Widzisz więc — i Mikołaj wyciągnął rękę ku kątowi, gdzie na podłodze leżały jakieś kawałki żelazne, powiązane razem sznurkami. — Widzisz, jest to początek nowego dzieła, które właśnie rozpoczynamy. Dziełem tem jest, artel przemysłowa...
Konstanty prawie nie słuchał brata: wpatrywał się tylko w chorobliwe, suchotnicze oblicze Mikołaja, którego żal mu było coraz bardziej i bardziej, i Konstanty nie mógł przymusić się, aby słuchać uważnie opowiadań brata o arteli, spostrzegł jednak, że artel ta jest kotwicą zbawienia dla jego brata przed pogardzaniem samym sobą. Mikołaj Lewin mówił w dalszym ciągu:
— Wiesz, że kapitał ciemięży robotnika, nasi robotnicy chłopi dźwigają cały ciężar pracy i znajdują się w tych warunkach, że pomimo najcięższej pracy, nigdy nie mogą wybić się ze swego położenia, którem nie wiele różnią się od bydląt. Wszystkie zyski przez nich osiągnięte, które mogłyby wpłynąć na polepszenie ich doli, dałyby im możność wytchnąć od czasu do czasu, a co za tem idzie i możność kształcenia się, zagarniają kapitaliści. Obecny ustrój społeczny jest takim, że im bardziej i ciężej robotnicy będą pracować, tem większe dochody będą mieć kupcy i właściciele ziemscy, a oni będą zawsze tylko bydłem roboczem. Należy koniecznie znieść ten porządek rzeczy — dodał, i pytająco spojrzał na brata.
— Ma się rozumieć — odpowiedział Lewin, przypatrując się chorobliwym rumieńcom, które wystąpiły na twarz Mikołaja.
— My właśnie urządzamy artel ślusarską, w której i wytwórczość i zyski i narzędzia pracy będą wspólnemi.
— A gdzież założycie artel? — zapytał Konstanty Lewin.
— We wsi Wozdremie w kazańskiej gubernii.
— Dlaczego na wsi? Mojem zdaniem, ludność wiejska i tak ma dosyć do roboty. Na co przyda się na wsi artel ślusarska?
— Dlatego, że chłopi obecnie są takimi samymi niewolnikami, jak i dawniej, tobie więc i Sergiuszowi Iwanowiczowi niepodoba się, że znalazł się ktoś taki, kto chce ich oswobodzić od tego niewolnictwa — odparł Mikołaj Lewin, rozdrażniony zadanem mu pytaniem.
Konstanty Lewin westchnął, przypatrując się ciemnemu i brudnemu pokojowi; westchnienie to, zdawało się, jeszcze bardziej rozdrażniło Mikołaja.
— Znam wasze arystokratyczne poglądy, twoje i Sergiusza Iwanowicza. Wiem, że natęża on wszystkie siły swego umysłu na usprawiedliwienie i utrzymanie obecnego stanu rzeczy.
— Nieprawda, a zresztą dlaczego mówisz o Sergiuszu Iwanowiczu? — z uśmiechem zapytał Konstanty.
— Sergiusz Iwanowicz? Dlatego właśnie! — usłyszawszy imię Sergiusza Iwanowicza, nagie wykrzyknął Mikołaj — ot dlatego!... Lecz niema co więcej mówić... Tylko... Po coś ty do mnie przyjechał? Pogardzasz tem wszystkiem, to i dobrze, idź więc sobie z Panem Bogiem, idź! — wołał Mikołaj, wstając z krzesła — idź, idź!
— Nie gardzę wcale — nieśmiało uspokajał go Konstanty Lewin. — Nie sprzeczam się nawet.
W tej chwili powróciła Marya Nikołajewna. Mikołaj Lewin spojrzał na nią gniewnie. Marya Nikołajewna podeszła do niego i zaczęła coś szeptać do ucha.
— Niezdrów jestem, łatwo rozdrażniam się — zaczął mówić Mikołaj, uspakajając się i oddychając z trudnością — a w dodatku mówisz mi o Sergiuszu Iwanowiczu i o jego artykule, który jest głupstwem, kłamstwem i oszukiwaniem siebie samego. Czy człowiek, nie mający najmniejszego pojęcia o sprawiedliwości, jest w stanie pisać o niej? Czyś pan czytał ten artykuł? — zwrócił się ku Kryckiemu, siadając napowrót przy stole i usuwając papierosy, żeby zrobić na nim miejsce.
— Nie czytałem — odpowiedział ponuro Krycki, nie chcąc widocznie wszczynać rozmowy.
— Dlaczego? — zapytał z rozdrażnieniem Mikołaj.
— Dlatego, że uważam za niestosowane tracić czas na takie rzeczy.
— Skądże pan wiesz, że pan tylko czas tracisz? Dla bardzo wielu osób artykuł ten jest niedostępnym, t. j. stoi znacznie wyżej od ich sił umysłowych. Ja, co innego: ja widzę na wylot jego myśli i wiem, dlaczego ten artykuł jest marnym.
Wszyscy zamilkli. Krycki wstał powoli i wziął czapkę.
— Nie chcesz pan zostać na kolacyi? A więc do widzenia? Przyjdziesz pan jutro ze ślusarzem?
Gdy Krycki wyszedł, Mikałaj Lewin uśmiechnął się i mrugnął za nim.
— Też trochę głupi — rzekł po cichu. — Znam go dobrze...
W tej chwili Krycki stanął znowu we drzwiach i zawołał na Mikołaja.
— Co pan powie? — zapytał Mikołaj i wyszedł do niego na korytarz.
Lewin zapytał Maryi Nikołajewnej, gdy pozostali sam na sam:
— Pani dawno już żyje z bratem?
— Już drugi rok. Zdrowie jego popsuło się bardzo. Zadużo pije — odpowiedziała.
— Pije?
— Wódkę pije, a to mu szkodzi.
— Czy bardzo pije? — szeptem zapytał Lewin.
— Dużo — odrzekła, oglądając się z trwogą na drzwi, w których stanął Mikołaj Lewin.
— O czemżeście rozmawiali? — zapytał Mikołaj, marszcząc się i spoglądając z przestrachem na nich oboje.
— O niczem — odpowiedział po cichu Konstanty.
— Nie chcecie mówić, więc nie mówcie. O czem ty możesz z nią rozmawiać? Ona jest dziewczyną, a ty, panem — rzekł Mikołaj, potrząsając głową. Jak widzę, wszystkiemu przyjrzałeś się i oceniłeś, i ze współczuciem patrzysz na moje błędy — dodał po chwili, znów podnosząc głos.
— Mikołaju Dmitriczu! Mikołaju Dmitriczu — zaczęła znów szeptać Marya Nikołajewna, zbliżając się ku niemu.
— No dobrze, dobrze!... A kolacya?... Już niosą ją — dodał, zobaczywszy lokoja, wchodzącego z tacą. — Postaw tutaj — przemówił gniewnie, i w tej chwili wziął karafkę, nalał kieliszek i łapczywie wypił — Chcesz? napij się! — zwrócił się do brata. Wypity kieliszek rozweselił go widocznie.
— Dość już będzie o Sergiuszu Iwanowiczu. W każdym razie cieszę się, że cię widzę. Niech tam sobie mówią, co im się żywnie podoba, w każdym razie nie jesteśmy dla siebie obcy. Ale dlaczego nie pijesz? Opowiedz mi, co porabiasz? — mówił prędko, przeżuwając z łakomstwem kawałek chleba i nalewając drugi kieliszek. — Jak ci się powodzi?
— Mieszkam samotnie na wsi, jak i dawniej, gospodaruję — odparł Konstanty, z przerażeniem przypatrując się łakomstwu, z jakiem brat jego jadł i pił.
— Czemu nie żenisz się?
— Nie zdarza mi się jakoś — odrzekł Konstanty i zarumienił się.
— Dlaczego? Ze mną już koniec! Zmarnowałem swe życie. Powiedziałem to już, i raz jeszcze powtarzam, że gdyby mi dano część mej schedy wtedy, gdy ona mi była potrzebną, całe me życie poszłoby innym trybem.
Konstanty zmienił prędko temat rozmowy.
— Czy wiesz, twój Wanniszka jest u mnie pisarzem w Pokrowskiem? — zapytał.
Mikołaj poruszył nerwowo szyją i zamyślił się.
— Opowiedz mi, co tam słychać w Pokrowskiem. Czy dom zawsze stoi na swojem miejscu, i brzozy, i nasz pokój dziecinny? A ogrodnik Filip, czy żyje jeszcze? Tak doskonale pamiętam altankę i kanapkę w niej! Pamiętaj sobie, nie zmieniaj nic w domu, lecz żeń się prędzej i urządź dom cały tak, jak był dawniej. Przyjadę wtedy do ciebie, jeśli twa żona będzie ładna i dobra.
— Przyjeżdżaj teraz, zaraz do mnie — zapraszał Lewin. — Urządzilibyśmy się bardzo wygodnie!
— Przyjechałbym, gdybym wiedział, że nie spotkam się z Sergiuszem Iwanowiczem.
— Nie spotkacie się. Jestem zupełnie niezależny od niego.
— Dobrze, lecz w każdym razie powinieneś wybrać pomiędzy mną a nim — odpowiedział Mikołaj, patrząc bratu nieśmiało w oczy.
Nieśmiałość ta wzruszyła Konstantego.
— Jeśli chcesz, abym ci powiedział szczerze, co myślę o twym stosunku z Sergiuszem Iwanowiczem, to powiem ci, że nie jestem ani po jego, ani po twojej stronie. Obaj nie macie racyi. Ty nie masz słuszności więcej co do formy, a on co do treści.
— Rozumiesz więc to, rozumiesz? — zawołał z radością Mikołaj.
— Gdy ci jednak o to chodzi, ja osobiście więcej cenię dobre stosunki z tobą, dlatego...
— Dlaczego? dlaczego?
Konstanty nie mógł powiedzieć bratu, że dlatego chodzi mu więcej o przyjaźń jego, że jest nieszczęśliwym i potrzebuje czyjejkolwiek przyjaźni. Mikołaj jednak domyślił się, co Konstanty chciał przez to powiedzieć i marszcząc czoło, wyciągnął rękę po wódkę.
— Dosyć już, dosyć, Mikołaju Dmitriczu! — odezwała się Marya Nikołajewna, wyciągając pulchną obnażoną rękę ku karafce.
— Przestań! Odczep się, bo uderzę! — krzyknął Mikołaj.
Marya Nikołajewna uśmiechnęła się łagodnie; pełen dobroci uśmiech jej rozbroił gniew Mikołaja, który uśmiechnął się również i pozwolił sprzątnąć wódkę.
— Może myślisz, że ona nic nie rozumie? — zapytał Mikołaj — ona rozumie wszystko lepiej niż my. Prawda, że jest w niej coś miłego i sympatycznego?
— Pani nigdy dotąd nie była w Moskwie? — zapytał Konstanty, aby przerwać milczenie, jakie zapanowało.
— Nie mów do niej pani, gdyż ona boi się tego. Nikt nigdy nie mówił do niej pani, prócz sędziego pokoju, gdy sądził ją za to, że chciała uciec z domu. Mój Boże, jakie to wszystko głupie na tym świecie! — zawołał nagle Mikołaj. — Te wszystkie nasze instytucye, te sądy pokoju, ziemstwa, jakie to wszystko głupie!
I Mikołaj zaczął opowiadać swe nieporozumienia z nowemi instytucjami.
Konstanty słuchał brata i to namiętne zaprzeczanie wszelkiego pożytku nowym instytucyom raziło go obecnie w ustach Mikołaja, choć sam również miał takie poglądy i nieraz wypowiadał je głośno.
— Zrozumiemy to wszystko na tamtym świecie — rzekł żartem.
— Na tamtym świecie? Ach, jak ja nie lubię tamtego świata! Nie lubię — rzekł, zatrzymując przestraszone, pełne dzikiego wyrazu oczy na obliczu brata. — Napozór zdaje się, że byłoby dobrze uciec raz od wszystkich tych przekupstw, plątaniu, podłości i swoich i cudzych, lecz lękam się śmierci, lękam się jej strasznie. — Dreszcz przeszedł Mikołaja. — Ale czemu nie pijesz? Może szampańskiego? a może pojedziemy gdziebądż? Jedźmy do cyganów! Polubiłem bardzo cyganów i ruskie pieśni.
Język zaczął mu się plątać i Mikołaj sam już nie wiedział, co mówił.
Konstanty z pomocą Maszy z trudnością namówili go, aby nigdzie nie jechał już dzisiaj i położyli go do łóżka zupełnie pijanego.
Masza obiecała Konstantemu, że napisze do niego w razie potrzeby, i że będzie namawiała Mikołaja, aby zamieszkał na stałe przy bracie.
Na drugi dzień rano Konstanty Lewin wyjechał z Moskwy i wieczorem przyjechał do domu. Podczas drogi rozmawiał sąsiadami o polityce, o nowych kolejach, i również jak w Moskwie odczuwał na sobie wpływ dziwnego zagmatwania pojęć, niezadowolenia z siebie samego i nieokreślonego wstydu; lecz, gdy wyszedł na swej stacyi z wagonu, gdy ujrzał krzywego furmana Ignata z podniesionym kołnierzem kaftana, gdy ujrzał w mdłem świetle, padającem z okien stacyjnych, swe sanie wybite dywanem i konie z podwiązanymi ogonami, w uprzęży z kółeczkami i dzwoneczkami, gdy Ignat, układając rzeczy w sankach, opowiedział mu wszystkie najświeższe wiejskie wiadomości: że przychodził przedsiębiorca, i że Pawa ocieliła się — Konstanty poczuł, że powoli cała gmatwanina rozplątuje się, a wstyd i niezadowolenie z samego siebie — mijają. Uczucia tego doznał już na sam widok Ignata i koni; lecz gdy ubrał się w przywieziony z domu tułup, gdy otulił się w niego, siadł do sanek i gdy pojechał, rozmyślając po drodze o dyspozycyach, które wypadnie wydać w domu, i przypatrując się poręczowemu koniowi, klaczy duńskiej krwi, z zerwanemi nogami, lecz jeszcze doskonale idącej, Lewin zupełnie inaczej zaczął zapatrywać się na to, co go spotkało. Czuł się samym sobą i niczem innem być nie chciał. Chciał tylko być teraz lepszym, niż był dawniej. Po pierwsze postanowił sobie, że poczynając od dnia dzisiejszego, nie będzie już nigdy liczyć na nadzwyczajne szczęście, które ma mu dać stan małżeński, i dlatego też nie będzie z taką obojętnością zapatrywał się na teraźniejszość. Po drugie, nigdy już nie pozwoli namiętnościom, aby uniosły go tak daleko, jak w chwilach, o których z takim wstrętem przypominał sobie w dniu oświadczyn. Dlatego też, przypominając sobie Mikołaja, postanowił, że nigdy nie pozwoli już sobie zapominać o nim, że będzie zawsze wiedział, co brat robi, i że nieustannie będzie go miał na oku, żeby w każdej chwili, gdy Mikołaj będzie potrzebował, módz mu przyjść z pomocą; a Konstanty był pewnym, że potrzeba pomocy zajdzie prędko. Potem opowiadanie brata o komunizmie, którego słuchał wtedy z takiem lekceważeniem, wprowadziło go obecnie w zamyślenie: zmianę warunków ekonomicznych uważał za absurd; w każdym razie widział całą niesprawiedliwość swego dostatku w porównaniu z ubóstwem ludu, i przyrzekł sobie teraz, że dlatego, aby mieć spokojne sumienie, będzie pracował jeszcze więcej i żyć z jeszcze mniejszym komfortem, chociaż i przedtem dużo pracował i pędził skromne życie. To wszystko wydawało się Konstantemu bardzo łatwem do spełnienia, całą drogę więc spędził na najprzyjemniejszych marzeniach: pełen więc nadziei, że przyszłe życie będzie lepszem niż przeszłe, o dziewiątej wieczorem zajechał do domu.
Z okien pokoju Agafii Michajłownej, starej niańki, pełniącej obecnie obowiązki klucznicy, padało światło na śnieg, leżący przed domem. Agafia nie spała jeszcze; zbudzony przez nią ze snu Kuźma, zaspany i boso wybiegł na ganek. Wyżlica Łaska, o mało co nie przewróciwszy Kuźmy, wyskoczyła również i szczekając z radości, obcierała się Lewinowi o nogi, podnosiła się na tylnych łapach, chcąc, a nie mogąc się odważyć, położyć łapy na piersiach pana.
— Prędko wróciliście, panie — odezwała się Agafia Michajłowna.
— Nudziło mi się, Agafio. Wszędzie dobrze, lecz w domu najlepiej — odpowiedział Konstanty i udał się do swego gabinetu.
Przyniesiono światło i przed Lewinem wystąpiły wszystkie znajome mu dokładnie szczegóły umeblowania: rogi jelenie, półki z książkami, lustro, piec z kominkiem, który od dawna już trzeba było poprawić, kanapa po ojcu, na stole zaś otwarta książka, złamana popielniczka, kajet zapisany jego pismem. Spojrzawszy na to wszystko, Konstanty zaczął na chwilę wątpić o możebności urządzenia sobie innego trybu życia, o którem marzył podczas drogi. Wszystkie te ślady życia otoczyły go i mówiły mu: „nie uciekniesz od nas i nie będziesz innym, lecz zawsze pozostaniesz takim, jakim byłeś dawniej: wątpiącym, zawsze niezadowolonym z siebie, starającym się zawsze poprawić i znów upadającym i zawsze oczekującym na szczęście, którego nie udało i nie uda ci się osiągnąć.
W ten sposób przemawiały jego rzeczy; wewnętrzny zaś głos mówił mu, że nie należy poddawać się wpływowi przeszłości i że z samym sobą można zrobić wszystko. Idąc za tym głosem, Lewin wziął dwa stojące w kącie pudowe ciężary i zaczął ćwiczyć się nimi, chcąc odzyskać zupełną równowagę; za drzwiami dały się słyszeć czyjeś kroki i Lewin prędko postawił ciężary na swojem miejscu.
Do gabinetu wszedł ekonom i zaczął opowiadać, że Bogu dzięki wszystko idzie dobrze, tylko gryka w nowej suszarni zagrzała się. Wiadomość ta podrażniła Lewina, gdyż on sam stawiał nową suszarnię i niektóre szczegóły były jego pomysłu. Ekonom zawsze był przeciwnym stawianiu tej suszarni i teraz z ukrytem zadowoleniem opowiadał, że gryka zagrzała się; Lewin zaś był głęboko przekonanym, że, jeśli gryka zagrzała się, to tylko dlatego, że nie przedsięwzięto środków ostrożności, które on setki razy zalecał, rozgniewał się więc i zaczął robić wymówki ekonomowi. Lecz ekonom udzielił mu również ważnej i pomyślnej nowiny, że Pawa — najlepsza kupiona na wystawie krowa — ocieliła się.
— Kuźma, daj mi kożuszek. A pan każ wziąć latarnię, pójdę do obory — rzekł Lewin do ekonoma.
Obora dla droższych krów była zaraz koło domu. Przeszedłszy przez podwórze, koło zasp śnieżnych, jakie potworzyły się koło krzaków bzu, Lewin poszedł do obory. Gdy zamarzłe drzwi otworzyły się, krowy zadziwione niezwykłem dla nich światłem latarni, poczęły ruszać się: mignął się gładki, czarny, szeroki grzbiet Holenderki; byk Berkut, z kołkiem w nozdrzach, chciał podnieść się ze słomy, na której leżał, lecz rozmyślił się i zaczął wciągać nozdrzami powietrze, gdy przechodzono koło niego. Czerwona, ogromna jak hipopotam, Pawa, odwróciła się zadem, zasłaniając sobą cielaka, którego obwąchiwała.
Lewin wszedł do przegrody, przyjrzał się Pawie, podniósł cielę i postawił je na cienkie nogi. Zaniepokojona Pawa ryknęła, lecz uspokoiła się zaraz, gdyż Lewin przysunął do niej cielę, które matka znów zaczęła lizać. Cielę, szukając wymienia, szturchało matkę nosem i machało ogonkiem.
— Fedorze, poświeć tutaj latarnią — zawołał Lewin, przyglądając się cielęciu. — Wdało się w matkę, choć maść wzięło po ojcu. Ładne! długie i szerokie w grzbiecie. Wasylu Fedorowiczu, prawda, że ładne? — zwrócił się do ekonoma, zapominając pod wpływem zadowolenia z przyjścia na świat ładnego cielęcia, że z winy ekonoma i przez jego niedbalstwo zagrzała się gryka.
— Musiało być ładne! — odrzekł ekonom. — A Siemion przychodził na drugi dzień po pańskim wyjeździe. Trzeba się będzie chyba z nim umówić? Już przedtem mówiłem panu o maszynie.
Jedno tylko to pytanie przypomniało Lewinowi o wszystkich szczegółach dużego i skomplikowanego gospodarstwa, od razu więc podszedł do kancelaryi i, porozmawiawszy z ekonomem i przedsiębiorcą Siemionem, wrócił do domu i udał się od razu na górę do salonu.
Dom był duży, staroświecki, i Lewin., choć sam tylko mieszkał, opalał i zajmował cały dwór; wiedział., że jest to zbytek, że to nie dobrze i że wręcz nawet sprzeciwia się jego obecnym zamiarom, lecz dom ten dla Lewina zawierał w sobie świat cały: swiat, w którym żyli i umarli rodzice jego. Ponieważ pożycie ich było dla Lewina ideałem doskonałości, zamierzał więc po ożenieniu się wskrzesić je.
Lewin zaledwie przypominał sobie matkę. Pamięć jej była dla niego świętą i przyszła żona powinna była, w wyobraźni jego, być również takim świętym ideałem kobiety, jakim była jego matka.
Miłości względem kobiety Lewin nietylko niemógł przedstawić sobie bez ślubu, lecz zawsze widział naprzód rodzinę, a potem dopiero tę kobietę, która mu da tę rodzinę. Pojęcia jego o ożenieniu się nie były podobne do pojęć pod tym względem wielu jego znajomych, dla których ożenienie się było tylko załatwieniem jednej z wielu ogólno-życiowych spraw; dla Lewina zaś ożenienie się było najważniejszą życiową sprawą, od której zależało jego przyszłe szczęście; obecnie zaś trzeba było szczęścia tego wyrzec się zupełnie.
Gdy wszedł do saloniku, w którym pijał zwykle herbatę i usiadł w fotelu z książką w ręku, a Agafia Michajłowna przyniosła mu herbaty, i jak zwykle, odezwawszy się: „a ja usiądę sobie“, siadła koło okna, Lewin ku wielkiemu zdziwieniu swemu zauważył, że nie może rozstać się ze swemi marzeniami i że bez nich żyć nie może; był pewnym, że marzenia te spełnią się, choć nie wiedział, czy będzie szczęśliwym z Kiti, czy też z inną kobietą. Lewin czytał książkę uważnie, zastanawiał się nad nią, od czasu do czasu przerywał czytanie, aby posłuchać co mówi Agafia Michajłowna, której na chwilę nie zamykały się usta, i nieustannie w wyobraźni widział różne obrazy ze swego rodzinnego życia i z gospodarstwa; sceny te były z sobą bez żadnego związku, i Lewinowi zdawało się, że tam, głęboko w duszy jego coś się równoważyło i uspokajało.
Konstanty przysłuchiwał się Agafii Michajłownie, opowiadającej mu, jak Prochor zapomniał o Panu Bogu i jak za pieniądze, które Lewin dał mu na kupno konia, pije nieustannie i jak zbił żonę na kwaśne jabłko; Lewin słuchał, czytał książkę i przypominał sobie bieg swych myśli, powstający pod wypływem czytania. Było to dzieło Tyndalla o cieple. Lewin przypomniał sobie, jak nieraz zarzucał Tyndallowi, że jest zarozumiałym ze zręczności, z jaką dokonywa doświadczenia, że mu brak filozoficznych poglądów. I nagle przyszło mu na myśl, że za dwa lata będzie mieć w stadzie dwie holenderskie krowy — Pawa zapewne jeszcze żyć będzie — prócz tego dwanaście młodych jałówek po Berkucie... Znów wziął się do książki. „Dobrze, elektryczność i ciepło są identycznemi, ale czy można w równaniu, rozwiązującem to pytanie, wstawić jedną wielkość zamiast drugiej? Cóż więc z tego wynika? Jedność sił przyrody i tak pojmujemy instynktem... chciałbym, żeby córka Pawy już prędzej była dużą, czerwoną krową... Wyjść wtedy przed dom, gdy stado będzie powracać z pastwiska... Żona powie: „Kostia i ja pielęgnowaliśmy to cielę, jak dziecko. Jak też panią mogą zajmować takie rzeczy? — zapyta gość. — Wszystko, co zajmuje jego, i mnie zajmuje! Lecz kto ona będzie?“ — I Lewin przypominał sobie wszystko, co zaszło w Moskwie... „Trudna rada... nie moja wina. Obecnie wszystko pójdzie inaczej. To fałsz, że życie lub przeszłość nie pozwolą na to. Trzeba tylko koniecznie starać się być lepszym, znacznie lepszym“... Lewin podniósł głowę z nad książki i zamyślił się.
Stara Łaska, która nie miała jeszcze czasu nacieszyć się dość przyjazdem swego pana i biegała, po podwórzu, szczekając z radości, wróciła do pokoju, machając ogonem i, niosąc z sobą zapach świeżego powietrza, podeszła do swego pana, wsunęła łeb pod rękę i skomleniem starała się zwrócić na siebie uwagę.
— Niewiele brak, żeby przemówiła — odezwała się Agafia Michajłowna — choć to tylko pies... Odrazu zrozumiała, że pan jej przyjechał i że jest nie w humorze.
— Dlaczego powiadacie, że nie w humorze?
— Przecież ja widzę, mój panie. Wiem przecież dobrze, jak to bywa u panów; na służbie u nich wszak wyrosłam. Nic to nie szkodzi, mój panie, aby tylko było dobre zdrowie i spokojne sumienie...
Lewin popatrzał na nią bacznie, dziwiąc się, że tak trafnie odgadła jego myśli.
— Czy przynieść panu jeszcze herbaty? — zapytała Agafia, i wziąwszy filiżankę wyszła z pokoju.
Łaska podsuwała ciągle głowę pod jego rękę, pogłaskał ją więc i wyżlica w tej chwili zwinęła się w kłębek u nóg jego, i położyła łeb na przednich łapach. Na znak, że już jest jej zupełnie dobrze i że czuje się już zupełnie zadowoloną, otworzyła pysk, oblizała się i zasnęła głębokim snem. Lewin przypatrywał się jej z uwagą.
— Tak samo i ja... — szepnął — zupełnie tak samo... Lecz nic nie szkodzi... Dobrze!
Nazajutrz rano po balu Anna Arkadjewna zatelegrafowała do męża, donosząc mu, iż wyjeżdża zaraz z Moskwy.
— Muszę jechać koniecznie, koniecznie — tłumaczyła się przed bratową ze zmiany swych projektów w taki sposób, jak gdyby przypomniała sobie nagle o tylu ważnych sprawach, że nawet nie sposób wyliczać je — nie, już lepiej dzisiaj pojadę!
Stepan Arkadjewicz nie był na obiedzie w domu, lecz obiecał, że o siódmej przyjedzie na dworzec pożegnać się z siostrą.
Kiti również nie przyjechała, przysłała tylko list, w którym donosiła, że cierpi na ból głowy. Dolly i Anna siadły do stołu tylko z dziećmi i z Angielką. Niewiadomo, czy dlatego, że dzieci w ogóle są nader zmienne, czy też dlatego, że będąc bardzo wrażliwemi, odrazu zmiarkowały, że Anna dzisiaj nie jest taką, jaką była wtedy, gdy one ją pokochały, i że nie bawi się już niemi z taką ochotą jak przedtem; w każdym razie dzieci przestały już uwijać się ciągle koło niej, ochłodły ku niej i nie zajmowały się zupełnie jej wyjazdem. Anna napisała parę pożegnalnych listów do znajomych, zapisywała wydatki i pakowała się. W ogóle Dolly zdawało się, że Anna nie jest spokojną, lecz w tym stanie niepokoju, który Dolly znała dobrze z własnego doświadczenia i który nigdy nie opanowywa bez powodu i jest zwykle oznaką niezadowolenia z siebie samej.
Po obiedzie Anna zaczęła się ubierać w swym pokoju, dokąd i Dolly udała się za nią.
— Dziwna jakaś jesteś dzisiaj! — odezwała się Dolly do bratowej.
— Ja? tak ci się zdaje? Nie jestem dziwna, lecz zła, zdarza mi się to od czasu do czasu. Chce mi się ciągle płakać! Jest to głupie uczucie, lecz przytrafia się czasami — odpowiedziała Anna i pochyliła oblaną rumieńcem twarz nad eleganckim woreczkiem, do którego chowała nocny czepek i chustki do nosa; oczy jej błyszczały i łzy co chwila stawały w nich. — Tak mi się nie chciało wyjeżdżać z Petersburga, a teraz znów — stąd.
— Przyjechałaś tutaj i spełniłaś dobry uczynek — rzekła Dolly, spoglądając na nią bacznie.
Anna podniosła na bratową wilgotne od łez oczy.
— Nie mów tego Dolly! Nic nie zrobiłam i nic nie mogłam zrobić. Często wprawia mnie w podziw, czemu ludzie zmówili się psuć mnie. Cóż ja zrobiłam i cóż mogłam zrobić? Miałaś w sercu tyle dobroci, że przebaczyłaś...
— Gdyby nie ty, to Bóg wie coby było! Jakaś ty szczęśliwa, Anno — rzekła Dolly — masz duszę taką czystą i dobrą!
— Każdy ma w duszy swoje skeletons — jak powiadają Anglicy.
— Jakiż ty masz skeleton?
— Mam! — odpowiedziała prędko Anna i, bez względu na łzy, które przed chwilą kręciły się w jej oczach, przebiegły drwiący uśmiech zmarszczył jej wargi.
— W takim razie ten twój skeleton jest uśmiechającym się, a nie ponurym — zauważyła, uśmiechając się Dolly.
— Nie, ponury. Czy wiesz dlaczego odjeżdżam dzisiaj a nie jutro? Chcesz wiedzieć powód? Posłuchaj więc... pragnę wyznać przed tobą, co mi tak cięży i gnębi mnie — powiedziała Anna, siadając ze stanowczym wyrazem twarzy i patrząc prosto w oczy Dolly.
Dolly ze zdziwieniem zauważyła, że Anna zarumieniła się po uszy, po wijące się na jej szyi czarne loczki.
— To prawda — mówiła dalej Anna. — Czy wiesz dlaczego Kiti nie przyjechała na obiad: jest zazdrosną z mego powodu. Ja popsułam... ja byłam przyczyną, że bal ten był dla niej męczarnią, a nie przyjemnością. Lecz doprawdy jam niewinna, a jeślim zawiniła, to tylko bardzo, bardzo mało... — mówiła Anna cienkim głosem, przeciągając wyrazy: „bardzo, bardzo mało.“
— Jakeś ty to powiedziała, zupełnie tak samo jak Stiwa! — zrobiła uwagę Dolly, śmiejąc się.
Annę uraziła ta uwaga.
— Przepraszam bardzo, ja nie jestem Stiwa — rzekła, chmurząc się. — Dlatego mówię ci o tem, że nawet samej sobie nie pozwalam na chwilę powątpiewać o sobie.
Lecz mówiąc to Anna, sama uznawała, że słowa jej są niesprawiedliwe, gdyż nietylko powątpiewała o sobie, lecz odsuwała niepokój na myśl o Wrońskim, i dlatego wyjeżdżała prędzej, niż miała pierwotnie zamiar, żeby już więcej nie spotykać się z nim.
— W istocie Stiwa mówił mi, żeś tańczyła z nim mazura i że on...
— Nie możesz sobie wyobrazić, jak to stało się zabawnie. Myślałam tylko o swataniu, a tymczasem stało się zupełnie co innego. Ja zapewne mimowoli...
Anna zarumieniła się i przestała mówić.
— O! oni od razu poznają się na tem — rzekła Dolly.
— Lecz ja doprawdy byłabym w rozpaczy, gdyby on miał seryo zapatrywać się na to — przerwała Anna bratowej. — Pewną też jestem, że cała ta historya pójdzie w zapomnienie i Kiti przestanie nienawidzić mnie.
— Zresztą, moja Anno, prawdę mówiąc, nie bardzo życzę sobie dla Kiti tego małżeństwa, i lepiej nawet stałoby się, żeby ono rozchwiało się wobec tego, że Wroński był w stanie zakochać się w tobie w ciągu jednego dnia.
— Ach, mój Boże, nie miałoby to żadnego sensu — rzekła Anna i znów silny rumieniec zadowolenia oblał jej twarz, gdy usłyszała wypowiedzianą wyrazami myśl, która ją tak zajmowała. — Jadę więc, zrobiwszy sobie wroga w Kiti, którą bardzo pokochałam. Nadzwyczaj miła i sympatyczna! Ale ty, Dolly, naprawisz nasz stosunek? Wszak prawda?
Dolly z trudnością powstrzymała się od uśmiechu, chociaż kochała Annę, lecz spostrzeżenie, że i Anna nie jest wolną od słabostek ucieszyło ją.
— Wroga? to nie może być!
— Pragnę, abyście wszyscy kochali mnie, jak ja was kocham; a obecnie jeszcze bardziej was pokochałam — odezwała się Anna ze łzami w oczach. — Mój Boże, jaka ja dzisiaj jestem głupia — i Anna obtarła twarz chustką i zaczęła ubierać się.
Na chwilę przed jej wyjazdem, co mało nie spóźniwszy się, przyjechał Stepan Arkadjewicz, czerwony, uśmiechnięty, wesoły, niosąc z sobą zapach cygar i wina.
Serdeczność Anny podziałała i na Dolly. Dolly, obejmując po raz ostatni bratowę, szepnęła jej: „Pamiętaj, Anno, że nigdy nie zapomnę, coś dla mnie zrobiła. Pamiętaj, że zawsze kochałam cię i będę kochać jak najlepszą przyjaciółkę!
— Doprawdy, nie rozumiem za co — odpowiedziała Anna, całując Dolly i starając się utaić łzy.
— Zrozumiałaś i rozumiesz mnie. — Żegnaj mi, najdroższa!
„Bogu dzięki, już się wszystko skończyło!“ — pomyślała Anna Arkadjewna, pożegnawszy się po raz ostatni z bratem, który aż do trzeciego dzwonka zagradzał sobą przejście w wagonie. Anna siadła na kanapce koło swej pokojówki Annuszki i zaczęła rozglądać się po słabo oświetlonym sypialnym wagonie.
— Bogu dzięki, jutro już zobaczę i Sierożę i Aleksieja Aleksandrowicza i znów życie me pójdzie swą zwykłą, dawną koleją.
Anna z zadowoleniem i starannie przygotowywała się do podróży, choć niepokój, który odczuwała przez cały dzień, nie opuszczał jej i teraz: małemi swemi rączkami otworzyła czerwony woreczek, wydostała z niego poduszeczkę, którą położyła na kolanach, zamknęła go i otuliwszy nogi pledem, usiadła spokojnie. Jakaś chora dama, jadąca w tym samym przedziale, zabierała się już do snu. Dwie inne panie starały się wszcząć rozmowę z Anną, otyła zaś i niemłoda jejmość okrywała sobie nogi, i czyniła uwagi nad ogrzewaniem wagonów. Anna odpowiedziała paniom parę wyrazów, lecz widząc, że rozmowa z niemi nie będzie zbyt zajmującą, poprosiła Annuszkę, aby wydostała latarkę, zaczepiła ją o poręcz fotelu i wyjęła z woreczka nożyk do rozcinania papieru i angielski romans. Na razie czytanie szło jej ciężko: z początku zamieszanie, gwar i ciągłe przechodzenie przez wagon przeszkadzało jej, gdy pociąg już ruszył, zaczęła przysłuchiwać się jego ruchom, potem śnieg uderzający w okno i przystający do szyb, widok ciepło ubranego konduktora, który, cały zasypany śniegiem, przechodził po stopniach wagonu pod oknem, rozmowy, toczące się na temat zawiei, coraz bardziej srożącej się na dworze, rozpraszały jej uwagę. Potem zaś wszystko to powtarzało się: podskakiwanie i trzęsienie wagonu, śnieg uderzający w okno, nagłe przejścia od gorąca do zimna i znów do gorąca, ciągłe miganie się tych samych twarzy w półmroku, te same głosy, wreszcie Anna zaczęła czytać i rozumieć to, co czytała. Annuszka drzemała, trzymając szerokiemi rękoma w rękawiczkach, z których jedna była rozprutą, czerwony woreczek. Anna Arkadjewna czytała i rozumiała, lecz czytanie nie sprawiało jej żadnej przyjemności, raziło ją w tej chwili przyglądanie się odbiciu życia obcych ludzi, gdyż w niej samej było zanadto wielkie pożądanie tego życia. Gdy czytała, że bohaterka romansu doglądała chorego, Anna sama chciała chodzić cichymi krokami po pokoju chorego; gdy czytała, że członek parlamentu miał mowę, ogarniała ją chęć również wygłaszać mowę z trybuny, gdy czytała, jak lady Mery konno pędziła za sforą i, drażniąc się z bratową, wprawiała wszystkich w podziw swą odwagą, Anna chciała robić to samo; lecz, ponieważ nie można było nic robić, bawiła się nożykiem i usiłowała czytać.
Bohater powieści zaczynał już dosięgać szczytu swego angielskiego szczęścia, godności baroneta i majątku, i Anna chciała razem z nim jechać do odziedziczonych dóbr, gdy nagle poczuła, że bohater ów powinien się wstydzić, i że ona sama wstydzi się. „Czegóż ja się wstydzę?“ — zapytała samej siebie z podziwem i urazą; odrzuciła książkę i oparła się o poręcz fotelu, ściskając mocno w rękach nożyk do papieru: nie było jednak czego się wstydzić. Anna przebiegła myślą wszystkie wspomnienia, wywiezione z Moskwy i wszystkie one były przyjemne i miłe: przypomniała sobie bal, Wrońskiego i jego zakochane, pokorne oblicze, przypomniała sobie cały stosunek z nim: nie było czego się wstydzić. A jednakże, w tej właśnie chwili, gdy wspomniała o tem, uczucie wstydu rosło, jak gdyby jakiś wewnętrzny głos, w chwilach, gdy Wroński przychodził jej na myśl, mówił jej: „ciepło, bardzo ciepło, gorąco.“ — „Więc i cóż?“ — zadała sobie samej pytanie, poprawiając się w fotelu. „Co to ma znaczyć? Czyżbym bała się spojrzeć wprost na to wszystko? To i cóż? Czyżby pomiędzy mną a tym oficerem młokosem istniały i mogły istnieć inne stosunki, prócz stosunków, wynikających ze zwykłej znajomości?“ Anna uśmiechnęła się z pogardą i znów zaczęła czytać; lecz nie była już stanowczo w stanie zastanawiać się nad tem, co czytała, zaczęła więc wodzić nożem po szybie, potem położyła jego gładką i chłodną powierzchnię do policzka, i mało co nie roześmiała się na cały głos z zadowolenia, jakie ją ogarnęło bez żadnego powodu. Zdawało się jej, Annie zdawało się, że nerwy jej naciągają się coraz bardziej i bardziej, jak struny naciągane śrubami, i że oczy jej rozszerzają się coraz bardziej, że palce u rąk i nóg poruszają się nerwowo, że wewnątrz coś utrudnia jej oddech i że wszystko co widzi i słyszy w tem drżącem półświetle, niezwykłą swą dobitnością wprawia ją w podziw. Przychodziły na nią chwile, podczas których nie zdawała sobie sprawy, czy wagon porusza się naprzód, czy w tył, czy też stoi na miejscu, czy to Annuszka siedzi koło niej, czy też jakaś nieznajoma jej osoba? „Co tam wisi na poręczy? czy futro, czy zwierzę jakie? I co ja tutaj robię? A może to nie ja, tylko ktoś obcy mi zupełnie?“ Strach zdejmował Annę chwilami przed tym stanem, w jakim się znajdowała. Lecz coś nieznanego jej pociągało ją, i Anna stosownie do swej woli, mogła ulegać lub opierać się: na chwilę wstała, żeby przyjść do równowagi, odrzuciła pled z nóg i zdjęła ciepłą pelerynę. Na chwilę odzyskała panowanie nad sobą i zmiarkowała, że chudy człowiek w długim nankinowym paltocie z oberwanymi guzikami, jest palaczem, że spogląda na termometr i że za nim, przez niedomknięte drzwi wcisnął się wiatr i śnieg; lecz potem znów wszystko poplątało się jej... Człowiek ten zaczął gryść ścianę, staruszka zaczęła wyciągać nogi przez całą długość wagonu i napełniła go czarnym obłokiem; potem coś strasznie zaskrzypiało i zastukało, jak gdyby rozdzierano kogoś; potem czerwony ogień zaślepił jej oczy, a potem znów wszystko zniknęło za ścianą. Annie zdawało się, że wpada w przepaść. Nie bała się jednak, owszem, było jej przyjemnie. Głos otulonego i okrytego śniegiem człowieka, zakrzyczał coś nad jej uchem. Anna wstała, odzyskała przytomność, domyśliła się, że pociąg stanął na stacyi i że człowiek, głos którego słyszała, był konduktorem; poczem poprosiła Annuszkę o pelerynę i chustkę, ubrała się i skierowała ku wyjściu.
— Pani wychodzi? — zapytała Annuszka.
— Tak, chciałabym trochę odetchnąć. W wagonie nadzwyczaj gorąco.
Anna otworzyła drzwi. Zamieć i wiatr wybiegły na jej spotkanie i zaczęły wieść z nią walkę o drzwi. Annie wydało się to wesołem, otworzyła drzwi i wyszła. Wiatr zdawał się tylko czekać na nią, gwizdnął radośnie, chciał podnieść i unieść ją, lecz Anna uchwyciła się ręką za zimną w dotknięciu poręcz i, przytrzymując ubranie, zeszła na peron i stanęła koło wagonu. Na galeryjce wagonowej wiatr był silny, lecz na peronie, koło wagonów było spokojnie. Anna z rozkoszą wciągała w siebie pełną piersią śnieżne, mroźne powietrze i, stojąc koło wagonu, przypatrywała się peronowi i oświetlonej stacyi.
Straszna burza szalała i wyła między kołami wagonów, między słupami, między budynkami stacyjnymi. Wagony, słupy, ludzie, gdzie tylko spojrzeć, zasypane było z jednej strony śniegiem, padającym nieustannie i coraz grubszą warstwą pokrywającym wszystko. Od czasu do czasu wichura słabła, po to, by po chwili uderzyć tak gwałtownie, że zdawało się, iż nic nie zdoła się oprzeć jej naciskowi. Pomimo to, jacyś ludzie przebiegali nieustannie, rozmawiali wesoło; śnieg, zaścielający peron, skrzypiał im pod nogami; duże drzwi, wiodące do bufetu, nieustannie otwierały i zamykały się. Cień zgiętego człowieka prześlizgnął się pod nogami Anny i dały się słyszeć uderzenia młotka o żelazo kół. „Wyszlij depeszę!“ — zawołał ktoś gniewnym głosem, donośnie rozlegającym się w ponurym mroku. — „Proszę tutaj! numer 28!“ — dawało się słyszeć wołanie. Ludzie, obsypani śniegiem, ciepło ubrani, przebiegali koło Anny; jacyś dwaj panowie, z papierosami w ustach, przeszli koło niej. Anna odetchnęła raz jeszcze, aby zaczerpnąć powietrza, wyjęła rękę z mufki, chcąc ująć za poręcz i dostać się do wagonu, gdy jakiś mężczyzna w oficerskim szynelu przeszedł bardzo blizko niej, zasłaniając sobą migocące światło latarni. Anna obejrzała się i od razu poznała twarz Wrońskiego. Dotknąwszy ręką daszka czapki, Wroński skłonił się przed nią i zapytał, czy jej czego nie potrzeba i czy może jej być pomocnym? Anna dość długo spoglądała na niego, nie dając mu żadnej odpowiedzi, i pomimo tego, że stał w cieniu, widziała, a może tylko wydawało się jej, że widzi — wyraz twarzy jego i oczów. Był to ten sam wyraz, pełen szacunku i zachwytu, wyraz, który tak silnie podziałał na nią wczoraj. Anna niejednokrotnie powtarzała sobie w ciągu ostatnich paru dni, a nawet i przed chwilą, że Wroński nie jest dla niej niczem innem, tylko jednym z wielu podobnych do siebie, na każdym kroku spotykanych, młodych ludzi; że ona, Anna, nigdy nawet nie pozwoli sobie myśleć o nim; lecz teraz, w pierwszej chwili spotkania, ogarnęło ją uczucie radosnej dumy; nie potrzebowała pytać go, skąd wziął się, gdyż wiedziała to również dobrze, jak gdyby on sam powiedział jej, że dlatego znalazł się tu, aby był tam, gdzie i ona.
— Nie wiedziałam, że i pan jedzie. Po co pan jedzie? — zapytała, odejmując rękę od poręczy. Radość, której nie mogła stłumić, i ożywienie malowały się na jej obliczu.
— Po co ja jadę? — powtórzył Wroński, patrząc jej prosto w oczy. — Pani wie, że jadę po to, aby być tam, gdzie i pani; inaczej nie mogę — dodał po chwili.
I w tej chwili, jakby przezwyciężywszy wszelkie przeszkody, wiatr począł sypać śnieg z dachów wagonu, począł trząść jakimś kawałkiem blachy, który oberwał się na dachu, a na przodzie pociągu ponuro i płaczliwie odezwał się ryk gwizdka lokomotywy. Cała zgroza zamieci wydała się Annie jeszcze bardziej wspaniałą. Wroński rzekł do niej parę wyrazów, których dusza jej pragnęła, lecz których rozsądek bał się: nic więc nie odpowiedziała i na twarzy jej widać było wewnętrzną walkę, którą Wroński zauważył.
— Niech mi pani wybaczy, jeśli uraziły ją moje słowa — przemówił pokornie; mówił grzecznie, z szacunkiem, lecz tak stanowczo i z takim uporem, że Anna dość długo nie mogła zebrać się z odpowiedzią.
— Nie powinno tak być, jak pan powiada, i jeśli pan jest uczciwym człowiekiem, proszę zapomnieć swe słowa, również jak i ja je zapomnę — odrzekła w końcu.
— Żadnego słowa pani, żadnego jej gestu i nie zapomnę nigdy i nie mogę...
— Dość już, dość! — zawołała Anna, starając się napróżno nadać surowy wyraz swej twarzy, której Wroński przypatrywał się bacznie. Schwyciwszy się ręką za poręcz, Anna wstąpiła na schodki i prędko weszła do sionki wagonu. Lecz w sionce zatrzymała się, zastanawiając się nad wszystkiem, co miało miejsce przed chwilą. Nie przypominając sobie ani jego, ani swoich słów, instynktownie pojęła, że chwilowa ta rozmowa, ogromnie wpływała na wzajemne zbliżenie się ich — i Anna czuła się i szczęśliwą i przestraszoną zarazem; postawszy parę sekund, weszła do wagonu i zajęła poprzednie swe miejsce. Stan naprężenia, który ją męczył z początku, nietylko wznowił się, ale nawet wzmógł do tego stopnia, że Anna obawiała się, iż lada chwila zerwie się w niej jakaś zanadto wyprężona struna; przez całą noc Anna nie mogła spać, lecz w tem naprężeniu i tych marzeniach, które napełniały jej wyobraźnię, nie było nic nieprzyjemnego i ponurego, owszem, wywoływały one wrażenie palące, radosne i pobudzające. Nad ranem, Anna siedząc na ławce, zaczęła drzemać, a gdy obudziła się, na dworze było już zupełnie jasno i pociąg zbliżał się do Petersburga. Myśli o mężu, o domu, o synu, o codziennych kłopotach zaczęły ją ogarniać.
W Petersburgu, zaraz po wyjściu z wagonu, pierwszą osobą, która zwróciła na siebie uwagę Anny, był mąż.
„Ach, mój Boże, skąd on ma takie uszy?“ — pomyślała Anna, patrząc na sztywną i okazałą postać męża; szczególniej zaś uderzyły ją jego konchy uszne, dotykające skrzydeł okrągłego kapelusza. Dostrzegłszy Annę, mąż podszedł na jej spotkanie, ułożywszy usta, jak zwykle, w ironiczny uśmiech i patrząc na nią dużemi, znużonemi oczyma. Jakieś nieprzyjemne uczucie zawodu ścisnęło jej serce, gdy spotkała się z tem upartem, zmęczonem spojrzeniem — jak gdyby spodziewała się zastać męża zupełnie innym; szczególniej zaś uderzyło ją uczucie niezadowolenia z samej siebie, jakiego doznała przy spotkaniu z mężem. Było to zwykłe, dobrze jej znane uczucie, podobne do udawania, którego doznawała w stosunkach z mężem, — lecz dawniej uczucia tego nie zauważała — obecnie zaś z żalem i przykrością przekonała się o jego istnieniu.
— Jak widzisz, czuły mąż, czuły jak na drugi rok po ślubie, płonął chęcią ujrzenia cię — odezwał się Aleksiej Aleksandrowicz swym powolnym cienkim głosem i tonem, którego zwykle używał w rozmowie z żoną, tonem pełnym ironii nad tymi, co szczerze mówią w ten sposób.
— Sierioża zdrów? — zapytała Anna.
— Czyż to ma być cała nagroda za mój zapał? — zapytał. — Zdrów, zdrów...
Wroński przez całą noc nie usiłował nawet zasnąć: siedział na kanapce, patrząc się wprost przed siebie lub przyglądając się wchodzącym i wychodzącym. Wroński zawsze imponował nieznajomym swym niewzruszonym spokojem, obecnie zaś wydawał się jeszcze bardziej dumnym i pewnym siebie, spoglądając na ludzi, jak na rzeczy. Młody, nerwowy człowiek, urzędnik sądu okręgowego, siedzący naprzeciwko niego, znienawidził go za wyraz, odbijający się na jego twarzy: młody człowiek prosił go o ogień do papierosa, zaczynał rozmawiać z nim i nawet potrącił go, chcąc dać do zrozumienia Wrońskiemu, że nie jest martwym przedmiotem, lecz człowiekiem; pomimo to Wroński spoglądał na niego, jak na latarnię, wiszącą na środku wagonu, a młody człowiek krzywił się, czując, że traci panowanie nad samym sobą, gdyż nie jest uznawanym za człowieka.
Wroński nic i nikogo nie widział: uważał się za mocarza, nie dlatego, żeby miał być pewnym, że wywarł wrażenie na Annę, tego nie był jeszcze pewnym, lecz dlatego, że wrażenie, jakie ona wywarła na nim, napełniło go szczęściem i dumą.
Co z tego wyniknie, Wroński nie wiedział i nawet nie myślał o tem, dochodził tylko do przekonania, że wszystkie dotychczas rozstrzelone i rozrzucone siły jego winny być zjednoczone i z całą straszliwą energią skierowane ku jednemu celowi: pewność ta uszczęśliwiła go. Wiedział tylko, że powiedział jej prawdę, mówiąc, że jedzie tam, dokąd jedzie i ona, że całe swe szczęście, jedyny cel życia znajduje tylko w tem, aby na nią patrzyć i słyszeć ją, i gdy w Bołogowie wyszedł z wagonu, aby napić się selcerskiej wody i gdy ujrzał Annę, mimowoli wypowiedział jej wszystko, co myślał; obecnie był rad, że jej to powiedział, że ona wie wszystko i że myśli o tem. Wroński nie mógł spać przez całą noc; wróciwszy do wagonu przypominał sobie nieustannie wszystkie okoliczności, wśród których widział ją i wszystkie jej odezwania się, a w wyobraźni jego unosiły się obrazy przyszłości, przyspieszające bicie serca.
Gdy Wroński w Petersburgu wyszedł z wagonu na peron, czuł się po bezsennie spędzonej nocy tak rzeźkim i ożywionym, jak po wzięciu chłodnej wanny. Oczekując na wyjście Anny, Wroński zatrzymał się przed swym wagonem. „Raz jeszcze zobaczę ją — mówił do siebie, mimowoli uśmiechając się — ujrzę jej chód, jej oblicze: odezwie się może, odwróci głowę, popatrzy, może nawet uśmiechnie się.“ Lecz zanim dostrzegł Annę, Wroński ujrzał jej męża, którego naczelnik stacyi z uszanowaniem przeprowadzał przez tłum publiczności, zalegającej peron. „Prawda! Mąż!“ Teraz dopiero po raz pierwszy Wroński przypomniał sobie, że mąż jest osobą, związaną z nią ściśle; dotąd wiedział tylko, że Anna ma męża, lecz nie wierzył w jego istnienie i uwierzył dopiero teraz, gdy zobaczył go i jego głowę, plecy i nogi w czarnych spodniach, szczególniej, gdy ujrzał, jak ten mąż spokojnie wziął ją za rękę, jak swoją własność.
Ujrzawszy Aleksieja Aleksandrowicza, z jego po petersbursku zdrową cerą i pewną siebie postawą, w okrągłym kapeluszu, z nieznacznie wystającemi plecami, Wroński uwierzył w jego istnienie i doznał na ten widok przykrego wrażenia, jakiego doznałby zapewne człowiek spragniony, który po długich poszukiwaniach znalazł nareszcie źródło i zastał w niem psa, owcę lub bezrogę, które wypiły i zmąciły wodę. Szczególniej raził Wrońskiego chód Aleksieja Aleksandrowicza. Wroński sobie tylko przyznawał niezaprzeczalne prawo kochania Anny. Lecz ona była zawsze ta sama i widok jej, tak samo fizycznie ożywiając go, pobudzając i napełniając szczęściem jego duszę, podziałał na niego. Wroński kazał niemcowi lokajowi, który, wysiadłszy z wagonu drugiej klasy podbiegł do niego, zabrać rzeczy i jechać z niemi do domu, sam zaś podszedł do Anny. Wroński przypatrywał się spotkaniu męża z żoną i z przenikliwością zakochanego zauważył pewne zakłopotanie, z jakiem Anna rozmawiała z mężem. „Nie, ona nie kocha go i nie może kochać“ — nabrał wreszcie przekonania.
— Jakże pani spędziła noc? — zapytał, kłaniając się i jej i Aleksiejowi Aleksandrowiczowi, i pozwalając temu ostatniemu przyjąć ten ukłon na swój rachunek i przypomnieć go sobie lub nie.
— Dziękuję panu, bardzo dobrze — odpowiedziała Anna.
Twarz Anny zdawała się mieć wyraz zmęczenia i nie było znać na niej ożywienia, które zwykle przebijało się w jej oczach lub uśmiechu; lecz przez jedną chwilę, gdy spojrzała na niego, mignęło coś w jej spojrzeniu i chociaż płomień ten wnet zagasł, Wroński czuł się uszczęśliwionym tą chwilą. Anna spojrzała na męża, gdyż nie wiedziała, czy Aleksiej Aleksandrowicz zna Wrońskiego. Karenin patrzał z niezadowoleniem na Wrońskiego i zaledwie zadawał sobie fatygę, przypomnieć kto to taki. Spokój i pewność siebie, cechujące Wrońskiego, natknęły się, jak kosa na kamień, ze sztywną pewnością siebie Aleksieja Aleksandrowicza.
— Hrabia Wroński — rzekła Anna.
— Zdaje mi się, żeśmy znajomi — obojętnie odezwał się Aleksiej Aleksandrowicz, podając rękę Wrońskiemu. — W jedną stronę jechałaś z matką, a w drugą z synem — mówił dobitnie, darząc każdym słowem, jak rublem. — Pan zapewne powraca z urlopu? — zapytał Karenin, i nie czekając na odpowiedź, zwrócił się do żony swym żartobliwym tonem: — Cóż, czy wiele łez zostało uronionych w Moskwie przy pożegnaniu?
Zwróceniem się do żony, Aleksiej Aleksandrowicz chciał dać do zrozumienia Wrońskiemu, że pragnie pozostać z nią sam na sam i zwróciwszy się ku niemu dotknął ręką kapelusza; lecz Wroński odezwał się jeszcze do Anny Arkadjewny:
— Będę miał zaszczyt złożyć pani me uszanowanie w jej domu.
Aleksiej Aleksandrowicz znużonym wzrokiem spojrzał na Wrońskiego.
— Będzie nam bardzo przyjemnie — odezwał się chłodno — przyjmujemy co poniedziałek. — Poczem, pożegnawszy się na dobre z Wrońskim, Aleksiej Aleksandrowicz odezwał się do żony: „Jak to dobrze, że miałem właśnie pół godzinki czasu, że przyjechałem po ciebie na dworzec, i że mam możność złożyć ci dowód mej gorącej miłości — mówił w żartobliwy sposób.
— Zanadto dużo mówisz o swej miłości, abym miała ją zbyt cenić — odrzekła również żartobliwe Anna, mimowoli przysłuchując się odgłosom kroków Wrońskiego, idącego za niemi. — „Lecz co mnie to może obchodzić?“ — pomyślała i zaczęła wypytywać męża, co porabiał podczas jej nieobecności Sierioża.
— Mariette powiada, że był bardzo grzeczny... i przykro mi, że cię zmartwię... ale mniej tęsknił za tobą, niż twój małżonek. Lecz raz jeszcze merci, ma kochana, żeś darowała mi ten jeden dzień. Nasz zacny samowar[2] nie będzie się posiadał z radości, pytała się o ciebie parę razy. Doprawdy, jeśli pozwolisz udzielić sobie rady, to bądź u niej dzisiaj; ona ciągle musi troszczyć się o coś, obecnie zaś, prócz wszystkich swoich zwykłych kłopotów, zajmuje się nadzwyczaj sprawą Obłońskich.
Hrabina Lidja Iwanówna była przyjaciółką Aleksieja Aleksandrowicza i zarazem środkowym punktem jednego z kółek petersburskiego świata, z którem Anna ze względu na męża była w ciągłych stosunkach.
— Przecież ja pisałam do niej.
— Tak, ale nie ze wszystkimi szczegółami. Pojedź do niej, duszo moja, jeśliś niezbyt zmęczona. Kondratij podjedzie zaraz po ciebie karetą, a ja muszę jechać zaraz, prosto stąd na posiedzenie komitetu. A zatem znowu nie będę sam jadał obiadów — mówił Aleksiej Aleksandrowicz, nie żartując już.
— Nie uwierzysz, jak ja przyzwyczaiłem się...
I Aleksiej Aleksandrowicz, ściskając długo rękę żony, ze szczególnym uśmiechem na twarzy, dopomógł jej wsiąść do karety.
Pierwszą osobą, która przywitała Annę w domu, był jej syn: wyskoczył on do niej na schody, pomimo nawoływań guwernantki i uradowany zawołał: „Mama! mama!“ — przybiegł do matki i zawisł jej na szyi.
— Mówiłem przecież pani, że to mama — zawołał, zwracając się do guwernantki. — Ja wiedziałem!
Syn również, jak i mąż, wywarł na Annie uczucie, graniczące z rozczarowaniem, gdyż wyobrażała go sobie doskonalszym niż był w rzeczywistości, i musiała zadawać sobie pewien przymus, aby módz zachwycać się nim. Pomimo to, Sierioża był zachwycającym ze swymi jasnymi kędziorkami, błękitnemi oczkami i pulchnemi, zgrabnemi nóżkami, odzianemi w mocno naciągnięte pończoszki. Anna odczuwała fizyczną prawie rozkosz w jego pieszczotach i w poczuciu, że syn znajduje się blisko niej: jego pełne ufności i miłości, prostoduszne spojrzenie uspakajało ją moralnie, również jak i słuchanie naiwnych jego pytań. Anna wydostała podarunki, które dzieci Dolly przysłały mu, i opowiedziała synowi, że w Moskwie jest dziewczynka Tania, że Tania ta umie czytać i że nawet uczy już inne dzieci.
— A czy ja jestem gorszy od niej? — zapytał Sierioża.
— Dla mnie jesteś lepszym od wszystkich na świecie.
— Wiem o tem — odpowiedział Sierioża, uśmiechając się.
Anna nie zdążyła jeszcze wypić kawy, gdy zameldowano hrabinę Lydję Iwanównę. Hrabina Lydja Iwanówna była to wysoka, otyła kobieta, z niezdrową żółtą cerą i pięknemi czarnemi oczyma z wyrazem zamyślenia. Anna lubiała ją bardzo, lecz dzisiaj dopiero, jak gdyby po raz pierwszy, dojrzała w hrabinie różne jej ujemne cechy.
— No i cóż, moja droga, czy zaniosłaś oliwną gałązkę? — pospieszyła zapytać hrabina, wszedłszy zaledwie do pokoju.
— Tak, wszystko należy uważać już za skończone, lecz wogóle cała ta historya nie miała tego znaczenia, któreśmy jej przypisywali — odpowiedziała Anna. — Wogóle moja belle soeur jest zanadto stanowczą.
Hrabina Lydja Iwanowna, która zawsze zajmowała się różnemi sprawami niedotyczącemi jej, miała zwyczaj nie słuchać nigdy tego, co ją obchodziło.
— Doprawdy, dużo jest smutku i zła na świecie, a ja taka znużona dzisiaj jestem — przerwała hrabina Annie.
— Czem? — zapytała Anna, usiłując powstrzymać uśmiech.
— Zaczyna mnie już nużyć to ciągłe, napróżne kruszenie kopii za prawdę, i chwilami bywam już do niczego. Cała sprawa siostrzyczek (była to filantropijna, religijno-patryotyczna instytucya) była już na najlepszej drodze, lecz z tymi panami nie można sobie dać rady — dodała hrabina Lydja Iwanowna z ironicznem poddaniem się losowi. — Idea sama podoba się im, lecz spaczają ją, a potem zaczynają krytykować, i to w dodatku płytko i marnie rozumując. Dwóch, trzech ludzi zaledwie, a w ich liczbie i mąż pani, pojmują całą doniosłość tej sprawy, reszta zaś tylko szkodzi nam. Wczoraj pisał do mnie Prawdin...
Prawdin był znanym powszechnie panslawistą, mieszkającym za granicą, i hrabina Lydja Iwanowna opowiedziała treść jego listu.
Potem hrabina opowiadała jeszcze o nieprzyjemnościach i przeszkodach, o które rozbija się połączenie kościołów, i odjechała nareszcie, spiesząc się bardzo, gdyż w ciągu dnia musiała być jeszcze na posiedzeniu jakiegoś towarzystwa i w komitecie słowiańskim.
„Przecież to wszystko było i przedtem, ale dlaczegóż ja nie zauważyłam tego dawniej? — pytała Anna samą siebie. — „Czyżby hrabina była dzisiaj bardzo rozdrażnioną? W istocie jest to zabawne! cel życia jej stanowi cnota, jest chrześcijanką, a pomimo to nieustannie jest zagniewaną i ma nieprzyjaciół, i to wszystko nieprzyjaciół, których zjednała sobie na polu chrześcijaństwa i dobroczynności.“
Po odjeżdzie hrabiny przyjechała przyjaciółka Anny, żona dyrektora, i opowiedziała wszystkie miejskie ploteczki. O trzeciej i ona odjechała również, obiecując przyjechać na obiad. Aleksiej Aleksandrowicz był w ministeryum. Pozostawszy samą, Anna zużyła przedobiedni czas na rozmowę z synem podczas jego obiadu[3], na układanie swych rzeczy, na czytanie listów, które zastała w domu i na odpisywanie na nie.
Uczucie wstydu, które ją męczyło przez drogę i roztargnienie, znikły zupełnie: w zwykłych swych warunkach życiowych, czuła się znów pewną siebie i bez zarzutu.
Anna z pewnem podziwieniem wspominała o swym wczorajszym stanie. „Cóż takiego stało się? Nic. Wroński powiedział głupstwo, na które odpowiedź była łatwą, i ja odpowiedziałam mu jak wypadało. Mówić o tem mężowi niema żadnej potrzeby i nie można, gdyż w takim razie przypisywałabym temu znaczenie, jakiego całe to zajście nie posiada.“ Anna przypomniała sobie, jak raz prawie, że opowiedziała mężowi o wyznaniu miłosnem, jakie jej kiedyś uczynił młody podwładny Aleksieja Aleksandrowicza, i jak mąż odpowiedział, że każdą kobietę rzecz taka spotkać może, lecz że on najzupełniej ufa jej taktowi i nigdy nie zapomni się do tego stopnia, aby miał jej lub sobie ubliżać zazdrością. „A zatem niema potrzeby mówić? Zresztą, Bogu dzięki, niema o czem mówić!“ — pomyślała Anna.
Aleksiej Aleksandrowicz powrócił z ministeryum o godzinie czwartej, lecz, jak to często zdarzało się, nie miał czasu zajść do żony, gdyż od razu wszedł do gabinetu i zaczął przyjmować oczekujących z prośbami i podpisywać papiery, przyniesione przez naczelnika kancelaryi. Na obiad[4] przyjechali: stara kuzynka Aleksieja Aleksandrowicza, dyrektor departamentu z żoną i jakiś młody człowiek, zarekomendowany Aleksiejowi Aleksandrowiczowi, jako kandydat na posadę. Anna wyszła do salonu bawić gości. Punkt piąta godzina, gdy bronzowy zegar w stylu Piotra I nie zdążył jeszcze wybić po raz piąty, w salonie zjawił się Aleksiej Aleksandrowicz w białym krawacie i we fraku z dwoma gwiazdami, gdyż zaraz po obiedzie musiał wyjeżdżać. Każda chwila czasu Aleksieja Aleksandrowicza była zajętą i miała swe przeznaczenie: żeby być w stanie wydołać nawałowi codziennych zajęć, Aleksiej Aleksandrowicz starał się być nadzwyczaj punktualnym. „Bez pospiechu i bez odpoczynku“, było jego dewizą. Wszedłszy do salonu, gospodarz przywitał się z gośćmi i usiadł, uśmiechając się do żony.
— Nareszcie skończyło się me osamotnienie. Nie uwierzysz, jak to przykro (Aleksiej Aleksandrowicz położył nacisk na wyrazie przykro) siadać samemu do obiadu.
Podczas obiadu Aleksiej Aleksandrowicz porozmawiał z żoną o moskiewskich znajomych, dopytując się z ironicznym uśmiechem o Stepana Arkadjewicza, lecz rozmowa była przeważnie ogólną o petersburskich społecznych i urzędowych stosunkach. Po obiedzie Aleksiej Aleksandrowicz spędził pół godziny czasu z gośćmi i — znów z uśmiechem uścisnąwszy rękę żony, wyszedł i pojechał na sesyę. Anna nie pojechała tego wieczoru ani do księżnej Betsy Twerskiej, która dowiedziawszy się o przyjeździe Anny, zaprosiła ją na herbatę, ani do teatru, gdzie miała już zakupioną lożę. Anna dlatego głównie została się w domu, że suknia, w którą miała się ubrać, nie była jeszcze gotową. Zająwszy się po odjeździe gości swą garderobą, Anna straciła humor. Przed odjazdem do Moskwy, Anna wogóle umiejąca niedrogo ubierać się, oddała modniarce trzy suknie do przerobienia; suknie trzeba było tak przerobić, aby ich nie było można poznać i powinny były być gotowe już trzy dni temu. Okazało się jednak, że dwie z nich były jeszcze zupełnie nie zrobione, a trzecia nie tak, jak Anna życzyła sobie. Modniarka przyszła tłómaczyć się i dowodziła, że tak będzie lepiej, Anna uniosła się do tego stopnia, że jej samej potem przykro było; aby zupełnie uspokoić cię, poszła do dziecinnego pokoju i cały wieczór spędziła z synem, położyła go spać, przeżegnała i otuliła kołderką. Anna była zadowoloną, że nie pojechała nigdzie i że tak dobrze spędziła cały wieczór: było jej lekko na sercu i ogarnął ją spokój wewnętrzny i teraz dopiero przekonała się, że wszystko czemu podczas podróży przypisywała tyle znaczenia, było tylko jednem z nic nieznaczących zdarzeń światowego życia, i że niema się czego wstydzić ani przed sobą, ani przed światem. Anna z angielskim romansem w ręku siadła przy kominku, oczekując na męża. Punkt o wpół do dziesiątej dał się słyszeć dzwonek i Aleksiej Aleksandrowicz wszedł do pokoju.
— Przyszedłeś nareszcie! — odezwała się Anna, podając mężowi rękę.
Aleksiej Aleksandrowicz pocałował podaną sobie rękę i siadł koło żony.
— Z przyjemnością widzę, że podróż udała ci się — rzekł Aleksiej Aleksandrowicz.
— Najzupełniej — odpowiedziała Anna i zaczęła opowiadać wszystko z początku: swą podróż z Wrońską, przyjazd do Moskwy, wypadek na stacyi. Potem opowiedziała, jak na razie żałowała brata, a potem Dolly.
— Nie zdaje mi się, aby można było usprawiedliwiać takiego człowieka, chociaż to twój brat — rzekł surowo Aleksiej Aleksandrowicz.
Anna uśmiechnęła się, gdyż zrozumiała, że mąż jej powiedział to dlatego, aby pokazać, że wzgląd na pokrewieństwo nie może powstrzymać go od wypowiedzenia swego szczerego przekonania; Anna znała tę cechę charakteru męża i lubiła ją.
— Cieszę się, że cała ta historya skończyła się dobrze i żeś przyjechała — mówił Aleksiej Aleksandrowicz. — Cóż mówią w Moskwie o nowej ustawie, którą przeprowadziłem w radzie państwa?
Anna nie słyszała nic o tej ustawie i zrobiło się jej przykro, że była w stanie zapomnieć tak łatwo o tem, czemu on przypisywał tyle wagi.
— Tutaj ustawa ta narobiła dużo hałasu — dodał Aleksiej Aleksandrowicz z pewnym siebie uśmiechem.
Anna spostrzegła, że mąż chciał jej opowiedzieć coś przyjemnego dla siebie o całej tej sprawie, zręcznemi więc pytaniami naprowadziła go na to opowiadanie. Aleksiej Aleksandrowicz z tym samym, pewnym siebie uśmiechem, opowiedział jej o owacyach, które go spotkały z powodu przeprowadzenia tej ustawy.
— Jestem bardzo, bardzo zadowolony, gdyż dowodzi to tylko, że społeczeństwo nasze poczyna nabierać rozumnego i właściwego poglądu na tę sprawę.
Dopiwszy drugiej filiżanki herbaty ze śmietanką i z chlebem, Aleksiej Aleksandrowicz podniósł się i poszedł do swego gabinetu.
— A ty nie jeździłaś nigdzie? musiałaś się nudzić? — zapytał żony.
— Nie! — odpowiedziała Anna, wstając również i przeprowadzając go przez salon do gabinetu. — Co czytasz obecnie? — zapytała.
— Czytam obecnie Duc de Lille, Poesie des Eufers — odrzekł Aleksiej Aleksandrowicz. — Nadzwyczaj ciekawa książka.
Anna uśmiechnęła się, jak uśmiechamy się nad słabostkami kochanych przez nas ludzi, i wziąwszy go pod rękę, doprowadziła do drzwi gabinetu. Annie znany był zwyczaj męża, który stał się już dla niego koniecznością, czytywania wieczorami; wiedziała, że Aleksiej Aleksandrowicz, pomimo zajęć swego urzędu, pochłaniających mu prawie cały czas, poczytywał sobie za obowiązek zwracać baczną uwagę na objawy umysłowego życia; wiedziała również, że interesują go rzeczywiście dzieła polityczne, filozoficzne, teologiczne i że chociaż sztuka była zupełnie obcą jego naturze, pomimo to, a raczej dlatego, Aleksiej Aleksandrowicz zwracał baczną uwagę na wszystko, co się działo w jej zakresie, i czytywał wszystkie dzieła, poświęcone jej. Anna wiedziała, że co do polityki, filozofii, teologii Aleksiej Aleksandrowicz albo wątpił, albo szukał prawdy; lecz w kwestyach sztuki i poezyi, szczególniej zaś muzyki, daru pojmowania której był najzupełniej pozbawiony, Aleksiej Aleksandrowicz miał ustalone poglądy, lubiał też mówić o Szekspirze, Rafaelu, Bethowenie, o wpływie i znaczeniu nowych kierunków w poezyi i muzyce.
— Idź z Bogiem — rzekła Anna do męża, gdy doszli do drzwi gabinetu, gdzie czekała już na Aleksieja Aleksandrowicza świeca z abażurem i karawka wody na stoliku koło fotelu. A ja tymczasem napiszę do Moskwy.
Aleksiej Aleksandrowicz znów uścisnął ją za rękę i pocałował.
„W każdym razie jest to dobry człowiek, zacny, szlachetny i wyróżniający się w swojej sferze“ — pomyślała Anna, powróciwszy do swego pokoju. Annie zdawało się, że broni męża przed kimś, stawiającym mu różne zarzuty i dowodzącym, że kochać go nie można. „Ale dlaczego te uszy tak mu dziwnie wystają? Może ostrzygł się!“
Punkt o dwunastej, gdy Anna siedziała jeszcze przy biurku i kończyła list do Dolly, dały się słyszeć powolne kroki nóg w pantoflach, i Aleksiej Aleksandrowicz umyty i uczesany, z książką pod pachą, podszedł ku niej.
— Czas już, czas — rzekł, uśmiechając się dziwnie, i poszedł do sypialnego pokoju.
„I jakiem prawem patrzał on tak na niego?“ — pomyślała Anna, przypominając sobie spojrzenie, jakie Wroński rzucił na Aleksieja Aleksandrowicza.
Wyjeżdżając z Petersburga, Wroński zostawił swe obszerne mieszkanie przy ulicy Morskiej przyjacielowi i koledze, Petryckiemu.
Petrycki był młodym porucznikiem, nie zbyt świetnego pochodzenia; nie dość, że był niebogaty, ale siedział jeszcze w długach po uszy, wieczorami zawsze upijał się i często dostawał się na odwach za różne, czasami śmieszne, czasami brzydkie historye; pomimo to lubili go nadzwyczaj i koledzy i przełożeni. Wroński podjeżdżając o dwunastej w południe pod bramę domu, w którym mieszkał, spostrzegł znaną sobie karetę; gdy zadzwonił i stał jeszcze przede drzwiami swego mieszkania, usłyszał donośny męzki śmiech, kobiecy głos i wołanie Petryckiego: „Jeżeli to kto ze złodziei, to nie puszczać!“ Wroński nie pozwolił lokajowi meldować o swym przyjeździe i po cichu wszedł do pierwszego pokoju. Baronowa Szylton, przyjaciółka Petryckiego, w liliowej atłasowej sukni, z rumianą twarzyczką, napełniając, jak kanarek szczebiotem, cały pokój swą francuszczyzną, siedziała za okrągłym stołem i gotowała kawę. Petrycki w szynelu i rotmistrz Kamerowski w pełnym uniformie, wróciwszy widocznie przed chwilą ze służby, siedzieli koło niej.
— Brawo! Wroński! — zawołał Petrycki, wstając i potrącając krzesło. — Sam gospodarz! Baronowo, nalej mu kawy z nowego imbryka! Nie spodziewaliśmy się ciebie! Mam nadzieję, żeś zadowolony z ozdoby swego gabinetu? — rzekł, wskazując baronowę. — Znacie się państwo zapewne?
— Ma się rozumieć: — odparł Wroński, uśmiechając się wesoło i ściskając maleńką rączkę baronowej. — Cóż słychać u ciebie, stary przyjacielu?
— Pan z podróży — odezwała się baronowa — więc ja uciekam. Ach, doprawdy, wyjadę w tej chwili, jeżeli przeszkadzam.
— Gdziekolwiek pani jesteś, jesteś pani u siebie w domu, baronowo! — przerwał jej Wroński. — Jak się miewasz, Kamerowski? — dodał, podając ozięble rękę Kamerowskiemu.
— Pan nigdy nie potrafisz mówić tak ładnie — zwróciła się baronowa do Petryckiego.
— E, dlaczego? Po obiedzie i ja potrafię nie gorzej powiedzieć?
— Po obiedzie, to nie wielka sztuka! Dam więc panu kawy, idź pan tylko umyć się i przebrać — rzekła baronowa, siadając znowu i zakręcając ostrożnie kurek nowej maszynki! — Pierre, podaj kawę — zawołała na Petryckiego, którego, nie tając swych stosunków z nim, nazywała Pierre, skracając w ten sposób jego nazwisko. — Chciałabym dosypać trochę.
— Zepsuje pani maszynkę! — Nie, nie zepsuję! No, a pańska żona? — zapytała nagle baronowa, przerywając Wrońskiemu rozmowę z kolegą. — Myśmy już tutaj ożenili pana. Czy pan przywiózł swoją żonę?
— Nie, baronowo! Urodziłem się cyganem i umrę nim.
— Tem lepiej, tem lepiej! — podaj mi pan rękę.
I baronowa żartując, zaczęła opowiadać Wrońskiemu o swych przyszłych zamiarach i pytać go o radę.
— Nie chce wciąż dawać mi rozwodu. Cóż więc mam robić z sobą? (On, był to jej mąż). Chciałabym rozpocząć teraz proces. Jak pan mi radzi? Kamerowski, pilnuj pan kawy, żeby nie wykipiała: widzisz pan przecież, że jestem zajętą różnemi sprawami! Chcę koniecznie procesu, gdyż potrzebuję mego majątku. Czy pan widział kiedy coś, do tego stopnia głupiego: ponieważ ja podobno nie jestem mu wierną, więc on chce zagarnąć mi majątek — mówiła z pogardą.
Wroński przysłuchiwał się z przyjemnością temu szczebiotowi ładnej kobiety, potakiwał jej, udzielał — trochę na seryo, trochę na żarty — rad i wogóle zaczął z nią od razu rozmawiać w ten sposób, w jaki zwykle rozmawiał z kobietami, podobnemi do baronowej. W petersburskim świecie Wrońskiego wszyscy ludzie dzielili się na dwa, zupełnie różne gatunki. Pierwszy niższy gatunek: ludzie banalni, głupi, a przedewszystkiem śmieszni, przekonani, że każdy powinien żyć z jedną poślubioną sobie żoną, że panny powinny być niewinne, kobiety mieć wstyd, że mężczyzna powinien być powściągliwym i energicznym, że należy zajmować się wychowaniem dzieci, pracować na chleb, płacić długi; wogóle ludzie ci wierzą w wiele różnych głupstw. Ten gatunek ludzi wyszedł już z mody i stał się śmiesznym. Lecz istniał również drugi gatunek — ludzi w całem znaczeniu tego słowa, do którego należał Wroński i wszyscy jego koledzy. Ludzie, chcący należeć do tego gatunku, powinni przedewszystkiem być eleganckimi, szlachetnymi, śmiałymi, wesołymi, powinni bez zarumienienia się czynić zadość wszystkim swym namiętnościom i lekceważyć wszystko i wszystkich.
Wroński przez jedną minutę tylko czuł się oszołomionym po wrażeniach, wyniesionych z zupełnie innego świata w Moskwie, lecz od razu, jak gdyby wsunął nogi w stare pantofle, wszedł znów w swój dawny, wesoły, przyjemny świat.
Kawa nie ugotowała się jednak, pobryzgała wszystkich i wykipiała, wywarła jednak pożądany skutek, gdyż dała powód do hałasu i śmiechu i zalała kosztowny dywan i suknię baronowej.
— No, a teraz do widzenia, bo inaczej pan się nigdy nie umyje i na sumieniu mem ciążyć będzie największy grzech porządnego człowieka, niechlujność. Więc pan radzi położyć mu nóż na gardle?
— Koniecznie! I to w dodatku w taki sposób, aby rączka pani była o ile możności najbliżej ust jego. On pocałuje rączkę pani i wszystko skończy się jak najlepiej — odpowiedział Wroński.
— A więc dzisiaj we Francuskim! — zawołała baronowa, wychodząc i szeleszcząc suknią.
Kamerowski podniósł się również i Wroński, nie czekając na jego wyjście, podał mu rękę i poszedł do sypialnego pokoju, gdzie zaczął się myć, a Petrycki opisywał mu w krótkich wyrazach zmiany, jakie zaszły w jego położeniu od czasu wyjazdu przyjaciela: pieniędzy brak zupełny, ojciec zapowiedział, że ich nie da i że żadnych długów płacić nie będzie; krawiec grozi podaniem do sądu, drugi, również; pułkownik zapowiedział, że jeśli te skandale nie skończą się, to trzeba będzie podawać się do dymisyi; baronowa sprzykrzyła się już do reszty, głównie dlatego, że ciągle chce dawać pieniędzy; lecz jest jedna, którą on, Petrycki, pokaże Wrońskiemu, cudna, śliczna, najczystszego typu wschodniego „genre niewolnicy Rebeki, rozumiesz“; z Berkoszewym miało miejsce zajście i Berkoszew chciał przysłać sekundantów, lecz, ma się rozumieć, nic z tego nie będzie.
Jednem słowem i wesoło jest i ładnie.
Nie dając czasu koledze wejść we wszystkie szczegóły swego położenia, Petrycki zaczął opowiadać mu różne nowiny. Słuchając opowiadań Petryckiego, do których od dawna był przyzwyczajonym w swem, od trzech lat zajmowanem mieszkaniu, Wroński poddał się przyjemnemu wrażeniu, jakie wywarł na niego powrót do zwykłego, lekkomyślnego petersburskiego życia.
— Nie może być! — zawołał, puszczając pedał umywalni, nad którą polewał swą czerwoną, muskularną szyję. — Nie może być! — zawołał na wiadomość, że Lora porzuciła Fertiuhofa, a zeszła się z Milejewym. — Cóż, czy on zawsze taki głupi i zadowolony z siebie? A co porabia Buzułuków?
— Buzułuków miał historyę, powiadam ci prawdę! — zaczął opowiadać Petrycki. — Wiesz przecież, że bale są jego pasyą i że żadnego dworskiego balu nie opuszcza. Poszedł więc na wielki bal w nowym kasku. Widziałeś nowe kaski? Są bardzo dobre, znacznie lżejsze. Stoi więc on... ale słuchaj tylko!...
— Słucham przecież — odparł Wroński, wycierając się kosmatym ręcznikiem.
— Przechodzi wielka księżna z którymś z posłów i na nieszczęście jego zaczęli oboje rozmawiać o nowych kaskach. Wielka księżna chciała pokazać posłowi nowy kask... Widzą, że kochanek nasz stoi. (Petrycki pokazał, jak Buzułukow stał z kaskiem). Wielka księżna poprosiła go, żeby dał kask, on nie daje. Co takiego? Migają więc na niego, kiwają, marszczą się. Dawaj! On nie daje. Skamieniał, wyobraź sobie!... Ten, kto... jak go tam... chce wziąć kask od niego... a on nie daje. Wreszcie wyrwał mu, podaje wielkiej księżnie. To jest właśnie nowy kask, powiada wielka księżna; przewróciła kask i — wyobraźcie sobie — z niego buch! gruszka, cukierki, dwa funty cukierków!... On ściągnął to wszystko!
Wroński zaczął śmiać się serdecznie. I długo jeszcze, rozmawiając już zupełnie o czem innem, ile razy tylko przypomniał sobie historyę z kaskiem, zanosił się od śmiechu, pokazując swe mocne, zdrowe, równe zęby.
Dowiedziawszy się o wszystkiem, co zaszło w czasie jego nieobecności, Wroński z pomocą lokaja ubrał się w mundur i pojechał prezentować się władzy. Potem miał zamiar być u brata, u Bessy i oddać parę wizyt, które mogły mu ułatwić bywanie w towarzystwach, w których wiedział, że będzie się spotykać z Kareniną. Jak zwykle w Petersburgu, Wroński wyjechał z domu, nie mając zamiaru wracać doń, jak dopiero późno w nocy.
W końcu zimy w domu Szczerbackich odbywało się konsylium, majace zadecydować, w jakim stanie znajduje się zdrowie Kiti i jakie kroki należy przedsięwziąć, aby wrócić jej siły. Kiti była niezdrową i z wiosną stan jej zdrowia pogarszał się widocznie. Domowy lekarz dawał chorej tran, potem żelazo, potem lapis, a ponieważ ani pierwszy, ani drugi, ani trzeci z tych środków nie pomagał, a doktor radził zaraz na wiosnę jechać za granicę, zaproszono więc znakomitego doktora. Znakomity doktor, jeszcze nie stary, bardzo przystojny mężczyzna, zażądał od chorej, aby mu pozwoliła opukać się; zdawało się, że doktór z pewną przyjemnością dowodził, że wstyd dziewiczy jest tylko zabytkiem barbarzyństwa i że niema nic prostszego, iż on, jeszcze stosunkowo niestary mężczyzna, opukuje młodą obnażoną dziewczynę. Doktorowi opukiwanie wydawało się zupełnie naturalnem, gdyż robił je codziennie i nie wywierało to na nim żadnego wrażenia i, jak mu się zdawało, nie myślał przy tem o niczem złem i dlatego na wstydzenie się panien patrzał nietylko jako na zabytek barbarzyństwa, ale i jako na obrazę, wyrządzaną sobie.
Trzeba jednak było uledz mu, gdyż pomimo, że wszyscy doktorzy uczyli się w tych samych szkołach, z tych samych książek, znali tę samą naukę i pomimo, że niektórzy mówili, że ten znakomity doktór jest złym doktorem, w domu jednak księżnej i w kole jej znajomych niewiadomo dlaczego sądzono, że tylko ten jeden znakomity doktór wie coś nadzwyczajnego i tylko on jeden może uratować Kiti.
Wybadawszy i wypukawszy skrupulatnie przestraszoną i oszołomioną ze wstydu chorą, znakomity doktór umył starannie ręce i stał na środku salonu, rozmawiając z księciem. Książę, słuchając doktora, marszczył się i pokaszliwał, gdyż jako człowiek niemłody, niegłupi i zdrowy, nie wierzył w medycynę i w głębi duszy irytował się na tę komedyę, tem bardziej, że zapewne on jeden tylko domyślał się, co spowodowało chorobę Kiti. „A to szczeka napróżno“ — myślał książę o znakomitym doktorze, przysłuchując się gadaniu jego o oznakach choroby córki. Doktór zaś zaledwie powstrzymywał się od okazywania pogardy, jaką miał dla tego starego magnata, i z trudnością zniżał się do poziomu, na jakim, według niego, stał książę pod względem umysłowym. Doktór zauważył od razu, że ze starym niema co gadać i że w tym domu matka jest wszystkiem, przed nią więc miał zamiar rozsypać perły swego krasomówstwa i wiedzy.
Gdy księżna w towarzystwie domowego doktora weszła do salonu, książę odszedł, aby nie dać zauważyć po sobie, jak śmieszną wydaje mu się ta cała komedya. Księżna była zakłopotaną i nie wiedziała co czynić, gdyż poczuwała się do winy względem Kiti.
— Panie doktorze, decyduj pan o naszym losie — rzekła księżna. — Prosimy powiedzieć nam wszystko. „Czy jest jeszcze jaka nadzieja“ — chciała zapytać księżna, lecz wargi jej zadrżały i nie mogła zdobyć się na odwagę i zadać doktorowi tego pytania.
— W tej chwili, pani, tylko rozmówię się z kolegą, a potem będę miał zaszczyt, księżno, powiedzieć jej me zdanie.
— Może panów zostawić samych?
— Jak państwo uważają.
Księżna westchnęła i wyszła.
Gdy doktorzy pozostali sami, domowy lekarz z pewną obawą zaczął mówić, że zdaniem jego jest to początek procesu tuberkulicznego, lecz i t. d... Znakomity lekarz słuchał go i podczas, gdy kolega mówił, wyjął duży złoty zegarek i spojrzał nań.
— Tak — odezwała się znakomitość. — Lecz...
Domowy doktór w jednej chwili przestał mówić.
— Jak to panu wiadomo, określić początku procesu tuberkulicznego nie jesteśmy w stanie; zanim pokażą się kawerny, niema nic pewnego. Lecz możemy podejrzywać; mamy ku temu pewne dane: złe odżywianie się, stan nerwowy i t. d. Należy więc postawić kwestyę w ten sposób: co należy czynić, aby podtrzymać odżywianie, gdy podejrzywamy stan tuberkuliczny?
— Lecz, jak panu wiadomo, w wypadkach tego rodzaju zawsze ukrywają się moralne powody — z uśmiechem pełnym finezyi pozwolił sobie zauważyć domowy doktór.
— Tak, to rozumie się samo przez się — odpowiedział znakomity doktór, spoglądając znów na zegarek — przepraszam pana, czy naprawiono już Jański most, czy też ciągle jeszcze trzeba objeżdżać naokoło? — zapytał doktór.
— Naprawiono już!
— Mogę więc dojechać w ciągu dwudziestu minut. Mówiliśmy więc, że kwestya przedstawia się w następujący sposób: podtrzymywać odżywianie i wzmacniać nerwy. Jedno łączy się z drugiem i dlatego należy działać z dwóch stron.
— A wyjazd za granicę? — zapytał domowy lekarz.
— Jestem wrogiem wyjazdów za granicę. Niech pan będzie łaskaw zwrócić uwagę na tę okoliczność, że jeżeli to jest początek tuberkulicznego procesu, o czem my wiedzieć nie możemy, wyjazd za granicę nie pomoże; mojem zdaniem, koniecznie potrzebnem jest użycie środka, podtrzymującego odżywianie i nieszkodliwego.
I znakomity doktór zaczął wykładać swój plan leczenia wodami Soden, które zaordynował dlatego, że zaszkodzić nie mogą.
Domowy doktór słuchał swego uczonego kolegi z uwagą i uszanowaniem.
— Ośmielę się uczynić uwagę, że za wyjazdem za granicę przemawia zmiana trybu życia i usunięcie się od warunków, wywołujących wspomnienia. A zresztą matka życzy sobie tego.
— W takim razie niechaj jadą; czy im tylko nie zaszkodzą ci niemieccy szarlatani... Trzeba koniecznie, żeby słuchały... a zresztą niech jadą... — zaopiniowała znakomitość i podeszła ku drzwiom.
Sławny doktór oznajmił księżnej (sama przyzwoitość nakazywała mu to), że raz jeszcze musi zobaczyć chorą.
— Jak to! jeszcze raz chce ją pan oglądać? — zawołała przestraszona księżna.
— Nie, chce tylko zapytać o niektóre szczegóły.
— Służę panu.
I matka w towarzystwie doktora weszła do saloniku, gdzie siedziała Kiti. Kiti stała na środku pokoju, mizerna, z wypiekami na policzkach i ze szczególnie błyszczącemi oczyma wskutek przebytego wstydu; gdy doktór wszedł, w oczach jej stanęły łzy. Cała choroba i kuracya wydawały jej się czemś głupiem, a nawet śmiesznem; leczenie wydawało się Kiti również bezcelowem, jak składanie kawałków rozbitej wazy. Serce jej było rozbite, dlaczegóż więc chcą ją leczyć pigułkami i proszkami? Lecz nie można było sprzeciwiać się matce, tem bardziej, że matka całą winę choroby córki przypisywała sobie.
— Proszę usiąść, księżniczko — rzekł znakomity doktór i uśmiechając się, siadł naprzeciwko Kiti, ujął ją za puls i znów począł zadawać nudne pytania. Kiti odpowiadała mu, lecz nagle zdjął ją gniew i podniosła się z krzesła.
— Proszę mi wybaczyć, panie doktorze, lecz te wszystkie pytania na nic się nie zdadzą. Pyta się mnie pan po trzy razy o jedno i to samo.
Znakomity doktór nie obraził się.
— Chorobliwe rozdrażnienie — odezwał się do księżnej, gdy Kiti wyszła — dowiedziałem się już wszystkiego...
I doktór począł naukowo określać księżnej, jako wyjątkowo rozumnej kobiecie, stan księżniczki i zakończył wskazówkami, jak należy pijać wody, które były najzupełniej zbytecznemi. Gdy go księżna zapytała: czy jechać za granicę? — doktór zamyślił się głęboko, jak gdyby rozwiązywał bardzo zawiłą kwestyę; w końcu objawił swe zapatrywanie: jechać, lecz nie wierzyć szarlatanom i ze wszystkiem zwracać się do niego.
Mogło się zdawać, że zaszło coś wesołego po odejściu doktora: matka wróciła do córki w lepszym humorze i Kiti również udawała, że jest weselszą.
Obecnie często, prawie zawsze zdarzało się jej udawać wesołą.
— Doprawdy, maman, jestem zdrowa, lecz jeśli mama chce jechać, jedźmy! — i chcąc pokazać, że interesuje się przyszłym wyjazdem, zaczęła mówić o przygotowaniach do podróży.
Zaraz po wyjściu doktora przybyła Dolly, gdyż wiedziała, że tego dnia miało być konsylium i chociaż sama dopiero niedawno wstała po słabości (w końcu zimy Dolly powiła dziewczynkę), chociaż sama miała dużo zajęcia i kłopotów, pomimo to, nie zważając na dziecko przy piersi i chorą dziewczynkę, przyjechała dowiedzieć się o rozstrzygającym się właśnie losie Kiti.
— Co słychać? — zapytała, wchodząc w kapeluszu do salonu. Wszyscy, jak widzę, są w dobrych humorach — zapewne nie źle.
Rodzina próbowała powtórzyć jej, co mówił doktór, lecz pokazało się, że chociaż doktór mówił bardzo ładnie i długo, nikt jednak nie umiał w żaden sposób dokładnie powtórzyć słów jego; wiadomo tylko było, że polecił jechać za granicę.
Dolly westchnęła pomimowoli, gdyż najlepszy jej przyjaciel, siostra wyjeżdżała, a życie jej nie było wesołe; stosunki z mężem po pogodzeniu się były nadzwyczaj przykre. Pogodzenie się małżonków pod wpływem Anny nie było trwałem i pożycie ich znów zaczęło szwankować na tym samym punkcie. Dolly nie miała żadnych faktycznych danych, lecz Stepana Arkadjewicza nigdy prawie nie było w domu, pieniędzy również brakowało; Dolly męczyła się podejrzeniami, że mąż sprzeniewierza się jej, i usiłowała niedopuszczać ich do siebie, gdyż obawiała się, że zazdrość przyprawi ją o większe jeszcze cierpienia. Pierwszy wybuch zazdrości, przez który raz już przeszła, nie mógł powtórzyć się i nawet zupełne przekonanie się o zdradzie męża nie byłoby już w stanie podziałać na Dolly tak silnie, jak za pierwszym razem; przekonanie takie obecnie pozbawiłoby ją tylko reszty spokoju, i Dolly pozwalała oszukiwać się, pogardzając mężem, a jeszcze więcej sobą, za brak charakteru. Prócz tego dręczyły ją nieustanne troski o dzieci: to karmienie najmłodszego szwankowało, to niańka porzuciła służbę, obecnie zaś zachorowało jedno z dzieci.
— A u ciebie co słychać? — zapytała matka.
— Ach, maman, mam ja dosyć różnych kłopotów. Lili zachorowała i obawiam się, czy to nie szkarlatyna. Wyszłam z domu na chwilę, aby się dowiedzieć o Kiti, a potem, jeśli to, broń Boże, szkarlatyna, zamknę się i na krok już ruszać się z domu nie będę.
Stary książę po odjeździe doktora wyszedł również ze swego gabinetu; pocałowawszy Dolly i porozmawiawszy z nią trochę, zwrócił się do żony.
— Postanowiłyście więc jechać? A ze mną cóż macie zamiar zrobić?
— Mnie się zdaje, Aleksandrze, że ty zostaniesz się — odpowiedziała księżna.
— Wszystko mi jedno.
— Maman, czemuż papa nie ma jechać z nami? — zapytała Kiti — i jemu i nam będzie weselej.
Stary książę wstał i pogłaskał Kiti po głowie; Kiti podniosła twarz i patrzała na niego, zmuszając się do uśmiechu. Zawsze zdawało się jej, że ojciec najlepiej z całej rodziny rozumie ją, chociaż niewiele o tem mówi. Kiti, jako najmłodsza, była faworytką ojca i zdawało się jej, że miłość ku niej czyniła go przewidującym, i gdy obecnie spojrzenie jej spotkało się z niebieskiemi, dobremi oczyma, patrzącemi na nią, Kiti przekonaną była, że ojciec rozumie ją nawskróś i domyśla się wszystkiego. Kiti, rumieniąc się, pochyliła się ku ojcu, oczekując pocałunku, lecz książę pogłaskał ją tylko po włosach i odezwał się:
— Głupie te mody! Do córki nawet swojej dostać się nie można, a trzeba głaskać włosy zdechłych bab. No, Dolinko — zwrócił się do starszej córki — a twój sokół co porabia?
— Nic, ojcze — odparła Dolly, domyślając się, że ojciec mówi o jej mężu. — Niema go nigdy w domu i nie widuję go prawie zupełnie — dodała, nie mogąc powstrzymać się od ironicznego uśmiechu.
— Nie wyjechał więc jeszcze na wieś sprzedawać las?
— Nie, ale wybiera się ciągle.
— Tak? A zatem i ja mam wybierać się? Dobrze! — zwrócił się książę do żony. A ty, Katia — rzekł do młodszej córki — najlepiej zrobisz, gdy pewnego pięknego poranku, obudziwszy się, powiesz sobie: przecież ja jestem najzupełniej zdrowa i wesoła, pójdę więc rano z ojcem pochodzić po mrozie. Co?
Zdawało się, że nie było nic nadzwyczajnego w tem, co ojciec powiedział, Kiti jednak zmięszała się, jak przestępca schwytany na gorącym uczynku. „Bezwarunkowo on domyśla się wszystkiego i temi słowy mówi mi, że choć mam czego wstydzić się, jednak ze wstydem swoim żyć muszę.“ Kiti nie mogła zebrać się z odpowiedzią, wreszcie zaczęła coś mówić, lecz nagle rozpłakała się i wybiegła z pokoju.
— Masz swoje żarty! — zaczęła czynić księżna wymówki mężowi. — Ty tak zawsze...
— Ona jest taka nieszczęśliwa, a ty nie domyślasz się nawet, że razi ją każde napomknienie o przyczynach jej choroby. Do tego stopnia omylić się co do człowieka!... — dodała księżna i z tonu jej, Dolly i książę domyślili się, że matka ma na myśli Wrońskiego. — Nie pojmuję, jak kodeks może nie ścigać takich wstrętnych i nieuczciwych ludzi.
— Wolę już nie słuchać! — ponuro odezwał się książę, wstając i chcąc wyjść z pokoju, lecz zatrzymał się we drzwiach. — Są prawa i kodeksy, a jeśli już mnie doprowadziłaś do tego, to powiem ci kto tu jest winnym: ty, ty, tylko ty. Prawa na takich chłystków zawsze były i są! Doprawdy, gdyby ta cała historya nie była się stała tak, jak się stała, to postawiłbym smarkacza tego u baryery. Tak... A teraz lecz ją sobie i sprowadzaj tych szarlatanów.
Książę, zdawało się, miał jeszcze dużo do powiedzenia, lecz księżna, jak tylko usłyszała jego podniesiony głos, od razu skapitulowała i poczuła swą winę, jak to zresztą zawsze zdarzało się z nią.
— Aleksandre, Aleksandre! — szeptała księżna, zbliżając się powoli ku mężowi, wreszcie rozpłakała się.
Gdy książę ujrzał jej łzy, uspokoił się natychmiast i podszedł do żony.
— Dosyć już, dosyć! Wiem, że i tobie przykro! Cóż robić? Nieszczęścia wielkiego niema, Pan Bóg jest miłosierny... módl się do Niego... — mówił książę, sam nie zdając sobie sprawy z tego co mówi i oddając księżnej pocałunek, który poczuł na swem ręku, poczem wyszedł z pokoju.
Zaraz po wyjściu Kiti, która się rozpłakała, Dolly wiedziona macierzyńskiem doświadczeniem, domyśliła się w tej chwili, że tu tylko kobieta może radzić i pocieszać, i postanowiła podjąć się tego, zdjęła więc kapelusz i zakasawszy — w przenośni — rękawy, przygotowywała się do działania.
Gdy matka czyniła ojcu wymówki, Dolly starała się powstrzymywać matkę, o ile na to pozwalał szacunek, winny matce od córki; gdy zaś książę wybuchnął gniewem, Dolly nie odzywała się, gdyż ogarnęło ją uczucie wstydu za matkę i rozczulenia na widok ojca za jego zwykłą dobroć, którą zaraz odzyskał; gdy ojciec wyszedł, Dolly miała zamiar wziąć się do dzieła, iść do Kiti i uspokoić ją.
— Chciałam już to dawno mamie powiedzieć: czy mama wie, że Lewin miał zamiar oświadczyć się Kiti podczas swego ostatniego pobytu w Moskwie? Mówił Stiwie...
— Więc cóż z tego? Nie rozumiem...
— Być więc może, że Kiti odmówiła mu?... Czy mamie nic nie wspominała o tem?
— Nie, nie mówiła mi nic ani o jednym, ani o drugim: zanadto ma dużo dumy. Wiem tylko, że to jest powodem tego wszystkiego...
— Zapewne... jeżeli odmówiła Lewinowi, a nie byłaby odmawiała, gdyby nie spodziewała się, że ten... wiem o tem dobrze... A on tak bezczelnie oszukał ją...
Księżna bała się nawet pomyśleć, do jakiego stopnia zawiniła względem córki i rozgniewała się.
— Już ja nic tego nie rozumiem! Dzisiaj każdy chce żyć swoim rozumem, nikt nic matce nie powie, a potem...
— Maman, ja pójdę do niej.
— Idź! Czy ja ci bronię? — odparła matka.
Dolly weszła do gabineciku Kiti, ładniutkiego, różowego pokoiku, ubranego figurkami vieux saxe. Gabinecik ten był również ładnym, różowym i wesołym jak i właścicielka jego, jeszcze dwa miesiące temu. Dolly przypomniała sobie, jak w roku zeszłym razem z siostrą urządzała i przystrajała ten pokoik. Serce jej się ścisnęło, gdy ujrzała Kiti, siedzącą na nizkim, stojącym najbliżej drzwi foteliku, i spoglądającą ponuro na róg dywanu. Kiti podniosła oczy na siostrę i chłodny, ponury wyraz jej twarzyczki nie zmienił się.
— Pójdę już niedługo i kamieniem będę siedziała w domu — odezwała się Darja Aleksandrowna, siadając koło siostry. — Chciałabym pomówić z tobą...
— O czem? — zapytała Kiti ze strachem, podnosząc głowę.
— O niczem innem, tylko o twojem zmartwieniu.
— Ja nie mam żadnego zmartwienia...
— Daj spokój, Kiti! czyż zdaje ci się, że ja mogę nie wiedzieć o tem? wiem o wszystkiem. Wierzaj mi, że to takie głupstwo... Wszystkieśmy musiały przejść przez to...
Kiti milczała... twarz jej nie przestawała być surową.
— On niewart, byś ty cierpiała z jego powodu — rzekła Darja Aleksandrowna, przystępując wprost do rzeczy.
— Tak, dlatego, że lekceważył mnie — rozbitym głosem szepnęła Kiti. — Nie mów tak! Proszę cię nie mów!
— Któż ci to powiedział? Nikt ci przecież tego nie mówił. Przekonaną jestem, że był i że jest jeszcze dotąd zakochanym w tobie, lecz...
— Te ubolewania sprawiają mi największą przykrość! — zawołała Kiti rozgniewana nagle, poczem odwróciła się i zaczęła prędko ruszać palcami, ściskając to jedną, to drugą ręką sprzączkę paska. Przyzwyczajenie Kiti chwytania się za jaki bądź przedmiot rękoma, ile razy tylko unosiła się, znanem było Dolly, która wiedziała, do jakiego stopnia Kiti zdolną była zapomnić się w takich chwilach. Nie chcąc narazić siostry na powiedzenie czego zbytecznego i niestosownego, Dolly chciała uspokoić ją, lecz już było zapóźno.
— Co chcesz mi dać przez to do zrozumienia, co? — mówiła Kiti prędko — to, że byłam zakochaną w człowieku, który znać mnie nie chciał... jak również i to, że umieram z miłości ku niemu?... i w ten sposób odzywa się do mnie siostra, której się zdaje... że, że... współczuje ze mną!... Ja nie życzę sobie takiego współczucia i takiego udawania!
— Kiti, jesteś niesprawiedliwą!
— Poco więc dręczysz mnie!
— Lecz ja, właśnie... widzę, żeś zmartwiona...
Kiti jednak, unosząc się coraz bardziej, nie słuchała siostry.
— Nie zaszło nic takiego, czegobym żałowała i po czem musiałabym pocieszać się. Mam w sobie na tyle dumy, że nigdy samej sobie nie pozwolę kochać człowieka, który nie kocha mnie...
— Ja ci też nic nie mówię... Proszę cię tylko, powiedz mi prawdę — odezwała się Darja Aleksandrowna, biorąc siostrę za rękę — powiedz, czy Lewin mówił ci?...
Wspomnienie o Lewinie, zdawało się, pozbawiło Kiti reszty panowania nad sobą: podniosła się z krzesła i rzuciwszy sprzączkę od paska na ziemię, zaczęła prędko mówić, gestykulując rękoma:
— Poco mieszasz do tej sprawy Lewina? Nie pojmuję, co ci zależy na tem, aby mnie męczyć? Powiedziałam już i jeszcze powtarzam, żem zanadto dumna i nigdy, nigdy nie uczynię tego, coś ty uczyniła, abym miała wrócić do człowieka, który zdradził mnie i który pokochał inną kobietę. Ja tego nie pojmuję! Tyś się na to zdobyła, ale ja się nie zdobędę!
Powiedziawszy to, Kiti spojrzała na siostrę i spostrzegłszy, że Dolly milczy i że siedzi ze smutnie pochyloną głową, Kiti, zamiast spełnić swój zamiar i wyjść z pokoju, siadła koło drzwi, zakryła twarz chustką i ukryła ją w dłoniach.
Milczenie trwało ze dwie minuty. Dolly myślała o sobie. Krzywda, która jej się stała, a którą zawsze odczuwała, szczególniej obecnie zabolała ją, gdy siostra wspomniała o niej; Dolly nie spodziewała się doznać od Kiti takiej przykrości i miała do niej urazę. Nagle usłyszała szelest sukni i zarazem ciche, tłumione łkanie i czyjeś dłonie objęły ją za szyję. Kiti klęczała przed nią.
— Dolinko, jam taka nieszczęśliwa! — przemówiła Kiti ze skruchą; piękna twarzyczka jej, zroszona łzami, utonęła w fałdach sukni Darji Aleksandrównej.
Jak gdyby łzy były tym koniecznym smarem, bez którego nie mogła działać dobrze maszyna wzajemnych zwierzeń między siostrami, siostry otarłszy oczy, chociaż rozmawiały nie o tem, co je zajmowało, lecz mówiąc nawet o najzupełniej obojętnych rzeczach, rozumiały się dobrze. Kiti zmiarkowała, że uczyniona przez nią w uniesieniu uwaga o zdradzie męża i o doznawanem wciąż upokorzeniu, do głębi serca uraziła nieszczęśliwą siostrę, która jednak już jej przebaczyła; Dolly zaś ze swojej strony domyśliła się wszystkiego, co chciała wiedzieć: przekonała się, że domysły jej były prawdziwymi, że rozpacz, nieuleczalna rozpacz Kiti miała swe źródło w tem właśnie, iż Lewin oświadczał się jej, i że Kiti odmówiła mu, że Wroński oszukał ją, i że Kiti gotową jest kochać Lewina, a nienawidzić Wrońskiego.
Kiti ani słówka nie powiedziała o tem, mówiła tylko o swym stanie moralnym.
— Nie mam żadnego zmartwienia — opowiadała Kiti siostrze, uspokoiwszy się trochę — lecz nie masz wyobrażenia, do jakiego stopnia wszystko stało mi się wstrętnem, obrzydliwem, a przedewszystkiem ja sama sobie. Nie dasz wiary nawet, co za złe myśli przychodzą mi do głowy.
— Jakież złe myśli mogą przychodzić ci do głowy? — zapytała Dolly z uśmiechem.
— Najgorsze i najwstrętniejsze: nie mogę ich nawet tobie powiedzieć; to nie żal, nie tęsknota, lecz coś znacznie gorszego. Chwilami zdaje mi się, że wszystko, co było we mnie szlachetnego ukryło się gdzieś głęboko, a zostało się tylko wszystko najgorsze. Jakby ci to wyrazić — mówiła dalej, widząc zakłopotanie, w oczach siostry — papa przed chwilą zaczął mi mówić... zdaje mi się, że on myśli, iż muszę wyjść za mąż. Mama wiezie mnie na bal: zdaje mi się, że dlatego tylko wiezie, aby czemprędzej wydać za mąż i pozbyć się mnie. Wiem, że tak nie jest, lecz nie mogę odpędzić od siebie tych myśli; na tak zwanych starających się patrzyć nie mogę, gdyż zdaje mi się, że zdejmują ze mnie miarę. Przedtem było dla mnie prawdziwą przyjemnością jechać gdziebądź w balowej toalecie, zachwycałam się sobą: teraz wstyd mi tylko i przykro. Doktór... Ale...
Kiti zmieszała się, gdyż chciała powiedzieć jeszcze, że od czasu, jak zaszła w niej zmiana, Stepan Arkadjewicz stał się dla niej wstrętnym do obrzydzenia i że nie może patrzyć na niego bez przykrego wrażenia.
— Wszystko przedstawia mi się w jak najgorszem świetle — mówiła dalej Kiti — i na tem polega moja choroba; spodziewam się jednak, że to przejdzie...
— Nie spodziewaj się, ale...
— Nie mogę: z dziećmi tylko jest mi dobrze i tylko u ciebie.
— Szkoda, że teraz nie będziesz mogła bywać u mnie.
— Nic nie szkodzi, przyjadę. Miałam już szkarlatynę i uproszę maman.
Kiti postawiła na swojem, zamieszkała u siostry i przez cały czas trwania szkarlatyny, która w istocie nadeszła, zajmowała się choremi dziećmi. Obie siostry szczęśliwie wypielęgnowały wszystkie sześcioro dzieci, lecz zdrowie Kiti nie poprawiło się i w wielkim poście Szczerbaccy wyjechali za granicę.
Właściwie jest tylko jeden petersburski świat; wszyscy znają się nawzajem i nawet bywają u siebie. Lecz to duże koło obejmuje wiele drobniejszych kółeczek. Anna Arkadjewna Karenina miała przyjaciół i ścisłe stosunki w trzech różnych kółkach. Pierwszem było oficyalne służbowe kółko jej męża, składające się z jego kolegów i podwładnych, połączonych z sobą w najdziwaczniejszy i najkapryśniejszy sposób. Anna obecnie zaledwie przypomniała sobie to uczucie pobożnego prawie szacunku, jaki miała z początku dla tych ludzi; teraz jednak znała ich już tak dobrze, jak się zna wszystkich w powiatowem mieście: wiedziała, jakie kto ma nawyknienia i słabostki, kogo i który but ciśnie w nogę; wiedziała, w jakich byli stosunkach pomiędzy sobą i względem swego punktu przyciągania; wiedziała, kto przez kogo i w jaki sposób utrzymuje się na swojem stanowisku, i kto z kim zgadza się lub różni w poglądach; lecz to kółko urzędowych męskich interesów nigdy, pomimo uwag hrabiny Lidyi Iwanownej, nic mogło pociągać Anny, która też unikała go.
Drugiem, blizkiem Annie kółkiem, było kółko, przez które Aleksiej Aleksandrowicz zrobił swą karyerę. Środkiem tego kółka była hrabina Lidya Iwanowna. Było to kółko starych, brzydkich, dobroczynnych i pobożnych kobiet, a rozumnych, uczonych i ambitnych mężczyzn. Jeden z rozumnych ludzi, należących do tego kółka, nazywał je „sumieniem towarzystwa petersburskiego.“ Aleksiej Aleksandrowicz cenił je bardzo, Anna zaś, mająca dar łatwego godzenia się ze wszystkimi, znalazła w pierwszych czasach swego pobytu w Petersburgu przyjaciół i w tem kółku, teraz zaś po powrocie z Moskwy nie mogła znosić go, gdyż zdawało się jej, że i ona i wszyscy należący doń, grają komedyę, i zaczęła do tego stopnia nudzić się w tem towarzystwie, że o ile możności najrzadziej bywała u hrabiny Lidyi Iwanownej.
Trzecie kółko, w którem Anna miała stosunki, było właściwym wielkim światem: światem balów, obiadów, świetnych toalet; światem, który musiał trzymać się jedną ręką dworskiej klamki, aby nie stanąć na jednym poziomie z półświatkiem, o którym należący do tego kółka myśleli, że pogardzają nim, lecz z którym mieli upodobania nietylko podobne, ale nawet zupełnie jednakowe. Z kółkiem tem Anna utrzymywała łączność przez księżnę Betsy Twerską, żonę swego ciotecznego brata, mającą 120 tysięcy rubli rocznego dochodu. Betsy polubiła Annę zaraz po jej przyjeździe do Petersburga, starała się o jej względy i usiłowała wciągnąć ją do swego kółka, wyśmiewając kółko hrabiny Lidyi Iwanownej.
— Gdy zestarzeję się i zbrzydnę, stanę się taką samą — mawiała Betsy — lecz dla pani, młodej, pięknej kobiety, zawcześnie jeszcze udawać się do tego dobroczynnego przytułku.
Anna unikała z początku, o ile tylko mogła, kółka księżnej Betsy, gdyż bywanie w niem pociągało za sobą wydatki, na które Annę niestać było, a zresztą pierwsze trafiało jej bardziej do przekonania; lecz po powrocie z Moskwy stało się na odwrót: Anna zaczęła unikać swych cnotliwych przyjaciół, a za to bywać częściej w wielkim świecie, gdzie spotykała się z Wrońskim, a spotkania z nim sprawiały jej zawsze wielką przyjemność, połączoną z pewnem zakłopotaniem. Anna widywała Wrońskiego przeważnie u Betsy, z domu Wrońskiej, ciotecznej siostry Wrońskiego. Wroński również bywał wszędzie, gdzie spodziewał się że zobaczy Annę, i przy każdej sposobności mówił jej o swej miłości. Anna nie dawała mu żadnych powodów do podobnych wynurzeń, lecz za każdym razem, gdy rozmawiała z Wrońskim, ożywiała się mimowoli, tak jak tego dnia, gdy spotkała się z nim po raz pierwszy w wagonie. Anna czuła, że gdy patrzy się na niego, radość błyszczy w jej oczach i układa jej usta do uśmiechu, i nie była w stanie zapanować nad sobą.
Anna z początku najzupełniej szczerze przekonaną była, że jest niezadowoloną z postępowania Wrońskiego, gdyż Wroński pozwala sobie narzucać się jej, lecz już wkrótce po powrocie z Moskwy, gdy zjawiła się gdziebądź wieczorem, gdzie spodziewała się zastać go, a jego nie było, Anna przekonywała się ze smutku, jaki ją wtedy opanowywał, że oszukuje samą siebie, że narzucanie się Wrońskiego nietylko nie sprawia jej przykrości, lecz stanowi cały cel jej życia.
Znakomita śpiewaczka śpiewała po raz drugi i cały wielki świat był w teatrze. Wroński, siedząc w pierwszym rzędzie krzeseł, zobaczył kuzynkę i nie czekając na antrakt, wszedł do niej do loży.
— Dlaczego pan nie przyjechał na obiad? — zapytała go Betsy. — Dar jasnowidzenia zakochanych wprawia mnie w podziw — zauważyła, potem dodała po cichu, żeby nikt prócz niego nie słyszał — ona nie była. Przyjedź pan jednak do mnie po operetce.
Wroński spojrzał na nią pytająco. Betsy skinęła głową, on zaś uśmiechem podziękował i siadł koło niej.
— A ja tak dobrze przypominam sobie wszystkie żarty pana! — mówiła dalej księżna Betsy, która ze szczególnem zadowoleniem śledziła rozwijanie się tej namiętności we Wrońskim. — Gdzież podziało się to wszystko? Dałeś, się pan złapać, mój kochany panie!
— Tego też tylko życzę sobie, aby zostać złapanym — odparł Wroński ze swym spokojnym szczerym uśmiechem. — Jeśli skarżę się, to tylko dlatego, że za mało jestem złapany, i jeżeli mam powiedzieć prawdę, zaczynam już tracić wszelką nadzieję.
— Jakąż nadzieję możesz pan mieć? — zapytała Betsy, obrażając się za swą przyjaciółkę — entendons nous...
Lecz w oczach jej biegały ogniki, mówiące, że również dobrze jak i Wroński rozumie, jaką nadzieję może on żywić.
— Żadnej — śmiejąc się i pokazując swe białe zęby, odpowiedział Wroński. — Przepraszam — dodał, biorąc jej z ręki lornetkę i przypatrując się przez obnażone ramię kuzynki damom, siedzącym w lożach naprzeciwko. — Obawiam się, że się staję śmiesznym.
Wroński wiedział, że w oczach Betsy i kółka swych znajomych nie narażał się na śmieszność, owszem wiedział, że w oczach jego znajomych rola nieszczęśliwego zakochanego w pannie lub wogóle w kobiecie wolnej może być śmieszną, lecz rola człowieka, który stara się o względy kobiety zamężnej i który postanowił za jakąbądż cenę skłonić ją do wiarołomstwa, ma w sobie, podług nich, coś wspaniałego, pociągającego i nigdy nie może być śmieszną. Wiedząc o tem Wroński, z pewnym siebie i wesołym uśmiechem, igrającym mu pod wąsem, odjął od oczu lornetkę i popatrzał na kuzynkę.
— Czemu pan jednak nie przyjechał na obiad? — zapytała Betsy, spoglądając z zachwytem na Wrońskiego.
— Muszę to pani opowiedzieć. Byłem bardzo zajęty, a wie pani czem? Stawiam sto, tysiąc przeciwko jednemu... że pani nie zgadnie: godziłem męża z człowiekiem, który obraził jego żonę. Doprawdy!
— No i jakże? pogodził ich pan?
— Prawie, że już.
— Musi mi to pan koniecznie opowiedzieć — zawołała Betsy. — Przyjdź pan podczas antraktu.
— Nie będę mógł, gdyż jadę do teatru francuskiego.
— Wyjeżdża pan z teatru, chociaż Nilson śpiewa? — zapytała ze zdumieniem Betsy, która nie byłaby w stanie odróżnić Nilson od pierwszej lepszej chórzystki.
— Trudna rada. Mam się tam z kimś zobaczyć i to w dodatku w sprawie tej zgody.
— Będzie to trochę nieprzyzwoita, ale nadzwyczaj zabawna historya, i chciałbym bardzo opowiedzieć ją pani — rzekł Wroński, patrząc na Betsy śmiejącemi się oczyma — nie będę wymieniał żadnych nazwisk.
— Lecz ja będę je zgadywała — tem lepiej.
— Niech więc pani słucha: jedzie sobie dwóch wesołych młodych ludzi...
— Ma się rozumieć, dwóch oficerów pańskiego pułku...
— Nie powiadam oficerów, tylko poprostu dwóch młodych ludzi po dobrem śniadaniu.
— Mów pan ściślej: podchmielonych.
— Zapewne... Jadą w jak najlepszych humorach do kolegi; wtem patrzą, bardzo ładna kobieta wyprzedza ich dorożką, zaprzężoną w rysaka, ogląda się i, jak im się przynajmniej zdawało, kiwa głową w ich stronę i uśmiecha się. Ma się rozumieć, jadą za nią i pędzą na złamanie karku. Niech więc pani wyobrazi sobie ich zdumienie: piękna nieznajoma zatrzymuje się przed domem, w którym mieszka ich kolega, i wbiega na schody; młodzi ludzie widzą tylko rumiane usteczka z pod woalki i prześliczne drobniutkie nóżki.
— Pan opowiada to z takiem przejęciem, że zdaje mi się, iż pan był jednym z tych dwóch młodych ludzi.
— A co mi pani mówiła przed chwilą? — Młodzi ludzie wchodzą do kolegi, u kolegi odbywa się obiad pożegnalny. Podczas obiadu, jak to najczęściej bywa na pożegnalnych obiadach, wypijają trochę za dużo i dopytują się, kto mieszka na górze; nikt nie umie im odpowiedzieć, tylko lokaj gospodarza na ich pytanie: czy na górze mieszkają mamzele, odpowiada, że ich tam mieszka sporo. Po obiedzie młodzi ludzie udają się do gabinetu gospodarza i piszą list do nieznajomej; napisali gorący, namiętny list, w którym oświadczają jej swą miłość, i sami niosą go na górę, aby w razie potrzeby objaśnić niezbyt zrozumiałe w nim ustępy.
— Pocóż pan opowiada mi takie rzeczy?
— Dzwonią. Służąca otwiera im drzwi, oddają jej list i zaręczają, że obydwaj są tak zakochani, iż umrą pode drzwiami z miłości; dziewczyna wylękniona nie wie co robić. Nagle zjawia się jegomość z bokobrodami, jak kiełbaski, czerwony jak rak, i oznajmia, że prócz niego i żony nikt więcej nie mieszka i wyprasza obydwóch za drzwi.
— Skądże pan wie, że jegomość ten ma bokobrody jak kiełbaski, jak się pan wyraża.
— Niech pani słucha: pracuję obecnie nad pogodzeniem ich.
— I jak się panu powodzi ta praca?
— Tu jest właśnie najciekawsza historya. Okazało się, że jest to szczęśliwa para: radca honorowy i radczyni honorowa. Radca honorowy podaje skargę, a mnie kazano być twórcą pokoju i jakim jeszcze... Upewniam panią, że Talleyrand jest niczem w porównaniu ze mną.
— A na czem polega cała trudność?
— Niech pani tylko słucha... Przepraszamy bardzo ładnie: „Jesteśmy w rozpaczy i prosimy wybaczyć nam to nieszczęsne nieporozumienie.“ Radca honorowy z kiełbaskami zaczyna mięknąć, lecz również chce ulżyć swym uczuciom i z chwilą, gdy przystępuje do mówienia o nich, zaczyna się gorączkować i mówić głupstwa i ja znowu widzę się zmuszonym używać wszystkich mych dyplomatycznych talentów: „Zgadzam się z panem najzupełniej, że postępowanie ich nie było właściwem, lecz niech pan będzie łaskaw wziąć pod uwagę ich młody wiek i fakt, że młodzi ludzie byli po śniadaniu. Niech pan będzie łaskaw wejść w ich położenie, gdyż żałują swojego postępku z całego serca i proszą o przebaczenie.“ Radca honorowry znów poczyna mięknąć. „Zgadzam się, hrabio, z pańskiem zdaniem, ale sam pan rozumie, że żona moja, uczciwa kobieta, została narażoną na przykrość przez jakichś smarkaczy, gałga...“ A ten smarkacz jest obecnym i słyszy wszystko i znów muszę nakłaniać ich do zgody. Na nowo więc zaczynam bawić się w dyplomacyę i znów, gdy cała historya ma się już ku końcowi, mój radca honorowy zaczyna się unosić, czerwieni się cały, kiełbaski podnoszą się i ja znów muszę uciekać się do dyplomatycznych finezyi.
— Muszę koniecznie opowiedzieć to pani! — zawołała Betsy, śmiejąc się i witając ze znajomą, która wchodziła właśnie do jej loży. Wroński tak mnie ubawił!
— No, bonne chance, — dodała Betsy po chwili, podając Wrońskiemu palec, którym nie trzymała wachlarza i ruchem pleców opuszczając stanik, który podniósł się trochę do góry, aby, jak to wypada, być zupełnie nagą, gdy znów siądzie bliżej poręczy, wystawiona na światło gazu i oczy całej publiczności.
Wroński pojechał do francuskiego teatru, gdzie rzeczywiście miał się zobaczyć z dowódcą pułku, nie opuszczającym żadnego przedstawienia, aby rozmówić się z nim co do sprawy, która trzeci dzień już bawiła i zajmowała ich. W zajście to był zamieszanym Petrycki, którego Wroński bardzo lubił i drugi oficer, od niedawna dopiero należący do pułku, dobry chłopiec i jak najlepszy kolega, młody książę Kedrow; przedewszystkiem jednak w zajście to był wplątany honor pułku.
Petrycki i Kedrow służyli w szwadronie Wrońskiego. Do pułkownika przyjechał urzędnik, radca honorowy Wenden, ze skargą na oficerów, że wyrządzili zniewagę jego żonie. Młoda żona jego, jak opowiadał Wenden, żonaty dopiero od pół roku, była z matką na nabożeństwie, lecz poczuła się niezdrową i nie mogąc stać dłużej, pierwszą napotkaną dorożką pojechała do domu. Nagle zaczęli ją gonić oficerowie, żona przestraszyła się, zrobiło jej się jeszcze bardziej niedobrze i czem prędzej wbiegła na schody. Wenden, powróciwszy z biura, usłyszał dzwonek i obce głosy, wyszedł do przedpokoju i, ujrzawszy pijanych oficerów z listem, wypchnął ich za drzwi. Urzędnik upraszał pułkownika o surowe ukaranie winowajców.
— Niech pan robi co pan chce — powiedział pułkownik Wrońskiemu, przywoławszy go do siebie — ale Petrycki staje się niemożebnym: tygodnia niema bez jakiejś awantury. Ten urzędnik nie puści płazem tego wybryku i rozmaże całe zajście.
Wroński widział, że sprawa będzie bardzo trudną, że pojedynek miejsca mieć nie może i że należy uczynić wszystko, aby ułagodzić radcę honorowego i skłonić go do zaprzestania dalszych kroków. Pułkownik dlatego właśnie polecił tę sprawę Wrońskiemu, gdyż wiedział, że Wroński jest prawym i rozumnym człowiekiem, ceniącym honor pułku.
Naradziwszy się obydwaj, zadecydowali, że Petrycki i Kedrow razem z Wrońskim powinni udać się z przeprosinami do radcy honorowego. I pułkownik i Wroński wiedzieli, że nazwisko Wrońskiego i tytuł fligel-adjutanta wpłyną skutecznie na ułagodzenie radcy honorowego; rzeczywiście środki te okazały się częściowo skutecznymi, lecz rezultat przeprosin był wciąż wątpliwym, jak to Wroński opowiadał Betsy.
Przyjechawszy do teatru, Wroński udał się z pułkownikiem do foyer i opowiedział mu, jak rzeczy stoją. Pułkownik po namyśle postanowił zaprzestać już dalszych kroków, lecz potem dla własnej przyjemności zaczął wypytywać Wrońskiego o szczegóły ich wizyty u Wendena i nie mógł wstrzymać się od śmiechu, słuchając opowiadania Wrońskiego, jak uspakajający się już radca honorowy na nowo wybuchał za każdym razem gniewem, gdy przypominał sobie szczegóły zajścia, i jak Wroński, pomimo że zasłaniał się Petryckim, nie mógł dojść do ładu z Wendenem.
Księżna Betsy opuściła teatr przed końcem ostatniego aktu. Zaledwie jednak zdążyła wejść do swego pokoju, posypać swą długą, bladą twarz pudrem, poprawić ubranie i kazać nakrywać do herbaty w dużym salonie, już przed jej ogromny dom na Dużej Morskiej zaczęły się zjeżdżać karety. Goście wysiadali na szerokim podjeździe i otyły szwajcar, czytujący codziennie rano gazety ku wielkiemu zdziwieniu przechodniów, którzy przyglądali mu się przez szklane drzwi, wpuszczał przejeżdżających i zamykał za nimi bez najmniejszego hałasu ogromne drzwi, prowadzące na schody.
Do obszernego salonu z ciemnem obiciem, z podłogą zasłaną puszystymi dywanami i ze stołem, na którym światło świec odbijało się na białym obrusie, w srebrnym samowarze i przeźroczystym prawie porcelanowym serwisie do herbaty — przez jedne drzwi weszła gospodyni, a przez drugie jednocześnie prawie — goście.
Pani domu siadła koło samowaru i zdjęła rękawiczki. Goście zajęli miejsca, przesuwając krzesła przy pomocy lokai, dzieląc się na dwa kółka: jedno koło samowaru i Betsy, drugie, na drugim końcu salonu, koło przystojnej żony posła, ubranej w czarną aksamitną suknię; żona posła miała nadzwyczaj czarne gęste brwi.
W jednem i drugiem kółku rozmowa, jak zwykle z początku, rwała się co chwila i nie mogła ustalić się, gdyż przerywano ją nieustannie powitaniami, podawaniem herbaty i t. p.
— Jako artystka jest świetną; widać, że studyowała Kaulbacha — mówił dyplomata w kółku żony posła — czyście państwo zauważyli, jak świetnie upadła?
— Na miłość Boską, nie mówmy tylko o Nilson! o niej nie można już powiedzieć nic nowego — odezwała się tłusta, czerwona, bez brwi blondynka, w starej jedwabnej sukni.
Była to księżna Miahkaja, znana powszechnie ze swej dobroduszności i szorstkości w obejściu; nazywano ją powszechnie enfant terrible. Księżna Miahkaja siedziała w środku między jednem a drugiem kółkiem i, przysłuchując się, przyjmowała udział w obydwóch rozmowach.
— Dzisiaj już mi trzecia osoba powtarza ten sam frazes o Kaulbachu, jak gdyby wszyscy zmówili się, i niewiem doprawdy, dlaczego ten frazes tak się im podobał.
Odezwanie się księżnej Miahkiej przerwało rozmowę i trzeba było wymyślić nowy temat.
— Niech nam pan opowie co zabawnego, ale nie złośliwego — odezwała się żona posła, mistrzyni w prowadzeniu wykwintnej rozmowy, zwanej przez Anglików small-talk, zwracając się do dyplomaty, który również nie wiedział co ma mówić.
— Powiadają, że to bardzo trudno i że tylko złe jest śmiesznem — zaczął dyplomata z uśmiechem ale spróbuję, niech mi państwo dadzą tylko temat; cała rzecz polega na temacie: gdy mam temat, mogę na nim z łatwością haftować; przekonany jestem, że ludzie, którzy w zeszłym wieku słynęli ze swych dowcipnych rozmów, obecnie byliby nieraz, w kłopocie, gdyby musieli mówić rozsądnie. Wszystkie rozsądne rozmowy dokuczyły już do tego stopnia...
— Słyszeliśmy to już dawno... — z uśmiechem przerwała dyplomacie żona posła.
Rozmowa zaczęła się bardzo dowcipnie, lecz dlatego właśnie, że była bardzo dowcipną, musiała się urwać i trzeba było koniecznie uciec się do wypróbowanego, nigdy niezawodzącego środka — do obmowy bliźniego.
— Czy pani nie znajduje, że w Tuszkiewiczu jest coś w stylu Louis XV? — zapytał dyplomata, wskazując oczyma na przystojnego młodego blondyna, stojącego koło stołu.
— W istocie! Jest on w tym samym stylu co i salon, i dlatego tak często bywa tutaj.
Ten temat utrzymał się, gdyż, obwijając w bawełnę, rozmawiano o tem właśnie, o czem nie można było mówić w tym salonie, a mianowicie o stosunku Tuszkiewicza z panią domu.
Koło samowaru i Betsy rozmowa przez czas jakiś chwiała się między trzema koniecznymi tematami: najnowszą kroniką towarzyską, teatrem i obgadywaniem bliźnich; w końcu ustaliła się, wpadłszy na ostatni temat, t. j. na złośliwą rozmowę o nieobecnych.
— Słyszeliście państwo, że Maltiszczewa, nie córka lecz matka, kazała sobie uszyć kostyum diable rose?
— Nie może być! to doprawdy wspaniale!
— Dziwię się, jak z jej rozumem — ona przecież nie jest wcale głupią — można nie dostrzegać całej śmieszności podobnego postępowania.
Każdy miał coś do powiedzenia, aby ośmieszyć nieszczęśliwą Maltiszczewę, i rozmowa ożywiła się wesoło.
Mąż księżnej Betsy, otyły poczciwiec i zapalony zbieracz rycin, dowiedziawszy się, że żona ma gości, zaszedł przed udaniem się do klubu do salonu i, stąpając po miękkim dywanie, tłumiącym jego kroki, zbliżył się po cichu do księżnej Miahkiej.
— Jak Nilson podobała się pani?
— Czyż można tak skradać się? przestraszył mnie pan! Nie zaczynaj pan z łaski swojej ze mną rozmowy o operze, gdyż pan nie zna się nic a nic na muzyce. Już ja wolę zniżyć się do pana i rozmawiać z panem o majolikach i rycinach. Jakiż skarb kupił pan znowu od handlarzy ulicznych?
— Jeśli pani życzy sobie, to pokażę, lecz pani nie pozna się na tem.
— Niech mi pan będzie łaskaw pokazać. Napatrzyłam się na te rzeczy u tych... jak się tam nazywają... bankierów... a mają śliczne ryciny, pokazywali mi je przecież.
— Więc pani była u Schützburgów? — zapytała gospodyni.
— Byłam, ma chère. Zaprosili męża i mnie na obiad; mówili nam, że sos na tym obiedzie kosztował tysiąc rubli — opowiadała głośno księżna Miahkaja, widząc, że wszyscy ją słuchają — sos w dodatku był bardzo niesmaczny... jakiś zielonkowaty. Wypadało nam zaprosić ich i przyrządziłam sos za 85 kopijek: smakował jednak wszystkim... mnie nie stać na sosy po tysiąc rubli.
— Księżna bywa paradna — zauważyła gospodyni.
— Wistocie! — potwierdził ktoś z gości.
Księżna Miahkaja każdem odezwaniem swojem wywoływała zawsze ogromne wrażenie, a cała tajemnica tego efektu polegała na tem, że księżna, chociaż nie zawsze trafnie, mówiła zwykle o rzeczach, mających jakiś sens; w towarzystwie zaś, wśród którego obracała się, tego rodzaju słowa wywierały wrażenie najdowcipniejszego żartu. Księżna Miahkaja nie wiedziała, dlaczego słowa jej sprawiają taki skutek, lecz widziała, że tak jest i korzystała z tego.
Podczas opowiadania księżnej Miahkoj rozmowa koło żony posła zamilkła; gospodyni chciała skorzystać z tego i złączyć towarzystwo w jedno kółko, zwróciła się więc ku żonie posła i zapytała:
— Więc pani stanowczo nie chce herbaty? Niech pani przejdzie do nas...
— Dziękuję, nam i tutaj bardzo dobrze — odpowiedziała z uśmiechem żona posła i rozmawiała w dalszym ciągu.
— Anna zmieniła się bardzo od czasu wycieczki do Moskwy: jest w niej teraz coś dziwnego — zauważyła przyjaciółka Anny.
— Zmiana ta polega przeważnie na tem, że przywiozła, z sobą cień Aleksieja Wrońskiego — odrzekła żona posła.
Więc cóż z tego? U Grimma jest bajka o człowieku pozbawionym cienia; miało to być dla niego karą za jakiś przestępek. Nigdy jednak nie mogę pojąć, na czem ta kara polega: kobiecie jednak musi być nieprzyjemnie, gdy nie ma cienia.
— Tak, to prawda, lecz kobiety z cieniem zwykle źle kończą — odparła przyjaciółka Anny.
— Niech pani język spuchnie — odezwała się nagle księżna Miahkaja, nie dając dalej mówić przyjaciółce Anny. — Karenina — nadzwyczaj dobra kobieta: męża jej nie lubię, ale ją samą — bardzo.
— Dlaczegóż pani nie lubi męża? To taki wybitny człowiek — zapytała żona posła. — Mąż mój twierdzi, że takich zdolnych działaczy państwowych mało jest w Europie.
— I mój mąż również twierdzi zawsze to samo, ale ja mu nie wierzę — odparła księżna Miahkaja. — Gdyby mężowie nasi nic nam nie mówili, zapatrywalibyśmy się na rzeczy tak, jak są; a Aleksiej Aleksandrowicz, mojem zdaniem, jest poprostu głupcem. Ja mówię to po cichu... Nieprawdaż jak od razu wszystko staje się widocznem? Przedtem, gdy kazano mi mieć go za mądrego, ciągle szukałam w nim tej mądrości i przekonaną byłam, że sama jestem głupia, gdyż nie mogę dojrzyć jego mądrości; a jak tylko powiedziałam sobie: on jest głupi, ale po cichu zupełnie, to od razu przejrzałam.
— Jaka pani dzisiaj złośliwa!
— Nie mówię tego przez złośliwość, ale doprawdy nie mam innego wyjścia: jedno z nas dwojga jest głupiem, a, jak państwu wiadomo, o sobie takich rzeczy opowiadać nie wypada.
— Nikt nie jest zadowolonym ze swego majątku, ale każdy jest zadowolonym ze swego rozumu — podpowiedział dyplomata towarzystwu francuski wiersz.
— To, to właśnie — zwróciła się ku niemu księżna Miahkaja — ale pomimo to nie pozwolę nic mówić na Annę, to taka miła i dobra kobieta; cóż ona winna, że wszyscy są zakochani w niej i chodzą za nią jak cienie?
— Ależ ja nie myślę jej ganić — tłumaczyła się przyjaciółka Anny.
— Jeśli nikt nie kroczy za nami jak cień, to jeszcze nie dowód, abyśmy mieli prawo ganić kogoś!
Dawszy energiczną i słuszną odprawę przyjaciółce Anny, księżna Miahkaja wstała i w towarzystwie żony posła podeszła do stołu, przy którym rozmowa toczyła się o królu pruskim.
— O czemżeście państwo rozmawiali tam? — zapytała Betsy.
— O Kareninych. Księżna skreśliła nam sylwetkę Aleksieja Aleksandrowicza — odpowiedziała z uśmiechem żona posła, siadając przy stole.
— Szkoda, żeśmy nie słyszeli — — zauważyła gospodyni, spoglądając na drzwi. — I pan już jest nareszcie? — zwróciła się z uśmiechem do wchodzącego Wrońskiego.
Wroński nietylko, że znał wszystkich, lecz widywał się ze wszystkimi codziennie prawie, wszedł więc do salonu najzupełniej swobodnie, jak gdyby powracał do niego po chwilowej nieobecności.
— Skąd jadę? — odpowiedział Wroński na zapytanie żony posła. — Trudna rada, trzeba się przyznać! Jadę z teatru Buff; byłem tam już ze sto razy, a zawsze jadę tam z prawdziwą przyjemnością. Uznaję, że powinienem się wstydzić, ale na operze sypiam, a w Buffie siedzę zawsze do końca przedstawienia i świetnie bawię się... — i Wroński wymienił nazwisko francuskiej aktorki i chciał opowiadać o niej, lecz żona posła z komicznym przestrachem przerwała mu.
— Bądź pan tylko łaskaw, na miłość Boską, nie opowiadać nam o tych strasznych rzeczach.
— Dobrze, nie będę już opowiadał, tembardziej, że wszyscy wiedzą już o tych strasznych rzeczach.
Za drzwiami dały się słyszeć kroki i księżna Betsy, wiedząc, że to Karenina, spojrzała na Wrońskiego; Wroński utkwił wzrok we drzwiach i twarz jego przybrała nowy, dziwny wyraz: Wroński z radością, bacznie a zarazem z bojaźnią pewną spoglądał na wchodzącą i zwolna podnosił się z krzesła. Anna wchodziła do salonu. Trzymając się, jak zwykle, nadzwyczaj prosto i patrząc wciąż przed siebie, Anna swym pewnym, prędkim i lekkim chodem, odróżniającym się od chodu kobiet z wyższych sfer towarzyskich, przeszła te parę kroków, które dzieliły ją od Betsy, uścisnęła jej rękę, uśmiechnęła się i z tym samym uśmiechem spojrzała na Wrońskiego; Wroński skłonił się nizko i podał jej krzesło.
Anna na ukłon Wrońskiego odpowiedziała tylko skinieniem głowy, zarumieniła się i zachmurzyła z lekka, lecz po chwili, kłaniając się prędko znajomym i ściskając podawane sobie ręce, zwróciła się do Betsy:
— Byłam u hrabiny Lidyi i chciałam wcześniej przyjechać, lecz pomimowoli zasiedziałam się, gdyż był u niej sir John, który zainteresował mnie nadzwyczaj!
— A... to ten misyonarz?
— Tak. Opowiadał nadzwyczaj zajmujące szczegóły o życiu indyjskiem.
Rozmowa ogólna, przerwana przybyciem Anny, znów zaczęła się chwiać, jak płomień gasnącej lampy.
— Sir John! Tak, sir John... widziałam go już... wistocie bardzo ciekawe rzeczy opowiada. Własjewa zakochała się w nim na zabój.
— A czy to prawda, że młodsza Własjewa wychodzi za Topowa?
— Powszechnie mówią, że napewno.
— Dziwię się tylko rodzicom: jak słychać, ma to być małżeństwo z miłości.
— Z miłości? Jakie też pani ma przedpotopowe pojęcia. Któż dzisiaj może mówić o miłości? — zapytała żona posła.
— Cóż robić? Ta głupia, stara moda wciąż jednak trwa jeszcze — zauważył Wroński.
— Tem gorzej dla tych, co idą jeszcze za nią; wiem, że tylko małżeństwa zawarte z rozsądku są szczęśliwe.
— Przypuśćmy... lecz weźmy pod uwagę, że szczęście małżeństw zawartych z rozsądku nadzwyczaj często ulatuje jak dym, a to tylko dlatego, że nagle zjawia się ta miłość, której dotąd nie uznawano — odparł Wroński.
— Lecz małżeństwami z rozsądku nazywamy te, w których oboje małżonkowie wyszumieli się już. Miłość, to szkarlatyna, którą przejść trzeba koniecznie.
— W takim razie należy nauczyć się szczepić sztucznie miłość, jak ospę.
— Za moich młodych lat kochałam się w diaczku — rzekła księżna Miahkaja — i nie wiem czy mi to pomogło.
— Zupełnie na seryo jestem zdania, że, aby poznać prawdziwą miłość, trzeba się omylić, a potem poprawić — odezwała się księżna Betsy.
— Czy nawet i po ślubie? — żartobliwie zapytała żona posła.
— Lepiej późno, niż nigdy — powtórzył dyplomata znane przysłowie.
— Właśnie, trzeba się omylić, a potem poprawić — mówiła w dalszym ciągu Betsy. — Jakiego pani jest zdania? — zapytała księżna, zwracając się ku Annie, przysłuchującej się z zaledwie dostrzegalnym uśmiechem całej rozmowie.
— Jestem zdania — odpowiedziała Anna, bawiąc się zdjętą rękawiczką — jestem zdania, że jeśli ile głów, to tyle rozumów, to i ile serc, to i tyle rodzajów miłości.
Wroński spoglądał na Annę i z biciem serca czekał jej odpowiedzi: gdy Anna skończyła mówić, westchnął, jak gdyby przed chwilą uniknął grożącego mu niebezpieczeństwa.
Anna zwróciła się nagle ku niemu:
— Odebrałam list z Moskwy, w którym mi donoszą, że Kiti Szczerbacka jest bardzo chora.
— Doprawdy? — zapytał Wroński z wielkiem niezadowoleniem.
Anna surowo spojrzała na niego.
— Pana to nie obchodzi?
— Owszem, bardzo. Czy można wiedzieć, co mianowicie piszą pani?
Anna wstała i podeszła do Betsy.
— Proszę o filiżankę herbaty — rzekła, stając za jej krzesłem.
Podczas gdy Betsy nalewała herbatę, Wroński zbliżył się ku Annie.
— Cóż piszą pani? — zapytał.
— Zdaje mi się, że mężczyźni nierozumieją często, gdy postępują nieszlachetnie, chociaż bardzo wiele o tem mówią — rzekła Anna, nie odpowiadając wprost na pytanie Wrońskiego; — chciałam to już dawno powiedzieć panu — dodała po chwili i, przeszedłszy parę kroków, siadła koło stolika z albumami, stojącego w rogu pokoju.
— Niezupełnie rozumiem, co mi pani mówi — zauważył Wroński, podając jej filiżankę.
Anna wskazała Wrońskiemu spojrzeniem miejsce koło siebie na kanapie, które Wroński pospiesznie zajął.
— Chciałam powiedzieć panu — rzekła Anna, nie patrząc na Wrońskiego — żeś pan postąpił źle, bardzo źle.
— Czyż ja nie wiem, żem źle postąpił? Lecz kto temu winien?
— Dlaczego mi to pan mówi? — zapytała Anna surowo, spoglądając na niego.
— Pani wie dlaczego — odpowiedział Wroński, śmiało i z radością wytrzymując jej spojrzenie i nie spuszczając z niej wzroku.
Nie on, ale ona zmieszała się.
— Dowodzi to tylko, że pan nie ma serca — rzekła Anna, lecz spojrzenie jej mówiło, że wie, iż on ma serce i dlatego też boi się go.
— To, o czem pani mówiła przed chwilą, było omyłką, a nie miłością.
— Pan pamięta zapewne, żem mu zabroniła wymawiać to słowo, to wstrętne słowo — odparła Anna, lecz w tej chwili spostrzegła się, że tym jednym wyrazem zabroniłam składa dowód, iż poczuwa się do pewnych praw nad nim i iż tem samem zachęca go do mówienia o miłości. — Chciałam to już dawno powiedzieć panu — mówiła dalej Anna, patrząc mu stanowczo w oczy i czując, że rumieniec piecze jej policzki — a dzisiaj naumyślnie przyjechałam, wiedząc, że pana tu spotkam. Przyjechałam, aby panu powiedzieć, iż z tem raz już skończyć należy. Nigdy dotąd przed nikim nie rumieniłam się, a obecnie z winy pana czuję się winną.
Wroński patrzał na Annę i nieznana mu dotąd duchowa piękność jej oblicza, uderzyła go.
— Czego pani chce odemnie? — zapytał szczerze i poważnie.
— Chcę, aby pan pojechał do Moskwy i prosił Kiti o przebaczenie.
— Pani nie chce tego — odparł Wroński, zauważywszy, że Anna, zmusza się do powiedzenia tego, czego naprawdę nie życzy sobie powiedzieć.
— Jeśli pan naprawdę kocha mnie, jak pan twierdzi — szeptem odezwała się Anna — to pan postara się, abym była spokojną.
Twarz Wrońskiego rozjaśniła się.
— Czyż pani nie wie, że pani stanowi cel życia mego, lecz ja spokoju nie znam i zapewnić go pani nie jestem w stanie; całego siebie, miłość... i owszem. Nie mogę myśleć o sobie i o pani, o każdem z nas oddzielnie: pani i ja — to jedna całość dla ranie. Patrząc się w przyszłość, nie widzę, aby spokój był możebnym dla pani lub dla mnie. Widzę możebność rozpaczy, nieszczęść... lub też widzę możebność szczęścia i to jakiego szczęścia!... Czyż ono jest możebnem? — dodał, poruszając tylko wargami, lecz Anna usłyszała.
Anna natężała wszystkie siły umysłu, aby tak odpowiedzieć, jak należało: lecz rzuciła tylko na niego spojrzenie przepełnione miłością i nic nie odrzekła.
„Wtedy, gdym już zaczął rozpaczać i gdy mi się poczęło zdawać, że męki me nie skończą się nigdy, okazuje się, że ona kocha mnie i sama wyznaje mi swą miłość.“
— Niech więc pan będzie łaskaw zrobić to dla mnie i nie mówić mi nigdy tych słów, a będziemy dobrymi przyjaciółmi — wyrzekły usta Anny, lecz spojrzenie jej mówiło co innego.
— Przyjaciółmi nie będziemy: pani wie o tem dobrze, a będziemy najszczęśliwszymi lub najnieszczęśliwszymi ludźmi — to zależy tylko od pani.
Anna chciała jeszcze coś powiedzieć, lecz Wroński przerwał jej.
— Przecież ja proszę tylko o jedno: proszę o prawo spodziewania się i męczenia, jak obecnie; lecz jeśli pani i na to nawet zezwolić nie chce, w takim razie rozkaż mi pani nie pokazywać się tobie na oczy, a pokazywać się nie będę. Jeśli widywanie mnie sprawia pani przykrość, nie będziesz mnie widywać.
— Nie życzę sobie niewidywać pana.
— Niech więc pani pozwoli, aby wszystko zostało po staremu — rzekł Wroński drżącym głosem. — Oto i mąż, pani nadchodzi.
Rzeczywiście w tej chwili Aleksiej Aleksandrowicz wchodził do pokoju, swym zwykłym, spokojnym niezgrabnym krokiem.
Spojrzawszy na żonę i Wrońskiego, Aleksiej Aleksandrowicz podszedł do pani domu i, popijając z filiżanki herbatę, począł mówić, jak zwykle, powoli i doniośle, swym ironicznym tonem, jakby żartując sobie z kogoś.
— Rambouillet pani w pełnym komplecie — rzekł, spoglądając po towarzystwie — gracye i muzy.
Lecz księżna Betsy nie mogła znosić tego tonu Aleksieja Aleksandrowicza sueering, jak go nazywała, i jako obyta i doświadczona pani domu naprowadziła rozmowę na poważny temat: na ogólną powinność wojskową. Aleksiej Aleksandrowicz odrazu zajął się rozmową i począł z całym zapałem bronić nowej ustawy od zarzutów, które stawiała jej Betsy.
Wroński i Anna siedzieli wciąż przy małym stoliku.
— Doprawdy, zaczyna to już być nieprzyzwoitem — szepnęła jedna z pań, spoglądając na Wrońskiego, Annę i Aleksieja Aleksandrowicza.
— Mówiłam przecież pani! — rzekła przyjaciółka Anny.
Ale nietylko te panie, lecz wszyscy prawie zebrani w salonie — nawet księżna Miahkaja i Betsy, spoglądali się od czasu do czasu na parę, siedzącą koło oddzielnego stolika. Tylko Aleksiej Aleksandrowicz ani razu nie spojrzał w ich stronę i nie odrywał się od zajmującej go rozmowy.
Zauważywszy niemiłe wrażenie, pod jakiem wszyscy znajdują się, księżna Betsy podsunęła kogo innego na swoje miejsce dla słuchania Aleksieja Aleksandrowicza i podeszła do Anny.
— Ścisłość, z jaką twój mąż wyraża się, wprawna mnie zawsze w podziw — odezwała się Betsy do Anny. — Najbardziej oderwane pojęcia stają się dla mnie przystępnemi, gdy on objaśnia mi je.
— W istocie, masz racyę! — odrzekła Anna, promieniejąc uśmiechem szczęścia i nie rozumiejąc ani jednego wyrazu z tego, co jej mówiła Betsy, po chwili jednak przeszła do dużego stołu i przyjęła udział w ogólnej rozmowie.
Porozmawiawszy z pół godziny, Aleksiej Aleksandrowicz podszedł do żony i zaproponował jej, aby jechała z nim razem do domu; lecz Anna, nie patrząc na męża, odpowiedziała mu, że pozostanie na kolącyi. Aleksiej Aleksandrowicz, ukłonił się wszystkim i wyszedł.
Stary, gruby Tatar, stangret Kareninej, z trudnością, mógł utrzymać zziębnięte kare konie, znudzone długiem staniem, lokaj otworzywszy drzwiczki od karety, stał przy nich, również jak i szwajcar. Anna Arkadjewna, odczepiając drobną swą rączką koronkę rękawa od haftki futra, z pochyloną głową słuchała z zachwytem słów Wrońskiego, który sprowadził ją ze schodów.
— Przypuśćmy, że pani nic nie powiedziała, ja też i nie żądam niczego — mówił Wroński — lecz pani wie, że nie przyjaźń jest mi potrzebną; dla mnie możebnem jest tylko jedno szczęście w życiu, a tem szczęściem jest słowo, którego pani tak nie lubi: miłość...
— Miłość... — powtórzyła Anna powoli, i nagle, w tej samej chwili, gdy odczepiła koronkę, dodała: — ja dlatego nie lubię też tego słowa, gdyż przywiązuję do niego zbyt dużą wagę, znacznie większą niż panu się zdaje — i Anna spojrzała Wrońskiemu prosto w oczy. — Do widzenia! — poczem podała mu rękę i prędkim, sprężystym krokiem przeszła koło szwajcara i ukryła się w karecie.
Spojrzenie Anny, dotknięcie jej ręki zelektryzowały Wrońskiego, który pocałował swą dłoń w miejscu dotkniętem przez Annę. Wroński wrócił do domu uszczęśliwiony, że dzisiejszego wieczoru zbliżył się do swego celu znacznie więcej, niż przedtem w przeciągu dwóch miesięcy.
Aleksiej Aleksandrowicz nie znalazł w tem nic nadzwyczajnego lub niestosownego, że żona jego siedziała przy osobnym stoliku wraz z Wrońskim i wiodła z nim ożywioną rozmowę, lecz zauważył, że obecni w salonie byli innego zdania i dlatego wydało się to i jemu niewłaściwem, przyszedł więc do przekonania, że trzeba będzie powiedzieć o tem żonie.
Powróciwszy do domu, Aleksiej Aleksandrowicz wszedł jak zwykle do swego gabinetu, usiadł w fotelu, otworzył założoną nożykiem książkę o papiestwie i, jak to zawsze zwykł był czynić, czytał do pierwszej w nocy. Aleksiej Aleksandrowicz czytał uważnie, od czasu do czasu tylko pocierał wysokie czoło i wstrząsał głową, jak gdyby chciał odpędzić od siebie jakąś myśl, która mu przeszkadzała; o zwykłej godzinie jednak wstał z fotelu i umył się na noc. Anna Arkadjewna jeszcze nie przyjechała. Aleksiej Aleksandrowicz z książką pod pachą przeszedł do sypialnego pokoju, lecz dzisiejszego wieczoru zamiast zwykłego rozmyślania o interesach służbowych, myśli jego zajęte były żoną i jakiemś nieznanem a niemiłem zdarzeniem, które ją spotkało. Aleksiej Aleksandrowicz wbrew swemu zwyczajowi nie położył się do łóżka, lecz założywszy ręce wtył, począł chodzić po pokoju: nie mógł położyć się, gdyż wiedział, że przedtem musi rozpatrzeć położenie, w jakiem się znalazł.
W chwili, gdy Aleksiej Aleksandrowicz postanawiał rozmówić się z żoną, rozmowa ta wydawała mu się nadzwyczaj łatwą i prostą, lecz teraz, gdy począł zastanawiać się, cała ta sprawa pokazała mu się nadzwyczaj trudną i skomplikowaną.
Aleksiej Aleksandrowicz nie był zazdrosnym. Zazdrość, zdaniem jego, czyni ujmę żonie, a ku żonie należy mieć ufność. Dlaczego należy mieć ufność, t. j. zupełną pewność, że młoda żona zawsze kochać go będzie, o to Aleksiej Aleksandrowicz nie pytał się; lecz ponieważ nigdy nie czuł nieufności ku żonie, ufał więc jej i wmawiał sam w siebie, że ufać jej należy. Teraz zaś, chociaż przekonanie, że zazdrość jest uczuciem, którego bezwarunkowo należy się wstydzić i unikać, że koniecznie trzeba mieć zaufanie ku żonie, nie było w nim zachwianem, Aleksiej Aleksandrowicz czuł, że stanął oko w oko przed czemś nielogicznem i bezsensownem i sam nie wiedział, co mu czynić wypada.
Aleksiej Aleksandrowicz stanął oko w oko przed życiem, przed możebnością, że żona pokocha kogoś innego prócz niego i możebność ta dlatego wydawała mu się głupią i nielogiczną, gdyż często trafiała się w codziennem życiu. Aleksiej spędził całe swe życie i przepracował... i przepracował je w sferach urzędowych, mających do czynienia tylko z odbiciem życia, i za każdym razem, gdy spotykał się z prawdziwem, realnem, usuwał się od niego. Obecnie Aleksiejem Aleksandrowiczem owładnęło uczucie, jakiego doznałby człowiek, który najspokojniej przeszedł przez most, zawieszony nad przepaścią, i nagle zobaczył, że most ten chwieje się cały i lada chwila grozi zawaleniem się: Przepaścią tą było życie, jakiem żyje świat cały, mostem zaś — życie sztuczne, jakiem żył Aleksiej Aleksandrowicz. Po raz pierwszy dopiero przyszła mu do głowy myśl, że żona jego może pokochać kogoś innego i myśl, ta przeraziła go.
Aleksiej Aleksandrowicz, nie rozbierając się, chodził miarowym krokiem po posadzce jadalni, oświetlanej jedną lampą, po dywanie ciemnego salonu, w którym światło odbijało się tylko na dużym portrecie jego, niedawno malowanym, zawieszonym nad kanapą, i po gabinecie żony, gdzie paliły się dwie świece, oświetlając portrety jej krewnych i przyjaciółek, jak również znane mu od dawna drobiazgi, porozrzucane na biurku. Aleksiej Aleksandrowicz dochodził przez pokój żony do drzwi sypialni i wracał z powrotem.
Za każdym razem, gdy przechodził przez te trzy pokoje, najczęściej w jasno oświetlonym jadalnym Aleksiej Aleksandrowicz zatrzymywał się i mówił do siebie: „Tak, trzeba to koniecznie rozstrzygnąć, przerwać, wypowiedzieć swój pogląd i swe zdanie w tej kwestyi.“ I Aleksiej Aleksandrowicz wracał się. „Lecz co powiedzieć, jakie zdanie wyjawić?“ — zadawał sam sobie pytanie w salonie, lecz nie mógł na nie udzielić żadnej odpowiedzi. — „A zresztą“ — starał się wmówić w siebie, wchodząc do gabinetu — „cóż takiego stało się? Nic. Rozmawiała z nim długo. Czyż kobiecie w salonie nie wolno z nikim dłużej rozmawiać? w każdym zaś razie zazdrość ubliża i mnie i jej“ — mówił, lecz argument ten, którego dawniej nie był nigdy w stanie zwalczyć, obecnie stracił swą siłę. I Aleksiej Aleksandrowicz od drzwi sypialni znów wracał do salonu, lecz z chwilą, gdy wchodził do ciemnej sali, głos jakiś zdawał się mówić mu, że rzecz przedstawia się inaczej, i że gdy ludzie obcy zauważyli coś niezwykłego, to to jest najlepszym dowodem, że coś naprawdę niezwykłego dziać się musi. W jadalnym zaś pokoju Aleksiej Aleksandrowicz znów mówił do siebie: „Należy koniecznie całą tę kwestyę rozstrzygnąć, przerwać i wypowiedzieć swój pogląd“... — a w salonie, gdy już miał wracać się, zadawał sobie pytanie: „co robić?“ i znów pytał: „co takiego stało się?“ i sam też odpowiadał sobie: „nic“, i znów przypomniał sobie, że mąż zazdrością poniża żonę; a jednak w salonie znów dochodził do przekonania, że zaszło coś niezwykłego.
Myśli jego, również jak i ciało krążyły wciąż po jednej drodze, nie zatrzymując się na niczem przez czas dłuższy; Aleksiej Aleksandrowicz zauważył to, potarł czoło i usiadł w gabinecie żony.
Tutaj, patrząc na jej biurko, na malachitowy biuwar, leżący na niem, i na zaczętą notatkę, zrobioną ręką Anny, Aleksiej Aleksandrowicz zmienił od razu kierunek swych myśli: zaczął myśleć o żonie, o jej uczuciach, o jej pragnieniach i po raz pierwszy przedstawił sobie, że i ona ma swój osobisty świat, że ma swoje zdanie, swoje dążności, i myśl, że Anna może i powinna żyć swem własnem życiem, wydała się Aleksiejowi Aleksandrowiczowi do tego stopnia przerażającą, że odpędził ją czemprędzej od siebie; myśl ta była tą przepaścią, w którą lękał się zapuścić spojrzenie, gdyż przenosić się myślą i umysłem w inną istotę, było to duchowym czynem, obcym dla Aleksieja Aleksandrowicza, zapatrującego się na ten czyn, jako na szkodliwe i niebezpieczne oddawanie się fantazyom.
„A najwięcej mnie boli“ — rozmyślał Aleksiej Aleksandrowicz — „że właśnie obecnie, gdy dzieło moje[5] zbliża się ku końcowi, gdy potrzebnym mi jest spokój i wszystkie siły mego umysłu, że obecnie właśnie ogarnęła mnie ta bezpodstawna, trwoga. Ale co robić? nie należę do ludzi, którzy znoszą cierpliwie niepokój i trwogę i nie mają siły spojrzeć im śmiało w oczy.“
— Muszę obmyślić wszystko i skończyć raz z tą sprawą — odezwał się wreszcie na głos Aleksiej Aleksandrowicz.
„Kwestya jej uczuć, kwestya tego, co działo się i co dziać może się w jej duszy, to nie moja rzecz, lecz jej sumienia i religii“ — pomyślał Aleksiej Aleksandrowicz i poczuł pewną ulgę, gdy spostrzegł, że wynalazł odpowiednie paragrafy, pod które można było zakwalifikować całą tę sprawę.
„A więc“ — mówił sam do siebie Aleksiej Aleksandrowicz — „kwestye jej uczuć są kwestyami jej sumienia i ja niemi zajmować się nie mogę. Obowiązek mój określonym jest wyraźnie: jako głowa rodziny jestem obowiązany kierować nią, a zatem jestem pośrednio odpowiedzialnym, powinienem więc wskazać jej na niebezpieczeństwo, które dostrzegam, ostrzedz ją, a nawet użyć swej władzy, i to wszystko powinienem jej powiedzieć.“
I w głowie Aleksieja Aleksandrowicza ułożyło się najzupełniej wyraźnie wszystko, co ma powiedzieć żonie. Obmyślając swą rozmowę z żoną, Aleksiej Aleksandrowicz doznał uczucia żalu, że tyle swego czasu i sił umysłowych musi zużywać na swe osobiste, domowe sprawy; pomimo to w głowie jego, jak w raporcie urzędowym, jasno i dobitnie układały się wyrazy, którymi miał przemówić do żony. „Obowiązkiem mym jest powiedzieć jej, co następuje: po pierwsze, objaśnić znaczenie opinii powszechnej; po drugie, przypomnić o ważności stanu małżeńskiego z religijnego punktu widzenia; po trzecie, jeśli zajdzie potrzeba, wskazać jej na mogące wyniknąć z tego fatalne skutki dla syna; po czwarte, wskazać jej na jej własne nieszczęście“ — i założywszy palce prawej ręki na palec lewej, Aleksiej Aleksandrowicz pociągnął nimi i palce zatrzeszczały w stawach.
Odruch ten, złe przyzwyczajenie, polegające na splataniu palców, uspokajał zawsze Aleksieja Aleksandrowicza i przyprowadzał go do równowagi, która była mu obecnie potrzebną. Pod oknami dał się słyszeć turkot zatrzymującej się karety. Aleksiej Aleksandrowicz stanął na środku salonu.
Na schodach rozległy się kobiece kroki. Aleksiej Aleksandrowicz przygotowywał się do swojej mowy, ściskając sobie palce i spodziewając się, że znów zaczną trzeszczyć.
Jeden staw zatrzeszczał.
Aleksiej Aleksandrowicz z odgłosu lekkich kroków domyślał się, że żona nadchodzi i chociaż mowa, którą przygotował, zadawalniała go, strach jednak owładnął nim, gdy ujrzał, że chwila stanowcza zbliża się...
Anna szła z pochyloną głową i bawiła się chwastami baszłyka. Oblicze jej promieniało jasnym blaskiem, lecz blask ten nie wydawał się wesołym, przypominał raczej straszny blask pożaru wśród ciemnej nocy. Ujrzawszy męża, Anna podniosła głowę i jakby budząc się ze snu, uśmiechała się.
— Nie spisz jeszcze? Cóż to takiego stało się? — zapytała, poczem zdjęła baszłyk i nie zatrzymując się, przeszła do swego gabinetu. — Czas już, Aleksieju Aleksandrowiczu! — dodała za drzwiami.
— Anno, muszę pomówić z tobą.
— Ze mną? — zapytała Anna ze zdziwieniem, stając na progu i patrząc na męża. — Co takiego stało się? Co masz mi do powiedzenia? — pytała Anna, siadając. — Rozmawiajmy więc, jeśli trzeba, ale, doprawdy, chodźmy lepiej spać.
Anna mówiła, nie zastanawiając się nad tem co mówi, lecz przysłuchując się swym słowom, nie mogła dość nadziwić się łatwości, z jaką kłamała: nie mówiła przecież nic nadzwyczajnego, a było bardzo naturalnem, że chciało jej się spać! Anna czuła się zbrojną w niedający się przeniknąć pancerz kłamstwa i jakaś niewidzialna siła dopomagała jej i podtrzymywała ją.
— Anno, muszę cię przestrzedz! — rzekł Aleksiej Aleksandrowicz.
— Przestrzedz? — zapytała — przed czem?
Spojrzenie Anny było do tego stopnia szczerem i wesołem, że gdyby kto nie znał jej tak dobrze, jak znał ją mąż, nie mógłby zauważyć nic nienaturalnego ani w jej glosie, ani w jej słowach. Lecz dla Aleksieja Aleksandrowicza, który znał ją, który wiedział, że gdy czasami kładł się o pięć minut później niż zwykle, to żona zaraz zauważyła to i pytała o powód; dla Aleksieja Aleksandrowicza, który wiedział, że żona dzieliła się z nim każdą swą radością, każdem zmartwieniem, dla niego oznaczało to bardzo wiele, że żona nie chce zauważyć stanu, w jakim on się znajduje, i że nie chce powiedzieć ani słówka o sobie. Aleksiej Aleksandrowicz widział, że istota duszy jej, zawsze widoczna dla niego, dzisiaj ukryła się przed nim. Lecz to jeszcze nie wszystko: z tonu Anny Aleksiej Aleksandrowicz zauważył, że żona nic sobie z tego nie robi i zdaje się szczerze i otwarcie mówić mu: „Wistocie, ukryta i zapewne na przyszłość zawsze ukrytą będzie.“ Teraz Aleksiej Aleksandrowicz był pod wrażeniem, pod jakiem znajdowałby się człowiek, który, powróciwszy do domu, zastałby dom swój zamkniętym. „Klucz znajdzie się jeszcze zapewne“ — przypuszczał Aleksiej Aleksandrowicz.
— Pragnę przestrzedz cię — zaczął mówić Aleksiej Aleksandrowicz po cichu — że przez nieostrożność i lekkomyślność możesz dać powód do mówienia o sobie. Twoja dzisiejsza, zanadto ożywiona rozmowa z hrabią Wrońskim, (Aleksiej Aleksandrowicz wyraźnie, dobitnie i spokojnie wymówił to nazwisko) zwróciła na ciebie powszechną uwagę.
Aleksiej Aleksandrowicz mówił i patrzał na jej śmiejące się oczy, przerażające go w tej chwili swym zagadkowym wyrazem, zdawał sobie jednak wyraźnie sprawę, że słowa jego nie wywierają żadnego skutku i że należy je uważać za najzupełniej bezcelowe.
— Z tobą tak zawsze — odparła Anna, jak gdyby nie domyślając się o co mężowi idzie, ani nie rozumiejąc słów jego, oprócz ostatnich wyrazów. — Raz niepodoba ci się, że jestem zbyt poważną, to znów krzywisz się, że jestem wesołą. Dzisiejszego wieczoru nie nudziłam się, czyż sprawia ci to przykrość?
Aleksiej Aleksandrowicz drgnął i załamał ręce, aby trzeszczeć niemi.
— Nie trzeszcz tylko, mój kochany, nie lubię tego bardzo — poprosiła go Anna.
— Anno, co ci się stało? — zapytał Aleksiej Aleksandrowicz, starając się panować nad sobą i nie trzeszczyć palcami.
— Co to ma znaczyć? — zapytała Anna ze szczerym i komicznym podziwem. — Czego ci trzeba ode mnie.
Aleksiej Aleksandrowicz pomilczał czas jakiś i potarł ręką czoło i oczy: spostrzegł, że zamiast tego, co chciał zrobić, to jest zamiast przestrzedz żonę przed postępowaniem, które może narazić ją na złe języki, on, pomimowoli, niepokoił się tem, co dotyczyło jej sumienia i starał się usunąć jakieś urojone przeszkody.
— O czem mam z tobą mówić i czego mi trzeba od ciebie, dowiesz się zaraz — począł znów mówić Aleksiej Aleksandrowicz poważnie i z rozwagą — proszę cię tylko, chciej mnie wysłuchać. Wiesz dobrze, że na zazdrość zapatruję się jako na rzecz, która krzywdzi i poniża, i nigdy nie pozwolę, aby ona powodowała mną; lecz są pewne wymagania przyzwoitości, przeciwko którym wykraczać nie można. Dzisiaj nie ja zauważyłem, ale sądząc z ogólnego wrażenia, wszyscy zauważyli, że postępowanie twoje nie było wolnem od zarzutów.
— Stanowczo nic nie rozumiem — rzekła Anna, ruszając ramionami. „Jemu osobiście jest wszystko jedno, lecz ponieważ całe towarzystwo spostrzegło, więc się niepokoi“ — pomyślała Anna. — Jesteś niezdrów, mój kochany — dodała po chwili, poczem wstała i chciała wyjść z pokoju, lecz Aleksiej Aleksandrowicz postąpił parę kroków naprzód, jak gdyby miał zamiar zagrodzić jej drogę.
Twarz jego stała się brzydką i ponurą i Anna nigdy jeszcze nie widziała męża takim, zatrzymała się jednak i pochyliwszy głowę, zaczęła prędko wyjmować szpilki z włosów.
— Słucham, co masz mi do powiedzenia — odezwała się spokojnie i z ironią w głosie — słuchać będę nawet z zajęciem, gdyż ciekawam bardzo, o co ci chodzi.
Annę dziwił ten naturalny, spokojny i pewny siebie ton, jakim mówiła i dobór wyrazów, którymi odzywała się do męża.
— Wnikać we wszystkie szczegóły twych uczuć, nie mam prawa i wogóle uważam to za zbyteczne, a nawet nieodpowiednie — począł mówić Aleksiej Aleksandrowicz. — Badając głębię swej duszy, możemy w nich odnaleźć często coś takiego, co leżałoby tam niespostrzeżenie. Uczucia twe, to rzecz twego sumienia, lecz moim obowiązkiem względem ciebie, względem siebie i względem Boga, przypomnieć ci o twych obowiązkach. Nie ludzie nas połączyli, ale Bóg i tylko występek może rozerwać nasz związek, każdy zaś występek tego rodzaju pociąga za sobą karę...
— Nie rozumiem ani słówka, a jak na złość chce mi się spać! — przerwała mu Anna, szukając we włosach pozostałych w nich szpilek.
— Anno, na miłość Boską, nie odzywaj się w ten sposób! — łagodnie odezwał się Aleksiej Aleksandrowicz. — Może ja się mylę, lecz wierz mi, że mówię ci to wszystko dlatego, że chodzi mi o ciebie, również jak i o siebie: jestem twym mężem i kocham cię.
Anna na chwilę spochmurniała i iskra ironii zagasła w jej spojrzeniu; lecz wyraz kocham znów poruszył ją. — „Kocha?“ — przyszło jej na myśl — „Czyż on jest w stanie kochać? Gdyby nie zdarzało mu się słyszeć, że miłość istnieje, usta jego nie wymawiałyby nigdy tego wyrazu, gdyż on nie wie nawet, na czem miłość polega.“
— Aleksieju Aleksandrowiczu, doprawdy nic nie rozumiem! Powiedz mi wyraźnie co takiego zauważyłeś?...
— Pozwól mi skończyć. Kocham cię, lecz obecnie mówię nie o sobie, gdyż idzie tu przedewszystkiem o dwie osoby: o naszego syna i o ciebie. Bardzo być może, raz jeszcze powtarzam, że słowa me wydadzą ci się niewłaściwemi i bezpodstawnemi; być może, że powodem ich jest moje fałszywe zapatrywanie się, w takim razie proszę cię o przebaczenie. Lecz jeżeli sama uważasz, że mam jakąbądź podstawę przemawiać do ciebie temi słowy, to proszę cię na wszystko zastanów się i jeśli sumienie wyrzuca ci cobądź, powiedz mnie...
Aleksiej Aleksandrowicz nie spostrzegł się, że mówił zupełnie co innego, niż miał zamiar mówić.
— Nie mam ci nic do powiedzenia. A zresztą... — i nagle prędko odezwała się, z trudnością powstrzymując uśmiech — czas już iść spać.
Aleksiej Aleksandrowicz westchnął i udał się do sypialnego pokoju, nie mówiąc już ani słowa do żony.
Gdy Anna weszła do sypialni, Aleksiej Aleksandrowicz położył się już: wargi miał zaciśnięte, oczy nie spoglądały w jej stronę. Anna położyła się również i czekała, kiedy mąż zacznie znów rozmawiać z nią: lękała się tej rozmowy, lecz zarazem i pragnęła jej. Ale Aleksiej Aleksandrowicz milczał. Anna długo leżała nie poruszając się zupełnie i zapomniała już o mężu: zaczęła myśleć o kim innym, widziała go, i czuła, jak niepokój i występna radość rozpierają jej serce, gdy myśli o nim; raptem usłyszała równy i spokojny świst nosem. Aleksiej Aleksandrowicz zdawał się w pierwszej chwili być przerażonym tym świstem i starał się zapanować nad nim, lecz wkrótce złowieszczy świst rozległ się znowu ze zwykłą mu spokojną jednostajnością.
— Późno już, późno — szepnęła Anna z uśmiechem i długo jeszcze leżała nieruchomo z otwartemi oczyma i blask ich, jak jej się zdawało, widziała w otaczających ją ciemnościach.
Wieczór ten był początkiem nowej ery w życiu Aleksieja Aleksandrowicza i jego żony. Nadzwyczajnego nie zdarzyło się nic.. Anna, jak zwykle, bywała dużo, szczególnie u księżnej Betsy i wszędzie spotykała się z Wrońskim. Aleksiej Aleksandrowicz widział to, lecz nic nie mógł poradzić, gdyż za każdym razem, gdy chciał się z żoną poważnie rozmówić, Anna chowała się za nieprzeniknioną ścianę żartobliwego nierozumienia, o co mężowi idzie. Na oko wszystko było jak dawniej, lecz wewnętrzne stosunki ich zmieniły się zupełnie. Aleksiej Aleksandrowicz, znany powszechnie z energii, z jaką zajmował się sprawami państwa, wobec żony czuł się zupełnie bezsilnym. Z pochyloną kornie głową, jak wół czekał na uderzenie obucha, o którym wiedział, że był nad nim podniesionym. Za każdym razem, gdy zaczynał myśleć o tem, Aleksiej Aleksandrowicz dochodził do przekonania, że musi raz jeszcze spróbować, gdyż może liczyć na to, iż dobrocią, czułością, przekonywaniem może uratować żonę i skłonić ją do opamiętania się; i z dnia na dzień zamierzał rozmówić się z Anną. Lecz za każdym razem, gdy zaczynał z nią mówić, Karenin widział, że duch przewrotności i kłamstwa, który owładnął nią, owładnął również i nim, gdyż za każdym razem rozmawiał z żoną zupełnie o czem innem i inaczej niż zamierzał, a mianowicie w zwykły sobie sposób: tonem drwiącym i pełnym ironii nad osobą, któraby doprawdy tak mówiła. Ton ten zaś nie nadawał się do powiedzenia tego, co należało koniecznie powiedzieć.
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
Co w ciągu roku całego było jedynym celem dla Wrońskiego, stało się. Wroński blady stał nad Anną i zaklinał ją, aby się nie obawiała i uspokoiła, sam jednak nie wiedział czego i w jaki sposób.
— Anno! Anno! — mówił drżącym głosem — Anno, na miłość Boga!...
— Boże mój! Wybacz mi! — ze łkaniem wyszeptała Anna, przyciskając do piersi ręce Wrońskiego, który był dla niej obecnie najdroższą istotą.
Anna patrząc na Wrońskiego, nie była w stanie mówić nic więcej. On zaś miał uczucie, jakie musi mieć zabójca, gdy patrzy na ciało, które pozbawił życia. Tem ciałem, pozbawionem życia, była ich miłość, pierwszy okres ich miłości.
Anna ujęła Wrońskiego za rękę i nie poruszała się — po chwili podniosła dłoń Wrońskiego do ust i pocałowała ją. On ukląkł przed nią i chciał spojrzeć jej w twarz, lecz Anna kryła ją i nie odzywała się. Nareszcie, zdając się czynić wysiłek nad sobą, Anna wstała z kanapy i odsunęła od siebie Wrońskiego; twarz jej wciąż była również piękną, tem większy więc żal wzbudzała.
— Stało się! — przemówiła Anna. — Nie mam już nikogo prócz ciebie, pamiętaj o tem!
— Nie mogę niepamiętać o tem, co stanowi o mojem istnieniu.
Na miłość Boską, ani słowa więcej, ani słowa. — Anna wstała prędko i odsunęła się od Wrońskiego.
— Ani słowa więcej — powtórzyła i z wyrazem zadziwiającym Wrońskiego, rozstała się z nim. Anna wiedziała, że w tej chwili nie może wypowiedzieć słowami tego uczucia, jakiego doznawała przed rozpoczęciem tego nowego życia, nie chciała mówić o tem uczuciu i — przez niezbyt ścisłe wyrażenie się — nie chciała wystawić tego uczucia w niewłaściwem świetle. Lecz i potem na drugi, na trzeci dzień, Anna nietylko że nie mogła znaleźć wyrazów, które były w stanie określić dokładnie stan jej uczuć, ale nie mogła nawet znaleźć odpowiednich myśli, któremi mogłaby przedstawić samej sobie wyraźnie wszystko, co się działo w jej zrozpaczonej duszy.
Anna mawiała do siebie: „Teraz nie jestem w stanie myśleć o tem, chyba później, gdy będę spokojniejszą.“ Lecz spokój ten nie następował nigdy i za każdym razem, gdy przychodził jej na myśl jej postępek i gdy zaczynała myśleć o przyszłości i o tem, co czynić należy, opanowywał ją przestrach, a myśli tego rodzaju odpędzała od siebie.
Podczas pierwszych dni po powrocie z Moskwy, Lewinowi za każdym razem, gdy przypomniał sobie o doznanej odmowie, robiło się przykro i twarz jego pokrywała się rumieńcem; mawiał jednak wtedy do siebie: „Tak samo było mi przykro i tak samo rumieniłem się i uważałem wszystko za stracone, gdy dostałem dwójkę z fizyki i nie przeszedłem na drugi kurs; również uważałem się za zgubionego na zawsze, gdym źle pozałatwiał interesa siostry. I cóż z tego? teraz, gdy minęło parę lat i gdy przypominam sobie to, dziwię się, że takie rzeczy mogły mnie martwić. Ta sama historya powtórzy się i z obecnem mojem zmartwieniem: minie trochę czasu i patrzeć się nań będę zupełnie obojętnie.“
Lecz i po upływie trzech miesięcy Lewin nie stał się obojętnym i wciąż mu było, równie jak i z początku przykro, i ile razy wspomniał o tem, nie mógł się uspokoić, gdyż, pomimo że już tak długo marzył o rodzinnem życiu i że czuł się już dojrzałym do niego, nie był jeszcze żonatym, a nawet obecnie był dalej od ożenienia się, niż kiedykolwiek, a również jak i wszyscy, co go otaczali, odczuwał, że człowiekowi w jego latach źle jest samemu na świecie. Lewin przypominał sobie, jak raz, przed wyjazdem do Moskwy, odezwał się do pastucha Mikołaja, dość naiwnego chłopa: „No mój Mikołaju, chciałbym się ożenić“ — i jak Mikołaj prędko odpowiedział, jako o rzeczy, która nie może ulegać wątpliwości: „Dawno już panu czas, Konstanty Dmitriczu.“ Małżeństwo jednak obecnie było więcej oddalonem od Lewina, niż kiedykolwiek. Miejsce było zajęte i gdy teraz w wyobraźni swej umieszczał na niem jakąbądź ze swych znajomych panien, przekonywał się, że to jest najzupełniej niemożebne; oprócz tego wspomnienie o odmowie i o roli, jaką odegrał wtedy, męczyło go i oblewało rumieńcem wstydu. Chociaż Lewin usiłował przekonać samego siebie, że nie może poczuwać się do żadnej winy, wspomnienie to jednak, na równi z innemi wieloma wspomnieniami, zmuszało go do rumienienia się. W przeszłości Lewina, również jak i w przeszłości każdego człowieka, były postępki, o których sam Lewin wiedział, że są złe i z powodu których powinien był czuć wyrzuty sumienia, lecz wspomnienia o tych postępkach nie były dla niego do tego stopnia przykremi, jak wspomnienie o doznanej odmowie; rany te nie goiły się. Lecz czas i praca robiły swoje: przykre wspomnienia coraz bardziej i bardziej zacierały się w jego umyśle pod wpływem wypadków wiejskiego życia, znaczenia których Lewin nie spostrzegał, lecz jakie istniało bezwarunkowa; z każdym przeto tygodniem coraz rzadziej wspominał o Kiti i czekał z niecierpliwością na wiadomość, że wyszła już, lub że wychodzi za mąż, gdyż liczył na to, że wiadomość, ta bolesna, jak rwanie zęba, uleczy go.
Tymczasem nadeszła wiosna, śliczna, nagła, bez oczekiwania na nią, jedna z tych rzadkich wiosen, którą cieszą się jednocześnie rośliny, zwierzęta i ludzie. Urocza ta wiosna jeszcze bardziej podziałała na Lewina i umocniła go w zamiarze wyrzeczenia się przeszłości i urządzenia sobie trybu życia niezależnego od nikogo. Chociaż wiele z tych zamiarów, z którymi powrócił na wieś, nie doprowadził do skutku, jednakże najważniejszy — powściągliwe życie — został urzeczywistniony i Lewin nie doznawał już tego wstydu, jaki zawsze ogarniał go i mógł śmiało patrzyć ludziom w oczy. W lutym jeszcze Lewin odebrał od Maryi Nikołajewny wiadomość, że zdrowie Mikołaja pogarsza się coraz bardziej i że pomimo to chory nie chce leczyć się; otrzymawszy tę wiadomość, Lewin jeździł do Moskwy do brata, zdołał namówić go do zasiągnięcia porady lekarskiej i do wyjazdu za granicę na wody. Jednocześnie udało mu się trafić do przekonania bratu, tak, że Mikołaj nie rozdrażnił się, gdy mu Lewin zaproponował pożyczkę i przyjął ją, co Lewina nadzwyczaj ucieszyło. Oprócz gospodarstwa, wymagającego na wiosnę większej pracy i czytania, Lewin zimą jeszcze począł pisać dzieło o gospodarstwie; cel dzieła leżał w udowodnieniu, że charakter robotnika, zatrudnionego w gospodarstwie, powinien być przyjmowanym za daną absolutną, jak klimat i gleba, że należy więc, aby wszystkie twierdzenia nauki o gospodarstwie rolnem były wyprowadzane nietylko na podstawie klimatu i gleby, lecz na podstawie klimatu, gleby i wiadomego, nie ulegającego zmianie, charakteru robotnika. Pomimo więc osamotnienia, a może dlatego właśnie, że był osamotnionym, Lewin miał cały czas nadzwyczaj zajęty; od czasu do czasu tylko miał chęć podzielić się myślami, które powstawały mu w głowie, z kimbądź więcej, prócz Agafii Michajłownej, z którą dość często rozprawiał o fizyce, o teoryach agronomicznych, a szczególnie o filozofii, która była ulubionym dla Agafii Michajlownej tematem rozmów.
Lewin włożył długie buty i po raz pierwszy dopiero nie kożuch, lecz sukienny paltot i wyszedł na gumna, wymijając ostrożnie błyszczące na słońcu kałuże.
Wiosna jest porą tworzenia planów i zamiarów. Wyszedłszy na podwórze, Lewin, również jak drzewo na wiosnę, które nie wie jeszcze w którą stronę rozrosną się ukryte w nabrzmiałych pączkach jego pędy i gałęzie, sam nie zdawał sobie jeszcze jasno sprawy, które ze swoich zamiarów, dotyczących ulubionego gospodarstwa, doprowadzi do skutku, wiedział jednak, że wszystkie plany i zamiary, których miał bardzo wiele, są jak najlepsze. Lewin rozpoczął przegląd gospodarstwa od bydła. Krowy, wypuszczone do okólnika, połyskując wyleniałą gładką szerścią, gdy je przygrzało ciepłe słońce, poczęły ryczeć i prosić się w pole. Nacieszywszy się widokiem znanych sobie do najdrobniejszych szczegółów krów, Lewin kazał pognać je w pole, a do okólnika wypuścić cielęta. Pastuch wesoło pobiegł wybierać się w pole. Baby, unosząc spódnice i pluskając po błocie bosemi, białemi, nie opalonemi jeszcze na słońcu nogami, biegały, trzymając pręty w ręku, za cielętami, które nie pozwalały się pozapędzać.
Zadowolony z przychówku, który w tym roku był bardzo ładnym, gdyż wcześniejsze cielęta były tak duże, jak chłopskie krowy, a córka Pawy, trzymiesięczna jałówka, wyglądała na roczną krowę, Lewin kazał wynieść na dwór kozły dla cieląt i ponakładać w nie świeżego siana, lecz pokazało się, że drabinki, zrobione w jesieni, połamały się. Lewin posłał po cieślę, którego najął do naprawy młocarni, lecz znów pokazało się, że cieśla naprawiał brony, które powinny były być już naprawione jeszcze na ostatki. Lewin rozgniewał się, gdyż powtarzało się to wieczne niedbalstwo w gospodarstwie, z którem on od tylu już lat walczył wszystkiemi swemi siłami: powiedziano mu, że drabinki popsuły się, gdyż przeniesiono je na zimę do fornalskiej stajni, gdzie konie połamały je, ponieważ drabinki nie były mocne, jako przeznaczone dla cieląt. Prócz tego okazało się, że brony i wszelkie narzędzia rolnicze, które kazał obejrzyć i naprawić jeszcze w zimie, i do naprawy których najął aż trzech cieśli, były jeszcze nienaprawione i ładowano je dopiero wtedy, gdy już trzeba było włóczyć niemi. Lewin posłał po ekonoma, lecz nie czekając na jego przyjście, sam poszedł go poszukać. Ekonom, również jak i wszyscy tego dnia, rozpromieniony, w obszytym barankiem tułupie, wracał z gumna, trzymając w ręku słomkę.
— Dlaczego cieśla nie robi przy młocarni?
— Chciałem panu jeszcze wczoraj powiedzieć, że trzeba ponaprawiać brony. Czas już orać!
— A dlaczego nie naprawiono ich podczas zimy?
— A na co panu potrzebnym jest cieśla
— Gdzie podziały się drabinki z cielętnika?
— Kazałem poodnosić je na miejsce. Ale kto poradzi sobie z takim narodem! — odparł ekonom, machnąwszy ręką.
— Nie z takim narodem, ale z takim ekonomem! — zawołał Lewin w uniesieniu. — Na co ja pana trzymam? — lecz przypomniawszy sobie, że gniewem nie zaradzi złemu, Lewin przestał mówić i westchnął. — Czy można już siać? — zapytał po chwili.
— Za Turkinem jutro, pojutrze już będzie można.
— A koniczyna?
— Posłałem Wasyla i Miszkę, sieją ją już. Nie wiem tylko czy przejdą, gdyż grzęzko bardzo.
— Na ilu dziesięcinach sieją?
— Na sześciu.
— Dlaczego nie na wszystkich? — krzyknął Lewin.
Lewina rozgniewało nadzwyczaj, że koniczynę siano tylko na sześciu dziesięcinach, a nie na dwudziestu: koniczyna i podług teoryi i podług osobistego jego doświadczenia udawała się tylko, wtedy, gdy była zasianą o ile możności najwcześniej, zaraz po zniknięciu śniegu. Lewin nigdy nie mógł dopilnować tego.
— Ludzi nam brakuje. Jak tu sobie dać rady z takim narodem... Trzech nie przyszło zupełnie.
— Trzeba było wziąć od słomy.
— Już wziąłem.
— A gdzież są ludzie?
— Pięciu robi kompot[6], a czterech przesypuje owies, aby się nie zagrzał.
Lewin doskonale wiedział, że wyrażenie „aby się nie zagrzał“ należy sobie tłómaczyć w ten sposób, że angielski nasienny owies zepsuł się już, znów więc nie zrobiono tego, co on polecił.
— Przecież jeszcze podczas postu mówiłem, żeby w suszarni był przeciąg! — zauważył podniesionym głosem Lewin.
— Niech pan będzie spokojny — wszystko zrobimy na czas.
Lewin machnął ręką z gniewem i poszedł do spichlerza, obejrzał owies i zawrócił ku stajniom. Owies nie zepsuł się jeszcze, lecz robotnicy przesypywali go łopatami, chociaż można było zsypać go od razu na niższe piętro. Wydawszy stosowne dyspozycye i zabrawszy dwóch ludzi do koniczyny, Lewin uspokoił się i przestał gniewać na ekonoma, a zresztą dzień był taki piękny, że nie sposób było być długo w złym humorze.
— Ignat! — zawołał Lewin na stangreta, myjącego z zakasanemi rękawami powóz koło studni — osiodłaj mi konia.
— Którego pan każe?
— Niech będzie Kołpik.
— Słucham.
Zanim osiodłano konia, Lewin znowu przywołał ekonoma, kręcącego się wciąż koło niego, i, aby pogodzić się z nim, zaczął rozmawiać o wiosennych robotach w polu i o swych zamiarach co do gospodarstwa.
— Nawóz trzeba zacząć wozić wcześnie, aby do pierwszego sianokosu wszystek już był wywieziony. Dalsze pola trzeba koniecznie orać, pokosów nie będzie się wydzierżawiać, lecz siano sprzątnie się najętymi robotnikami.
Ekonom słuchał z uwagą, widać jednak było, że zadaje sobie przymus, aby zamiary Lewina uznawać za wykonalne, gdyż miał minę, którą Lewin znał dobrze, i która doprowadzała go zawsze do rozpaczy — minę, wyrażającą zwątpienie i przygnębienie. Mina ta mówiła: wszystko to jest dobrze, lecz Bóg jeden wie jak to będzie!
Lewin niczem nie przejmował się do tego stopnia, jak tym tonem, wspólnym wszystkim ekonomom, którzy u niego kiedybądź służyli; wszyscy oni jednakowo zapatrywali się na jego zamiary, Lewin więc nie gniewał się już teraz, ale martwił i postanowił sobie walczyć z tą żywiołową siłą, której nie umiał nazwać inaczej, jak: „Bóg wie jak będzie,“ a która wciąż mu przeciwdziałała.
— Jeżeli zdążymy, Konstanty Dmytriczu — zauważył ekonom.
— Dlaczego mielibyśmy nie zdążyć?
— Trzebaby nająć jeszcze przynajmniej piętnastu ludzi, a o nich trudno bardzo: dzisiaj przychodziło paru, żądają jednak po siedmdziesiąt rubli za lato.
Lewin zamilkł: znów siła ta przeciwdziałała mu. Lewin wiedział, że, bez względu na wszelkie starania, nigdy nie można było nająć więcej za odpowiednią cenę, jak czterdziestu, trzydziestu siedmiu, trzydziestu ośmiu robotników: czterdziestu można było nająć, ale więcej — na żaden sposób; a jednak, pomimo tego Lewin nie mógł nie próbować oporu przeciwko tej sile.
— Poszlij pan do Sur, do Czepirówki, jeśli nie przyjdą. Trzeba szukać koniecznie.
— Ma się rozumieć, że poszlę — odparł Wasyli Fedorowicz, wzdychając. Ale nam i konie pomarnowały się.
— Dokupimy nowych. Wiem przecież — dodał Lewin z uśmiechem — że zdaniem pana należy wstrzymywać się od wydatków i poprzestawać na byle czem; lecz w tym roku nie pozwolę już panu postępować według jego woli, gdyż sam zajmę się wszystkiem.
— Już i bez tego pan, jak się zdaje, za mało sypia. Nam też jest weselej, gdy wiemy, że nasz chlebodawca na, nas patrzy...
— Więc za Brzozowym Dołem sieją koniczynę? pojadę tam i popatrzę — rzekł Lewin, siadając na małego bułanego Kołpika, którego Ignat przyprowadził mu.
— Przez strumień nie przejedzie pan — zawołał Ignat głośno.
— Objadę naokoło lasu.
Lewin przejechał ostrym kłusem błotniste podwórko i wyjechał w pole.
Lewinowi było wesoło już w oborze i na gumnie, ale, gdy wyjechał w pole, stał się jeszcze weselszym. Unosząc się na siodle i wciągając w piersi ciepłe powietrze, w którem unosił się jeszcze zapach śniegu, leżącego w lesie i pokrytego licznymi śladami, Lewin cieszył się na widok każdego swego drzewa, z odradzającym się na korze jego mchem i z gałęziami pokrytemi pączkami. Gdy Lewin wyjechał z lasu, przed nim, na ogromnej przestrzeni, leżały rozrzucone, podobne do równo strzyżonego zielonego dywanu, pola bez żadnych łysin, miejscami tylko poplamione strzępami niestopniałego jeszcze śniegu.
Ani widok chłopskiego wozu i konia doń zaprzężonego, tratującego zasiewy (kazał tylko przechodzącemu chłopu spędzić konia), ani ironiczna a głupia odpowiedź chłopa Ipata, którego spotkał i zapytał: „Cóż Ipacie, niedługo będziemy już siali?“ „Najprzód trzeba zaorać“, Konstanty Dmitrewiczu“ — odparł Ipat — nic nie było w stanie rozgniewać Lewina. Czem dalej Lewin jechał, tem było mu weselej i w głowie powstawały mu coraz lepsze plany gospodarskie: zasadzenie wszystkich miedz łoziną, aby śnieg nie mógł leżeć na nich zbyt długo; postawienie nowej obory na folwarku, aby łatwiej było nawóz rozwozić i wtedy będzie miał 300 dziesięcin pszenicy, 100 kartofli, 150 koniczyny i ani jednej dziesięciny wyjałowionego i wycieńczonego gruntu.
Z głową przepełnioną podobnemi marzeniami, kierując ostrożnie koniem, aby nie potratować swych zasiewów, Lewin podjechał do robotników, siejących koniczynę. Wóz z nasionami stał nie na miedzy, lecz na roli i koła jego i kopyta końskie potratowały wschodzącą pszenicę. Parobcy siedzieli na miedzy i zapewne palili na współkę fajkę. Ziemia na wozie, z którą było zmieszane nasienie, nie była pokruszoną, lecz zmarzniętą w grudki. Ujrzawszy, że pan zbliża się, Wasyli podszedł do wozu, Miszko zaś wziął się do siana, Było to niedbalstwo, lecz Lewin na służbę gniewał się rzadko; gdy Wasyli podszedł ku niemu, Lewin kazał mu wyprowadzić konia na miedzę.
— Nic nie szkodzi panie, zarośnie.
— Nie gadaj dużo, a rób co ci kazano.
— Słucham — odrzekł Wasyli i ujął konia za uzdę. — Mamy najlepszy czas do siewu, Konstanty Dmitryczu — mówił dalej Wasyli, chcąc się przypodobać Lewinowi; — trudno tylko chodzić: na każdym łepciu po pudzie błota.
— A czemuście nie przesiali ziemi.
— Przecież my ją rozgniatamy — odparł Wasyl, biorąc garść w rękę i rozgniatając grudki ziemi.
Wasyl nie był winien, że nasypano mu do wozu nieprzesianą ziemię, w każdym razie gniewało to Lewina.
Lewin nieraz już przekonywał się o skuteczności wypróbowanego przez siebie środka na tłumienie swego gniewu i na tłómaczenie sobie wszystkiego, co mu się wydawało złem, postanowił więc zastosować go i w danym wypadku: popatrzał się, jak Miszka szedł przez pole, ciągnąc za sobą na nogach kawały błota, zsiadł z konia, wziął od Wasyla przetak z nasieniem i począł siać.
— W którem miejscu skończyłeś?
Wasyl pokazał znak, zrobiony nogą, i Lewin zaczął rozrzucać nasienie. Chodzić po roli było trudno i Lewin, przeszedłszy raz przez pole, spocił się i oddał przetak parobkowi.
— Widzisz? — wesoło zapytał Lewin Wasyla, czując już pomyślny skutek użytego środka.
— Zobaczy pan, gdy nadejdzie lato, jak tu będzie ładnie. Niech pan popatrzy gdziem siał w zeszłym roku, jak równo i gęsto wschodzi.. Przecież ja dla pana, Konstanty Dmitryczu, staram się jak dla rodzonego ojca; sam nie lubię niedbałej roboty i innym na nią nie pozwalam. Gdy panu dobrze, i nam dobrze. Jak spojrzę się — dodał Wasyl — aż się serce raduje.
— Śliczna wiosna, Wasylu!
— Najstarsi ludzie takiej wiosny nie pamiętają. Parę dni temu chodziłem do domu, tam mój ojciec również posiał trzy ćwiartki pszenicy i powiada, że od żyta odróżnić ją trudno.
— A dawno już siejecie pszenicę?
— Przecież pan nauczył nas jeszcze pozaprzeszłego roku i dał nam dwie miary: jedną sprzedaliśmy, a drugą zasiałem.
— Pamiętaj tylko, rozcieraj starannie grudki ziemi i pilnuj Miszki. A jak koniczyna ładnie wzejdzie, dostaniesz po pięćdziesiąt kopijek za dziesięcinę.
— Dziękuję bardzo, przecież my i tak nie mamy krzywdy u pana.
Lewin siadł na konia i pojechał na pole, na którem w zeszłym roku była posiana koniczyna, a potem na drugie, zaorane już pod jarą pszenicę. Koń grzązł po pęciny i z trudnością wyciągał nogi z na wpół roztajałej ziemi, przez zorane pole nie można było wcale przejechać, w miejscach zaś, które zupełnie już odtajały, koń zapadał się aż po kolana. Lewin przekonał się, że pole było zaorane starannie i że za dwa dni będzie można bronować i siać. Z powrotem Lewin pojechał drogą, wiodącą przez strumień, spodziewając się, że woda opadła i rzeczywiście przejechał go i spędził dwie cyranki. „Powinny już być i słonki“ — pomyślał Lewin, i w istocie, gdy skręcił już ku domowi, spotkał gajowego, który potwierdził jego domysły co do słonek.
Lewin zaciął konia i pojechał kłusem, aby mieć czas zjeść obiad i przygotować strzelbę na wieczór.
Zbliżając się w jak najlepszym humorze do domu, Lewin usłyszał dzwonki zaprzęgu, zajeżdżającego przed ganek z frontowej strony domu.
— Zapewne z kolei — pomyślał Lewin — o tej porze właśnie przychodzi pociąg z Moskwy... kto to może być? Może to Mikołaj?... przecież powiedział mi: może pojadę na wody, a może przyjadę do ciebie. Z początku Lewin przeraził się i zrobiło mu się przykro, że obecność brata może popsuć mu ten wesoły wiosenny nastrój, lecz od razu zawstydził się tego uczucia i całą siłą swej duszy zaczął pożądać, aby przyjezdnym gościem był Mikołaj, popędził więc konia i, wyjechawszy za akacye, ujrzał jadącą ze stacyi trójkę i w niej jakiegoś pasażera otulonego w futro. Ale to nie był Mikołaj. „Ach, żeby to był jaki przyjemny człowiek, z którym możnaby porozmawiać“ — pomyślał Lewin.
— A! — z radością zawołał, wyciągając ręce — a to dopiero miły gość! Jakżeż się cieszę z twego przyjazdu! — wołał Lewin, poznając Stepana Arkadjewicza.
„Dowiem się napewno czy wyszła, lub też kiedy wyjdzie za mąż“ — pomyślał Lewin i przekonał się, że w tym uroczym wiosennym dniu wspomnienie o niej nie jest mu wcale belesnem.
— Nie spodziewałeś się mnie? — zapytał Stepan Arkadjewicz, wysiadając z sanek, z twarzą pobryzganą błotem, lecz, jak zawsze, promieniejącą zdrowiem i dobrym humorem. — Przyjechałem odwiedzić cię, po pierwsze, — mówił Stepan Arkadjewicz, obejmując i całując Lewina — zapolować na słonki, po drugie, i las w Jerguszowie sprzedać, po trzecie.
— Ślicznie! A jaką wiosnę mamy?! Jakżeś na saniach dojechał?
— Na kołach jeszcze gorzej, Konstanty Dmitryczu — odpowiedział znajomy furman.
— Nadzwyczaj rad jestem, żeś przyjechał — mówił Lewin ze szczerym, po dziecinnemu szczęśliwym uśmiechem.
Lewin zaprowadził przyjaciela do gościnnych pokoi, dokąd wniesiono i rzeczy Stepana Arkadjewicza: walizkę, strzelbę w futerale, pudełko z cygarami, a potem gospodarz pozostawił gościa samego, zostawiając mu czas na umycie się i przebranie, sam zaś poszedł na chwilę do kancelaryi rozmówić się z ekonomem co do siejby i koniczyny. Agafia Michajłowna, zawsze dbała nadzwyczaj o honor domu, zasypała Lewina w przedpokoju pytaniami co do obiadu.
— Róbcie jak chcecie, tylko prędzej — odrzekł Lewin i poszedł prędko do kancelaryi.
Gdy Lewin powrócił z kancelaryi, Stepan Arkadjewicz wymyty, uczesany, promieniejący uśmiechem, wychodził właśnie ze swego pokoju; przyjaciele poszli razem na górę.
— Cieszę się, że nareszcie wybrałem się do ciebie. Nareszcie dowiem się, na czem polegają te uroczyste czynności, które tu spełniasz. Doprawdy, zazdroszczę ci! Co za dom wspaniały, jak tu ładnie! jasno i wesoło! jednem słowem zachwycam się — mówił Stepan Arkadjewicz, zapominając, że nie zawsze bywa wiosna i takie pogodne, jasne dnie, jak w tej chwili. — Niańka twoja, milutka staruszka! Wolałbym, co prawda, ładną fertyczną pokojówkę w fartuszku, lecz ze względu na twoje skłonności do życia zakonnego, stara niańka jest najodpowiedniejszą i najlepiej pasuje.
Stepan Arkadjewicz opowiedział wiele szczegółów, interesujących Lewina, o tem co się dzieje w Moskwie i zakomunikował mu nader przyjemną wiadomość, że Sergiusz Iwanowicz wybiera się na wiosnę do brata na wieś.
Stepan Arkadjewicz nie mówił ani słowa o Kiti, ani wogóle o Szczerbackich, powiedział tylko, że Darja Aleksiejewna załącza przez niego ukłony Lewinowi. Lewin był wdzięcznym przyjacielowi za tę delikatność i cieszył się z przyjazdu gościa. Lewinowi, jak zwykle, przez przeciąg czasu, w którym był zupełnie osamotnionym, zebrało się bardzo wiele myśli i wrażeń, któremi nie mógł podzielić się z nikim z otaczających go, i teraz roztaczał przed Stepanem Arkadjewiczem i radość, jaka go opanowała z nastania wiosny, i zamiary co do ulepszeń, jakie chciał zaprowadzić w gospodarstwie, i uwagi o książkach przeczytanych, a przedewszystkiem Lewin chciał porozmawiać ze Stepanem Arkadjewiczem o swem dziele, które pisał, treść którego, choć Lewin i nie spostrzegał tego, stanowiła krytyka wszystkich dawniejszych dzieł o gospodarstwie. Stepan Arkadjewicz, przyjemny zawsze towarzysz, pojmujący wszystko z jednego wyrazu, był podczas obecnego swego pobytu jeszcze przyjemniejszym niż zwykle i Lewin zauważył w nim jedną, nieznaną sobie jeszcze cechę, szacunku i pewnej czułości dla siebie.
Usiłowania Agafii Michajłownej i kucharza, aby obiad był szczególnie dobrym, wywarły tylko ten skutek, że obydwaj przyjaciele, wygłodzeni porządnie, wzięli się do zakąsek i najedli chleba z masłem, wędlin, solonych grzybów, wreszcie Lewin kazał podawać zupę bez pasztecików, na które kucharz liczył, że wprowadzą w szczególny podziw Stepana Arkadjewicza. Lecz Stepanowi Arkadjewiczowi, chociaż był przyzwyczajonym do innych obiadów, wszystko smakowało wyśmienicie: i wódka na ziołach, i chleb, i masło, i wędlina, i grzybki, i kapuśniak, i kura w białym sosie, i białe wino krymskie — jednem słowem wszystko było wyśmienitem i wybornem.
— Świetnie, świetnie — powtarzał Stepan Arkadjewicz, zapalając po pieczystem grube cygaro — twojem zdaniem zatem, tylko charakter robotnika winien być branym pod uwagę i kierować wyborem systemu gospodarstwa? Jestem pod tym względem profanem, lecz zdaje mi się, że teorya ta i jej zastosowanie będą wywierały wpływ pewien i na robotników.
— Tak jest w istocie, lecz zważ na to, że mam na myśli nie ekonomię, polityczną, lecz agronomię, która również jak i nauki przyrodnicze, obserwujące zjawiska, winna badać robotnika w jego ekonomicznem, etnograficznem...
W tej chwili weszła do pokoju Agafia Michąiłowna z konfiturami.
— No, Agafio Michajłowna — odezwał się do niej Stepan Arkadjewicz, całując końce swych pulchnych palców — co za wędliny macie, co za nalewkę!... Kostia, czy już nie czas na nas? — dodał po chwili.
Lewin popatrzał przez okno na słońce, kryjące się powoli po za obnażonymi wierzchołkami lasu.
— Czas już, czas... — odparł Lewin — Kuźma, każ zaprzęgać do linijki.
Stepan Arkadjewicz zeszedł na dół, zdjął starannie płócienny pokrowiec z lakierowanego pudełka, otworzył je i zaczął składać swą drogą dubeltówkę nowego systemu. Kuźma, który wiedział, że go nie minie hojny napiwek, nieodstępował na krok Stepana Arkadjewicza i naciągał mu na nogi kamasze i buty, na co zresztą Stepan Arkadjewicz chętnie się zgodził.
— Każ, Kostia, aby, gdy przyjdzie kupiec Riabinin, któremu poleciłem dzisiaj przyjechać, powiedziano mu, żeby zaczekał.
— Sprzedajesz więc Riabininowi las?
— Tak. Czy znasz Riabinina?
— A jakże. Miałem z nim do czynienia, stanowczo i aż do skutku.
Stepan Arkadjewicz uśmiechnął się: „stanowczo i aż do skutku“ — było ulubionem wyrażeniem kupca.
— Wistocie, ten Riabinin mówi bardzo zabawnie. — Zrozumiałaś, dokąd pan idzie! — zwrócił się Stepan Arkadjewicz ku Łasce, głaszcząc ją po grzbiecie. Suka, szczekając z radości, kręciła się koło Lewina i lizała mu ręce, buty i dubeltówkę.
Gdy obydwaj przyjaciele wyszli na ganek, wózek stał już przed nim.
— Kazałem założyć konie, choć to bardzo blizko, a może pójdziemy na piechotę?
— Nie, jedźmy lepiej — rzekł Stepan Arkadjewicz i podszedłszy do wózka, usadowił się w nim, owinął nogi pledem, koloru tygrysiej skóry, wreszcie zapalił cygaro. — Nie rozumiem, dlaczego nie palisz! Cygaro samo przez się nie jest przyjemnością, wieńczy jednak i powiększa przyjemność. A jednak takie życie jest prawdziwem życiem! Tak mi tu dobrze u ciebie! Chciałbym zawsze tak żyć!
— A któż ci przeszkadza? — z uśmiechem zapytał Lewin.
— Stanowczo jesteś szczęśliwym człowiekiem: masz wszystko co tylko lubisz. Lubisz konie — masz je, psy — masz, polowanie — masz, gospodarstwo — masz.
— Zapewne dlatego jestem szczęśliwy, że poprzestaję na tem co mam, a nie rozpaczam, gdy mi brak czegokolwiek — zauważył Lewin, przypomniawszy sobie Kiti.
Stepan Arkadjewicz domyślił się, co Lewin chciał powiedzieć, lecz udał, że nic nie rozumie.
Lewin był wdzięcznym przyjacielowi za to, że ten nie mówił mu nic o Szczerbackich; jakoż wistocie Stepan Arkadjewicz zauważywszy ze zwykłym sobie taktem, że Lewin unika tej rozmowy, nie wspominał o nich zupełnie. Teraz jednak Lewin chciał dowiedzieć się, co słychać u Szczerbackich, lecz nie miał odwagi zapytać się.
— A tobie jak się powodzi? — zapytał Lewin, spostrzegając, że nie wypada mu myśleć i mówić tylko o sobie.
Stepan Arkadjewicz wesoło mrugnął oczyma.
— Przecież według twego zdania nie można lubić kołaczy, gdy się ma placek z najlepszej pytlowanej mąki — twierdzisz, że to jest zbrodnia; ja zaś nie uznaję życia bez miłości — odpowiedział Stepan Arkadjewicz, rozumiejąc po swojemu pytanie Lewina.
— Nic jednak nie mogę poradzić na to, takim mnie już Pan Bóg stworzył... i doprawdy to tak niewiele szkodzi komubądż, a mnie sprawia tyle przyjemności...
— Czy znowu masz co nowego? — zapytał Lewin.
— Mam, mój kochany. Nie wiem, czy znasz typ ossyanowskich kobiet... kobiet, które widujesz tylko w swych snach... A jednak kobiety takie zdarzają się i na jawie... i kobiety te są straszne... bo widzisz: kobieta, to taki przedmiot, że choć ją będziesz najwięcej badać, ona zawsze będzie dla ciebie nowością.
— Więc w takim razie lepiej nie badać jej.
— Nie podzielam twych poglądów: jeden z matematyków powiedział, że cała rozkosz ukrywa się nie w odkryciu prawdy, lecz w poszukiwaniu jej.
Lewin przysłuchiwał się w milczeniu i pomimo wszystkich usiłowań nie mógł zrozumieć słów swego przyjaciela i pojąć rozkoszy, jaką sprawia badanie kobiet tego rodzaju.
Lewin i Stepan Arkadjewicz obrali sobie stanowisko niedaleko od rzeczki w niewielkim lesie, porosłym osiną. Gdy wózek stanął koło lasku, Lewin zaprowadził Obłońskiego na błotnistą, pokrytą mchem polankę, z której śnieg znikł już zupełnie i postawił przyjaciela w samym rogu, sam zaś powrócił na drugą stronę, stanął pod rozdwojoną brzozą, oparł strzelbę o sęk, zdjął z siebie kożuszek, opasał się i spróbował, czy ma zapewnioną zupełną swobodę ruchów rąk.
Stara siwa Łaska, nieopuszczająca ani na chwilę swego pana, usiadła ostrożnie koło niego i nastawiła uszy. Słońce zachodziło za las i na niebie, na tle zorzy, odbijały się wyraźnie porozrzucane pomiędzy osiną młode brzózki z napęczniałymi, lada chwila mającymi się rozwinąć, pączkami.
Z gęstego lasu, gdzie leżał jeszcze śnieg, sączyła się z cichym szmerem woda, płynąc krętymi strumyczkami. Drobne ptactwo szeleściało i od czasu do czasu przelatywało z drzewa na drzewo.
Tylko szelest zeszłorocznych liści, poruszających się wskutek topienia śniegów i rośnięcia trawy, przerywał chwilami głęboką ciszę.
„Słychać i widać, jak trawa rośnie!“ — pomyślał Lewin, widząc, że ciemnopopielaty mokry liść osiny, leżący koło igły młodej trawki, poruszył się. Lewin stał, słuchał i spoglądał na wilgotną ziemię, porośniętą mchem, na łaszącą się Łaskę, na leżące przed nim, ciągnące się pod górę morze wierzchołków, ogołoconych z liści; na niebo, osuwające się mrokiem i pokryte białemi pasmami chmur. Jastrząb, machając powoli skrzydłami, przeleciał wysoko nad lasem, za nim poszybował drugi i obydwa rozpłynęły się gdzieś wysoko. Ptaki coraz głośniej i uporczywiej szczebiotały w krzakach. Puhacz odezwał się niedaleko i Łaska drgnęła, posunęła się ostrożnie parę kroków, pochyliła głowę i zaczęła się z uwagą przysłuchiwać. Z drugiego brzegu rzeki rozległo się kukanie kukułki, która zakukała dwa razy, lecz po chwili ochrypła i zmyliła się.
— Kukułki już kukają! — odezwał się Stepan Arkadjewicz, wychodząc z krzaków.
— Wistocie, słyszę! — odparł Lewin, zakłócając z przykrością ciszę lasu, wśród której własny głos raził go.
— Niezadługo już nadciągną.
„Czyk, czyku, szczęknęły kurki, podnoszone przez Stepana Arkadjewicza.
— Kto to krzyczy? — zapytał Obłoński, zwracając uwagę Lewina na przeciągłe dźwięki; zdawało się, że brykające źrebię rży cienkim głosem.
— Niewiesz? To zając samiec. Ale dość już tych rozmów! Słuchaj, już lecą! — nagłos prawie zawołał Lewin, podnosząc kurki.
Dał się słyszyć oddalony, cienki świst i jak zwykle w takt, znany dobrze doświadczonemu myśliwemu, rozległ się drugi i trzeci, a potem miarowe uderzenie skrzydeł.
Lewin rzucił okiem na prawo, na lewo, i oto przed nim na mglistem błękitnem niebie, nad młodymi pędami wierzchołków osin, ukazał się nadlatujący ptak. Słonka leciała wprost na Lewina i świst jej podobny do odgłosu, jaki wydaje mocna tkanina przy rozdzieraniu, rozległ się nad samem uchem jego. Widać już było jej długi dziób i szyję i w chwili, gdy Lewin wycelował, z za krzaku, przy którym stał Obłoński, zamigotała czerwona błyskawica, ptak, jak strzała, zaczął opuszczać się ku ziemi i znów wzniósł się do góry. Po raz drugi zamigotała błyskawica, znów rozległ się huk i ptak, trzepocząc skrzydłami, jakby usiłując utrzymać się w powietrzu, zawisł na chwilę bez ruchu i głośno upadł na grzęską ziemię.
— Czyżbym spudłował? — zawołał Stepan Arkadjewicz, nic nie widząc z powodu gęstego dymu.
— Jest — odpowiedział Lewin, wskazując na Łaskę, aportującą swemu panu zabitą słonkę.
Łaska niosła ptaka, podniósłszy jedno ucho, machając szeroko końcem puszystego ogona i zdawała się przedłużać sobie przyjemność i uśmiechać się.
— Cieszy mnie, że ci się udało — rzekł Lewin, którego poczęła już ogarniać zazdrość, że nie on zastrzelił pierwszą słonkę.
— Pudło z prawej lufy — zauważył Stepan Arkadjewicz, nabijając broń na nowo. — Tst... lecą!...
I w samej rzeczy znowu rozległ się przenikliwy świst, powtarzający się co chwila. Dwie słonki ukazały się nad samemi głowami myśliwych. Rozległy się cztery wystrzały i słonki, zatoczywszy prędko, jak jaskółki koło, odleciały.
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
Polowanie udało się. Stepan Arkadjewicz zastrzelił jeszcze dwie sztuki, również jak i Lewin, który jednak jednej słonki nie mógł odszukać. Poczęło się ściemniać. Jasna, srebrna Wenus błyszczała już nizko na zachodzie poza brzózkami swem pięknem światłem, a wysoko na wschodzie migotał już czerwonymi ogniami poważny Arkturus. Nad swą głową Lewin dostrzegał, to znów tracił z oczu gwiazdy Niedźwiedzicy. Słonki przestały już ciągnąć, lecz Lewin chciał zatrzymać się jeszcze, dopóki Wenus, którą widział poniżej sęka na brzozie, nie podniesie się wyżej, po nad sęk, i dopóki wszystkie gwiazdy Niedźwiedzicy nie będą widoczne. Wenus wzniosła się już nad sęk, wóz Niedźwiedzicy był już widocznym na ciemnoniebieskiem tle nieba, Lewin zaś wciąż czekał jeszcze.
— Możebyśmy już wracali? — przerwał ciszę Stepan Arkadjewicz.
W lesie panowała już zupełna cisza: żaden ptak nie odzywał się.
— Postójmy jeszcze trochę — odparł Lewin.
— Jak chcesz.
Przyjaciele stali w odległości piętnastu kroków od siebie.
— Stiwa — nagle odezwał się Lewin — dlaczego nie mówisz mi nic, czy siostra twej żony wyszła już za mąż lub kiedy wychodzi?
Lewin czuł się do tego stopnia pewnym siebie i spokojnym, że zdawało się mu, iż żadna odpowiedź nie zdoła wywrzeć na nim wrażenia. Lecz w każdym razie nie spodziewał się odpowiedzi, jaką mu dał Stepan Arkadjewicz.
— Nie myślała i nie myśli wychodzić za mąż: choruje i doktorzy wysłali ją za granicę, zachodzi nawet obawa o jej życie.
— Doprawdy? — zawołał Lewin. — Czy bardzo chora? co jej się stało? W jaki sposób...
Podczas ich rozmowy Łaska, nastawiwszy uszy, przypatrywała się niebu i od czasu do czasu rzucała na nich spojrzenie pełne wyrzutu.
„Znaleźli właśnie czas do rozmowy“ — myślała. — „A ona leci sobie... Nie dojrzą jej“... — myślała Łaska.
Lecz w tej chwili i Lewin i Obłoński usłyszeli nagle przejmujący świst, jakby ich kto uderzył po uchu, chwycili za strzelby, mignęły dwie błyskawice i jednocześnie rozległy się dwa strzały. Ciągnąca wysoko słonka opuściła skrzydła i spadła w krzaki, gniotąc swem ciałem młode pędy traw.
— Doskonale! Wspólna! — zawołał Lewin i pobiegł z Łaską do krzaku podnieść zastrzelonego ptaka. — „Co to za wiadomość przed chwilą sprawiała mi przykrość?“ — nagle przypomniał sobie... — „Już wiem, wiadomość o chorobie Kiti... Żal mi jej szczerze“ — myślał Lewin. — A znalazłaś! Mądra suka — zwrócił się do Łaski, wyjmując jej z pyska ciepłą jeszcze słonkę i kładąc ptaka do pełnej już torby. — Znaleźliśmy! — krzyknął Stepanowi Arkadjewiczowi.
Wracając do domu, Lewin wypytywał Stepana Arkadjewicza o wszystkie szczegóły, dotyczące Szczerbackich i choroby Kiti; chociaż wstyd mu było przyznać się do tego, jednak, gdy dowiedział się o wszystkiem, uczuł pewne zadowolenie. Lecz gdy Stepan Arkadjewicz zaczął opowiadać o przyczynach choroby Kiti i gdy wspomniał nazwisko Wrońskiego, Lewin przerwał mu:
— Nie mam najmniejszego prawa dowiadywać się o tajemnicach rodzinnych, a nawet, prawdę powiedziawszy, niewiele mnie to obchodzi.
Stepan Arkadjewicz uśmiechnął się nieznacznie, gdyż dostrzegł chwilową, dobrze sobie znaną zmianę w twarzy Lewina, który stał się nagle pochmurnym, chociaż przed chwilą uśmiechał się i był w dobrym humorze.
— Czy z Riabininem skończyłeś już wszystkie układy co do lasu? — zapytał Lewin.
— Skończyłem już; Riabinin daje ładną cenę, trzydzieści ośm tysięcy rubli. Ośm z góry, a resztę będzie spłacał w ciągu sześciu lat. Martwiłem się już o ten las, gdyż nikt nie chciał dać więcej.
— Oddajesz więc las za darmo — mruknął Lewin.
— Dlaczego za darmo? — zapytał Stepan Arkadjewicz z pobłażliwym uśmiechem, gdyż wiedział, że teraz wszystko już nie będzie podobało się Lewinowi.
— Dlatego, że las jest wart przynajmniej po pięćset rubli za dziesięcinę — odparł Lewin.
— Ach, ci gospodarze wiejscy — żartobliwie zauważył Stepan Arkadjewicz — paradnym bywa ten wasz ton pogardliwy, jakiego używacie, rozmawiając z nami mieszczuchami!... A gdy naprawdę trzeba co bądź zrobić, my zawsze zrobimy lepiej. Wierzaj mi, że obliczyłem wszystko szczegółowo i że las ten sprzedałem dobrze; obawiam się nawet, że Riabinin cofnie się. Przecież to nie wysokopienny las, lecz zwykłe zarośla; z dziesięciny nie będzie więcej jak trzydzieści sążni, a Riabinin daje mi po dwieście rubli.
Lewin uśmiechnął się ironicznie, gdyż znał dobrze zwyczaj, właściwy nietylko Stepanowi Arkadjewiczowi, lecz i wszystkim mieszkańcom miast, którzy bywając na wsi najwyżej dwa razy w ciągu jakich dziesięciu lat i zapamiętawszy parę wyrażeń gospodarskich, używają je przy każdej sposobności w głębokiem przekonaniu, że znają się na wszystkiem.
— Ja cię nie będę uczył tego, co ty tam piszesz u siebie w biurze — odparł Stepanowi Arkadjewiczowi — i gdy zajdzie potrzeba, to spytam się ciebie; tobie zaś zdaje się, że znasz się doskonale na lasach, a to rzecz nie taka bardzo łatwa! Czyś ty policzył drzewa?
— Liczyć drzewa? — zapytał Stepan Arkadjewicz i roześmiał się, gdyż chciał rozweselić Lewina. — Zrachować piaski, gwiazd promienie, choć zdoła rozum nasz wysoki... — zadeklamował Stepan Arkadjewicz[7].
— Dobrze, a jednak wysoki rozum Riabinina zdoła. I żaden kupiec nie kupi lasu, nie licząc drzew, chyba, że kto, tak jak ty, daje mu go za darmo. Znam ja dobrze twój las, gdyż co roku bywam w nim na polowaniu i wiem, że dziesięcina jest warta pięćset rubli gotówką, a on daje ci tylko dwieście i to nie od razu w dodatku. Podarowałeś mu więc trzysta rubli z każdej dziesięciny.
— Niepotrzebnie unosisz się — z żalem w głosie odezwał się Stepan Arkadjewicz — powiedz mi lepiej, dlaczego nikt nie dawał więcej?
— Dlatego, że Riabinin zmówił się z innymi kupcami i dał im odstępnego. Przecież to nie są kupcy, ale spekulanci: żaden z nich nie weźmie się do interesu, na którym wie, że nie zarobi więcej, jak jakie 10, 15 procent; każdy z nich chce kupić rubla za dwadzieścia kopiejek.
— Daj pokój! Jesteś w złym humorze.
— Wcale nie jestem w złym humorze — mruknął ponuro Lewin.
Tymczasem wózek dojeżdżał do domu.
Przed gankiem już stała okuta, obciągnięta skórą bryczka, zaprzężona w spasionego konia. Na koźle siedział otyły, przepasany szerokim pasem pomocnik Riabinina. Sam Riabinin był już we dworze i wyszedł do przedpokoju na spotkanie Lewina i Stepana Arkadjewicza. Riabinin był wysokim, szczupłym mężczyzną, średnich lat, z wąsami, z ogolonym wystającym podbródkiem i wypukłemi oczyma, pozbawionemi blasku; miał na sobie długi granatowy surdut, długie, marszczone na łydkach, buty z cholewami, a oprócz nich i kalosze. Kupiec obtarł chustką twarz i zapinając surdut, który i bez tego doskonale na nim leżał, z uśmiechem przywitał wchodzących, wyciągając niezgrabnie rękę ku Stepanowi Arkadjewiczowi.
— Przyjechałeś pan — odezwał się Stepan Arkadjewicz, podając mu rękę. — Bardzo dobrze.
— Nieśmiem być niepusłusznym rozkazom jaśnie pana, chociaż drogi są nie do przebycia prawie. Stanowczo całą drogę szedłem piechotą, lecz stawiłem się na czas. — Moje uszanowanie, Konstanty Dmitriczu — zwrócił się Riabinin do Lewina, usiłując i jego schwycić za rękę, Lewin jednak nachmurzył się i udając, że nie widzi wyciąganej ku sobie ręki, wyjmował z torby słonki.
— Panowie raczyli zabawiać się polowaniem? A co to za ptak? — zapytał po chwili Riabinin, patrząc z pogardą na słonki, musi mieć zapewne trochę smaku w sobie — dodał i pokiwał głową, jak gdyby powątpiewając, czy skóra stanie za wyprawę.
— Może chcesz przejść do gabinetu? — odezwał się Lewin po francusku do Stepana Arkadjewicza. — Przejdźcie panowie, do mego pokoju, będziecie mogli tam rozmówić się swobodnie.
— Możemy pójść, dokąd tylko zajdzie potrzeba — począł Riabinin zapewniać Lewina z miną bardzo pewną siebie, i zdaje się, chcąc dać do zrozumienia Lewinowi i Stepanowi Arkadjewiczowi, że kto bądź inny może niewiedzieć, jak należy się zachowywać, ale że on, Riabinin, zawsze i wszędzie czuje się nieskrępowanym, na swojem miejscu.
Wszedłszy do gabinetu, Riabinin mimowoli zaczął rozglądać się po ścianach, szukając ikony, lecz nie przeżegnał się, gdy ją znalazł; poczem przyglądał się szafom i półkom z książkami i również, jak i nad słonkami, pokiwał nad niemi głową, jak gdyby nie przypuszczając nawet, aby i ta skórka opłaciła swą wyprawę.
— Czyś pan przywiózł pieniądze? — zapytał Obłoński. — Niech pan siada.
— O pieniądze mi nie chodzi; przyjechałem zobaczyć się z panem i porozmawiać z nim.
— O czem mamy rozmawiać? Ale czemu pan nie siada?
— Dobrze — rzekł Riabinin, siadając i opierając się o poręcz krzesła, co widocznie nie przychodziło mu z łatwością. — Musi jednak książę koniecznie ustąpić mi trochę, pieniądze co do jednej kopiejki mam już gotowe; kto ze mną ma do czynienia, na pieniądze nie czeka nigdy.
Lewin podczas tej rozmowy chował dubeltówkę do szafy i miał już wychodzić z gabinetu, ale usłyszawszy co kupiec mówi, zatrzymał się.
— I tak już zadarmo bierzesz pan las — odezwał się Lewin. — Szkoda, że Stepan Arkadjewicz trochę zapóżno przyjechał do mnie; gdybym był wiedział o tem wcześniej, to jabym oszacował las.
Riabinin podniósł się z krzesła, uśmiechnął się i nic nie mówiąc, obrzucił Lewina spojrzeniem.
— Konstanty Dmitrjewicz jest nadzwyczaj skąpy — odezwał się wreszcie Riabinin, zwracając się ku Stepanowi Arkadjewiczowi — od niego nie sposób cobądż kupić; targowałem raz pszenicę i nawet ładne pieniądze za nią dawałem.
— Pocóż mam swoją własność oddawać panu za darmo? przecież nie znalazłem tego na ziemi, ani nie ukradłem.
— Zmiłuj się pan, ale w obecnych czasach kraść przecież nie można. Teraz sądy są jawne i wszystko odbywa się przyzwoicie, mowy nie może być, aby kraść. Świadczę się sumieniem, że panowie za drogo cenią las i że w żaden sposób nie będę mógł wyjść na swojem, niech więc książę będzie łaskaw ustąpić mi cokolwiek.
— Czyście panowie umówili się już, czy też jeszcze nie? Jeżeliście się już umówili, w takim razie nie macie się czego targować, a jeżeli nie skończyliście jeszcze, to ja kupuję las — rzekł Lewin.
Z twarzy Riabinina, która przyjęła w jednej chwili okrutny, jastrzębi, krwiożerczy wyraz, znikł w jednej chwili uśmiech i kupiec prędko rozpiął kościstymi palcami surdut, pod którym miał czerwoną koszulę, kamizelkę z miedzianymi guzikami i łańcuszek od zegarka, i wydobył stary, gruby pugilares.
— Wybaczy pan, ale las jest mój — wyrzekł, przeżegnawszy się z pospiechem i wyciągnął rękę. — Niech pan będzie łaskaw wziąć pieniądze, las jest mój. Riabinin zawsze tak handluje i groszy nigdy nie liczy — mówił prędko, krzywiąc się i machając pugilaresem.
— Jabym na twojem miejscu nie spieszył się — rzekł Lewin.
— Daj pokój — przerwał mu zdziwiony Obłoński — przecież dałem słowo.
Lewin wyszedł z pokoju, trzasnąwszy za sobą drzwiami. Riabinin, popatrzywszy na drzwi, z uśmiechem pokiwał głową.
— Od razu można poznać młodego. Niech mi pan wierzy, że kupuję tylko dla honoru, że oto Riabinin, a nie kto inny, kupił las od Obłońskiego. A i to Bóg jeden tylko wie, czy nie stracę. Niech mi pan wierzy... może spiszemy umowę?...
W godzinę później Riabinin, zapiąwszy starannie surdut, z umową w kieszeni, wsiadł na bryczkę i pojechał do domu.
— Oj, z tymi panami trudna sprawa — odezwał się kupiec do swego pomocnika.
— To wiadome rzeczy — odparł pomocnik, oddając swemu pryncypałowi lejce i zapinając skórzany fartuch. — A jakże tam ze sprawuneczkiem, Michale Ignaticzu?
Stepan Arkadjewicz z odstającą kieszenią, z której sterczały listy zastawne, z poodcinanymi przez kupca kuponami, poszedł na górę. Sprzedaż lasu została dopełnioną, pieniądze leżały w kieszeni, polowanie udało się, Stepan Arkadjewicz był więc w jak najlepszym humorze i chciał koniecznie rozruszać Lewina, aby wesoło zakończyć dzień, tak przyjemnie spędzony.
Lewin wistocie był bez humoru i chociaż usiłował być rozmownym, aby zrobić przyjemność miłemu dla siebie gościowi, nie był jednak w stanie przemódz się; wiadomość, że Kiti nie wyszła za mąż, zaczęła powoli działać na niego.
Kiti jest niezamężną i chorą, chorą z miłości ku człowiekowi, który pogardził nią. Lewinowi zdawało się, że zniewaga ta dotyczy i jego. Wroński pogardził nią, a ona nim, Lewinem; Wroński zatem miał prawo lekceważyć Lewina, był więc jego wrogiem. Lecz Lewin nie myślał o tem wszystkiem, bezwiednie tylko odczuwał, że jest w tem coś, co go obraża i gniewał się teraz nie na to, co go rozdrażniło, lecz przyczepiał się do wszystkiego, co widział koło siebie: szczególniej zaś gniewała go głupia sprzedaż lasu i oszustwo, ofiarą którego padł Obłoński, w jego własnym domu.
— Skończyłeś już? — zapytał Lewin Stepana Arkadjewicza, gdy ten wszedł do pokoju. — Czy będziesz jadł kalacyę?
— Nie odmówię, gdyż miewam zwykle świetny apetyt na wsi! Dlaczego nie zatrzymałeś Riabinina na herbacie?
— Niech go djabli...
— Jak ty jednak obchodzisz się z nim! — zauważył Obłoński — nawet ręki mu nie podałeś, a nie widzę co prawda żadnej dobrej racyi ku temu...
— Dla tej racyi, że lokajowi nie podam ręki, a lokaj sto razy więcej wart od niego.
— Jakim ty jednak jesteś zacofańcem! A zjednoczenie się warstw społecznych?... — zapytał Obłoński.
— Kto chce się jednoczyć, niech się jednoczy, ja zaś czuję wstręt ku temu.
— Jak widzę, stanowczo jesteś zacofańcem.
— Nie zastanawiałem się, doprawdy nigdy, kim jestem. Jestem Konstanty Lewin i nic więcej.
— Konstanty Lewin w złym humorze — z uśmiechem podpowiedział Stepan Arkadjewicz.
— W istocie jestem w złym humorze, a wiesz dlaczego? Oto — wybacz mi tylko — z powodu twej głupiej sprzedaży...
Stepan Arkadjewicz skrzywił się, jak człowiek, któremu dokuczają i którego wyprowadzają z cierpliwości bez żadnej z jego strony winy.
— E gdzietam! Czy też zdarzyło się kiedykolwiek, aby ktobądź cobądż sprzedał i aby w chwilę po dokonaniu tej sprzedaży nie powiedziano mu zaraz: „sprzedałeś za tanio!?“ — gdy zaś człowiek sprzedaje, nikt nie chce kupować... Stanowczo widzę, że jesteś uprzedzonym względem tego nieszczęśliwego Riabinina...
— Być może, że jestem uprzedzonym... a wiesz dlaczego? Może znów powiesz, że jestem zacofańcem, lecz boli mnie i gniewa zarazem, gdy patrzę na ten stopniowy pod względem majątkowym upadek szlachty, do której i ja należę, a z czego, pomimo jednoczenia się warstw, cieszę się bardzo... Upadek ten nie jest skutkiem marnotrawstwa... w takim razie nie byłoby zbyt wielkiego nieszczęścia: przehulać majątek, to rzecz szlachecka, szlachcic tylko to potrafi. Teraz naprzykład chłopi w moich okolicach skupują ziemię, co nie gniewa mnie wcale: pan nic nie robi, a chłop pracuje i usuwa niezdatnego do pracy człowieka: tak nawet powinno być i dlatego też rad jestem chłopu. Lecz boli mnie, gdy patrzę na ten upadek, którego przyczyną, nie wiem jak się wyrazić, jest jakaś naiwność: w jednem miejscu dzierżawca Polak, kupił za połowę ceny od obywatelki, mieszkającej stale w Nicei, śliczny majątek; gdzieindziej znowu kupcy płacą za dzierżawę po rublu z dziesięciny, wartej dziesięć rubli, ty zaś bez żadnej dobrej racyi darowałeś temu szachrajowi trzydzieści tysięcy.
— Miałem więc rachować każde drzewo?
— Bezwarunkowo... tyś nie rachował, a Riabinin porachował i dzieci Riabinina będą miały środki do życia, a twoje może nie będą ich miały!
— Wybacz mi, ale nie wypada być zbyt wyrachowanym: my mamy swoje zajęcia, oni swoje i również żyć muszą, jak i my... a zresztą interes już skończony i jajecznica, ulubiona moja potrawa, stoi już przed nami. Agafia Michajłowna da nam tej doskonałej nalewki...
Stepan Arkadjewicz siadł do stołu i zaczął żartować z Agafii Michajłownej, zapewniając ją, że takiego smacznego obiadu i kolacyi dawno już nie jadł.
— Pan przynajmniej pochwali — rzekła Agafia Michajłowna — a Konstanty Dmitrjewicz zje wszystko, co mu się poda, choćby chleba suchego kawałek, obetrze usta i nic nie powie...
Lewin wciąż był w złym humorze i milczał: chciał zadać jedno pytanie Stepanowi Arkadjewiczowi, lecz nie mógł odważyć się na nie i nie wiedział kiedy i jak zadać je.
Stepan Arkadjewicz udał się już na dół do swego pokoju, rozebrał, umył, włożył kolorową nocną koszulę i położył się, a Lewin wciąż jeszcze nie mówił mu dobranoc i rozmawiał o wszystkiem, a nie mógł zebrać się na odwagę i zapytać o to, o co miał zamiar i o co chciał się zapytać.
— Jakie to mydła robią teraz — odezwał się, oglądając i rozwijając kawałek pachnącego mydła, które Agafia Michajłowna położyła dla gościa, lecz którego Obłoński nie używał — popatrz tylko, przecież to dzieło sztuki.
— Wistocie, postęp znać obecnie we wszystkiem — odparł Stepan Arkadjewicz głośno i z zadowoleniem ziewając. — Teatry naprzykład... a-a-a! — ziewał Obłoński — światło elektryczne wszędzie... — a-a!
— Tak, światło elektryczne... — powtórzył Lewin — a gdzie Wroński jest obecnie? — zapytał nagle, kładąc mydło na miejscu.
— Wroński? — odrzekł Stepan Arkadjewicz, przestając ziewać: — w Petersburgu... wyjechał zaraz po tobie, a potem ani razu nie był w Moskwie. I czy wiesz, Kostia, powiem ci prawdę — ciągnął Stepan Arkadjewicz, opierając się na stole i podpierając ręką swą ładną rumianą twarz, na której jak gwiazdy błyszczały, maślane, dobre, zaspane oczy — tyś sam sobie winien, gdyż zląkłeś się rywala, a ja, jak ci mówiłem to już wtedy, doprawdy niewiem po czyjej stronie było więcej szans: trzeba było jednem słowem, być wtedy odważniejszym. Mówiłem ci przecież, że... — i Obłoński ziewnął tylko szczękami, nie roztwierając zupełnie ust.
„Czy on wie, czy też nie wie, że oświadczałem się?“ — pomyślał Lewin, patrząc na przyjaciela — „ma coś chytrego i dyplomatycznego w swej twarzy“ — i czując, że rumieni się, Lewin nie odzywał się wcale, tylko patrzał prosto w oczy Stepanowi Arkadjewiczowi.
— Jeśli nawet i była zajęta nim wtedy, to bardziej jego powierzchownością — mówił Obłoński — arystokratyczne pochodzenie i świetna karyera w przyszłości podziałały nie na nią, lecz na matkę.
Lewin sposępniał. Uczucie wstydu, na jakie naraziła go ta odmowa, zabolała go znowu, jak dopiero co odniesiona rana, lecz był w swym własnym domu, gdzie, jak powiada przysłowie, nawet ściany dopomagają.
— Pozwól — odezwał się, przerywając Oblońskiemu — powiadasz, arystokratyczne pochodzenie, lecz pozwól się zapytać, na czem polega ten arystokratyzm Wrońskiego i wogóle mniej więcej wszystkich; taki arystokratyzm, aby upoważniał go do lekceważenia mnie? Ty uważasz Wrońskiego za arystokratę, a ja nie... Człowiek, którego ojciec dochrapał się czegoś najrozmaitszemi sztuczkami, którego matka Bóg wie z kim nie była w stosunkach... Wybacz mi, lecz ja mam za arystokratów siebie i ludzi takich jak ja, którzy mogą wskazać w przeszłości na trzy, cztery pokolenia uczciwych rodzin, mających wykształcenie (talent i rozum, to co innego), które nigdy przed nikim nie uniżały się, nigdy nic od nikogo nie potrzebowały, tak, jak mój ojciec i mój dziadek... znam wielu takich. Tobie zdaje się, że ubliżam sam sobie, gdy liczę drzewa w lesie, a ty dajesz Riabininowi trzydzieści tysięcy; ale ty możesz dostać urząd, koncesye, donacyę, Bóg wie nie co, a ja nie dostanę tego wszystkiego i dlatego cenię mój majątek rodzinny i staram się powiększyć go... My więc jesteśmy arystokratami, a bynajmniej nie ci, których istnienie zależy tylko od tego, czy dostaną jakiebądż okruchy od tych, co zajmują stanowiska wyższe, niż oni... wszystkich tych ludzi można kupić za kilkanaście kopiejek...
— Ale o kim ty mówisz? ja zgadzam się z tobą najzupełniej — wesoło i szczerze odezwał się Stepan Arkadjewicz, chociaż wiedział dobrze, że Lewin, mówiąc o tych, których można kupić za kilkanaście kopiejek, miał na myśli i jego; zapał Lewina podobał mu się — ale o kim ty mówisz? Znaczna część tego, coś powiedział o Wrońskim, jest prawdą, ale nie to mam na myśli. Powiadam ci poprostu, że gdybym był na twojem miejscu, pojechałbym zaraz do Moskwy...
— Nie... nie wiem, czy wiesz, czy też nie wiesz, ale mi już wszystko jedno. Powiem ci prawdę: oświadczałem się już, spotkała mnie odmowa i Katarzyna Aleksandrowna jest dla mnie obecnie przykrem i sprawiającem mi wstyd wspomnieniem.
— Dlaczego? Głupstwo!
— Nie mówmy już o tem. Wybacz mi, żem był szorstki względem ciebie — rzekł Lewin, który, po wypowiedzeniu wszystkiego, co mu ciężyło na sercu, był znowu w takim samym humorze jak i rano. — Nie gniewasz się na mnie, Stiwa? nie gniewaj się, proszę cię — prosił Lewin, uśmiechając się i biorąc Stepana Arkadjewicza za rękę.
— Ale nie gniewam się zupełnie, a zresztą nie mam za co. Cieszy mnie, żeśmy się rozmówili... a czy wiesz, że rankami słonki ciągną znakomicie? Możebyśmy pojechali? Ja w każdym razie wstanę rano i prosto z polowania pojadę na, kolej.
— Świetna myśl!
Chociaż namiętna miłość wypełniała całą wewnętrzną istotę życia Wrońskiego, zewnętrzne jednak życie jego toczyło się wciąż niezmiennie i jednostajnie po dawnej, zwykłej kolei światowych i pułkowych spraw i stosunków. Sprawy pułku zajmowały nader ważne miejsce w życiu Wrońskiego, a to nie dlatego tylko, że lubił swój pułk, lecz bardziej jeszcze dlatego, że jego lubiano w pułku. Cały pułk nietylko lubiał Wrońskiego, lecz szanował go i był dumnym z niego. Kolegów ujmowało przedewszystkiem, że Wroński, człowiek nadzwyczajnie bogaty, wykształcony, zdolny, przed którym stała otworem droga ku świetnej karyerze, usiana zaszczytami i dostojeństwami, lekceważył ją sobie i poświęcił się cały pułkowi i kolegom. Wroński wiedział, że koledzy nie inaczej zapatrują się na niego, poczuwał się więc do obowiązku czynienia zadość temu zapatrywaniu.
Ma się rozumieć, że Wroński nie rozmawiał nigdy z żadnym z kolegów o swej miłości i nie wspominał o niej nawet podczas największych pijatyk (a zresztą, nigdy nie zdarzało się mu być pijanym do tego stopnia, żeby aż utracić władzę nad sobą), a gdy parę razy który z lekkomyślniejszych kolegów napomknął o tem związku, Wroński natychmiast zamykał mu usta. Pomimo to całe miasto wiedziało o jego miłości: wszyscy mniej lub bardziej trafnie domyślali się jego stosunku z Kareniną; młodzi ludzie zazdrościli mu przeważnie tego, co w stosunku z Anną najbardziej ciężyło Wrońskiemu, mianowicie wysokiego stanowiska Karenina; stanowisko zaś, jakie zajmował Karenin, było powodem, że o stosunku tym tyle mówiono.
Większość młodych kobiet, które zazdrościły Annie i którym naprzykrzyło się, że Annę zwano sprawiedliwą, cieszyły się na samą myśl, że to, czego domyślały się, może być prawdą i czekały tylko chwili, aby opinia publiczna zwróciła się przeciwko Annie, gdyż miały zamiar rzucić na nią wtedy cały ciężar swej pogardy i przygotowywały już grudki błota, aby ciskać je w Annę, gdy nadejdzie odpowiednia chwila. Ludzie zaś starsi i wybitniejsi, byli przeważnie niezadowoleni z mogącego wyniknąć skandalu.
Matka Wrońskiego, dowiedziawszy się o tym stosunku, z początku była zadowoloną z niego, gdyż, stosownie do jej pojęć, nic nie zapewniało młodemu człowiekowi tak pewnej pozycyi w towarzystwie wielkoświatowem, jak stosunek z kobietą wybitniejszą; oprócz tego starą hrabinę cieszyło, że Anna, która się jej bardzo podobała, i która mówiła tyle o swym synu, pomimo tego nie różniła się od reszty pięknych kobiet; gdy jednak w ostatnich czasach hrabina dowiedziała się, że syn jej odrzucił nader korzystną dla swej przyszłej karyery propozycyę, a to li tylko dlatego, aby pozostać w pułku i widywać się nadal z Kareniną i że odmowa ta wzbudziła przeciwko niemu niezadowolenie w najwyższych sferach, hrabina zmieniła swój pogląd. Niepodobało jej się również, że ze wszystkiego, co dowiedziała się o tym stosunku, widać było, że nie był to zwykły, prędko przemijający wielkoświatowy związek, któremu mogłaby tylko przyklasnąć, lecz jakaś werterowska, jak opowiadano hrabinie, namiętność, mogąca doprowadzić Wrońskiego do popełnienia największych niedorzeczności. Matka nie widziała syna od czasu jego nagłego wyjazdu z Moskwy i za pośrednictwem starszego syna, żądała, aby Wroński przyjechał do niej.
Starszy brat był również niezadowolonym z młodszego: nic go nie obchodził rodzaj miłości, gdyż było mu wszystko jedno, jaka to miłość, wielka czy mała, namiętna czy spokojna, uczciwa czy nieuczciwa (on sam, człowiek dzielny, miał na utrzymaniu baletnicę, był więc pobłażliwym), lecz wiedział, że miłość ta nie może podobać się tym, którym należy zwykle podobać się i dlatego ganił postępowanie brata.
Prócz spełniania obowiązków służbowych i towarzyskich, Wroński zajmował się jeszcze końmi, których był ogromnym amatorem.
W tym roku miały się odbyć wyścigi oficerskie z przeszkodami. Wroński zapisał się na nie, kupił angielską klacz i, chociaż kochał się, z pewną namiętnością przygotowywał się do oczekiwanego wyścigu...
Obie te namiętności nie przeszkadzały sobie nawzajem, gdyż właśnie potrzeba było Wrońskiemu jakiegokolwiek zajęcia i rozrywki, niezależnej od miłości, rozrywki, która dawałaby mu możność zapominać chwilowo o zbytnio przejmujących go wrażeniach.
W dzień wyścigów w Krasnem Siole Wroński przyszedł wcześniej niż zwykle na befsztyk do sali pułkowego klubu. Wroński nie potrzebował trenować się specyalnie, gdyż waga jego nie przekraczała określonej normy, cztery i pół pudów, lecz musiał wystrzegać się utycia i dlatego powstrzymywał się od słodkich i mącznych potraw. Wroński siedział w rozpiętym surducie, z pod którego widać było białą kamizelkę, oparł się rękoma o stół i, czekając na zamówiony befsztyk, spoglądał w leżący przed nim na talerzu francuski romans. Wroński patrzał w książkę tylko dlatego, aby nie rozmawiać z wchodzącymi i wychodzącymi oficerami i módz swobodnie oddawać się swym myślom.
Wroński myślał o tem, że Anna przyrzekła mu schadzkę na dzisiaj po wyścigach. Lecz Wroński nie widział się z nią już od trzech dni i nie był pewnym, czy schadzka będzie mogła mieć dzisiaj miejsce, gdyż Aleksiej Aleksandrowicz powrócił już z zagranicy; nie wiedział również, w jaki sposób dowiedzieć się o tem. Wroński widział się po raz ostatni z Kareniną na letniem mieszkaniu u Betsy, do Kareninych zaś starał się jeździć o ile można najrzadziej; dzisiaj zaś chciał jechać do nich koniecznie i łamał sobie głowę nad pytaniem: „jak to zrobić?“
„Ma się rozumieć, że powiem, iż Betsy przysłała mnie dowiedzieć się, czy ona przyjedzie na wyścigi. Ma się rozumieć, że pojadę!“ — zdecydował się Wroński, odrywając wzrok od książki i w jednej chwili począł wyobrażać sobie rozkosz, jakiej dozna, gdy ujrzy Annę, i twarz jego rozpromieniła się.
— Poszlij do mnie do domu, aby natychmiast zakładano trójkę do powozu — polecił Wroński lokajowi, podającemu mu befsztyk na srebrnym półmisku, poczem przysunął talerz i wziął się do jedzenia.
W sąsiedniej bilardowej sali słychać było stuk bil, głośną rozmowę i śmiechy; we drzwiach, prowadzących z bilardu do jadalni pokazało się dwóch oficerów: jeden bardzo młody z delikatnymi rysami, wstąpił dopiero niedawno do pułku z korpusu paziów; drugi zaś, otyły, stary oficer z bransoletką na ręku i z małemi, zapuchniętemi oczyma.
Wroński spojrzał na nich, zachmurzył się i, udając że ich nie widzi, zajął się jednocześnie jedzeniem i czytaniem.
— Nabierasz sił do pracy? — zapytał otyły oficer, siadając przy nim.
— Jak widzisz — odparł Wroński, obcierając usta serwetą i nie patrząc na mówiącego.
— A nie boisz się utyć? — zapytał znów oficer, wskazując miejsce młodemu koledze.
— Co? — odezwał się Wroński, marszcząc gniewnie czoło i pokazując swe gęste, równe zęby.
— Nie boisz się utyć?
— Kelner, xeresu! — zawołał Wroński, nie odpowiadając na zadane sobie pytanie i, odwróciwszy stronicę, wziął się napowrót do czytania.
Otyły oficer zaczął przeglądać kartę z winami i zwrócił się ku młodziutkiemu koledze.
— Wybierz sam, co mamy pić — rzekł, podając mu kartę i patrząc na niego.
— Może reńskiego — odparł młody oficer, spoglądając z pewną obawą na Wrońskiego i starając się podkręcić wąsiki, które dopiero zaczynały mu się wysypywać pod nosem.
Spostrzegłszy, że Wroński nie zwraca na nich uwagi, młody oficer wstał.
— Chodźmy do sali bilardowej — zaproponował.
Otyły oficer podniósł się z krzesła z pokorną miną i obydwaj znikli za drzwiami.
Jednocześnie wszedł do pokoju wysoki, zgrabny rotmistrz Jawszyn i skinął pogardliwie głową dwom oficerom — podszedł ku Wrońskiemu.
— Jak się miewasz? — zawołał, uderzając go mocno dużą swą dłonią po epoletach. Wroński gniewnie odwrócił się, lecz po chwili twarz jego rozpromieniła się zwykłym mu spokojnym uśmiechem.
— Mądrze czynisz, Aleszo — rzekł rotmistrz doniosłym barytonem. — Zjedz teraz trochę i wypij jeden kieliszek.
— Kiedy mi się nie chce jeść.
— Ci dwaj nie rozłączają się — dodał Jawszyn, spoglądając z ironicznym uśmiechem na obydwóch oficerów, którzy wychodzili właśnie z pokoju, i usiadł koło Wrońskiego, zginając swe długie, za długie jak na krzesło, na którem siedział, nogi, obciśnięte w rajtuzy. — Dlaczego nie byłeś wczoraj w kraśnieńskim teatrze? Numerowa wcale nieźle śpiewała. Coś porabiał wczoraj?
— Zasiedziałem się u Twerskich — odparł Wroński.
— A! — zauważył Jawszyn.
— Jawszyn, gracz, hulaka, człowiek nietylko nie mający żadnych zasad, ale, owszem, mający przewrotne, — Jawszyn był w pułku najlepszym przyjacielem Wrońskiego. Wroński lubił Jawszyna i za jego niepospolitą fizyczną siłę, którą Jawszyn objawiał przeważnie w ten sposób, że mógł pić jak beczka, nie sypiać całemi nocami, a pomimo to zawsze doskonale wyglądał, i za jego ogromną siłę moralną, którą wykazywał zawsze w stosunkach z władzą i z kolegami, każąc im się bać i szanować siebie; moralną swą siłę Jawszyn wykazywał również i w grze, którą prowadził zwykle na dziesiątki tysięcy rubli i zawsze, pomimo ogromnej ilości wypitego wina, tak zręcznie i spokojnie, że uchodził za najlepszego gracza w angielskim klubie. Wroński szanował i lubił Jawszyna przeważnie dlatego, że był pewnym, iż Jawszyn lubi go nie dla jego nazwiska i bogactwa, lecz dla niego samego; tylko z nim jednym Wroński chciałby rozmawiać o swej miłości, gdyż był głęboko przekonanym, że tylko Jawszyn, pomimo tego, że jak się zdawało, pogardzał każdem uczuciem, był w stanie zrozumieć tę głęboką namiętność, którą obecnie życie jego, Wrońskiego, wypełnionem było. Prócz tego, Wroński wiedział napewno, że Jawszyn nie znajduje przyjemności w plotkach i w skandalu, lecz pojmuje to uczucie we właściwem świetle, to jest wie i wierzy, że miłość to nie żart i nie zabawka, lecz rzecz poważna i głęboka.
Wroński nie rozmawiał z Jawszynem o swej miłości, wiedział jednak, że Jawszyn wie wszystko, że zapatruje się na nią z właściwego punktu i Wrońskiemu było przyjemnie widzieć to po jego oczach.
— A, tak! — rzekł Jawszyn, dowiedziawszy się, że Wroński był u Twerskich i mrugnąwszy czarnemi oczyma, wziął się za lewy was i począł zakręcać go na dół, jak to miał we zwyczaju robić.
— A ty coś porabiał wczorajszego wieczora? Wygrałeś? — zapytał Wroński.
— Ośm tysięcy, ale trzy, wątpliwe, gdyż zapewne nie odda mi ich nigdy.
— Możesz więc przegrać, trzymając za mną — rzekł Wroński z uśmiechem. (Jawszyn założył się o znaczną sumę, że Wroński wygra na wyścigach).
— Ręczę, że nie przegram: jeden tylko Machotin jest niebezpiecznym.
Rozmowa przeszła powoli na wyścigi, o których Wroński myślał obecnie nieustannie.
— Chodźmy, jużem skończył — rzekł Wroński, wstając i idąc ku drzwiom; Jawszyn wstał również, wyciągając swe długie nogi i szerokie ramiona.
— Dla mnie zawcześnie jeszcze na obiad, trzebaby jednak wypić trochę. Zaraz przyjdę. Dawaj wina! — zawołał Jawszyn swym znanym powszechnie głosem, od którego drżały szyby. — A zresztą niepotrzeba! — zawołał znów po chwili. — Jeśli idziesz do domu, to i ja pójdę z tobą.
Wroński i Jawszyn wyszli.
Wroński mieszkał w obszernej, czystej, przegrodzonej na dwie części, czuchońskiej izbie. Petrycki stał razem z nim i w obozie. Gdy Wroński i Jawszyn wrócili do domu, Petrycki spał.
— Wstawaj, dosyć już tego spania — rzekł Jawszyn, idąc za przepierzenie i trzęsąc za ramię rozczochranego, który spał z twarzą schowaną pod poduszkę.
Petrycki nagle ukląkł na łóżku i począł oglądać się dookoła.
— Brat twój był tutaj — rzekł do Wrońskiego — obudził mnie, niech go wszyscy djabli wezmą i powiedział, że znów przyjdzie; — i Petrycki nakrywszy się kołdrą, znów rzucił się na łóżko. — Daj pokój, Jawszyn — zawołał zniecierpliwiony, że Jawszyn chciał ściągnąć z niego kołdrę. — Daj pokój — i Petrycki odwrócił się i otworzył oczy. — Poradziłbyś mi lepiej, czego mam się napić, gdyż czuję taki niesmak w ustach, że...
— Najlepiej wódki — odparł Jawszyn basem. — Tereszczenko, daj panu wódki i ogórków — zawołał po chwili, lubiąc widocznie przysłuchiwać się swemu głosowi.
— Powiadasz, że wódki? Co? — zapytał Petrycki, krzywiąc się i przecierając oczy — a ty będziesz pił? Będziemy pić razem. A ty, Wroński, napijesz się? — pytał Petrycki wstając z łóżka i owijając się tygrysią kołdrą.
Petrycki wyszedł z za przepierzenia, wzniósł ręce do góry i zaśpiewał po francusku: był król w Tu-u-li. — Wroński, wypijesz?
— Zostaw mnie w spokoju — odparł Wroński, ubierając się w mundur, który lokaj podawał mu.
— A ty dokąd wybierasz się? — zapytał Jawszyn — i trójka twoja już stoi — dodał po chwili, ujrzawszy zajeżdżający powóz.
— Do stajni, a potem muszę zobaczyć się z Briańskim i rozmówić z nim co do koni — odpowiedział Wroński.
Wroński w istocie obiecał Briańskiemu, mieszkającemu o dziesięć wiorst od Peterhofu, że będzie dzisiaj u niego i że przywiezie mu pieniądze za konie, swoją drogą zaś chciał być i u Kareniny. Koledzy jednak w tej chwili domyślili się, że Wroński ma zamiar być nietylko u Briańskiego.
Petrycki, nie przestając śpiewać, mrugnął okiem i wydął wargi, jak gdyby chciał powiedzieć: wiemy my — co to za Briański!
— Pamiętaj tylko nie spóźniaj się! — zauważył Jawszyn i chcąc zmienić przedmiot rozmowy, zapytał, patrząc przez okno — jakżeż tam mój bułany, czy dobrze ci służy? — Konia tego Jawszyn sprzedał niedawno Wrońskiemu.
— Poczekaj! — zawołał Petrycki na Wrońskiego, gdy ten już wychodził — brat twój zostawił list i kartkę; niewiem tylko, gdzie położyłem je.
Wroński zawrócił się.
— Gdzież jest to wszystko?
— Gdzie?... w tem właśnie sęk! — uroczyście odezwał się Petrycki, przeciągając wskazującym palcem po nosie.
— Powiedzże nareszcie i nie zawracaj mi głowy! — rzekł Wroński z uśmiechem.
— W piecu nie paliłem, muszą więc być gdzieś tutaj.
— Przestań już żartować! Gdzież jest ten list?
— Doprawdy, że zapomniałem... a może śniło mi się tylko! Gdybyś ty, tak jak my wczoraj, wypił po cztery butelki na głowę, to doprawdy nie wiedziałbyś, gdzie leżysz! Poczekaj, zaraz sobie przypomnę!...
Petrycki wszedł za przepierzenie i położył się na łóżku.
— Poczekaj! Ja tak leżałem, a on stał tam. Tak... tak... Oto list! — i Petrycki wyjął z pod materaca list, który tam leżał.
Wroński wziął list i kartkę brata i spostrzegł, że list, jak się tego spodziewał zresztą, był od matki: matka czyniła mu wymówki, że nie przyjeżdża, brat zaś pisał, że musi się z nim konieczne zobaczyć.
Wroński z góry już wiedział, że brat chce z nim mówić wciąż o tem samem. „Co ich to może obchodzić!“ — pomyślał, zmiął listy i wsunął je za guziki munduru, aby w drodze przeczytać z uwagą. W sieni Wroński spotkał się z dwoma oficerami: z jednym ze swego, a drugim z innego pułku.
Mieszkanie Wrońskiego było zawsze uczęszczanem nader licznie przez oficerów.
— Dokąd?
— Do Peterhofu, mam tam interes.
— A koń czy przyszedł już z Carskiego Sioła?
— Przyszedł, lecz nie widziałem go jeszcze.
— Podobno Gladyator Machotina okulał.
— Nieprawda! Ciekawym tylko, jak będziecie się ścigali po takiem błocie? — zauważył drugi oficer.
— Oto moi wybawiciele! — ujrzawszy wchodzących, zawołał Petrycki, przed którym stał deńszczyk[8], trzymając w ręku tacę z wódką i kwaszonym ogórkiem — Jawszyn każe mi pić dla wytrzeźwienia.
— Nieźle bawiliście się, rzekł jeden z przybyłych oficerów — całą noc nie daliście nam spać.
— Bawiliśmy się najlepiej już na końcu — opowiadał Petrycki. — Wołkow wlazł na dach i powiada, że mu smutno. Ja proponuję marsza pogrzebowego, przy dźwiękach którego Wołkow zasypia...
— Napij się koniecznie wódki, a potem selcerskiej wody, do której nie żałuj cytryny — radził Jawszyn, stojąc nad Petryckim, jak matka, gdy namawia dziecko, aby przyjęło lekarstwo — a potem będziesz mógł wypić trochę szampańskiego, naprzykład buteleczkę.
— Mądre są twe rady. Zaczekaj, Wroński, wypijemy!
— Nie. Do widzenia! Dzisiaj nie będę już pił.
— Boisz się być cięższym? A więc my sami. Dawaj wody selcerskiej i cytryny.
— Wroński! — zawołał ktoś, gdy Wroński wyszedł już do sieni — ostrzyż sobie włosy, gdyż są bardzo ciężkie, szczególniej na łysinie.
Wroński rzeczywiście zaczął łysieć bardzo wcześnie, roześmiał się więc z uczynionej przez kolegów uwagi, nakrył łysinę czapką, wyszedł i siadł do powozu.
Tymczasową stajnię stanowił barak, sklecony z desek, postawiony koło samego toru; wczoraj miano przyprowadzić do niej konia Wrońskiego. Wroński nie widział jeszcze swej klaczy, gdyż w ciągu paru ostatnich dni nie jeździł sam na wyścigowcu, poleciwszy trenerowi ujeździć go, nie miał więc teraz pojęcia, w jakim stanie znajduje się jego Frou-Frou. Chłopak stajenny poznał Wrońskiego, jak tylko wysiadł z powozu, i zaraz zawołał trenera.
Naprzeciw Wrońskiego wyszedł ze stajni zwykłym niezgrabnym chwiejnym krokiem żokejów, suchy Anglik w długich butach i krótkim żakiecie, z kępką włosów na podbródku.
— Jak się miewa Frou-Frou? — zapytał Wroński po angielsku.
— All right, sir, jak najlepiej, panie — odpowiedział przez gardło Anglik. — Niech pan lepiej nie wchodzi do konia — dodał, uchylając kapelusza — włożyłem mu kaganiec, więc się niecierpliwi; dobrze pan zrobi, nie wchodząc do stajni, gdyż to konia drażni.
— Nic nie szkodzi; wejdę na chwilę. Chcę popatrzyć na nią.
— Chodźmy więc — rzekł Anglik niezadowolony widocznie i rozmachując łokciami, poszedł naprzód swym kaczym chodem.
Po chwili weszli obydwaj na małe podwórko, ciągnące się przed barakiem, na którem spotkał ich elegancko ubrany dyżurny chłopak stajenny z miotłą w ręku. W stajni stało pięć koni, każdy w oddzielnej przegrodzie. Wroński wiedział, że dzisiaj został przyprowadzonym i już stoi w stajni główny rywal jego Frou-Frou, gniady pięciowerszkowy Gladyator Machotina. Wroński, bardziej jeszcze niż swemu koniowi, chciał przyjrzeć się Gladyatorowi, którego dotąd nie widział nigdy, lecz wiedział, że, stosownie do zwyczaju, nietylko nie powinien oglądać go, ale że nawet niewypada mu dopytywać się o niego. Gdy Wroński przechodził przez korytarz, chłopak uchylił drzwi od drugiej przegrody na lewo i Wroński ujrzał dużego gniadego konia i białe nogi. Wroński wiedział, że to był Gladyator, lecz odwrócił się od niego, tak, jakby odwrócił się od cudzego, rozpieczętowanego listu i wszedł do przegrody Frou-Frou.
— Tu stoi koń Ma-k... Ma-k..., nigdy nie mogę wymówić tego nazwiska — rzekł Anglik, wskazując długim palcem z brudnym paznokciem na przegrodę Gladyatora.
— Machotina? Tak, to mój jedyny, poważny współzawodnik — odparł Wroński.
— Gdyby pan jechał na nim — trzymałbym za panem — odezwał się Anglik.
— Frou-Frou jest bardziej nerwową, on zaś jest silniejszym — zauważył Wroński, uśmiechając się z zadowolenia, że trener pochwalił jego jazdę.
— W wyścigach z przeszkodami cała rzecz polega na jeździe i na pluck — mówił Anglik.
Wroński czuł w sobie nietylko dosyć pluck, t. j. energii i odwagi, lecz, co ważniejsza, był głęboko przekonanym, że nikt na świecie nie może mieć więcej od niego tego pluck.
— Wiadomo zapewne panu, że nie miałem potrzeby trenować się zbytnio.
— Ma się rozumieć — odparł Anglik. — Niech pan z łaski swojej nie mówi zbyt głośno, gdyż koń niepokoi się — dodał po chwili, wskazując głową na drzwi od przegrody, koło której stali i z której dochodziło stąpanie nóg końskich po słomie.
Anglik otworzył drzwi i Wroński wszedł do przegrody ośwetlonej słabo jednem okienkiem.
W przegrodzie, przestępując z nogi na nogę po świeżej słomie, stał z kagańcem na pysku kary koń. Rozglądając się w półmroku, Wroński mimowoli ogarnął okiem postać swego ulubionego konia. Frou-Frou była klaczą średniego wzrostu; kości miała cienkie, choć klatka piersiowa była dość rozwinięta, pierś jednak sama była wazką. Klacz miała zad trochę ścięty, nogi przednie, a jeszcze bardziej tylne, trochę krzywe. Muskuły tylnych i przednich nóg nie były zbyt silnie rozwinięte, lecz za to krzyż był bardzo szeroki, co uderzało na pierwszy rzut oka, szczególnie obecnie, gdy koń był dobrze utrzymanym i miał brzuch ściągnięty popręgiem. Poniżej kolan kości nóg Frou-Frou wydawały się niegrubszemi nad palec, gdy patrzało się na nie z przodu, zato były nadzwyczaj szerokie, gdy było spojrzeć się na nie z boków. Klacz miała jednak zaletę, która kazała zapominać o wszystkich jej wadach, mianowicie krew, tę krew, o której Anglicy powiadają, że mówi sama za siebie. Wydatne muskuły, które widać było pod siatką żył, rozciągniętych w cienkiej ruchomej i gładkiej jak atłas skórze, zdawały się być twardymi jak kość. Sucha głowa klaczy z wypukłemi, błyszczącemi i wesołemi oczyma, rozszerzała się koło pyska w wystające nozdrza, wewnętrzna przegródka których była nalana krwią. Całe ciało konia, a szczególnie głowa, miało pewny siebie, energiczny, a zarazem łagodny i delikatny wyraz. Klacz należała do tych stworzeń, które, zdaje się, dlatego tylko nie mówią, iż mechaniczna budowa ich ust nie pozwala na to, Wrońskiemu przynajmniej zdawało się, że klacz rozumie wszystkie myśli, które cisną mu się do głowy na jej widok.
Gdy Wroński wszedł do przegrody, klacz wciągnęła w siebie głęboko powietrze i zezując, tak, że oko nalało się krwią, popatrzała z przeciwnej strony na wchodzących, wstrząsnęła kagańcem i znów poczęła przestępować z nogi na nogę.
— Widzi pan, jaka niespokojna — rzekł Anglik.
— Koś, koś pieszczotko, koś! — wołał Wroński, zbliżając się do Frou-Frou i uspakajając ją.
Lecz im bliżej podchodził do niej, tem bardziej klacz była niespokojną, dopiero gdy podszedł do samej głowy, Frou-Frou uspokoiła się zupełnie i muskuły zaczęły jej drgać pod cienką delikatną sierścią. Wroński pogłaskał jej silną szyję, poprawił na czole, odrzucony na drugą stronę pukiel grzywy i przysunął twarz do jej rozwartych, cienkich jak skrzydło nietoperza, nozdrzy. Frou-Frou głośno wciągnęła powietrze w nozdrza i wypuściła je z nich, drgnęła, strzygnęła uchem i wyciągnęła swą silną czarną wargę ku Wrońskiemu, jak gdyby chciała uchwycić go za rękaw, lecz przypomniawszy sobie o kagańcu, wstrząsnęła nim tylko i znów poczęła przestawiać swe toczone nóżki.
— Uspokój się, pieszczotko moja, uspokój! — rzekł Wroński, gładząc ją, ręką po zadzie i, przekonawszy się z radością, że koń ma się jak najlepiej, wyszedł z przegrody.
Niepokój konia udzielił się Wrońskiemu, gdyż czuł, że krew napływa mu do serca i że chce mu się, również jak i koniowi, ciągle poruszać i kąsać: było mu zarazem i strasznie i wesoło.
— Spuszczam się zupełnie na pana — rzekł do Anglika — że na wpół do szóstej wszystko będzie gotowe.
— Wszystko będzie w porządku — odparł Anglik. — A pan dokąd jedzie, mylordzie? — zapytał nagle, tytułując go mylord, czego nigdy przedtem nie czynił. Wroński zdumiał się, podniósł głowę i popatrzał tak, jak to on umiał, nie w oczy, lecz na czoło Anglika, dziwiąc się śmiałości, z jaką było zadane pytanie; lecz po chwili, domyśliwszy się, że Anglik, zadając to pytanie, zadawał mu je nie jako chlebodawcy swemu, lecz jako dżokejowi, Wroński odparł:
— Muszę zobaczyć się z Briańskim i za godzinę będę w domu.
„Który też raz zadają mi dzisiaj to pytanie?“ — pomyślał Wroński i zarumienił się, co zdarzało się mu dość rzadko. Anglik spojrzał na niego bacznie i rzekł:
— Przed jazdą należy przedewszystkiem być spokojnym, niech więc pan będzie w dobrym humorze i niech się pan niczem nie denerwuje.
— All right — z uśmiechem odparł Wroński i wsiadłszy do powozu, kazał jechać do Peterhofu.
Zaledwie powóz zdążył ujechać parę kroków, gdy z chmury, która już od rana groziła ulewą, polał się rzęsisty deszcz.
„Źle!“ — pomyślał Wroński, podnosząc budę powozu — „tor już jest zupełnie wilgotny, a teraz zamieni się w błoto.“ Siedząc w zamkniętym powozie, Wroński wyjął list matki z kartką brata i przeczytał je.
Wroński nie znalazł w tych listach nic nowego. Matka, brat, wszyscy uznawali za stosowne wtrącać się w jego miłosne sprawy. To wtrącanie się wywoływało w nim oburzenie, co rzadko trafiało się Wrońskiemu. „Co ich to obchodzi? Dlaczego każdy poczytuje sobie za obowiązek zajmować się moją osobą? i czego oni chcą odemnie? Wtrącają się chyba dlatego tylko, że jest w tem coś takiego, czego oni pojąć nie mogą: gdyby to była zwykła przelotna miłostka, zostawiliby mnie w spokoju; domyślają się jednak, że to jest coś innego, a nie zabawka i że ta kobieta jest mi droższą nad życie: oni zrozumieć tego nie są w stanie, więc ich to gniewa. Jakimby nie był w przyszłości i obecnie los nasz, myśmy sami stworzyli go sobie i nie użalamy się nań“ — myślał Wroński, łącząc w wyrazie my siebie i Annę. „Oni chcą koniecznie uczyć nas, jak mamy postępować, gdyż sami nie mają pojęcia o takiem szczęściu, jak nasze, ponieważ nie wiedzą, że bez tej miłości nie istnieje dla nas ani szczęście, ani nieszczęście, że nie istnieje życie samo!“
To wtrącanie się wszystkich gniewało Wrońskiego, gdyż wiedział, że wszyscy mają słuszność: wiedział, że miłość, która łączy go z Anną, nie jest chwilowem zaślepieniem, które prędko przeminie, jak zwykle stosunki tego rodzaju, nie pozostawiając po sobie innych śladów w ich życiu, prócz przyjemnych lub nieprzyjemnych wspomnień. Wroński widział, jak przykrem było położenie jego samego i Anny, widział całą trudność, polegającą na ukryciu ich wzajemnego stosunku przed światem, wśród którego żyli i na ciągłem okłamywaniu i oszukiwaniu tego świata. Trzeba było nieustannie kłamać, oszukiwać i nieustannie myśleć o drugich wtedy właśnie, gdy namiętność, która ich łączyła, była do tego stopnia potężną, że kazała im zapominać o wszystkiem prócz miłości.
Wroński przypominał sobie dokładnie te wszystkie wypadki, które dość często miały miejsce, gdy trzeba było koniecznie kłamać i oszukiwać, co było wręcz przeciwnem jego szczerej i otwartej naturze; szczególnie zaś wyraźnie uprzytamniał sobie to uczucie wstydu, które wywoływała u Anny konieczność kłamania i oszukiwania. I w tej chwili Wroński znów doświadczał tego dziwnego uczucia, które ogarniało go już parę razy od czasu poznania Anny; uczuciem tem był wstręt względem kogoś, lecz Wroński sam nie zdawał sobie sprawy względem kogo: czy względem Aleksieja Aleksandrowicza, czy względem siebie samego, czy też względem całego świata, tego Wroński nie wiedział dobrze, lecz zawsze starał się nie dopuszczać do siebie tego uczucia i teraz również pospieszył otrząsnąć się z niego i zaczął rozmyślać o swem położeniu.
„Wistocie, pierwej była ona nieszczęśliwą, lecz dumną i spokojną, a teraz nie może być ani spokojną, ani godną szacunku przed samą sobą, chociaż nie pokazuje tego po sobie. Doprawdy, trzeba koniecznie z tem skończyć“ — postanowił Wroński.
Ulewa trwała niedługo i gdy Wroński dojeżdżał ostrym kłusem do Peterhofu, słońce wyjrzało znowu, dachy letnich pałacyków i stare lipy, rosnące w ogrodach, ciągnących się z obu stron głównej alei, lśniły się w promieniach słońca, z gałęzi kapała, a z dachów lała się woda. Wroński nie myślał już teraz o tem, że ulewa popsuła zapewne tor wyścigowy, lecz, że dzięki temu deszczowi zastanie ją napewno w domu, gdyż wiedział, że Aleksiej Aleksandrowicz, który przed paroma dniami dopiero powrócił z zagranicy, mieszkał przez lato w Petersburgu.
Wroński liczył napewno na to, że zastanie Annę samą, wysiadł więc z powozu niedojeżdżając do mostku, jak to zwykle czynił, aby mniej zwracać na siebie uwagę, przeszedł resztę drogi piechotą i nie wszedł przez główny ganek z ulicy, lecz skierował się przez podwórze.
— Czy pan przyjechał? — zapytał Wroński ogrodnika.
— Pana niema, ale pani jest; niech pan pozwoli na ganek: tam jest służba i zaraz panu otworzy — odparł ogrodnik.
— Nie, wejdę przez ogród.
Upewniwszy się, że Anna jest sama i chcąc zrobić jej niespodziankę, gdyż nie zapowiedział swego dzisiejszego przyjazdu i Anna zapewne nie spodziewała się, aby mógł przyjechać przed wyścigami, Wroński, podtrzymując szablę, szedł ostrożnie ścieżką, wysadzoną z obydwóch stron kwiatami, ku tarasie, wychodzącej na ogród. Wroński zapomniał już teraz o wszystkiem, o czem myślał po drodze, a mianowicie o swem przykrem położeniu; teraz myślał tylko o tem, że za chwilę ujrzy ją nietylko w swej wyobraźni, lecz żywą, taką, jaką jest w rzeczywistości. Wroński wchodził już na strome stopnie tarasy, gdy nagle przypomniał sobie, o czem zawsze zapominał, a co stanowiło najprzykrzejszą stronę w jego stosunkach z Anną, jej syna, z jego pytającem i nieprzychylnem, jak zdawało się Wrońskiemu, spojrzeniem.
Chłopiec ten częściej niż kto inny przeszkadzał im w schadzkach: gdy on był obecnym, ani Wroński, ani Anna niedość że nie pozwalali sobie mówić o czembądź, czegoby nie mogli powtórzyć przy wszystkich, lecz nawet nie pozwalali sobie na mówienie ogólnikami o rzeczach, którychby malec nie mógł zrozumieć. Wroński i Anna nie umawiali się o to, oszukiwać jednak dziecko uważaliby za niegodne siebie: w obecności Sierioży rozmawiali z sobą jak zwykli znajomi. Pomimo jednak tej ostrożności, Wroński zauważał często skierowane na siebie uważne, niedowierzające spojrzenie dziecka, zauważał również jakąś dziwną bojaźń i zmienność w dziecku, które czasami było względem niego serdeczne i garnęło się ku niemu, czasami zaś było dziwnie chłodne i nieśmiałe. Dziecko zdawało się odczuwać instynktownie, że pomiędzy tym człowiekiem a matką istnieje coś ważnego, czego ono pojąć nie jest w stanie.
I w samej rzeczy chłopiec widział, że nie może zdać sobie sprawy z tego stosunku i żadną miarą nie mógł domyślić się, jak powinien zachowywać się względem tego człowieka. Wrażliwy i obdarzony, jak każde dziecko, zmysłem spostrzegawczym, Sieroża widział, że ojciec, guwernantka, niańka, niedość, że nie lubią Wrońskiego, lecz nawet, choć mu o tem nie mówili, patrzą na niego z przerażeniem i wstrętem. Sieroża widział i to również, że matka zapatrywała się na Wrońskiego, jak na najlepszego przyjaciela.
„Co to ma znaczyć? Co to za jeden? Jak trzeba go kochać? Jeśli nie wiem tego, to jest w tem moja wina, gdyż jestem albo głupim, albo złym chłopcem“ — myślało dziecko.
Niepewność ta była powodem jego badawczego, pytającego po trochu nawet nieprzyjaznego obejścia się, nieśmiałości i nierówności, co krępowało Wrońskiego. Obecność tego dziecka wywoływała we Wrońskim zawsze i stale to dziwne uczucie obrzydzenia, którego doświadczał w ostatnich czasach. Obecność tego dziecka wywoływała w Annie i we Wrońskim wrażenie, podobne do wrażenia, jakiego doświadcza marynarz, który widzi na kompasie, że kierunek, w jakim okręt szybko płynie, różni się znacznie od właściwego kierunku, lecz który nie może powstrzymać tego ruchu, i który wie, że każda minuta oddala go coraz bardziej od właściwej drogi, boi się zaś przyznać do tego, gdyż musiałby w takim razie zdać sobie jasno sprawę, iż czeka go nieuchronna zguba.
Dziecko to wraz ze swym naiwnym poglądem na życie było kompasem, pokazującym im stopień zboczenia od tego, o czem oboje wiedzieli, lecz o czem nie chcieli wiedzieć.
Tym razem Sieroży nie było w domu: Anna była zupełnie sama i siedząc na tarasie, oczekiwała na powrót syna, który wyszedł na spacer jeszcze przed deszczem. Matka wysłała lokaja i pokojówkę szukać go i zniecierpliwością czekała na jego powrót. Anna ubrana w białą suknię z szerokiemi koronkami, siedziała w rogu tarasu za klombem kwiatów i nie słyszała nadejścia Wrońskiego. Schyliwszy głowę całą w czarnych lokach, Anna przycisnęła czoło do chłodnej polewaczki, stojącej na balustradzie i toczonemi swemi rękoma, ozdobionemi dobrze znanymi Wrońskiemu pierścieniami, przytrzymywała polewaczkę. Piękność całej jej postaci, głowy, szyi, rąk, za każdym razem niespodziewanie uderzała Wrońskiego, to też zatrzymał się, spoglądając na nią z zachwytem; lecz w chwili, gdy chciał postąpić krok naprzód i zbliżyć się ku niej, Anna odczuła już jego obecność, odsunęła polewaczkę i zwróciła ku niemu swą rozpaloną twarz.
— Co pani jest? czy pani niezdrowa? — zapytał po francusku, podchodząc do niej.
Wroński chciał prędko podejść do Anny, lecz przypomniał sobie, że może ktobądż patrzy się na nich, obejrzał się więc na drzwi od balkonu i zarumienił, tak jak rumienił się za każdym razem, gdy wiedział, że musi mieć się na baczności i ciągle oglądać. — Nie, jestem zdrowa — odparła Anna, wstając i ściskając mocno podaną sobie rękę. — Nie spodziewałam się... ciebie.
— Mój Boże! jakie zimne ręce! — rzekł Wroński.
— Przestraszyłeś mnie. Jestem sama i czekam na Sierożę, który poszedł na spacer i tędy zapewne wracać będzie.
Chociaż Anna usiłowała być spokojną — wargi jej drżały.
— Niech mi pani wybaczy, żem przyjechał, lecz nie mogłem spędzić dnia nie widząc pani — mówił Wroński, używając stale w rozmowie z Anną francuskiego języka, aby uniknąć obojętnego pani i niebezpiecznego ty rosyjskiego.
— Co mam przebaczać? Owszem, cieszę się bardzo!
— Ale pani jest albo niezdrową, albo zmęczoną — mówił Wroński, nie puszczając jej ręki i pochylając się nad nią. — O czem pani tak myślała?
— Jak zawsze o jednem i o tem samem — odparła Anna z uśmiechem.
Anna mówiła prawdę, gdyż można ją było w każdej chwili zapytać o czem myśli i Anna szczerze, bez zająknienia mogła odrzec: o jednem tylko, o swem szczęściu i o swem nieszczęściu. I w tej chwili właśnie, gdy Wroński nadchodził, Anna zastanawiała się, dlaczego innym, naprzykład Betsy (Anna wiedziała o jej stosunku z Tuszkiewiczem o czem nie wszyscy wiedzieli) wszystko to wydawało się takiem łatwem, a dla niej wszystko było taką męczarnią? Myśl ta prześladowała ją dzisiaj z powodu pewnych okoliczności.
Anna zaczęła wypytywać się Wrońskiego o wyścigi. Wroński odpowiedział jej i widząc jej zmieszanie, opowiadał zupełnie swobodnie o przygotowaniach do wyścigów, chcąc Annę rozerwać.
„Powiedzieć mu, czy nie powiedzieć?“ — namyślała się Anna, patrząc w jego spokojne i uśmiechnięte oczy. — „On jest taki szczęśliwy i taki przejęty tymi wyścigami, że nie zrozumie tego dobrze i nie pojmie, do jakiego stopnia jest to ważnem dla mnie.“
— Ale pani nic mi nie mówi, o czem pani myślała, gdym ja wszedł — rzekł Wroński, przerywając swoje opowiadanie — niech więc pani będzie łaskawą powiedzieć mi!
Anna nie odpowiadała Wrońskiemu, pochyliła tylko głowę, patrząc na niego pytająco swemi dużemi, ocienionemi długiemi rzęsami oczyma; ręka jej, w której trzymała zerwany liść, drżała. Wroński zauważył to i w oczach jego odmalowała się ta pokora i niewolnicze poddanie się, które ją zawsze rozbrajały.
— Widzę, że zaszło coś niezwykłego, ale czyż ja mogę być choć na chwilę spokojnym, wiedząc, że pani ma zmartwienie i że pani nie chce zemną podzielić się niem? niech pani powie, na miłość Boską! — prosił Wroński.
„Nie przebaczę mu nigdy, jeśli nie pojmie całej wagi, którą ja przywiązuję do tego, co mu za chwilę powiem... a może lepiej nie mówić?... po co narażać się na rozczarowanie?“ — myślała Anna, patrząc nieustannie na Wrońskiego i czując, że ręka z liściem drży coraz bardziej.
— Na miłość Boską! — powtórzył Wroński, biorąc ją za rękę.
— Powiedzieć?
— Tak, tak, tak...
— Jestem w odmiennym stanie — rzekła cicho i powoli Anna.
Liść zadrżał jeszcze bardziej w ręku Anny, nie spuszczającej spojrzenia z Wrońskiego, gdyż chciała widzieć, jak podziała na niego ta wiadomość. Wroński pobladł, chciał coś powiedzieć, lecz wstrzymał się, wypuścił jej rękę i pochylił głowę. „Zrozumiał więc, jak ważnym jest ten fakt“ — pomyślała Anna i z wdzięcznością uścisnęła go za rękę.
Lecz Anna omyliła się myśląc, że Wroński pojął znaczenie tego wypadku tak samo, jak pojęła je ona, kobieta. Usłyszawszy tę wiadomość, Wroński z dziesięciokrotną siłą odczuł to dziwne, przytrafiające mu się uczucie obrzydzenia, zrozumiał jednak zarazem, że obecnie nastał ten kryzys, którego sobie życzył, że nie można już więc niczego dłużej ukrywać przed mężem i że trzeba koniecznie w jaki bądź sposób wyjść z tego nienaturalnego położenia. Zakłopotanie Anny udzieliło się i Wrońskiemu; Wroński czule i pokornie spojrzał na Annę, pocałował ją w rękę, wstał i milcząc przeszedł się parę razy po tarasie.
— Tak — odezwał się po chwili, podchodząc do Anny — ani ja, ani pani nie zapatrywaliśmy się na nasz związek jak na zabawkę i los nasz obecnie rozstrzygnął się. Trzeba koniecznie — mówił Wroński, oglądając się — dać pokój temu kłamstwu, z którem musimy ustawicznie żyć.
— Dać pokój? w jaki sposób, Aleksieju? — zapytała Anna po cichu.
Anna uspokoiła się już i w jej oczach przebijał się łagodny uśmiech.
— Opuścić męża i połączyć nasze losy.
— One i bez tego już są złączone — odparła Anna bardzo cicho, że Wroński zaledwie dosłyszał jej słowa.
— Tak, lecz zupełnie, zupełnie.
— Ale jak, Aleksieju, naucz mnie jak? — zapytała Anna z bolesną ironią nad swem położeniem bez wyjścia. — Cóż ja mam robić? Czyż ja nie jestem żoną swego męża?
— Niema takiego położenia, z którego nie byłoby wyjścia, trzeba tylko raz zdecydować się — odrzekł Wroński — gdyż cokolwiek się zdarzy, wszystko będzie lepszem od obecnego naszego stanu. Widzę przecież, że musisz się liczyć i z opinią powszechną, i z synem, i z mężem...
— Ach, tylko nie z mężem — z uśmiechem odparła Anna — nic o nim nie wiem, ani nie myślę o nim nawet, gdyż on nie istnieje dla mnie.
— Nie mówisz tego szczerze, Anno; znam cię dobrze i wiem, że sumienie wyrzuca ci twoje postępowanie względem niego.
— A zresztą, on o niczem nie wie — odparła Anna i nagle gorący rumieniec oblał jej twarz; policzki, czoło, szyja, stały się czerwonemi i łzy wstydu zakręciły się jej w oczach. — Nie mówmy już o nim więcej!
Wroński już parę razy próbował, choć nigdy jeszcze tak stanowczo jak teraz, rozmówić się poważnie z Anną, lecz zawsze spotykał się z jej strony z tem lekkomyślnem i powierzchownem zapatrywaniem się, z jakiem i dzisiaj Anna odpowiadała mu. Zdawało się, że jest wtem wszystkiem coś takiego, czego Anna nie może, lub też niechce wytłumaczyć sobie; zdawało się, że z chwilą, gdy wszczynała się rozmowa o tem wszystkiem, ta prawdziwa Anna chowała się wewnątrz siebie, a zato występowała jakaś inna, obca Wrońskiemu, kobieta, której on nie lubiał, której lękał się i która stawiała mu opór. Dzisiaj jednak Wroński postanowił powiedzieć wszystko.
— Czy on wie, czy też nie wie — rzekł Wroński swym zwykłym, spokojnym głosem — nic to nas nie obchodzi. My nie możemy... pani nie może, szczególniej teraz...
— Cóż więc, zdaniem pana, należy nam czynić? — zapytała Anna z lekką ironią. Annę, która z początku lękała się, że jej stan odmienny nie uczyni na Wrońskim żadnego wrażenia, gniewało obecnie, że Wroński z tego powodu wyprowadza konieczność przedsiębrania czegoś.
— Należy wyznać mu wszystko i opuścić go.
— Doskonale; przypuśćmy, że tak postąpię — odparła Anna. — Czy pan wie, co wyniknie z tego?... ja panu zaraz powiem wszystko z góry... — i zły jakiś ogień błysnął w jej łagodnych przed chwilą oczach. — „A, pani kocha drugiego i wstąpiła z nim w występny związek[9]. Uprzedzałem przecież panią o wszystkich skutkach, jakie to pociągnie za sobą pod względem religijnym, społecznym i rodzinnym; pani jednak nie usłuchała mnie. Nie mogę więc teraz narażać na wstyd nazwiska, które noszę ja... i mój syn“... chciała Anna dodać, lecz z syna swego nie mogła szydzić. Wogóle z właściwą sobie ścisłością i dokładnością powie mąż mój, że nie może rozłączyć się ze mną, lecz że zostaną przedsięwzięte wszelkie kroki, aby nie dopuścić do skandalu... a wszystko, co zapowie, spełni spokojnie i ściśle. Wie pan już wszystko, co będzie... to nie człowiek, to maszyna, a w dodatku, gdy się rozgniewa, zła maszyna — dodała Anna po chwili, przypominając sobie Aleksieja Aleksandrowicza, jego postać w najdrobniejszych szczegółach, jego sposób mówienia, i poczytując mu za występek wszystko, co było w nim nieładnego i nic mu nie przebaczając, pomimo iż tyle przeciwko niemu wykroczyła.
— Anno — rzekł Wroński miękkim, przekonywującym tonem, starając się uspokoić ją — trzeba koniecznie wyznać mu wszystko, a potem dopiero postępowanie nasze będzie zależało od tego, co on powie.
— Radzisz więc ucieczkę w danym razie?
— Czemu nie? Nie zdaje mi się możebnem, aby stan obecny mógł trwać dłużej; nie mówię tego myśląc o sobie, widzę jednak cierpienia pani...
— A gdy uciekniemy, ja stanę się pańską kochanką — przerwała mu Anna z przekąsem.
— Anno — odezwał się Wroński z lekką wymówką.
— Tak — mówiła Anna dalej — stać się pańską kochanką i stracić wszystko...
Anna znowu chciała powiedzieć: syna, lecz wyrazu tego nie była w stanie wymówić.
Wroński nie mógł pojąć, w jaki sposób Anna, obdarzona silną, uczciwą naturą, może znosić ten stan nieustannego kłamania i oszukiwania i dlaczego nie chce wyjść z niego, nie domyślał się jednak, że główną przyczyną tego był wyraz syn, którego Anna nie miała sił i odwagi wymawiać; gdy myślała o swym synu i o przyszłych stosunkach tego syna z matką, która porzuciła jego ojca, Anna do tego stopnia przerażała się tem co zrobiła, że nie była w stanie rozumować, lecz jako kobieta, usiłowała uspakajać się tylko bezpodstawnemi przypuszczeniami, pragnąc, aby wszystko pozostało po dawnemu, i aby można było zapomnieć o tem strasznem pytaniu: „co będzie z synem.“
— Proszę cię i błagam — odezwała się nagle Anna, zupełnie innym, szczerym i czułym głosem, ujmując rękę Wrońskiego — nie rozmawiaj ze mną nigdy o tem.
— Ale, Anno...
— Nigdy, pozostaw mi wszystko... znam dokładnie całą grozę mego położenia, lecz nie jest to tak łatwo, jak ci się zdaje, wybrnąć z niego. Pozostaw mi wszystko i spełnij mą prośbę: nigdy już nie mów ze mną o tem. Czy przyrzekasz mi?... Nie, nie... przyrzeknij mi!...
— Przyrzekam ci wszystko, lecz w każdym razie nie mogę być spokojnym, szczególniej teraz gdyś mi powiedziała o tem. Nie mogę być spokojnym, gdy ty jesteś niespokojną...
— Ja? — powtórzyła Anna — w istocie chwilami męczę się, lecz to przejdzie, jeśli ty nigdy nie będziesz mówił ze mną o tem; gdyż tylko wtedy dręczy mnie to wszystko, gdy ty poruszasz ze mną ten przedmiot.
— Nic nie rozumiem — zauważył Wroński.
— Wiem — przerwała mu Anna — że tobie z twym prawym charakterem trudno jest kłamać i żal mi cię szczerze. Zastanawiam się nad tem często, żeś ty dla mnie poświęcił całą swą przyszłość.
— Przed chwilą myślałem o tem samem: dlaczegoś ty właśnie wszystko poświęciła dla mnie, nie mogę więc wybaczyć sobie, że jesteś nieszczęśliwą.
— Jam nieszczęśliwa? — rzekła Anna, zbliżając się do niego i z uśmiechem, w którym malował się zachwyt i nieograniczona miłość, patrząc na niego: ja jestem jak człowiek głodny, któremu jeść dano. Być może, że mu jest zimno, że łachmany okrywają go, może nawet i wstydzi się ich, lecz nieszczęśliwym nie jest. Jam nieszczęśliwa? Nie prawda, oto moje szczęście...
Anna usłyszała głos powracającego ze spaceru syna, prędko obrzuciła spojrzeniem tarasę i nagle podniosła się z ławki: w oczach jej mignął znany Wrońskiemu ogień i Anna prędkim ruchem podniosła swe piękne, pokryte pierścieniami dłonie, ujęła go za głowę, popatrzała bacznie na niego i przybliżywszy swą twarz z otwartemi uśmiechniętemi wargami, prędko pocałowała go w usta i w oczy, poczem zlekka odsunęła od siebie.
Anna chciała odejść, lecz Wroński zatrzymał ją.
— Kiedy? — zapytał szeptem, spoglądając z zachwytem na nią.
— Dzisiaj o pierwszej! — szepnęła i westchnąwszy poszła swym lekkim i prędkim krokiem na spotkanie syna.
Deszcz złapał Sierożę w dużym ogrodzie, lecz chłopiec zdążył wraz z niańką ukryć się przed nim w altance.
— Do widzenia więc — rzekła Anna Wrońskiemu — trzeba już będzie niezadługo wybierać się na wyścigi; Betsy obiecała, że zajedzie po mnie.
Wroński spojrzał na zegarek i zaraz wyjechał.
Gdy Wroński na ganku u Kareninych patrzał na zegarek, to był do tego stopnia wzruszonym i zamyślonym, że choć widział wskazówki na cyferblacie, nie zauważył jednak godziny. Wroński wyszedł na szosę i stąpając ostrożnie po błocie, podszedł ku swemu powozowi. Umysł Wrońskiego był do tego stopnia przepełnionym myślami o Annie, że Wroński nie mógł nawet zdać sobie sprawy, która godzina i czy starczy mu jeszcze czasu na zajechanie do Briańskiego. Wrońskiemu w tej chwili, jak to się często zdarza, pozostała tylko zewnętrzna zdolność pamięci, wskazująca, co i w jakim porządku czynić należy: podszedł więc do furmana, drzemiącego na koźle w wydłużonym już cieniu gęstych lip, popatrzał na słup muszek uwijających się nad spoconymi końmi, wskoczył do powozu i kazał stangretowi jechać do Briańskiego. Dopiero, gdy przejechał siedm wiorst, Wroński opamiętał się, popatrzał na zegarek i spostrzegł, że już jest w pół do szóstej i że może się spóźnić.
Na ten dzień było naznaczonych parę biegów: wyścigi konwoju, potem dwuwiorstowy oficerski, czterowiorstowy, i bieg, w którym brał udział Wroński. Wroński na czwarty wyścig mógł zdążyć w każdym razie, lecz jeśli zajedzie jeszcze do Briańskiego, to stanie na torze zaledwie przed samym swym biegiem, gdy już cały dwór będzie na miejscu: nie było to dobrze, lecz Wroński dał Briańskiemu słowo, że będzie u niego, postanowił więc jechać dalej i kazał stangretowi nie żałować koni.
Przyjechawszy do Briańskiego, Wroński zabawił u niego pięć minut, poczem kazał jechać do domu. Szybka ta jazda uspokoiła go: wszystkie przykrości, jakie go spotykały z powodu stosunku z Anną, ich nieokreślone położenie, którego dzisiejsza rozmowa bynajmniej nie usunęła, wszystko to wyszło mu z głowy; obecnie Wroński z przyjemnością i trwogą myślał tylko o wyścigach, o tem, że w żadnym razie nie spóźni się i chwilami tylko jasnym płomieniem wybuchała w jego wyobraźni nadzieja szczęścia i rozkoszy, jakie czekają go podczas dzisiejszej nocnej schadzki. Wroński zbliżając się ku torowi, był coraz bardziej pod wrażeniem wyścigów i mijał co chwila powozy, jadące z okolicznych letnich mieszkań i z Petersburga.
W mieszkaniu swem Wroński nie zastał już nikogo; wszyscy byli na wyścigach, prócz lokaja, który przed chatą oczekiwał na niego. Zanim Wroński zdołał się przebrać, lokaj zameldował mu, że bieg drugi już rozpoczął się, że wielu panów przychodziło zapytywać o niego i że chłopak stajenny przybiegał już dwa razy.
Przebrawszy się powoli (Wroński nie spieszył się nigdy i nie tracił panowania nad sobą), Wroński pojechał do baraków, koło których widać już było całe morze powozów, ludu, żołnierzy otaczających tor i trybuny, napełnione publicznością. Drugie wyścigi odbywały się już zapewne, gdyż wchodząc do baraków, Wroński posłyszał dzwonek. Podchodząc ku stajniom, Wroński ujrzał konia Machotina, gniadego ogiera z białemi nogami, którego prowadzono na tor w oponie w pasy pomarańczowe i niebieskie z ogromnemi sterczącemi uszami.
— Gdzie Corde? — zapytał Wroński stajennego.
— W stajni, siodła konia. — Frou-Frou już osiodłana stała w swej stajni: za chwilę miano ją wyprowadzać.
— Nie spóźniłem się? — zapytał Wroński.
— All right! all right! Wszystko już gotowe! Wszystko już gotowe! — odparł Anglik. — Niech pan tylko będzie spokojny.
Wroński raz jeszcze obrzucił spojrzeniem cudne, ulubione kształty swego konia, który drżał całem ciałem; nareszcie z przykrością odrywając się od tego widoku, wyszedł z baraku i kazał jechać ku trybunom, dokąd udało mu się przybyć w najstosowniejszej chwili, gdy nikt nie zwracał na niego uwagi. Dwuwiorstowy wyścig kończył się właśnie i oczy wszystkich zwrócone były na kawelegarda, biegnącego na przedzie i na łajb-huzara, biegnącego trochę za nim; obydwaj zbliżali się do słupa, przynaglając konie do wydobywania z siebie reszty sił. Tłum, będący w środku koła i po za niem, rzucił się ku słupowi, a grupa żołnierzy i oficerów kawalegardów wyrażała głośnymi okrzykami radość ze spodziewanego zwycięstwa swego zwierzchnika i kolegi. Wroński, nie zwracając na siebie niczyjej uwagi, wszedł w środek tłumu prawie w tej samej chwili, gdy dzwonek dał sygnał, że wyścig skończył się. Wysoki, obryzgany błotem kawalegarda, który pierwszy dobiegł do mety, poprawiał się na siodle i ściągał cugle swemu szaremu, zlanemu potem i z trudnością oddychającemu ogierowi.
Ogier, z wysiłkiem stawiając nogi, zwolnił biegu i oficer, obejrzawszy się naokoło, jak człowiek przebudzony ze snu ciężkiego, uśmiechnął się z pewnym przymusem: tłum znajomych i nieznajomych otoczył go.
Wroński naumyślnie nie zbliżał się ku trybunie, którą zajmowała i przed którą spokojnie i ze swobodą przechadzała się i rozmawiała cała śmietanka petersburskiego towarzystwa, gdyż dojrzał w niej i Kareninę, i Betsy i bratowę i wiele innych znajomych; naumyślnie więc, aby nie dawać sobie powodu do roztargnienia, trzymał się od nich zdaleka, spotykani jednak co chwila znajomi zatrzymywali go, opowiadając mu o szczegółach odbytych już wyścigów i zasypując go pytaniami, dlaczego spóźnił się.
W chwili, gdy tych, co brali udział w ukończonym dopiero co wyścigu, zawołano ku trybunom, gdzie miano im wręczać nagrody i gdy wszyscy poszli za nimi, starszy brat Wrońskiego, Aleksander, pułkownik, z akselbantami na mundurze, niewysokiego wzrostu, również barczysty, jak i Aleksiej, lecz przystojniejszy od brata i bardziej rumiany, z czerwonym nosem, z trochę rozpitą lecz szczerą i sympatyczną twarzą, podszedł do niego.
— Odebrałeś mój bilet? — zapytał Aleksander brata — nigdy nie można zastać cię w domu.
Aleksander Wroński, pomimo hulaszczego życia, jakie pędził, a w którem pijatyki zajmowały niepoślednie miejsce i z którego powszechnie był znanym, miał nadzwyczaj wykwintne formy. I teraz więc, gdy mówił z bratem o bardzo drażliwej sprawie, ponieważ wiedział, że wszyscy mogą patrzyć się na nich, uśmiechał się, jak gdyby żartował z bratem o rzeczach, które ich obydwóch nic a nic nie obchodzą.
— Odebrałem i doprawdy nie rozumiem, o co tobie chodzi — odparł Aleksy.
— Chodzi mi o to, że przed chwilą zwrócono mi uwagę, iż cię niema i że w poniedziałek widziano cię w Peterhofie.
— Są rzeczy, o których mogą wypowiadać swe zdanie tylko ci, co biorą w nich udział i ta właśnie sprawa, która cię tak obchodzi, należy właśnie do tych, które...
— Przypuśćmy, lecz w takim razie nie służy się, ale...
— Bądź łaskaw nie wtrącać się nie do swoich rzeczy i proszę cię, zakończmy tę rozmowę.
Zachmurzona twarz Aleksego Wrońskiego pobladła i wystająca górna szczęka drgnęła, co zdarzało mu się nadzwyczaj rzadko. Wroński, mając bardzo dobre serce, gniewał się rzadko, lecz gdy rozgniewał się i gdy mu drżała broda, bywał strasznym, Aleksander Wroński wiedział o tem, więc rzekł z wesołym uśmiechem:
— Chciałem ci tylko oddać list od matki. Odpisz jej i nie denerwuj się przed wyścigami. Bonne chance — dodał po chwili i pożegnał się z bratem.
Natychmiast po odejściu brata Wroński znów usłyszał, że ktoś woła na niego z wielką radością w głosie:
— Nie chcesz już znać swych przyjaciół! Jak się miewasz, mon cher! — głośno wołał Stepan Arkadjewicz, który i tutaj wśród petersburskiego blasku, wyróżniał się, również jak i w Moskwie swą rumianą twarzą i starannie pielęgnowanemi faworytami. — Przyjechałem wczoraj i cieszę się bardzo, że będę świadkiem twoich tryumfów. Kiedyż zobaczymy się?
— Przychodź jutro do naszego klubu — rzekł Wroński i przeprosiwszy Stepana Arkadjewicza, uścisnął mu rękę i odszedł na środek toru, dokąd wprowadzono już konie, mające brać udział w dużym wyścigu z przeszkodami.
Spocone, pomęczone konie, które brały już udział w poprzednich biegach, odprowadzono do stajni i na ich miejsce pojawiały się na torze inne, przeważnie angielskiej rasy konie na mundsztukach, z podciągniętymi brzuchami, co czyniło je podobnymi do ogromnych ptaków. Z prawej strony toru stajenny wprowadził ładną Frou-Frou, stąpającą jak na sprężynach na swych elastycznych, długich pęcinach. Ze stojącego niedaleko od niej Gladyatora zdejmowano właśnie oponę. Duże, ładne, najzupełniej prawidłowe kształty ogiera ze ślicznym zadem i z nadzwyczaj krótkiemi pęcinami, pomimowoli zwróciły na siebie uwagę Wrońskiego. Wroński zamierzał właśnie podejść ku swej klaczy, gdy znów ktoś ze znajomych zatrzymał go.
— Czy widzisz Karenina? — zapytał go znajomy, z którym Wroński zaczął rozmawiać. — Szuka widocznie swej żony, która siedzi na trybunie. Czy pan widział ją?
— Nie, nie widziałem — odparł Wroński i nie oglądając się nawet na trybunę, w której podobno siedziała Anna, podszedł ku Frou-Frou.
Wroński nie zdążył jeszcze obejrzyć siodła i wydać odpowiednie rozporządzenia, gdy zawołano go razem z innymi, którzy mieli ścigać się, ku namiotowi, gdzie ciągniono losy. Siedmnastu oficerów weszło do namiotu i zaczęło ciągnąć numery: wszyscy byli poważni, twarze niektórych pokryte były bladością. Wrońskiemu dostał się siódmy numer.
Rozległa się komenda: „Na koń!“
Wroński wiedział, że on i wszyscy ścigający się stanowią środowisko, na które są zwrócone oczy zebranych tłumów, a że zawsze w ważniejszych chwilach swego życia panował nad sobą, podszedł więc ku klaczy powoli i spokojnie. Corde, by godnie uczcić taką uroczystość jak wyścigi, ubrał się odświętnie, t. j. w zapięty pod samą brodę tużurek, mocno nakrochmalony wysoki kołnierzyk, w okrągły czarny kapelusz i buty ze sztylpami. Anglik był jak zawsze pełen powagi i sam trzymał konia za cugle. Frou-Frou drżała wciąż jak w febrze i z podełba patrzała na Wrońskiego oczyma pełnemi ognia. Wroński wsunął palec pod poprąg: koń wzdrygnął się i zaczął kłaść uszy po sobie. Anglik wykrzywił wargi, co miało oznaczać uśmiech, że sprawdzano, czy dobrze osiodłał konia.
— Niech pan siada na konia, to się pan zaraz uspokoi.
Wroński po raz ostatni obejrzał się na swych współzawodników, gdyż wiedział, że podczas biegu nie będzie ich widział. Dwóch z pośród nich dojeżdżało już do miejsca, w którem miał odbywać się start. Palcyn, jeden z niebezpiecznych współzawodników i przyjaciel Wrońskiego, uwijał się koło gniadego ogiera niepozwalającego wsiadać na siebie. Maleńki leib-huzar w wązkich rajtuzach, chcąc naśladować angielskich żokiejów, zgiął się na siodle jak kot i pędził galopem. Książę Kuzowlew siedział cały blady na swej rasowej klaczy ze stada Grabowskiego, którą Anglik żokiej wiódł za cugle. Wroński, również jak i wszyscy koledzy, wiedział, że Kuzolew jest nadzwyczaj nerwowy i pełen miłości własnej; wiedział, że Kuzowlew lęka się wszystkiego, że boi się konnej jazdy, lecz teraz dlatego właśnie, że bał się, że ludzie kręcili sobie karki, że koło każdej przeszkody stał doktór, furgon z lazaretu ze znakiem czerwonego krzyża i z siostrami miłosierdzia, Kuzowlew zdecydował się wziąć udział w wyścigach; gdy wejrzenia ich spotkały się, Wroński uśmiechnął się do niego zachęcająco. Wroński nie spojrzał się na jednego tylko ze swoich kolegów, Machotina na Gladyatorze.
— Niech się pan nie spieszy — rzekł Corde do Wrońskiego — i niech pan pamięta o jednem: niech pan koło przeszkód ani nie wstrzymuje, ani nie przynagla klaczy do brania ich, niech już pan to zostawi w zupełności jej uznaniu.
— Dobrze, dobrze — odparł Wroński, biorąc za cugle.
— Jeśli pan będzie mógł, niech pan prowadzi wyścig, w każdym razie jednak niech pan nie traci nadziei do ostatniej chwili.
Zanim Frou-Frou zdążyła się spostrzedz, Wroński silnym, zręcznym i prędkim ruchem włożył nogę w stalowe, nacinane strzemię i w jednej chwili już siedział na skrzypiącem skórzanem siodle; gdy Wroński i prawą nogę umieścił w strzemieniu i zrównał pomiędzy palcami podwójne cugle, Corde puścił konia. Frou-Frou zdawała się niewiedzieć z której nogi zacząć iść i wyciągając długą swą szyję, ruszyła z miejsca, kołysząc jeźdźca na swym giętkim grzbiecie, jak na sprężynach. Corde przyspieszając kroku, szedł za nią, klacz wciąż niespokojna i podrażniona, wyciągała cugle to w jedną, to w drugą stronę, chcąc oszukać jeźdźca i Wroński napróżno usiłował głosem i głaskaniem uspokoić ją.
Wroński zdążając do startu, zbliżał się już ku zatamowanej rzece. Niektórzy ze ścigających się jechali przed nim, drudzy za nim, gdy nagle Wroński usłyszał za sobą tentent galopującego po błocie konia i w mgnieniu oka minął go Machotin na swym białonogim Gladyatorze. Machotin uśmiechnął się, pokazując swe długie zęby, lecz Wroński spojrzał na niego gniewnie, gdyż wogóle nie lubiał Machotina, obecnie zaś patrzał na niego, jako na najgroźniejszego swego przeciwnika, i był niezadowolonym, że Machotin, wyprzedzając go, wystraszył mu konia. Frou-Frou zaczęła galopować z lewej nogi, dała dwa susy i z gniewem potrząsając mundsztukiem, puściła się kłusem, podrzucając jeźdźca na siodle. Corde zmarszczył się również i prawie że biegł za Wrońskim.
Siedmnastu oficerów brało udział w wyścigach, które odbywały się na torze, mającym kształt elipsy długości czterech wiorst. Na obwodzie elipsy było dziewięć przeszkód: rzeka, baryera wysoka na dwa arszyny[10], suchy rów przed samą trybuną, rów z wodą, wzgórek, irlandzka bankieta (jedna z najtrudniejszych przeszkód), wał opleciony chrustem, po za którym znajdował się niewidoczny dla konia rów, tak, że koń musiał albo od razu przeskoczyć i wał i rów, albo zabić się, potem znowu dwa rowy z wodą i jeden suchy, i w końcu, naprzeciwko trybuny słup, dystansowy. Start był nie na obwodzie elipsy, lecz z boku o sto sążni i na przestrzeni tej jeźdźcy spotykali pierwszą przeszkodę: zatamowaną rzekę, szeroką na trzy arszyny, którą można było przesadzić lub też przejechać wbród.
Jeźdźcy trzy razy stawali do startu, lecz za każdym razem któryś koń wysuwał się naprzód i trzeba było zaczynać na nowo. Pułkownik Siestrin, nadzwyczaj wprawny starter, zaczynał się już gniewać, aż wreszcie za czwartym razem zawołał „ruszaj!“ i jeźdźcy puścili konie.
Na pstrą gromadkę kawalerzystów skierowały się wszystkie oczy i wszystkie lornetki.
„Już ich puścili! Już jadą!“ — rozległo się ze wszystkich stron, po długiej ciszy oczekiwania.
Widzowie zaczęli tłumnie przebiegać z miejsca na miejsce, chcąc się lepiej przypatrzyć wyścigom. Zaraz z samego początku biegu zbita gromadka jeźdźców poczęła się rozciągać i widać było jak po dwóch, po trzech zbliżali się ku rzece. Publiczności zdawało się, że wszyscy ruszyli jednocześnie, lecz dla jeźdźców istniały sekundy różnicy, nadzwyczaj dla nich ważne.
Płochliwa i nazbyt nerwowa Frou-Frou straciła pierwszy moment i parę koni ruszyło z miejsca przed nią, lecz jeszcze przed rzeczką, Wroński wstrzymując z całych sił nalegającą na cugle klacz, pozostawił za sobą trzy konie i przed nim biegł tylko gniady Gladyator Machotina, poruszając w takt zadem, a jeszcze dalej, śliczna Dyana, na której siedział na wpół martwy ze strachu Kuzowlew.
Na razie Wroński nie zdołał zapanować ani nad sobą, ani nad koniem i dopiero przed pierwszą przeszkodą, rzeką, był w stanie kierować ruchami konia.
Gladyator i Dyana zbliżali się ku rzece razem i jednocześnie prawie, jak na komendę, unieśli się nad rzeką i przeskoczyli na drugi brzeg; tuż za niemi, zdawać się mogło, że na skrzydłach uniosła się Frou-Frou; lecz w tej samej chwili, gdy Wroński uczuł się w powietrzu, nagle ujrzał pod nogami swego konia Kuzowlewa i Dyanę, wijących się na drugim brzegu, (gdy koń wziął przeszkodę, Kuzowlew puścił cugle i Dyana upadła głową na ziemię). O tych szczegółach Wroński dowiedział się potem, obecnie zaś obawiał się tylko, aby Frou-Frou, dotykając ziemi, nie postawiła swej nogi na nodze lub na głowie Dyany. Lecz Frou-Frou, jak kot spadający z wysokości, uczyniła nogami i grzbietem podczas skoku wysiłek, minęła leżącego konia i pobiegła dalej.
„Milutka!“ — pomyślał Wroński.
Przeskoczywszy rzekę, Wroński najzupełniej już opanował swego konia i zaczął powstrzymywać go, chcąc przeskoczyć wysoką baryerę po Machotinie i dopiero na następnym dystansie, na którym na przestrzeni dwudziestu sążni nie było żadnej przeszkody, zamierzał postarać się wyprzedzić współzawodnika.
Wysoka baryera stała przed cesarską trybuną. Cesarz, dwór cały i tłum widzów, jednem słowem wszyscy, przypatrywali się im obydwóm: Wrońskiemu i galopującemu na odległości jednego kroku od niego, Machotinowi; w chwili, gdy zbliżano się ku czortowi[11], Wroński czuł skierowane na siebie ze wszystkich stron spojrzenia, lecz nic nie widział prócz uszów i szyi Frou-Frou, ziemi pod jej nogami, która biegła ku niemu na spotkanie, zadu Gladyatora i jego białych nóg, migających wciąż na jednej i tej samej odległości. Gladyator uniósł się, o nic nie zawadził, machnął krótkim ogonem i znikł z przed oczu Wrońskiego.
— Brawo! — zawołał czyjś głos.
W tej chwili przed oczyma Wrońskiego mignęły deski baryery. Koń uniósł się pod nim, nie przyspieszając, ani nie zwalniając biegu; deski znikły z przed oczu Wrońskiego, który usłyszał za sobą tylko stuknięcie. Koń, pobudzany przez biegnącego przed nim Gladyatora, zawcześnie podniósł się przed baryerą i uderzył o nią tylnem kopytem, lecz nie zmienił tempa biegu; grudka błota uderzyła Wrońskiego w twarz, z czego Wroński wywnioskował, że wciąż znajduje się w tej samej odległości od Gladyatora, i znów ujrzał przed sobą jego zad, krótki ogon i te same nieoddalające się, wprawione w szybki ruch, nogi.
W tej samej chwili, gdy Wroński pomyślał, że czas już wyprzedzić Machotina, Frou-Frou odgadła jego myśl i bez żadnej zachęty, przyspieszyła biegu i poczęła zbliżać się do Gladyatora z tej strony, z której było jej korzystniej, to jest od strony sznura. Machotin nie puszczał jej do sznura. Zaledwie Wroński pomyślał, że można obejść od strony zewnętrznej, już Frou-Frou zmieniła nogę i w taki właśnie sposób zamierzała minąć rywala. Poczynająca już ciemnieć od potu szyja Frou-Frou zrównała się z zadem Gladyatora. Parę skoków konie przeszły razem, lecz przed samą przeszkodą, do której właśnie zbliżali się, Wroński chcąc przyspieszyć stanowczą chwilę, zaczął przynaglać konia uzdą i prędko, koło samego wzgórza, minął Machotina. Spojrzawszy na pobryzganą błotem twarz Machotina, Wrońskiemu zdawało się, że Machotin uśmiechnął się. Wroński wyprzedził Machotina, lecz czuł go zaraz za sobą i nieustanny słyszał tuż za plecami miarowy odgłos biegu Gladyatora i urywany, zupełnie jeszcze niezmęczony oddech jego.
Następne dwie przeszkody, rów i baryerę, Wroński wziął z łatwością, lecz usłyszał, że chrapanie Gladyatora i tentent jego kopyt zbliżają się: popędził więc konia i z radością zauważył, że Frou-Frou bez żadnego wysiłku zdołała pobiedz prędzej, a tentent Gładyatora dał się słyszeć na poprzedniej odległości.
Wroński prowadził wyścig, a więc stało się, jak życzył sobie i jak Corde radził mu: teraz był już pewnym wygranej; podniecenie, radość i zadowolenie z Frou-Frou wzrastały nieustannie. Wroński chciał obejrzeć się, lecz nie śmiał, starał się więc uspokoić i nie wysilać konia, aby pozostawić mu ten sam zapas sił, jaki — Wroński przypuszczał — pozostawał jeszcze w Gladyatorze. Jeśli Wroński pierwszy weźmie jedyną jeszcze, ostatnią przeszkodę, stanie pierwszy przy celowniku. Wroński zbliżał się do irlandzkiej bankiety. Jon i Frou-Frou zdaleka już widzieli tę bankietę i powątpiewanie ogarnęło na chwilę oboje, konia i jeźdźca. Patrząc się z góry na szyję i łeb konia, Wroński ze sposobu, w jaki koń strzygł uszami, spostrzegł, że Frou-Frou powątpiewa o sobie, podniósł więc szpicrutę, lecz natychmiast przekonał się, że spostrzeżenie jego było mylne, gdyż koń wiedział, co mu czynić należy. Frou-Frou wyciągnęła się cała i równo, tak właśnie, jak się Wroński spodziewał, wzbiła się i zlekka odepchnąwszy się nogami od ziemi, zdała się na działalność siły inercyi, która przerzuciła ją daleko za rów; Frou-Frou pobiegła dalej z tej samej nogi, bez żadnego wysiłku i wciąż w tem samem tempie.
— Brawo, Wroński! — dały się słyszyć głosy przyjaciół Wrońskiego, którzy stali koło rowu; Wroński nie mógł nie poznać głosu Jawszyna, którego jednak nie dojrzał.
„Milutka“ — pomyślał Wroński o Frou-Frou, przysłuchując się temu, co działo się za nim. — „Przeskoczył!“ — szepnął Wroński, posłyszawszy za sobą odgłos podskoku Gladyatora. Pozostawał jeszcze tylko jeden rów z wodą, szeroki na dwa arszyny. Wroński nie zwracał na niego uwagi, a ponieważ chciał przyjść do celownika pozostawiając daleko za sobą Machotina, zaczął więc popędzać konia cuglami, podnosząc i opuszczając w takt jego głowę. Wroński wiedział, że koń już biegnie resztą sił: nietylko szyja i plecy Frou-Frou były już wilgotne, lecz i na grzywie, na głowie, na ostrych uszach pot występował kroplami, a klacz ciężko i prędko oddychała. Lecz Wroński wiedział również, że na pozostałe dwieście sążni wystarczy zapasu tych sił. Wroński tylko z tego miarkował, iż Frou-Frou przyspieszała znacznie biegu, że czuł się bliżej ziemi i że ruchy konia stały się szczególnie miękkimi. Rów Frou-Frou przeskoczyła, zdając się nic sobie z niego nie robić, gdyż, jak ptak, przeleciała nad nim; w tej samej jednak chwili Wroński zauważył ku wielkiemu swemu przerażeniu, że nie zdążył za ruchem konia i że uczynił, nie zdając sobie sprawy w jaki sposób, fałszywy ruch wtedy, gdy opuszczał się na siodło. Położenie jego uległo nagle zmianie i Wroński pojął, że zaszło coś strasznego: nie miał jeszcze czasu opamiętać się, a już mignęły koło niego białe nogi gniadego ogiera i Machotin galopem przebiegł koło Wrońskiego.
Wroński dotykał jedną nogą ziemi a koń padł mu na tę nogę. Zaledwie Wroński zdążył usunąć nogę, Frou-Frou chrapiąc upadła na bok, i poczęła czynić wysiłki swą cienką, spoconą szyją, jak gdyby chciała podnieść się na nogi. Klacz zaczęła rzucać się po piasku, jak postrzelony ptak; fałszywy ruch Wrońskiego złamał jej kość pacierzową. O tem wszystkiem Wroński dowiedział się dopiero później, na razie zaś widział tylko, że Machotin oddala się prędko, a że on, Wroński, chwiejąc się na nogach, stoi sam jeden na błotnistej ziemi, a przed nim, ciężko oddychając, leży Frou-Frou i przegiąwszy głowę, patrzy na niego swemi ślicznemi, rozumnemi oczyma. Wroński ciągnął konia za uzdę, gdyż wciąż nie zdawał sobie sprawy z tego, co zaszło. Koń, trzęsąc siodłem, znów zaczął bić się po ziemi, jak złapana ryba, wyprostował przednie nogi, lecz nie mogąc podnieść zadu, znów upadł na bok. Gniew oszpecił bladą twarz Wrońskiego, dolna szczęka poczęła drgać i Wroński obcasem uderzył konia w brzuch, usiłując znowu ciągnąć biedną Frou-Frou za cugle. Koń jednak nie poruszał się, lecz przycisnąwszy nozdrza do ziemi, patrzał na swego pana, jak gdyby chciał przemówić.
— Aaa! — jęknął Wroński, chwytając się za głowę. — Aaa! co ja zrobiłem! — zawołał po chwili na głos. — Przegrałem wyścig z własnej mojej winy i zamordowałem takiego dobrego konia! Aaa! co też ja narobiłem!
Tłum widzów, doktór, felczer, oficerowie z jego pułku biegli ku niemu. Miary nieszczęścia Wrońskiego dopełniała ta okoliczność, że nic mu się nie stało i że nic sobie nie uszkodził. Koń zaś miał złamany krzyż, postanowiono więc zastrzelić go. Wroński nie był w stanie odpowiadać na pytania i nie mógł rozmawiać z nikim: zawrócił się więc i nie podnosząc czapki, która mu zleciała z głowy, wyszedł z hypodromu, sam nie zdając sobie sprawy, dokąd dąży. Wroński czuł się nieszczęśliwym: po raz pierwszy w życiu spadło na niego nieszczęście, nieszczęście, któremu nie był już w stanie zaradzić i którego sam był przyczyną.
Jawszyn podniósł czapkę Wrońskiego, dopędził go i odprowadził do domu. Dopiero w domu, po upływie pół godziny czasu Wroński przyszedł zupełnie do siebie, lecz wspomnienie o tych wyścigach na długo pozostało w pamięci jego jako najprzykrzejsze.
Stosunki Aleksieja Aleksandrowicza z żoną co do swej formy nie uległy żadnej zmianie i były zawsze takie same, jak i przedtem. Jedyna różnica polegała na tem, że Aleksiej Aleksandrowicz pracował jeszcze bardziej niż dawniej; Aleksiej Aleksandrowicz, jak zwykle, tak i w tym roku na początku wiosny wyjechał do wód za granicę, dokąd jeździł co roku dla poratowania zdrowia, nadwerężonego wyczerpującą pracą w ciągu zimy. Aleksiej Aleksandrowicz wrócił, jak zwykle, w lipcu i z jeszcze większą energią wziął się do pracy. I w tym roku również, jak i lat poprzednich, żona jego wyjechała na letnie mieszkanie, a on pozostał w Petersburgu.
Od czasu rozmowy, jaka miała miejsce po wieczorze u księżnej Twerskiej, Aleksiej Aleksandrowicz ani razu nie mówił z żoną o swych podejrzeniach i o swej zazdrości, i w zwykły sposób, w jaki miał zwyczaj odzywać się, a którym zdawał się wyśmiewać z kogoś, nadawał się najlepiej do tego rodzaju stosunków. Aleksiej Aleksandrowicz był tylko bardziej, niż zwykle, chłodnym dla żony i zdawało się, że miał do niej trochę żalu za tę pierwszą nocną rozmowę, od której Anna uchyliła się wtedy. Tylko pewien odcień oziębłości, nic więcej, dawał się zauważać w stosunkach Aleksieja Aleksandrowicza z żoną. „Nie chciałaś pomówić ze mną“ — zdawał się myśleć o żonie Aleksiej Aleksandrowicz — „tem gorzej dla ciebie. Teraz ty będziesz mnie prosiła, lecz ja już nie będę chciał rozmawiać. Tem gorzej dla ciebie“ — mawiał w myślach Aleksiej Aleksandrowicz, będąc tym razem podobnym do człowieka, który napróżno stara się ugasić ogień, aż wreszcie rozgniewany swemi bezowocnemi usiłowaniami, mówi: „a więc dobrze! pal się w takim razie!“
Aleksiej Aleksandrowicz, ten człowiek znany powszechnie ze swego rozumu i ze swej przenikliwości, jakich dawał dowody, zajmując się sprawami państwa, nie zdawał sobie sprawy, do jakiego stopnia jest nierozsądnem takie postępowanie z żoną; nie zdawał sobie z tego sprawy, gdyż obawiał się poznać dokładnie swe położenie, zamknął więc i zapieczętował tę ukrytą w głębi duszy skrzynkę, w której przechowywała się jego miłość ku rodzinie, to jest ku żonie i synowi. Aleksiej Aleksandrowicz czuły nadzwyczaj ojciec, od jakiegoś czasu stał się oziębłym dla syna, zaczął odzywać się do niego z tym samym sarkazmem co i do żony. „A! młody człowiek!“ — przemawiał Aleksiej Aleksandrowicz do Sieroży.
Aleksiejowi Aleksandrowiczowi zdawało się, co zresztą i powtarzał ciągle, że nigdy jeszcze urzędowanie nie pochłaniało mu tyle czasu, co w tym roku: nie zdawał sobie jednak z tego sprawy, że obecnie sam wciąż wymyślał sobie różne zajęcia i że one były jednym ze środków, pozwalających mu na nieotwieranie skrzynki, w której umieszczone były uczucia jego dla żony i dla rodziny, jak również i myśli o tej żonie i o tej rodzinie, a myśli te stawały się tem straszniejsze im dłużej leżały schowane głęboko.
Gdyby ktobądź miał prawo zapytać Aleksieja Aleksandrowicza, jak zapatruje się na postępowanie swej żony, to łagodny zazwyczaj i spokojny Aleksiej Aleksandrowicz, nic by nie odpowiedział, lecz rozgniewałby się ogromnie na tego, kto śmiałby zadać mu pytanie tego rodzaju! Dlatego też oblicze Aleksieja Aleksandrowicza przyjmowało za każdym razem dumny i surowy wyraz, gdy zapytywano go o zdrowie żony. Aleksiej Aleksandrowicz nie chciał nic myśleć o postępowaniu i o uczuciach swej żony i w samej rzeczy nic o nich nie myślał.
Aleksiej Aleksandrowicz miał willę w Peterhofie. Hrabina Lidja Iwanowna spędzała zwykle lato również w Peterhofie i dotrzymywała Annie towarzystwa. Lecz w tym roku hrabina nie chciała tam mieszkać, nie była ani razu u Anny Arkadjewny i dała do zrozumienia Aleksiejowi Aleksandrowiczowi, że zażyłość Anny z Betsy i z Wrońskim nie jest na miejscu. Aleksiej Aleksandrowicz zgromił surowo swą przyjaciółkę, wypowiedziawszy myśl, że żona jego jest wyższą po nad wszelkie podejrzenia i począł widocznie unikać hrabiny. Aleksiej Aleksandrowicz nie chciał widzieć i nie widział, że już wiele osób patrzy krzywo na jego żonę, nie chciał rozumieć i nie rozumiał powodów, dla których Anna chciała koniecznie zamieszkać w Carskiem Siole, gdzie spędzała lato Betsy i skąd było blizko do obozu, w którym stał pułk Wrońskiego. Aleksiej Aleksandrowicz nie pozwalał sobie samemu myśleć o tem i nie myślał; lecz zarazem w głębi swej duszy, nigdy nie mówiąc o tem nawet przed samym sobą i nie mając na to nietylko żadnych dowodów, lecz nawet i żadnych podejrzeń, nie wątpił o tem, że jest mężem zdradzanym i pewność ta czyniła go nieszczęśliwym.
Ileż to razy w ciągu swego ośmioletniego szczęśliwego pożycia z żoną, patrząc na cudze żony, które zdradzały i na zdradzanych mężów, Aleksiej Aleksandrowicz zadawał sobie pytanie: „jak można dopuścić do takiego stanu rzeczy? jak można nie rozerwać takich związków?“ lecz obecnie, gdy nieszczęście spadło na jego głowę, Aleksiej Aleksandrowicz nietylko, że nie myślał o tem, jak wyjść z tego położenia, lecz nie chciał nawet „zupełnie wiedzieć o niem, a niechciał wiedzieć dlatego właśnie, że położenie było zbyt przykrem i zbyt nienaturalnem.
Po powrocie z zagranicy Aleksiej Aleksandrowicz dwa razy jeździł do żony na letnie mieszkanie. Raz na obiad, za drugim zaś razem spędził u niej wieczór, na którym miała gości, lecz nie nocował ani razu, chociaż dawniej zwykł był to czynić.
Tego dnia, w którym miały się odbyć wyścigi, Aleksiej Aleksandrowicz był nadzwyczaj zajętym, lecz jeszcze z rana, gdy układał plan całodziennych zajęć, powziął zamiar natychmiast po wczesnym obiedzie pojechać do żony a stamtąd na wyścigi, na których miał być obecnym cały dwór, i na których wypadało mu być koniecznie. Prócz tego Aleksiej Aleksandrowicz musiał dzisiaj, jak zwykle co piętnastego każdego miesiąca, doręczyć żonie pieniądze na wydatki domowe.
Z właściwem sobie panowaniem nad swemi myślami, Aleksiej Aleksandrowicz, postanowiwszy jechać do żony, zakreślił koło niej rodzaj koła, którego nie pozwalał swym myślom przekraczać.
Rano Aleksiej Aleksandrowicz miał bardzo wiele do roboty. Hrabina Lidia Iwanowna przysłała mu poprzedniego dnia broszurę, napisaną przez znakomitego podróżnika po Chinach, który chwilowo bawił w Petersburgu. Do broszury dołączonym był list, w którym hrabina upraszała Aleksieja Aleksandrowicza o przyjęcie podróżnika, jako człowieka, zdaniem jej, nadzwyczaj zdolnego i mogącego być pożytecznym. Aleksiej Aleksandrowicz nie zdążył przeczytać broszury wieczorem przed udaniem się na spoczynek i rano musiał poświęcić trochę czasu na dokończenie jej. Potem zaczęli się schodzić interesanci z prośbami, urzędnicy z raportami, trzeba więc było zająć się tą bieżącą, jak ją nazywał Aleksiej Aleksandrowicz, pracą, która zabierała mu zawsze tyle czasu, a która polegała na naznaczeniu kandydatów na urzędy, na uwalnianiu, na wyznaczaniu pensyj, wsparć, nagród i t. p. Potem Aleksiej Aleksandrowicz miał do załatwienia jakąś osobistą sprawę, musiał zobaczyć się z doktorem i rozmówić się ze swym plenipotentem. Plenipotent nie zajął mu zbyt czasu, oddał tylko pieniądze i zdał mu krótkie sprawozdanie z interesów, które nie znajdowały się w świetnym stanie, gdyż z powodu częstych wyjazdów rozchód był większy od dochodu i w rezultacie był deficyt.
Za to na rozmówienie się z doktorem, ze znakomitym doktorem, osobistym swym przyjacielem, Aleksiej Aleksandrowicz stracił dużo czasu; nie spodziewał się dzisiaj doktora, którego wizyta była zupełnie niespodzianą; jeszcze zaś bardziej zadziwił się, gdy doktor począł wypytywać go szczegółowo o zdrowie, auskultować, opukiwać wątrobę. Aleksiej Aleksandrowicz nie wiedział o tem, że przyjaciółka jego, Lidya Iwanowna, zauważyła, że zdrowie Aleksieja Aleksandrowicza szwankuje jakoś w tym roku i prosiła doktora, aby go odwiedził i wybadał. — „Zrób pan to dla mnie“ — rzekła mu hrabina Lidya Iwanowna.
— Zrobię to dla Rosyi, hrabino! — odparł doktór.
— Jest to doprawdy nieoceniony człowiek! — zauważyła hrabina.
Ogólny stan zdrowia Aleksieja Aleksandrowicza nie podobał się doktorowi, gdyż wątroba była znacznie powiększoną, odżywianie organizmu słabe, i doktór przekonał się, że wody nie wywarły żadnego skutku, zalecił więc jaknajwięcej ruchu, zabronił pracować zbyt dużo umysłowo i przedewszystkiem kazał wystrzegać się zmartwień; zastosować się do tej ostatniej rady doktora dla Aleksieja Aleksandrowicza było również niemożebnem, jak naprzykład wstrzymać się od oddychania. Doktór odjechał, pozostawiając Aleksieja Aleksandrowicza pod przykrem bardzo wrażeniem. Aleksiejowi bowiem zdawało się, że mu czegoś brakuje i że brak ten w żaden sposób usunąć się nie da. Wychodząc od Aleksieja Aleksandrowicza, doktór spotkał się w bramie z dobrym swym znajomym, Sliudinym, naczelnikiem kancelaryi Aleksieja Aleksandrowicza. Doktór i Sliudin kolegowali w uniwersytecie i chociaż po wyjściu z uniwersytetu widywali się rzadko, lubili się jednak nawzajem, byli zawsze w dobrych stosunkach i dlatego doktór mógł przed Sliudinym, jako przed swym przyjacielem, wypowiedzieć szczerze zdanie co do chorego.
— Cieszę się bardzo, żeś pan był u niego — rzekł Sliudin. — Jakoś niedobrze z nim i zdaje mi się... Jak pan znalazłeś go?
— Rzeczy tak stoją... — rzekł doktór, kiwając po nad głową Sliudina na swego stangreta, aby zajeżdżał — rzeczy tak stoją — mówił dalej, naciągając na swą białą rękę glansowaną rękawiczkę. — Spróbuj pan przerwać nienaciągniętą strunę, przyjdzie ci to z trudnością, lecz naciągnij ją ile ci tylko sił starczy i trąć w nią palcem, struna pęknie. A on przez swe zamiłowanie do pracy, przez sumienność w spełnianiu swych obowiązków, stał się tą struną naciągniętą do ostatecznych granic, a parcie zewnętrzne istnieje i to nawet bardzo silne — dodał doktór, podnosząc brwi i dając tem Sliudinowi do zrozumienia, iż wie dobrze, jakie mianowicie parcie jest wywieranem na Aleksieja Aleksandrowicza. — Będzie pan na wyścigach? — zapytał po chwili, idąc ku swej karecie.
Zaraz po wyjściu doktora, który zajął tyle czasu, nadszedł znakomity podróżnik, i Aleksiej Aleksandrowicz, korzystając z dopiero co przeczytanej broszury i z uwagi na to, że już i przedtem miał pewną znajomość tego przedmiotu, olśnił podróżnika głęboką swą wiedzą i wytrawnym poglądem na tę sprawę.
Natychmiast po wyjściu podróżnika zameldowano marszałka szlachty, który przyjechał do Petersburga i z którym trzeba było pomówić; po odjeździe marszałka należało znów wziąć się z naczelnikiem kancelaryi do spraw bieżących i pojechać do pewnej wpływowej osobistości rozmówić się z nią w nader ważnej sprawie. Aleksiej Aleksandrowicz zdążył powrócić do domu dopiero o piątej, przed samym obiadem, zjadł obiad w towarzystwie Sliudina, poczem zaprosiwszy go do swego powozu, pojechał do Peterhofu do żony i na wyścigi. Nie zdając sobie z tego sprawy, Aleksiej Aleksandrowicz, widując się obecnie z żoną, starał się zawsze mieć przy sobie kogoś obcego.
Anna stała w swym pokoju na górze przed lustrem, przypinając sobie z pomocą Annuszki ostatnią kokardę do stanika, gdy nagle posłyszała przed gankiem zgrzyt kół, gniotących żwir, którym wysypaną była droga.
„Na Betsy, to jeszcze zawcześnie“ — pomyślała i spojrzawszy przez okno ujrzała karetę, wysuwający się z niej czarny kapelusz i znane sobie doskonale uszy Aleksieja Aleksandrowicza.
„A to się dopiero wybrał w porę! Może jeszcze na noc?“ — pomyślała Anna, i to wszystko, co mogło wyniknąć, wrazie gdyby jej przypuszczenia sprawdziły się, wydało się jej do tego stopnia strasznem i przerażającem, że nie namyślając ani chwili, wyszła uśmiechnięta i rozpromieniona na spotkanie męża, czując w sobie obecność właściwego jej od pewnego czasu ducha kłamstwa i udawania, któremu też uległa natychmiast i pod wpływem którego zaczęła mówić, nie zdając sobie dokładnie sprawy z tego co mówi.
— Jak to dobrze — odezwała się Anna, podając rękę mężowi i uśmiechem witając Sliudina — żeście panowie przyjechali! Spodziewam się, że przenocujesz?... — były to pierwsze słowa, jakie powiedział jej duch kłamstwa — a teraz pojedziemy za chwilę razem. Wielka tylko szkoda, żem obiecała już Betsy, która ma zajechać po mnie.
Aleksiej Aleksandrowicz, usłyszawszy imię Betsy, skrzywił się.
— Nie ośmielę się rozłączać tych, co nie rozłączają się nigdy — rzekł swym zwykłym żartobliwym tonem. — Pojedziemy sobie we dwóch z Michałem Wasiljewiczem. Doktorzy każą mi nawet chodzić piechotą: przejdę się trochę i będzie mi się zdawało, że jestem na wodach.
— Nie mamy potrzeby spieszyć się — zauważyła Anna. — Napijecie się panowie herbaty?
Anna zadzwoniła.
— Podaj herbatę i powiedz Sieroży, że Aleksiej Aleksandrowicz przyjechał. Jak twe zdrowie obecnie? Michale Wasiljewiczu, pan jeszcze nie był u mnie, niech się pan patrzy, jaką mam ładną werandę — mówiła Anna, zwracając się to do męża, to do Michała Wasiljewicza.
Anna mówiła naturalnym zupełnie głosem, lecz zanadto dużo i zaprędko, co sama miarkowała, gdyż zauważyła, że Michał Wasiljewicz bacznie na nią spogląda.
Michał Wasiljewicz wyszedł po chwili na werandę.
Anna usiadła koło męża.
— Wyglądasz mi jakoś mizernie.
— Tak — odparł Aleksiej Aleksandrowicz — dzisiaj był u mnie doktór i zajął mi całą godzinę czasu. Pewien jestem, że musiał go przysłać do mnie ktoś z moich przyjaciół; moje zdrowie jest przecież do tego stopnia drogocennem...
— Daj spokój żartom, ale co ci doktór powiedział?...
Anna wypytywała męża o zdrowie, była ciekawą nad czem obecnie pracuje, namawiała go, aby odpoczął i zamieszkał u niej.
Anna mówiła to wszystko wesoło, prędko i ze szczególnym blaskiem w oczach, lecz Aleksiej Aleksandrowicz nie przypisywał obecnie sposobowi jej mówienia żadnego znaczenia: słyszał tylko jej wyrazy i przypisywał im tylko dosłowne znaczenie. Aleksiej Aleksandrowicz odpowiadał żonie swobodnie, choć jak zwykle żartobliwie. W całej tej ich rozmowie nie było nic nadzwyczajnego, lecz Anna nigdy nie mogła wspominać tej krótkiej sceny bez bolesnego uczucia wstydu.
Nadszedł Sieroża w towarzystwie guwernantki. Gdyby Aleksiej Aleksandrowicz pozwolił sobie przypatrzyć mu się bacznie, zauważyłby nieśmiałe roztargnione spojrzenie, jakie Sieroża zwrócił na niego, a potem na matkę. Lecz Aleksiej Aleksandrowicz nie chciał nic widzieć i nic nie widział.
— A młody człowiek! Jak on rośnie! Doprawdy, staje się już mężczyzną. Jak się masz, młody człowieku! — i Aleksiej Aleksandrowicz podał rękę wystraszonemu Sieroży.
Sieroża, który i przedtem był nieśmiały względem ojca, obecnie, odkąd Aleksiej Aleksandrowicz zaczął go tytułować młodym człowiekiem i odkąd on, Sieroża, usiłował rozwiązać pytanie, czy Wroński jest jego przyjacielem, czy też wrogiem, odtąd Sieroża począł lękać się ojca. Sieroża spojrzał na matkę, jak gdyby uciekając się pod jej obronę: było mu dobrze tylko z matką. Tymczasem Aleksiej Aleksandrowicz, wszcząwszy rozmowę z guwernantką, trzymał syna za ramię, na którem położył swą dłoń. Sieroża miał do tego stopnia wystraszoną minę, że Annie zdawało się, iż syn lada chwila rozpłacze się.
W chwili gdy syn wszedł, Anna zarumieniła się; zauważywszy przykre położenie Sieroży, matka podeszła prędko ku niemu, zdjęła z ramienia jego rękę Aleksieja Aleksandrowicza i pocałowawszy jedynaka, wyprowadziła go do ogrodu, skąd powróciła zaraz.
— Jednak czas już... — rzekła, spoglądając na zegarek — Betsy powinnaby już przyjechać!...
— W istocie! — odparł Aleksiej Aleksandrowicz, wstając i zakładając palce, aby trzeszczyć niemi. — Przywiozłem ci pieniędzy, gdyż wiem, że nikt nie może wyżyć powietrzem, potrzeba ci ich zapewne?
— Nie, nie potrzeba... tak, potrzeba — odpowiedziała Anna, rumieniąc się cała. — Ale spodziewam się, że przyjedziesz jeszcze po wyścigach?
— Ma się rozumieć, że przyjadę! — odrzekł Aleksiej Aleksandrowicz — oto i pierwsza piękność Peterhofu, księżna Twerska — dodał po chwili, przypatrując się przez okno angielskiemu powozowi na nadzwyczaj wysokich kołach. Co za wykwintny ekwipaż! A więc i my jedźmy już!
Księżna Twerska nie wysiadała z powozu, tylko lokaj w sztylpach, pelerynie i czarnym cylindrze, przyszedł oznajmić o jej przyjeździe.
— Idę już, do widzenia wam! — zawołała Anna i pocałowawszy syna, podeszła do Aleksieja Aleksandrowicza i odezwała się, podając mu rękę — wdzięczną ci jestem bardzo, żeś przyjechał.
— Aleksiej Aleksandrowicz pocałował żonę w rękę.
— A zatem do widzenia! Przyjedziesz więc na herbatę? — żegnała się Anna i wyszła, promieniejąc wesołością; lecz za chwilę, gdy przestała patrzyć na męża, poczuła na swej dłoni miejsce, którego on dotknął ustami i wzdrygnęła się z obrzydzenia.
Gdy Aleksiej Aleksadrowicz przyjechał na wyścigi, Anna siedziała już koło Betsy w trybunie, zajętej przez śmietankę petersburskiego świata. Anna zdaleka jeszcze ujrzała męża. Ci dwaj ludzie: mąż i kochanek byli dla niej dwoma środowiskami życia, i Anna, nieuciekając się do pomocy zmysłów, odczuwała ich obecność: mąż był jeszcze daleko, gdy poczuła, że on zbliża się i pomimowoli goniła go wzrokiem między falami tłumu, przez które szedł. Anna widziała, jak Aleksiej Aleksandrowicz zbliżał się ku trybunie, jak odpowiadał uprzejmie na uniżone ukłony, jak po przyjacielsku lub też bardzo chłodno witał się z równymi sobie i jak, wyczekując na spojrzenia wyższych od siebie, zdejmował przed nimi z uszanowaniem swój duży okrągły kapelusz, dotykający końców jego uszów. Anna znała dokładnie te wszystkie jego ruchy i wydawały się jej one wprost wstrętnymi. „Tylko miłość własna, tylko zarozumiałość, oto wszystko co jest w jego duszy“ — myślała Anna — wzniosłe jego idee, przejęcie się sprawami oświaty i religii, to tylko narzędzia, których używa, aby piąć się wyżej.“
Aleksiej Aleksandrowicz spoglądał na trybunę, w której siedziały damy i chociaż patrzał na żonę, nie poznawał jej jednak w tem morzu muślinu, wstążek, piór, parasolek i kwiatów; Anna domyślała się, że mąż szuka jej, naumyślnie jednak starała się nie zwracać na siebie jego uwagi.
— Aleksieju Aleksandrowiczu! — zawołała na niego księżna Betsy — szuka pan zapewne swej żony: oto i ona!
Aleksiej Aleksandrowicz uśmiechnął się ozięble.
— Tyle tu blasku, że aż oczy bolą — odrzekł i zbliżył się ku trybunie, uśmiechnął się do żony, jak powinien uśmiechać się mąż, witający żonę, którą przed chwilą widział, przywitał się z księżną i z innymi znajomymi, z każdym jak należało, to jest żartując z paniami i zamieniając uściski rąk z mężczyznami.
Na dole, koło trybuny stał znany powszechnie ze swego rozumu i wykształcenia jenerał adjutant. Aleksiej Aleksandrowicz zaczął z nim rozmawiać.
Była chwila przerwy między wyścigami, nic więc nie przeszkadzało im rozmawiać. Jenerał-adjutant powstawał na wyścigi, Aleksiej Aleksandrowicz stawał w ich obronie. Anna słyszała każdy wyraz, który mąż wymawiał swym cienkim i jednostajnym głosem, każdy wyraz zdawał się jej być pełnym fałszu i każdy bólem przejmował jej ucho.
Gdy rozpoczęły się przygotowania do czterowiorstowego wyścigu z przeszkodami, Anna przechyliła się przez baryerę, nie spuszczając oczu z Wrońskiego, który podchodził do konia i siadał nań; jednocześnie Anna słyszała wciąż wstrętny dla siebie, na chwilę niemilknący głos męża. Annę męczyła obawa o Wrońskiego, lecz bardziej jeszcze dręczył ją ten niemilknący, jak jej się zdawało, cienki głos męża, brzmiący tą znajomą jej doskonale intonacyą.
„Jestem złą kobietą, jestem upadłą kobietą“ — myślała Anna — „lecz nie lubię kłamać i nie znoszę kłamstwa, jego (męża) zaś strawą jest kłamstwo. Przecież on wie wszystko i wszystko widzi, cóż więc myśli sobie, jeśli może rozmawiać z takim spokojem? Gdyby chciał zabić mnie, zabić Wrońskiego, wzbudzałby we mnie szacunek, lecz on tego nie uczyni, gdyż zadawalnia go kłamstwo i pozory przyzwoitości“ — mówiła Anna do siebie, nie zdając sobie wcale sprawy, czego mianowicie żąda od męża i, jak według jej zdania, powinien postępować. Anna nie domyślała się nawet tego, że ta dzisiejsza niezwykła wielomowność Aleksieja Aleksandrowicza, która ją tak rozdrażniała, była tylko wynikiem jego wewnętrznej trwogi i niepokoju. Jak dziecko, które się uderzyło, skacze, aby fizycznym ruchem zagłuszyć ból, również i Aleksiej Aleksandrowicz odczuwał potrzebę pewnego ruchu umysłowego, gdyż chciał zagłuszyć w sobie myśli o żonie, które powstawały, gdy patrzał na nią i na Wrońskiego, i gdy słyszał nieustannie powtarzane imię jego. Każdemu dziecku wrodzonem jest skakanie, jemu zaś wrodzonem było ładnie i rozsądnie mówić. Aleksiej Aleksandrowicz obstawał przy swojem zdaniu:
— Niebezpieczeństwo jest koniecznym warunkiem wojskowych kawaleryjskich wyścigów. Jeśli Anglia może wskazać w historyi swych wojen na najświetniejsze wygrane, które zawdzięcza kawaleryi, to dlatego tylko, że w ludziach i zwierzętach wyrabiała historycznie tę siłę. Mojem zdaniem, należy przywiązywać do sportu ogromną wagę, my zaś, jak zwykle na wszystko, zapatrujemy się nań tylko powierzchownie.
— Nie tak bardzo powierzchownie — zauważyła księżna Twerska — powiadają, że jeden z oficerów złamał sobie dwa żebra.
Aleksiej Aleksandrowicz uśmiechnął się; uśmiech ten polegał tylko na odsłonięciu warg i nic nie mówił.
— Przypuśćmy, księżno, że nie powierzchownie, lecz głęboko. Ale nie o to rzecz idzie — odparł Aleksiej Aleksandrowicz i znów zwrócił się do jenerała, z którym rozmawiał poważnie — niech pan nie zapomina, że ścigają się wojskowi, którzy obrali sobie ten rodzaj działalności, a każde zajęcie, i z tem musi pan zgodzić się, ma swą odwrotną stronę medalu; wchodzi to poprostu w zakres obowiązków wojskowego. Walka na kułaki, lub walki hiszpańskich toreadorów z bykami są wstrętnym sportem i oznaką barbarzyństwa, specyalny jednak sport jest oznaką rozwoju.
— Nikt już nie zobaczy mnie po raz drugi na wyścigach; zanadto przejmuję się niemi — rzekła księżna Betsy. — Nie prawdaż, Anno?
— Przejmują, lecz nie można oderwać się od nich — odparła jedna z pań. — Gdybym była rzymianką, nie opuszczałabym ani jednego przedstawienia w cyrku.
Anna nie odzywała się i nie odejmując lornetki od oczów, patrzała nieustannie w jeden punkt.
W tej chwili koło trybuny przechodził jeden z dostojników. Aleksiej Aleksiejewicz, przestawszy mówić, prędko, lecz z powagą wstał ze swego miejsca i złożył nizki ukłon zbliżającemu się dygnitarzowi wojskowemu.
— Pan nie bierze udziału na wyścigach? — zapytał go żartobliwie dygnitarz.
— Wyścigi, w których ja biorę udział, są bez porównania trudniejsze — odparł z szacunkiem Aleksiej Aleksandrowicz.
I chociaż sam Aleksiej Aleksandrowicz nie przypisywał swej odpowiedzi żadnego znaczenia, jenerał jednak zrobił taką minę, jak gdyby usłyszał mądre odezwanie się mądrego człowieka i jak gdyby wiedział, w czem tkwi la pointe de la sauce.
— W wyścigach biorą udział dwie strony — mówił dalej Aleksiej Aleksandrowicz — aktorzy i widzowie; że zamiłowanie w widowiskach tego rodzaju jest nieomylną oznaką nizkiego rozwoju widzów, na to zgadzam się, lecz...
— Księżno, załóżmy się — zawołał Stepan Arkadjewicz, stając przed trybuną i zwracając się ku Betsy. — Za kim pani trzyma?
— My z Anną za księciem Kuzowlewem — odpowiedziała Betsy.
— A ja za Wrońskim!... o parę rękawiczek...
— Przyjmuję!
— A jak tu ładnie! Nieprawdaż?
Gdy Stepan Arkadjewicz rozmawiał z Betsy, Aleksiej Aleksandrowicz przestał mówić, lecz po chwili rozpoczął znowu:
— Zgadzam się z panem, że...
Ścigający się ruszali właśnie od startu; rozmowy umilkły. Aleksiej Aleksandrowicz również przestał mówić; publiczność podniosła się z ławek i spojrzenia wszystkich skierowały się ku rzece. Wyścigi nie zaciekawiały Aleksieja Aleksandrowicza, nie przypatrywał się więc jeźdźcom, lecz z roztargnieniem spoglądał zmęczonemi oczyma na publiczność. Spojrzenie jego zatrzymało się na Annie, twarz której pokryła się bladością i przybrała surowy wyraz. Znać było, że Anna nie widzi żadnego jeźdźca, tylko jego jednego: ręka jej konwulsyjnie ściskała wachlarz, w piersiach brakło tchu. Aleksiej Aleksandrowicz popatrzał na żonę i odwrócił się od niej prędko, zwracając znowu swe spojrzenie na zebraną tłumnie publiczność.
„Tak, i na tej damie, również jak i na innych wyścigi robią wrażenie; jest to zresztą bardzo naturalnem“ — rzekł do siebie Aleksiej Aleksandrowicz i usiłował nie spoglądać już więcej na żonę, lecz spojrzenie jego pomimowoli zwracało się w stronę Anny i Aleksiej Aleksandrowicz znowu wpatrywał się w nią, starając się nie czytać na jej obliczu tego, co tak wyraźnie było napisanem na niem i wbrew swej woli czytał to, o czem nie chciał wiedzieć.
Gdy Kuzowlew spadł z konia, publiczność przeraziła się, lecz Aleksiej Aleksandrowicz poznał z twarzy Anny, że to upadł nie ten, na kogo ona patrzała; gdy zaś następnie Machotin i Wroński przeskoczyli wysoką baryerę i jadący za nimi oficer został wysadzonym z siodła i potłukł się tak mocno, że leżał bez czucia i gdy szmer przerażenia rozległ się między publicznością, Aleksiej Aleksandrowicz widział, że Anna nie zauważyła nawet tego wypadku i zdawała się niebardzo zdawać sobie sprawę z tego, co mówiono koło niej. Lecz Aleksiej Aleksandrowicz coraz częściej i częściej, coraz uporczywiej spoglądał na żonę. Anna pomimo, że cała jej uwaga pochłoniętą była patrzeniem się na Wrońskiego, poczuła przenikliwe spojrzenie chłodnych oczów męża, skierowanych na nią z boku, obejrzała się więc na chwilę, popatrzała pytająco na Aleksieja Aleksandrowicza, zmarszczyła się lekko i znów odwróciła się.
„Doprawdy, wszystko mi jedno“ — zdawała się Anna mówić mężowi i ani razu więcej nie spojrzała na niego.
Wyścigi nie udały się, gdyż z liczby siedmnastu oficerów, biorących w nich udział, więcej niż połowa pospadała z koni i porozbijała się. Przy końcu wszyscy byli pod przykrem wrażeniem, tem bardziej, że i cesarz wyraził swe niezadowolenie.
Wszyscy wypowiadali głośno swe niezadowolenie i wszyscy powtarzali czyjeś odezwanie się, że „brak tylko cyrku ze lwami!“ Przestrach ogarnął wszystkich do tego stopnia, że, gdy Anna krzyknęła, ujrzawszy, iż Wroński przewrócił się razem z koniem, nikt nie zwrócił na ten okrzyk żadnej uwagi; lecz w mgnieniu oka twarz Anny zmieniła się do tego stopnia, iż w samej rzeczy wzruszenie jej mogło wydawać się nie na miejscu. Anna nie miała już sił panować nad sobą, poczęła trząść się cała jak złapany ptak: chwilami chciała iść, nie zdając sobie sprawy dokąd, chwilami zaś zwracała się ku Betsy i mówiła:
— Jedźmy, jedźmy...
Lecz Betsy nie słyszała jej, gdyż, przechyliwszy się przez baryerę rozmawiała z jenerałem, który przyszedł przywitać się z nią.
Aleksiej Aleksandrowicz podszedł do Anny i podał jej rękę.
— Jeśli życzysz sobie, możemy wracać do domu — odezwał się po francusku, lecz Anna przysłuchując się temu, co mówił jenerał, nie zwracała na męża uwagi.
— Podobno i on złamał sobie nogę — opowiadał jenerał — doprawdy, to do niczego nie podobne!
Anna, nie odpowiadając mężowi, podniosła ku oczom lornetkę i skierowała ją na ten punkt, gdzie Wroński upadł, lecz było tak daleko i stało tam tyle osób, że nie było nic widać. Anna odjęła od oczu lornetkę i chciała już iść ku swemu powozowi, lecz ujrzała właśnie nadbiegającego oficera, który przychodził złożyć raport cesarzowi. Anna przegięła się cała przez baryerę, aby usłyszyć cokolwiek.
— Stiwa! Stiwa! — zawołała na brata.
Lecz Stepan Arkadjewicz nie słyszał jej wołania; Anna chciała już wyjść z trybuny.
— Raz jeszcze ofiaruję ci ramię, jeśli masz zamiar wyjść — rzekł Aleksiej Aleksandrowicz, dotykając jej ręki.
Anna z odrazą odsunęła się od męża i nie patrząc na niego, odparła:
— Proszę mi dać pokój, ja zostanę się — gdyż widziała, że znów oficer jakiś biegnie ku trybunom z tego miejsca, gdzie upadł Wroński; Betsy machała na niego chustką. Oficer przyniósł wiadomość, że jeźdźcowi nic się nie stało, a koń złamał sobie krzyż.
Anna dowiedziawszy się o tem, usiadła i zasłoniła twarz wachlarzem. Aleksiej Aleksandrowicz widział, że Anna płacze i że nietylko nie może powstrzymać się od łez, lecz i od łkania, które spazmatycznie ściskało jej gardło. Aleksiej Aleksandrowicz zasłonił sobą żonę, chcąc jej dać trochę czasu, aby przyszła do siebie.
— Po raz trzeci proponuję ci me ramię — rzekł po po chwili Aleksiej Aleksandrowicz, zwracając się ku żonie. Anna patrzała na męża i nie mogła zdobyć się na odpowiedź; księżna Betsy przyszła jej z pomocą:
— Nie, Aleksieju Aleksandrowiczu, ja przywiozłam Annę, więc i ja ją odwiozę.
— Wybacz mi księżna — odparł Aleksiej Aleksandrowicz, uśmiechając się i patrząc śmiało Betsy w oczy — lecz zauważyłem, że Anna nie jest zupełnie zdrową i życzę sobie, aby pojechała ze mną.
Anna obejrzała się z przerażeniem, podniosła się z ławki i oparła się na ramieniu męża.
— Poszlę do niego, dowiem się o wszystkiem i dam ci znać — szepnęła Betsy Annie.
Wychodząc z trybuny, Aleksiej Aleksandrowicz, jak gdyby nic nie zaszło, rozmawiał ze znajomymi i Anna musiała również jak zawsze, odpowiadać znajomym i rozmawiać z nimi, lecz nie wiedziała sama, co się z nią dzieje i jak przez sen szła pod rękę z mężem.
„Czy bardzo pokaleczył się, czy też nic mu się nie stało? Czy to prawda? Czy będzie mógł przyjść wieczorem? Czy zobaczę go dzisiaj?“ — myślała Anna i, nie odzywając się zupełnie do męża, wsiadła do jego karety. Aleksiej Aleksandrowicz, pomimo wszystkiego, na co przed chwilą patrzał, nie pozwalał sobie krytykować postępowania żony względem siebie, widział przed sobą tylko zewnętrzne oznaki: widział, że zachowywała się niewłaściwie i był przekonanym, iż obowiązkiem jego jest zwrócić na to jej uwagę. Aleksiejowi Aleksandrowiczowi było nadzwyczaj trudno mówić tylko o tem i poprzestać na tem: już otworzył usta, aby powiedzieć żonie, że zachowywała się niewłaściwie, lecz pomimowoli odezwał się zupełnie z czem innem:
— Do jakiego jednak stopnia wszyscy jesteśmy skłonni do tych barbarzyńskich widowisk!... Mojem zdaniem...
— Co?... Nic nie rozumiem... — przerwała mu Anna z pogardą.
Odezwanie się Anny uraziło Aleksieja Aleksandrowicza, zaczął więc natychmiast mówić o tem, o czem zamierzał.
— Powinienem powiedzieć ci — zaczął Aleksiej Aleksandrowicz.
„Oto stanowcza rozmowa“ — pomyślała Anna i trwoga ogarnęła ją.
— Muszę ci powiedzieć, że dzisiejsze twe postępowanie było niewłaściwem — rzekł Aleksiej Aleksandrowicz po francusku.
— Cóż takiego zrobiłam, że postępowanie moje uważasz za niestosowne? — zapytała głośno Anna, zwracając głowę ku mężowi i patrząc mu prosto w oczy, lecz już bez tej ukrytej wesołości, miejsce której zajęła stanowczość. Tą stanowczością Anna chciała zamaskować przejmujący ją przestrach.
— Nie zapominaj... — zauważył Aleksiej Aleksandrowicz, wskazując otwarte przednie okienko karety i stangreta siedzącego na koźle — poczem wstał i zamknął je.
— Co ci się nie podobało w mojem postępowaniu? — powtórzyła Anna.
— To przerażenie i rozpacz, której nie mogłaś ukryć, gdy jeden z jeźdźców spadł z konia.
Aleksiejowi Aleksandrowiczowi zdawało się, że żona zaprzeczy mu, lecz Anna milczała i patrzała uporczywie przed siebie.
— Prosiłem cię już, by postępowanie twe nie upoważniało złe języki do zajmowania się nami; dawniej już wspominałem ci o związku istniejącym między nami, jako między małżonkami; obecnie kwestyi tej już nie poruszam, gdyż mówię tylko o zewnętrznym naszym stosunku. Zachowywałaś się nieprzyzwoicie, i ja życzę sobie, aby to już nie powtarzało się więcej.
Anna nie słyszała połowy słów Aleksieja Aleksandrowicza, gdyż bała się męża i myślała o tem, czy Wroński nie zabił się przypadkiem i czy to napewno o nim mówiono, że nic mu się nie stało i że koń złamał sobie krzyż. Anna uśmiechnęła się tylko z przymusem i ironią, gdy Aleksiej Aleksandrowicz przestał mówić i nic nie odpowiedziała mu, gdyż niesłyszała zupełnie co mówił. Aleksiej Aleksiejewicz z początku mówił śmiało, lecz gdy zaczął wnikać w to, co mówił, przestrach, pod wrażeniem którego Anna była, udzielił się i jemu. Aleksiej Aleksandrowicz spostrzegł, że Anna uśmiecha się i uśmiech jej wprowadził go w błąd.
„Ona śmieje się z mych podejrzeń i zaraz powie mi to samo, co mówiła wtedy, że nie mają one żadnej podstawy i że są śmieszne.“ Aleksiej Aleksandrdwicz, teraz, gdy w każdej chwili mógł dowiedzieć się o wszystkiem, pragnął gorąco, by Anna również jak i wtedy w zimie odpowiedziała mu, że podejrzenia jego są dziwne, gdyż są bezpodstawne. Aleksiej Aleksandrowicz do tego stopnia bał się wszystkiego, co już wiedział, że gotów był uwierzyć byle czemu; lecz przerażenie i posępność, jaka malowała się na twarzy Anny, nie obiecywała mu nic dobrego, nawet kłamstwa.
— Może mylę się — rzekł Aleksiej Aleksandrowicz — w takim razie, proszę wybaczyć mi.
— Nie, nie mylisz się — odparła Anna powoli, patrząc z rozpaczą w oczach prosto w twarz Aleksiejowi Aleksandrowiczowi — nie omyliłeś się. Byłam w istocie i nie mogłam niebyć w rozpaczy. Kocham go i jestem jego kochanką, a ciebie nienawidzę, lękam się i brzydzę się tobą... Możesz sobie robić ze mną co ci się rzewnie podoba...
I rzuciwszy się w kąt karety, Anna poczęła łkać, zakrywając twarz ręką. Aleksiej Aleksandrowicz nie drgnął nawet i patrzał wciąż przed siebie; lecz twarz jego stała się nagle uroczystą i nieruchomą, jak martwa i zachowała ten wyraz aż do samego przyjazdu do domu. Gdy kareta zatrzymała się przed gankiem, Aleksiej Aleksandrowicz odwrócił głowę: na twarzy miał wciąż ten sam uroczysty wyraz.
— Tak! Lecz żądani zachowywania przynajmniej zewnętrznych pozorów przyzwoitości aż dotąd, dopóki — w tem miejscu Aleksiejowi Aleksandrowiczowi głos zadrżał — nie przedsięwezmę odpowiednich kroków w celu zabezpieczenia mego honoru i dopóki nie powiadomię cię o nich.
Aleksiej Aleksendrowicz pierwszy wysiadł z karety i pomógł żonie wysiąść; poczem uścisnąwszy w obecności służby jej rękę, wsiadł z powrotem do karety i kazał jechać do Petersburga.
Jak tylko Aleksiej Aleksandrowicz odjechał, nadszedł lokaj od księżnej Betsy i przyniósł Annie list. „Posyłam do Aleksieja z zapytaniem jak się miewa i Aleksiej odpisał mi, że jest zdrów i że nic mu się nie stało, jest jednak w rozpaczy.“
„A zatem on będzie! Dobrze zrobiłam, żem mu powiedziała wszystko“... — pomyślała Anna i spojrzała na zegarek: była ósma, a więc dopiero za parę godzin! i wspomnienie o wszystkich szczegółach ostatniej schadzki przejęło ogniem krew Anny. „Mój Boże... ten blask oślepia mnie! Boję się, lecz lubię spoglądać na jego oblicze i lubię to fantastyczne światło... ach prawda!... A zresztą, wszystko mi jedno... Bogu dzięki skończyłam już z nim raz na zawsze!“
Jak we wszystkich miejscach, gdzie zbierają się ludzie, tak i na mało znanych niemieckich wodach, dokąd przyjechali Szczerbaccy, odbywała się zwykła krystalizacya przyjezdnych, każdy więc pod jej działaniem zajął pewne określone stanowisko, którego nie mógł już zmienić.
Jak cząstka wody stale i niezmiennie przybiera na mrozie określony kształt śniegowego kryształu, tak również każdy przyjezdny, zjawiający się na wodach, od razu zajmował właściwe mu miejsce.
Fürst Szczerbacki sammt Gemahlin und Tochter, i ze względu na mieszkanie jakie najęli, jak również ze względu na swe nazwisko i znajomych, których spotkali, tak samo ulegli natychmiast procesowi krystalizacyi i zajęli odpowiednie miejsce.
Na wodach była w tym roku prawdziwa niemiecka Fürstin: obecność jej wpływała na raźniejszą niż zwykle krystalizacyę towarzystwa. Księżna Szczerbacka chciała koniecznie przedstawić córkę następczyni tronu i zaraz nazajutrz dopełniła tej ceremonii. Kiti, ubrana w sprowadzoną prosto z Paryża bardzo skromną — a więc bardzo strojną — suknię, nizko i z uszanowaniem dygnęła przed następczynią. „Spodziewam się, że różyczki prędko powrócą na tę piękną twarzyczkę“ — zauważyła księżna — i Szczerbaccy na cały czas swego pobytu na wodach, od razu wkroczyli na wytkniętą przed nimi drogę, której nie mogli już porzucić; zaznajomili się więc i z rodziną angielskiej lady, i z niemiecką hrabiną i jej synem, ranionym w ostatniej wojnie i z uczonym Szwedem, jak również z mr Cannut i jego siostrą. Pomimowoli jednak w skład towarzystwa, z którem Szczerbaccy najwięcej przestawali, weszła znajoma ich z Moskwy, Marya Eugeniewna Rtiszczewa z córką; z towarzystwa panny Kiti była niezbyt zadowoloną, gdyż młoda Rtiszczewa, również jak i Kiti chorowała z zawiedzionej miłości; moskiewski pułkownik, którego Kiti znała od dzieciństwa i widywała zawsze w mundurze i epoletach, a który tutaj ze swemi maleńkiemi oczkami, z długą szyją w kolorowym krawacie wydawał się jej nadzwyczaj śmiesznym i nudnym, i od towarzystwa którego nie można było uwolnić się. Po niejakim czasie Kiti zaczęła się nudzić, tembardziej, że książę wyjechał do Karlsbadu i Kiti została się sama z matką: ci, których znała, nie zajmowali już jej zupełnie i Kiti wiedziała, że w ich towarzystwie nie będzie mieć żadnej rozrywki. Lecz Kiti wynalazła sobie przyjemny sposób spędzania czasu, a mianowicie zaczęła robić obserwacye i różne przypuszczenia o nieznajomych. Stosownie do swego charakteru i usposobienia, Kiti upatrywała w ludziach tylko dodatnie cechy, szczególniej zaś w osobach nieznanych sobie zupełnie. I teraz również, robiąc o kimbądż domysły, kto to taki być może, jakie stosunki łączą go ze swem otoczeniem i jacy to są ludzie, Kiti wyobrażała sobie charaktery najbardziej godne podziwu i najwspanialsze, a w spostrzeżeniach, jakie czyniła, znajdowała najlepsze potwierdzenie swych domysłów.
Pomiędzy osobami tego rodzaju najwięcej zwracała na siebie uwagę Kiti pewna Rosyanka, młoda panna, która przyjechała do wód z chorą damą, również Rosyanką, madame Stahl, jak nazywano chorą. Madame Stahl należała do wyższych sfer towarzystwa, lecz była do tego stopnia chorą, że nie mogła chodzić i tylko czasami, gdy była ładna pogoda, wyjeżdżała w wózku do parku. Pani Stahl, jak dowodziła księżna, nie tyle z powodu choroby, ile przez dumę, nie zawiązywała ze swymi współrodakami żadnych stosunków. Młoda Rosyanka pielęgnowała madame Stahl i prócz tego, jak zauważyła Kiti, zaznajomiła się ze wszystkimi ciężko chorymi, a tych było dużo na wodach, i również troskliwie zajmowała się nimi.
Kiti doszła do przekonania, że młoda Rosyanka nie była ani krewną pani Stahl, ani jej damą do towarzystwa; pani Stahl nazywała ją Wareńką, znajomi, „mademoiselle Wareńka.“ Niemówiąc już o tem, że Kiti sprawiały przyjemność spostrzeżenia, jakie czyniła nad postępowaniem mademoiselle Wareńki względem pani Stahl i względem chorych, Kiti, jak to często bywa, czuła niewytłumaczony pociąg do mademoiselle Wareńki i ze spostrzeżeń jej domyślała się, że i ona, Kiti, wywiera na mademoiselle Wareńce dodatnie wrażenie.
Mademoiselle Wareńka była nie tyle nie pierwszej młodości, ile stworzeniem, które zdawało się być pozbawionem zupełnie młodości: można jej było dać dziewiętnaście lat jak również i trzydzieści. Przypatrzywszy się bacznie jej rysom, dochodziło się do przekonania, że mademoiselle Wareńka, pomimo swego chorobliwego wyglądu, była prędzej przystojną, niż brzydką.
Figura jej byłaby również zupełnie ładną, gdyby nie zbytnia suchość ciała i nieproporcyonalnie do średniego wzrostu duża głowa. Mademoiselle Wareńka nie wydawała się pociągającą dla mężczyzn: była ona podobną do wspaniałego kwiatu bez zapachu, na którym trzymało się jeszcze wiele płatków, lecz który wiądł już. Mademoiselle Wareńka nie mogła być pociągającą dla mężczyzn i dlatego jeszcze, że brak w niej było tego, czego było za dużo w Kiti, t. j. świadomości swego wdzięku.
Mademoiselle Wareńka wyglądała na osobę wiecznie zajętą, co nie ulegało zresztą żadnej wątpliwości i dlatego zepewne nie mogła interesować się niczem, co bezpośrednio nie dotyczyło jej. Mademoiselle Wareńka przez to szczególniej pociągała ku sobie Kiti, że usposobienia ich były wręcz przeciwne. Kiti miała przeczucie, że znajdzie w mademoiselle Wareńce, w jej trybie życia, wzór do tego, czego w obecnej chwili namiętnie pragnęła, mianowicie: zainteresowania się czemśkolwiek w życiu, poza obrębem sprawiających Kiti obrzydzenie światowych stosunków, których celem było wyjście zamąż, a które wydawały się jej obecnie hańbiącem ją wystawianiem siebie jak towaru na sprzedaż. Im uważniej Kiti przyglądała się swej nieznajomej przyjaciółce, tembardziej dochodziła do przekonania, że osoba ta jest najbardziej doskonałem stworzeniem, jakie można sobie wyobrazić, i tem usilniej pragnęła zawrzeć z nią stosunki.
Obydwie panny spotykały się po parę razy na dzień i przy każdem spotkaniu oczy Kiti zdawały się mówić: „Kto pani jest? co pani za jedna? Wszak prawda, że pani jest tem uroczem stworzeniem, jakiem ja wyobrażam sobie panią? Lecz na miłość Boską“ — dodawało jej nieśmiałe spojrzenie — „niech pani nie myśli, że pozwalam sobie narzucać się jej z moją znajomością: poprostu zachwycam się i kocham panią!“ — „Ja również kocham panią i pani jest mi nadzwyczaj sympatyczną, a gdybym tylko miała trochę czasu, jeszcze bardziej kochałabym panią“ — odpowiedziało Kiti spojrzenie nieznajomej.
I w samej rzeczy Kiti zauważyła, że mademoiselle Wareńka jest zawsze zajętą, gdyż albo odprowadza do domu dzieci jednej z rosyjskich rodzin, albo też niesie pled dla chorej i otula ją, albo wreszcie wybiera i kupuje dla kogobądż pieczywo w sklepie.
Wkrótce po przyjeździe Szczerbackich zaczęły pokazywać się co rano na wodach dwie nowe zupełnie figury, które zwróciły na siebie ogólną nieprzychylną uwagę; były niemi: wysoki szczupły mężczyzna z długiemi nadzwyczaj rękoma, w zakrótkim, jak na wzrost jego, starym paltocie, z czarnemi, nieśmiałemi a jednocześnie strasznemi oczyma, i ospowata niebrzydka kobieta, nieładnie i bez gustu ubrana. Domyślając się, że to są Rosyanie, Kiti wnet zaczęła tworzyć z nich w swej wyobraźni bohaterów wzniosłego i rozczulającego romansu. Księżna jednak, dowiedziawszy się z kurlisty, że to był Mikołaj Lewin i Marya Mikołajewna, nieomieszkała powiedzieć Kiti, że Lewin był złym człowiekiem, wszystkie więc marzenia Kiti, osnute na losach tych dwóch osób, rozwiały się w jednej chwili; nie tyle jednak dlatego, że matka powiedziała o Mikołaju, że jest złym, o ile dlatego, że to był brat Konstantego, i Mikołaj sam i jego towarzyszka wydali się Kiti nadzwyczaj niesympatycznymi.
Kiti zdawało się, że w dużych, strasznych oczach Mikołaja, patrzących na nią uporczywie, przebijał się wyraz nienawiści i ironii, i Kiti starała się unikać Mikołaja i nie spotykać z nim.
Była niepogoda, deszcz padał od samego rana i chorzy z parasolami w rękach tłoczyli się w galeryi.
Kiti przechadzała się z matką, towarzyszył im pułkownik, który zdawał się zachwycać swym cywilnym tużurkiem, kupionym we Frankfurcie. Towarzystwo chodziło po jednej stronie galeryi, starając się trzymać jak najdalej od Lewina, przechadzającego się po drugiej stronie. Wareńka w swej ciemnej sukni, w czarnym kapeluszu, którego skrzydła spuszczone były na dół, czyniły go podobnym do olbrzymiego grzyba, prowadziła pod rękę niewidomą Francuzkę. Za każdym razem, gdy Wareńka i Kiti mijały się, obydwie rzucały na siebie przyjazne spojrzenia.
— Mamo, czy mogę porozmawiać z nią? — zapytała Kiti, przypatrując się swej nieznajomej przyjaciółce i widząc, że może zejść się z nią za chwilę u źródła, ku któremu właśnie zbliżały się.
— Jeśli tak bardzo życzysz sobie tej znajomości, dowiem się pierwej, co to za jedna, i sama podejdę do niej — odparła matka. — Ciekawam tylko, co tak szczególnego upatrzyłaś sobie w niej: zapewne to dama do towarzystwa; chcesz, Kiti, to zapoznam cię i z panią Stahl. Znałam jej belle-soeur — dodała księżna, podnosząc z dumą głowę.
Kiti wiedziała, że księżna ma pewną urazę do pani Stahl, iż ta zdaje się unikać znajomości z księżną, nie nalegała więc na matkę.
— Zachwycam się nią — zauważyła Kiti, przyglądadając się Wareńce, która podawała właśnie Francuzce kubek z wodą — niech się mama tylko patrzy, jaka ona jest naturalna i sympatyczna.
— Bawią mnie twe engonements... — rzekła księżna — chodźmy jednak lepiej z powrotem — zauważyła po chwili, spostrzegając Lewina, idącego ku nim w towarzystwie kobiety, z którą bawił na wodach, i doktora; z tym ostatnim Lewin głośno i z gniewem rozmawiał; gdy księżna i Kiti wracały się, usłyszały nagle już nie głośną rozmowę, lecz krzyk. Lewin, zatrzymawszy się, krzyczał, doktór również podniósł głos. Publiczność zaczęła zbierać się koło nich; księżna i Kiti oddaliły się prędko, pułkownik zaś podszedł bliżej, chcąc się dowiedzieć o przyczynie zajścia. Po upływie paru minut pułkownik dopędził swe panie.
— Co się tam stało? — zapytała księżna.
— Wstyd i hańba doprawdy! — odrzekł pułkownik — lękam się zawsze jednej rzeczy, mianowicie spotykania się za granicą z Rosyanami. Ten wysoki jegomość pokłócił się z doktorem, nagadał mu niegrzeczności, że nie tak go leczy jak powinien i zamierzył się na niego kijem. Wstyd doprawdy!
— W istocie bardzo nieprzyjemne zajście — zauważyła księżna — i jakże skończyło się?
— Bogu dzięki — wtrąciła się do tego ta... ta w kapeluszu podobnym do grzyba... — ta Rosyanka, jak się zdaje — odpowiedział pułkownik.
— Mademoiselle Wareńka... — podpowiedziała mu uradowana Kiti!
— Tak, tak... ona przybiegła najpierwsza, wzięła tego pana za rękę i zabrała z sobą...
— Widzi mama... — zwróciła się Kiti ku matce — a mamę zawsze dziwi, że ja zachwycam się nią.
Następnego dnia, przypatrując się swej nieznajomej przyjaciółce, Kiti zauważyła, że mademoiselle Wareńka jest już z Lewinem i jego towarzyszką na tej samej stopie, na jakiej była i z innymi swemi protegés. Mademoiselle Wareńka podchodziła do nich, rozmawiała z nimi i służyła za tłumaczkę Maryi Mikołajewnie, która nie znała żadnego cudzoziemskiego języka.
Kiti zaczęła jeszcze usilniej prosić matkę, aby zezwoliła jej na zawarcie znajomości z Wareńką. I choć dla księżnej było nadzwyczaj drażliwą kwestyą zdawać się szukać przyjemności w poznaniu się z panią Stahl i czynić ku niej pierwszy krok, chociaż pani Stahl pozwalała sobie drożyć się ze swoją osobą, jednak księżna wypytywała się wszystkich znajomych o Wareńkę i dowiedziała się o niej rozmaitych szczegółów, z których można było wywnioskować, że niema nic niepożądanego w zaznajomieniu się Kiti z Wareńką, jak również i niewiele pożądanego. Księżna sama podeszła pierwsza ku Wareńce i poznała się z nią.
Skorzystawszy z chwili, gdy córka poszła do źródła, a Wareńka zatrzymała się koło sklepu piekarza, księżna zbliżyła się ku niej.
— Niech mi pani pozwoli zapoznać się z sobą — rzekła hrabina z uśmiechem pełnym godności — ale córka moja zakochała się w pani. Pani zapewne nie zna mnie, jestem...
— W każdym razie nie bardziej niż ja w niej, księżno — odparła z uśmiechem Wareńka.
— Pani wyświadczyła wczoraj ogromną przysługę naszemu nieszczęśliwemu ziomkowi!... — mówiła księżna.
Wareńka zarumieniła się.
— Nie przypominam sobie, zdaje się jednak, żem nie wyświadczyła żadnej przysługi — odparła.
— W jaki sposób uchroniła pani tego nieszczęśliwego Lewina od nieprzyjemności?
— Sa compagne zawołała mnie, a ja postarałam się uspokoić go: jest to człowiek bardzo chory i niezadowolony ze swego doktora, a ja przyzwyczaiłam się do tego rodzaju chorych.
— W istocie słyszałam, że pani mieszka w Mentonie z panią Stahl, ze swoją ciotką, jak mi się zdaje. Znałam jej belle soeur...
— Pani Stahl nie jest moją ciotką; nazywam ją maman, choć niema między nami żadnego pokrewieństwa: pani Stahl wychowała mnie tylko — odpowiedziała Wareńka, rumieniąc się znowu.
Wszystko to było powiedzianem tak naturalnie, z taką prostotą i szczerym wyrazem, że od razu ujęło księżnę, która zrozumiała już, dlaczego Kiti tak pokochała Wareńkę.
— A cóż będzie z Lewinem? — zapytała księżna.
— Wyjeżdża — odrzekła Wareńka.
W tej chwili ku księżnie i Wareńce podeszła Kiti, cała promieniejąca z radości, że matka zaznajomiła się z jej przyjaciółką.
— Widzisz, Kiti, chęć twa poznania mademoiselle...
— „Wareńki“ — z uśmiechem podpowiedziała Wareńka — wszyscy mnie tak nazywają.
Kiti zarumieniła się z radości i przez dłuższy czas ściskała dłoń swej nowej przyjaciółce, nie mogąc odezwać się ze wzruszenia; dłoń Wareńki nie odpowiadała uściskiem na uścisk, lecz spoczywała nieruchomo w ręku Kiti, twarz jej jednak rozpromieniła się cichym, szczęśliwym, choć trochę smutnym uśmiechem, który odsłonił jej duże, lecz śliczne zęby.
— I ja od dawna pragnęłam tego — rzekła mademoiselle Wareńka.
— Ale pani jest ciągle tak zajętą!...
— E, nie... nie mam nic do roboty — odparła Wareńka, musiała jednak opuścić natychmiast swe nowe znajome, gdyż dwie dziewczynki, córeczki jednego z chorych Rosyan, przybiegły ku niej.
— Wareńko, mama woła! — wołały dziewczynki.
I Wareńka poszła za niemi.
Szczegóły, których księżna dowiedziała się o przeszłości Wareńki i o stosunku jej do pani Stahl, były następujące: pani Stahl, o której jedni mówili, że zamęczyła swego męża, a drudzy — że to on zamęczył ją swem rozpustnem życiem, była zawsze chorowitą i egzaltowaną kobietą. Gdy po rozejściu się już z mężem wydała na świat pierwsze dziecko, które umarło natychmiast po urodzeniu, rodzina, znając uczuciowość pani Stahl i lękając się, aby wiadomość o śmierci dziecka nie zabiła jej, zamieniła dziecko, podstawiając córeczkę nadwornego kucharza, która tej samej nocy urodziła się w Petersburgu. Dzieckiem tem była Wareńka, o czem pani Stahl dowiedziała się znacznie później. Chociaż dziewczynka nie była jej córką, pani Stahl jednak zajęła się nią, tembardziej, że w krótkim przeciągu czasu cała rodzina Wareńki wymarła.
Od dziesięciu lat przeszło pani Stahl mieszkała zagranicą na południu, pozbawiona zupełnie władzy w nogach. I znów jedni mówili, że pani Stahl zdobyła sobie niezasłużenie opinię religijnej i dobroczynnej osoby, drudzy zaś — że taką jest w istocie i że żyje tylko dla dobra bliźnich swych. Nikt nie wiedział jakiego pani Stahl jest wyznania, katolickiego, protestanckiego, czy też prawosławnego, wiadomo jednak było, że była znajomą z najwyższymi dostojnikami wszystkich kościołów i wyznań.
Wareńka mieszkała z nią wciąż za granicą i wszyscy znajomi pani Stahl, znali i lubili Wareńkę, nazywając ją powszechnie mademoiselle Wareńka.
Zasiągnąwszy tych wszystkich wiadomości, księżna nie miała nic przeciwko zaznajomieniu się córki z Wareńką, tembardziej, że Wareńka miała bardzo dobre ułożenie i odebrała nader staranne wychowanie: mówiła doskonale po francusku i po angielsku i, co księżnę najbardziej ujęło, zakomunikowała jej z polecenia pani Stahl, wyrazy ubolewania, że choroba pozbawiła jej opiekunkę przyjemności zawarcia z księżną bliższych stosunków.
Poznawszy Wareńkę, Kiti coraz bardziej zachwycała się swą przyjaciółką i codziennie przekonywała się o jej nowych zaletach.
Księżna, dowiedziawszy się, że Wareńka ładnie śpiewa, prosiła ją, by kiedykolwiek przyszła na herbatę i aby zaśpiewała.
— Kiti grywa, mamy fortepian, nieszczególny co prawda, lecz pani w każdym razie zrobi nam ogromną przyjemność — rzekła księżna z uśmiechem, w którym znać było przymus. Uśmiech ten szczególniej teraz nie podobał się Kiti, gdyż zauważyła, że Wareńka nie lubi popisywać się swym śpiewem. Wareńka jednak przyszła wieczorem i przyniosła z sobą zeszyt nut. Księżna zaprosiła Maryę Eugeniewnę z córką i pułkownika.
Wareńka zdawała się być zupełnie obojętną na obecność obcych osób i podeszła od razu do fortepianu. Kiti, która dobrze grała, podjęła się akompaniować, gdyż Wareńka nie umiała.
— Pani ma niezwykły talent — rzekła księżna, gdy Wareńka skończyła śpiewać jakąś piosenkę.
Marya Eugeniewna i córka jej również zachwycały się śpiewem Wareńki i dziękowały jej.
— Niech pani spojrzy — zauważył pułkownik, spoglądając przez okno — ile publiczności zebrało się pod oknami, chcąc posłuchać śpiewu pani.
Pod oknami w istocie stało sporo osób.
— Cieszę się bardzo, że mi się udało zrobić państwu przyjemność, odpowiedziała Wareńka.
Kiti spojrzała z dumą na swą przyjaciółkę, gdyż zachwycała się i jej talentem, i głosem i urodą, najbardziej jednak jej obejściem się i tem, że Wareńka nie myślała widocznie zupełnie o swym śpiewie i nie zwracała żadnej uwagi na pochwały, któremi wszyscy zarzucali ją. Wareńka zdawała się tylko pytać: czy jeszcze mam śpiewać, czy też już dosyć mego śpiewu?
„Gdybym ja była na jej miejscu“ — myślała Kiti — dopierobym była dumną z tych pochwał! dopierobym się cieszyła, patrząc na ten tłum pod oknami: a jej to absolutnie wszystko jedno, gdyż powoduje nią tylko chęć zrobienia przyjemności maman. Ale co w niej jest takiego? Co daje jej tę siłę, która pozwala jej gardzić wszystkiem i być niezależną i spokojną? Chciałabym koniecznie być taką jak ona i nauczyć się od niej tego!“ — myślała Kiti, wpatrując się w spokojną twarz Wareńki. Księżna poprosiła Wareńkę, aby śpiewała jeszcze, i Wareńka, stojąc koło fortepianu i wybijając na nim takt swą szczupłą, śniadą ręką, śpiewała znowu, również ładnie i z uczuciem, jak przedtem.
Kiti zagrała preludyum do następnej włoskiej pieśni, która była w zeszycie i obejrzała się na Wareńkę.
— Opuśćmy tę pieśń — rzekła Wareńka, rumieniąc się.
Kiti obrzuciła Wareńkę spojrzeniem, w którem malował się przestrach i zadziwienie.
— Dobrze, więc co innego — odparła prędko, przerzucając kartki i domyślając się od razu, że pieśń ta budziła w Wareńce jakieś wspomnienia.
— Nie — odparła Wareńka, kładąc rękę na nutach i uśmiechając się — nie potrzeba. Zaśpiewajmy to.
Piosnkę tę Wareńka śpiewała również ładnie i z tym samym spokojem, co i poprzednią.
Gdy Wareńka skończyła śpiewać, wszyscy znów zaczęli dziękować jej i zachwycać się. Podano herbatę, Kiti i Wareńka wyszły do ogródka koło domu.
— Nieprawdaż, że do tej pieśni przywiązuje pani jakieś wspomnienie? — odezwała się Kiti. — Niech pani nie mówi jakie — dodała prędko — tylko niech pani powie czy tak, czy nie...
— Dlaczegóż nie mam powiedzieć, niema w tem nic nadzwyczajnego — odparła Wareńka i nie czekając na odpowiedź, dodała — w samej rzeczy, przywiązuję do tej pieśni wspomnienie, które niegdyś było mi bardzo przykrem. Kochałam i pieśń tę śpiewałam mu parę razy.
Kiti z tkliwością, nic nie mówiąc, patrzała na Wareńkę swemi pięknemi oczyma, rozwartemi szeroko.
— Kochałam go i on mnie kochał, lecz jego matce nie podobała się nasza miłość i on ożenił się wkrótce z inną: mieszka z żoną niedaleko od nas i widuję go od czasu do czasu. Pani nie przypuszczała zapewne, aby i w mojem życiu był romans? — zapytała Wareńka, i na ładnej twarzyczce jej zatlił się zaledwie dostrzegalny płomyk, który, jak Kiti wiedziała, przenikał ją całą niegdyś ogniem.
— Dlaczego miałam nie przypuszczać? Gdybym była mężczyzną, to poznawszy panią, nie mogłabym już kochać się w nikim innym. Nie pojmuję doprawdy, jak on mógł, idąc za życzeniem matki, zapomnieć o pani i uczynić panią nieszczęśliwą, nie miał chyba serca.
— Co to, to nie, on jest bardzo dobrym człowiekiem, a ja nie jestem wcale nieszczęśliwą, przeciwnie, czuję się zupełnie szczęśliwą. Więc nie będziemy już śpiewać dzisiaj? — dodała Wareńka po chwili, kierując się w stronę domu.
— Jaka pani dobra! — zawołała Kiti i pocałowała przyjaciółkę — chciałabym choć trochę być podobną do pani!
— Po co pani ma być podobną do kogobądż? niech pani będzie tylko sobą — z łagodnym uśmiechem, w którym znać było znużenie, odparła Wareńka.
— Nie, ja zupełnie nie jestem dobra, ale niech mi pani powie... niech pani zaczeka... posiedźmy jeszcze trochę — rzekła Kiti, sadzając Wareńkę koło siebie na ławce — niech pani powie, czy pani czuje żal na samą myśl, że ktoś pogardził jej miłością, że nie chciał...
— Ależ on nie pogardził; wierzę, że kochał mnie, lecz był posłusznym synem...
— Dobrze, lecz gdyby postąpił tak, jak postąpił, nie z woli matki, lecz z własnej winy?... — mówiła Kiti, czując, że zdradza swą tajemnicę i że wydają ją rumieńce wstydu, które piekły jej policzki.
— W takim razie postąpiłby nieuczciwie i nie żałowałabym go — odparła Wareńka, domyślając się widocznie, że Kiti ma na myśli nie ją, lecz siebie...
— A obraza? — zapytała Kiti — obraza nie da się zapomnieć, nie da — mówiła dalej, przypominając sobie swe spojrzenie, które rzuciła na Wrońskiego podczas ostatniego balu, w chwili, gdy muzyka przestała grać.
— Jakaż tu może być obraza? Przecież pani nie zrobiła nic złego?
— Jeszcze gorzej... wstydzę się tego.
Wareńka pokiwała głową i położyła swą rękę na ręku Kiti.
— Czegóż się pani wstydzi? — zapytała. — Przecież pani nie mogła powiedzieć człowiekowi, który patrzał na panią obojętnie, że pani go kocha?...
— Ma się rozumieć, że nie... nie powiedziałam mu o tem nigdy ani jednego słowa, lecz on przecież wiedział to... takich rzeczy domyśla się każdy ze spojrzeń, ze sposobu zachowania się... Choćbym żyła sto lat nie zapomnę tego...
— A więc i cóż z tego? Ja nie rozumiem, o co pani idzie, gdyż cała rzecz polega na tem, czy pani kocha go jeszcze, czy już nie — rzekła Wareńka, nazywając rzeczy wprost po imieniu.
— Nienawidzę go, a sobie nie mogę tego darować.
— Więc cóż z tego?
— Wstyd mi i przykro.
— Mój Boże, coby to było, gdyby wszyscy byli tak drażliwi i uczuciowi, jak pani. Niema panny, która nie przechodziłaby przez to, a zresztą to wszystko ma tak mało znaczenia.
— A cóż w takim razie ma znaczenie? — zapytała Kiti, spoglądając z ciekawością na Wareńkę.
— Bardzo wiele rzeczy — odparła Wareńka, uśmiechając się.
— Cóż takiego?
— Wiele, bardzo wiele rzeczy ma większe znaczenie... — rzekła Wareńka, nie wiedząc sama, co ma mówić; lecz w tej chwili rozległ się z okna głos księżnej: „Kiti, chłodno! albo weź szal, albo wracaj do pokoju!“
— Późno już — rzekła Wareńka — a ja muszę zajść jeszcze do mademoiselle Berthe, która prosiła mnie o to.
Kiti trzymała ją za rękę, obrzucając spojrzeniem, w którem malowała się niezaspokojona ciekawość i usilna prośba: „Więc cóż ma najwięcej znaczenia, cóż daje taki spokój? Pani wie, więc niech mi pani powie!“ Lecz Wareńka zdawała się nie rozumieć i nie domyślać, o co Kiti pytała ją spojrzeniem, gdyż cała przejętą była tylko myślą, że musi być jeszcze u mademoiselle Berthe i zdążyć do domu na herbatę, którą pani Stahl pijała o 12-tej w nocy, wróciła więc do pokoju, zwinęła nuty i pożegnawszy się ze wszystkimi, chciała wychodzić.
— Niech pani pozwoli, odprowadzę panią — rzekł pułkownik.
— Przecież pani nie może sama wracać do domu po nocy — zauważyła księżna — niechaj przynajmniej Parasza odprowadzi panią.
Kiti spostrzegła, że Wareńka zaledwie mogła powstrzymać uśmiech, słysząc, iż musi koniecznie być odprowadzaną.
— Dziękuję państwu serdecznie, ale zawsze chodzę sama i nie stało mi się nigdy nic złego — odparła Wareńka, kładąc kapelusz na głowę, poczem raz jeszcze pocałowawszy Kiti i, nie powiedziawszy jej co ma największe znaczenie, znikła prędko z nutami pod pachą w półmroku letniej nocy, unosząc z sobą swą tajemnicę, co, zdaniem jej, jest najważniejszem i co daje jej ten spokój i osobistą godność, czego Kiti tak jej zazdrościła.
Kiti zaznajomiła się i z panią Stahl, i znajomość ta łącznie z przyjaźnią Wareńki, nie dość, że wywierała na Kiti ogromny wpływ, lecz dawała jej również i pociechę w jej zmartwieniu. Kiti znalazła tę pociechę w tem, że przed nią, dzięki znajomości z panią Stahl, otworzył się zupełnie nowy świat, nie mający nic wspólnego z jej przeszłością, świat wzniosły, wspaniały, z którego wysokości Kiti mogła spokojnie spoglądać na przeszłość. Kiti przekonała się, że prócz życia instynktownego, które pędziła dotychczas, istnieje jeszcze życie duchowe. Zycie to dawała religia, lecz nie ta, którą Kiti znała od dzieciństwa, a która polegała na mszy i na nocnem nabożeństwie we Wdowim Domu, gdzie można było spotkać wszystkich znajomych, i nauczeniu się na pamięć słowiańskich tekstów; była to religia wzniosła, tajemnicza, cały szereg głębokich myśli i uczuć, religia, w którą można było wierzyć nietylko dlatego, że kazano w nią wierzyć, lecz w którą wierzyło się, gdyż kochało się ją.
Kiti dowiedziała się o tem nie ze słów; pani Stahl rozmawiała z nią, jak z miłem dzieckiem, którem człowiek dorosły zachwyca się, jako wspomnieniem swych młodych lat i raz tylko napomknęła Kiti, że tylko miłość i wiara są pociechą we wszelakich utrapieniach ludzkich, i że cierpienia nasze są niczem w porównaniu z cierpieniami Chrystusa, po chwili jednak zaczęła rozmawiać o czem innem. Lecz Kiti z każdego jej ruchu, z każdego wyrazu, z każdego niebiańskiego, jak wyrażała się, spojrzenia pani Stahl, szczególniej zaś z jej przeszłości, z którą zapoznała się z opowiadań Wareńki, jednem słowem ze wszystkiego, Kiti dowiadywała się, czego dotąd nie wiedziała, co ma „najwięcej znaczenia.“
Choć charakter pani Stahl był wzniosły, choć cały przebieg jej życia był wzruszającym, choć słowa jej były również podniosłe i rozczulające, jednak Kiti pomimowoli zauważyła takie postępki pani Stahl, które dawały jej wiele do myślenia, a mianowicie, że pani Stahl, mówiąc o swych krewnych, uśmiecha się pogardliwie, co nie idzie w parze z chrześcijańską dobrocią. Kiti zauważyła również, że gdy zastała kiedyś u pani Stahl katolickiego księdza, to pani Stahl starała się ukryć swą twarz w cieniu abażura i jakiś dziwny uśmiech igrał na jej twarzy. Choć do tych dwóch spostrzeżeń nie można było przywiązywać żadnej wagi, budziły one jednak w duszy Kiti pewne wątpliwości co do pani Stahl; za to Wareńka, sierota, bez krewnych, bez przyjaciół, rozczarowana, niczego nie pragnąca, niczego nie żałująca, była taką doskonałością, jaką Kiti w marzeniach swych pragnęła pozostać. Przypatrując się Wareńce, Kiti doszła do przekonania, że wystarcza zapomnieć o sobie i kochać bliźnich, by zapewnić sobie na zawsze szczęście i spokój. Kiti pragnęła właśnie stać się taką. Dowiedziawszy się, do czego należy przywiązywać największą wagę, Kiti nie chciała poprzestać na zachwycaniu się tylko, lecz całą duszą oddała się temu nowemu życiu, z którem teraz dopiero zapoznała się. Z opowiadań Wareńki o tem, co robiła pani Stahl i inne osoby, wymieniane przez Wareńkę, Kiti utworzyła już sobie plan, według którego zamierzała działać w przyszłości. Równie jak i siostrzenica pani Stahl, Aline, o której Wareńka opowiadała jej bardzo dużo, Kiti miała zamiar wyszukiwać wszędzie nieszczęśliwych, pomagać im o ile możności, rozdawać Pismo święte, czytywać ewangelie chorym, przestępcom i konającym. Kiti pociągała szczególniej myśl czytywania Pisma świętego przestępcom, marzenia te jednak zachowywała w głębokiej tajemnicy, i nie powierzała ich ani matce, ani Wareńce.
Najprzód księżna zaczęła spostrzegać, że Kiti znajdowała się pod wpływem engonement, jak księżna mówiła, do pani Stahl, a szczególniej do Wareńki. Księżna zauważyła, że Kiti naśladuje nietylko postępowanie Wareńki, lecz pomimowoli i jej ruchy i sposób mówienia i mruganie oczyma; wkrótce jednak księżna przekonała się, że w Kiti, niezależnie od zachwycania się przyjaciółką, odbywa się jakiś ważny wewnętrzny przewrót.
Księżna spostrzegła, że Kiti, która nigdy przedtem nie robiła tego, czytuje wieczorami ewangelię po francusku, którą dostała od pani Stahl, że unika znajomych, a za to zajmuje się pod opieką Wareńki chorymi, szczególniej zaś ubogą rodziną chorego malarza Pietrowa. Kiti była widocznie dumną z tego, że pełniła wśród tej rodziny obowiązki siostry miłosierdzia. Ponieważ księżnej podobała się ta zmiana w córce, nie miała więc nic przeciwko temu, tem bardziej, że żona Pietrowa była bardzo przyzwoitą kobietą, i że następczyni tronu, zauważywszy działalność Kiti, chwaliła jej postępowanie i nazywała Kiti aniołem-pocieszycielem. Księżnej to wszystko podobałoby się jeszcze bardziej, gdyby Kiti umiała zachować pewną miarę, księżna zaś zauważyła, że Kiti jest zbyt gorliwą, na co zwracała córce parokrotnie uwagę, twierdząc: Il ne faut jamais rien outrer.
Kiti nic nie odpowiadała matce: była jednak głęboko przekonaną, że nigdy nie można być zbyt gorliwą w okazywaniu chrześcijańskiego miłosierdzia, gdyż w jaki sposób można przesadzać w stosowaniu się do nauki, która każe nam podstawiać lewy policzek temu, kto uderzy nas w prawy, i każe oddawać koszulę temu, kto zabrał nam kaftan. Księżnej jednak ta zbyteczna gorliwość nie podobała się, jeszcze zaś bardziej niepodobało się — czego domyślała się — iż Kiti nie chciała zupełnie szczerze powiedzieć jej wszystkiego. W samej rzeczy Kiti taiła przed matką swe nowe poglądy i przekonania, a taiła je nie dlatego, aby miała nie kochać lub nie szanować matki, lecz dlatego tylko, że to była jej matka; Kiti zwierzyłaby się prędzej przed każdym obcym, niż przed księżną.
— Jakoś Anna Pawłowna nie była już u nas bardzo dawno — odezwała się raz księżna o żonie malarza — zapraszałam ją kiedyś, ale wydała mi się nie w humorze.
— Nie, nie zauważyłam tego, maman — odparła Kiti, rumieniąc się.
— Dawno byłaś u nich po raz ostatni?
— Mamy zamiar pojechać jutro na spacer w góry — odparła Kiti.
— Jedźcie sobie — rzekła księżna, spoglądając bacznie na zmieszaną twarz córki i usiłując odgadnąć powód jej zakłopotania.
Wareńka przyszła tego dnia na obiad i oznajmiła, że Anna Pawłowna rozmyśliła się i nie pójdzie na jutrzejszy spacer. Księżna zauważyła, że Kiti znowu zarumieniła się.
— Kiti, czy spotkała cię może jaka nieprzyjemność od Piętrowych? — zapytała księżna, pozostawszy sam na sam z córką. — Dlaczego Pietrowa przestała przysyłać do nas dzieci i sama już nie przychodzi?
Kiti odparła, że między nią a Anną Pawłowna nic nie zaszło, i że stanowczo nie wie, dlaczego żona malarza zdaje się unikać jej. Kiti powiedziała szczerą prawdę, gdyż nie wiedziała czemu Anna Pawłowna zmieniła się w ostatnich dniach, domyślała się tylko, a o tem, o czem domyślała się, nie chciała mówić nietylko matce, ale nawet i samej sobie, gdyż domysł jej należał do tych, o których nie można mówić nawet przed samym sobą, ponieważ i wstyd i strach przejmują, na myśl, że można się omylić.
Kiti parę razy powracała wciąż do przypominania sobie swych stosunków z rodziną malarza: przypominała sobie naiwną radość, jaką dyszało okrągłe, dobroduszne oblicze Anny Pawłowny, gdy Kiti przychodziła do niej, przypominała sobie rozmowy o chorym, jakie we dwie toczyły, układając spisek, mający na celu odrywać go od pracy, którą doktorzy wzbronili choremu i wyprowadzać go na spacer; przypominała sobie przywiązanie najmłodszego synka Pietrowych, który nazywał ją: „moja Kiti“ i który bez niej nie chciał iść spać. Potem przypominała sobie nadzwyczaj chudą postać Pietrowa, z długą szyją, w tabaczkowym surducie, jego rzadkie wijące się włosy, pytające niebieskie oczy, które przejmowały ją z początku strachem, i usiłowania jego, zwykle wszystkim suchotnikom, jakie czynił, chcąc wydawać się w jej obecności zdrowym i silnym. Kiti przypominała sobie, jak w pierwszych dniach ich znajomości zadawała sobie przymus, aby przemódz obrzydzenie, jakie wzbudzał w niej chory na równi ze wszystkimi suchotnikami i jak musiała zawsze namyślać się długo, zanim zapytała go o co; dalej przypominała sobie te nieśmiałe, bojaźliwe spojrzenia, jakie malarz rzucał na nią, jak również przypomniało się jej dziwne współczucie, jakie mu okazywała i zakłopotanie, które ogarniało ją, a potem poczucie swej dobroci, którego mimowoli doznawała. Jak wtedy było dobrze! Lecz tak było tylko z początku. Teraz jednak, parę dni temu, wszystko zmieniło się nagle. Anna Pawłowna witała Kiti z nieszczerą serdecznością i nieustannie śledziła męża i ją.
Czyżby ta wzruszająca radość chorego, jaką okazywał, gdy Kiti przychodziła, była powodem oziębłości Anny Pawłowny? W istocie — przypominała sobie Kiti — jest coś nienaturalnego w Annie Pawłownie i wręcz przeciwnego zwykłej jej dobroci, gdy pozawczoraj rzekła mi z gniewem:
— Ciągle czekał na panią, nie chciał bez pani pić kawy, choć osłabł bardzo. — A zresztą może było jej nieprzyjemnie, gdy podawałam mu pled, gdyż chociaż nie było w tem nie nadzwyczajnego, on tak niezgrabnie wziął go i dziękował mi tak długo, że aż mi samej było przykro. A potem ten mój portret, który mu się udał tak znakomicie przedewszystkiem zaś spojrzenie jego, które wciąż zwraca na mnie, a w którem maluje się zakłopotanie i czułość. Tak, tak, niezawodnie!... — powtarzała Kiti z przestrachem. — Nie, tak dłużej być nie może i nie powinno! Aż mi żal patrzyć na niego! — mówiła Kiti samej sobie.
Wątpliwości te zatruwały jej zadowolenie, jakie znajdowała w swem nowem życiu.
Przed końcem sezonu powrócił do rodziny książę Szczerbacki, który po ukończeniu kuracyi w Karlsbadzie, jeździł do znajomych zamieszkałych w Baden i w Kissingen, aby zaczerpnąć, jak powiadał, rosyjskiego ducha.
Poglądy księcia i księżnej na zagranicę były wręcz przeciwne. Księżna znajdowała wszystko zachwycającem i pomimo stanowiska, jakie zajmowała w rosyjskiem towarzystwie, usiłowała podczas pobytu za granicą być europejską damą, jaką nie była, gdyż była rosyjską „barynią“, musiała więc udawać, co ją trochę krępowało. Książę zaś był zdania, że cala zagranica nic nie warta, życie europejskie ciężyło mu, trzymał się więc rosyjskich obyczajów i naumyślnie zawsze, będąc zagranicą, starał się być mniej europejczykiem, niż nim był w rzeczywistości.
Książę powrócił szczuplejszy, z obwisłymi policzkami, lecz w jak najlepszym humorze. Humor polepszył mu się jeszcze, gdy ujrzał, że zdrowie Kiti poprawiło się znacznie.
Wiadomości o zaprzyjaźnieniu się Kiti z panią Stahl i Wareńką, jak również spostrzeżenia, udzielone mu przez księżnę co do zmiany zaszłej w Kiti, zaniepokoiły księcia i książę począł, jak zwykle, być zazdrosnym o wszystko, co mogłoby odciągnąć córkę od niego i lękał się, aby ta córka nie oddaliła się z pod jego wpływu w jakieś obce niedostępne mu sfery. Lecz te niemile wrażenia utonęły w morzu dobroci i wesołości, a dobroć i wesołość stanowiły zawsze cechę księcia i powiększyły się jeszcze po kuracyi karlsbadzkiemi wodami.
Nazajutrz po przyjeździe, książę w swym długim paltocie, ze swemi rosyjskiemi zmarszczkami i obwisłemi policzkami, podpartemi mocno nakrochmalonym kołnierzykiem, w doskonałym humorze, poszedł z córką na wody.
Ranek był śliczny i czysty, wesołe domki z ogródkami, widok wesoło pracujących nalanych piwem niemieckich sług o czerwonych twarzach i rękach, jasne słońce, wszystko to rozweselało serce; lecz im bardziej książę zbliżał się z córką ku źródłu, tem częściej spotykali chorych, którzy wyglądali jeszcze mizerniej i nieszczęśliwiej na tem tle codziennego, regularnego, pracowitego niemieckiego życia. Przeciwieństwo to nie raziło już Kiti. Jasne słońce, wesoły, odblask zieloności, dźwięki muzyki, były dla niej naturalnemi ramami tych wszystkich znajomych twarzy, które w oczach Kiti zmieniały się stopniowo, wyglądając coraz lepiej lub gorzej; lecz jasny czerwcowy ranek, dźwięki orkiestry grającej wesołego walca, a szczególniej widok zdrowych sług, wydawał się księciu czemś nieprzyzwoitem wobec tych ponuro poruszających się, na pół żywych istot, które zebrały się tu ze wszystkich krańców Europy.
Pomimo uczucia dumy i młodości, które zawsze ogarniało księcia, gdy szedł pod rękę z ukochaną córką, było mu teraz jakoś nieprzyjemnie i książę wstydził się trochę swych energicznych ruchów i swej tryskającej zdrowiem postaci. Książę był teraz pod wrażeniem, pod jakiem bywa człowiek, który nie będąc ubranym, znalazłby się nagle w liczniejszem towarzystwie.
— Przedstaw mnie, przedstaw swym nowym przyjaciołom — mówił książę do córki, przyciskając łokciem jej rękę. — Ja polubiłem już i ten paskudny Soden za to, że ci tak pomógł. Smutno tylko tu jakoś... A to kto?
Kiti nazywała mu wszystkich znajomych i nieznajomych, spotykanych po drodze; przy samem wejściu do ogrodu spotkali niewidomą madame Berthe z przewodniczką, i księcia zachwyciła radość, z jaką stara Francuzka witała Kiti, gdy usłyszała jej głos. Ze zwykłym u Francuzów zbytkiem uprzejmości i poufałości madame Berthe zaczęła rozmawiać z księciem, mówiąc mu, że ma nadzwyczaj dobrą córkę i wynosząc Kiti pod niebiosa, nazywała ją skarbem, perłą i aniołem pocieszycielem.
— No, w każdym razie jednak jest to zaledwie drugi anioł — rzekł książę uśmiechając się. — Córka moja aniołem numer 1-szy nazywa mademoiselle Wareńkę.
— Oh! mademoiselle Wareńka to prawdziwy anioł, allez! — twierdziła Francuzka.
W galeryi ojciec z córką spotkali i Wareńkę, która szła prędko, niosąc wykwintny czerwony woreczek w ręku.
— Oto i papa przyjechał! — rzekła jej Kiti.
Wareńka po prostu i naturalnie, jak zwykle wszystko robiła, uczyniła ruch pośredni między ukłonem a dygiem i od razu zaczęła rozmawiać z księciem, nie okazując najmniejszego zakłopotania.
— Ma się rozumieć, że znam panią i to nawet dobrze — odezwał się książę z uśmiechem.
Kiti z radością przekonała się z tego uśmiechu, że przyjaciółka jej podobała się ojcu. Dokąd się pani tak spieszy? — zapytała Kiti Wareńkę.
— Maman jest tutaj... — odparła Wareńka — nie mogła spać przez całą noc i lekarz kazał wywieźć ją do parku, niosę więc jej robotę.
— Więc to jest anioł numer 1-szy — rzekł książę, gdy Wareńka oddaliła się.
Kiti zauważyła, że ojciec chciał pośmiać się trochę z Wareńki, lecz nie mógł tego uczynić, gdyż Wareńka podobała mu się.
— Ujrzymy więc wszystkich twych przyjaciół — dodał książę po chwili — a nawet i panią Stahl, jeśli zechce zrobić mi ten zaszczyt i raczy przypomnieć sobie moją osobę.
— A czy znałeś ją papo? — zapytała Kiti z przestrachem, zauważywszy, że w oczach księcia zaigrała iskra złośliwości na wspomnienie o pani Stahl.
— Znałem trochę jej męża i ją, zanim zapisała się do grona pietystek.
— Papo, co to znaczy pietystka? — zapytała Kiti przestraszona, że to, co ona tak wysoko ceni w pani Stahl, ma swą nazwę.
— Nie wiem. Wiem tylko, że ona za wszystko dziękuje Panu Bogu, za każde nieszczęście nawet; a nawet za to, że jej mąż umarł. Wychodzi więc to jakoś dziwnie, gdyż wszystkim wiadomo, że małżeńskie ich pożycie nie należało do najszczęśliwszych i najprzykładniejszych... A to kto taki? Taki ma nieszczęśliwy wygląd!... — zapytał książę, zauważywszy, że na ławeczce siedzi mężczyzna niewysokiego wzrostu, w brązowym paltocie i białych spodniach, które spadały w fałdach na wychudzone nogi chorego, pozbawione zupełnie muszkułów. Jegomość ten podniósł swój słomiany kapelusz nad wijącymi się rzadkimi włosami, tak, że widać mu było całe, dość wysokie czoło, zaczerwienione chorobliwie od kapelusza.
— To malarz Pietrow — odparła Kiti, rumieniąc się — a to żona jego — dodała po chwili, wskazując Annę Pawłownę, która, jak gdyby naumyślnie, spostrzegłszy zbliżającą się Kiti, wstała i podeszła ku dziecku, biegającemu po alei.
— Biedak, a tak sympatycznie wygląda! — rzekł książę. — Czemu nie podeszłaś ku niemu? zdaje się, że chce pomówić z tobą.
— Chodźmy więc do niego! — rzekła Kiti, wracając się. — Jak się pan miewa dzisiaj? — zapytała, zwracając się do Pietrowa.
Pietrow wstał, opierając się na lasce i spoglądając z przestrachem na księcia.
— To moja córka — rzekł książę. — Miło mi poznać pana.
Malarz ukłonił się i uśmiechnął, pokazując dziwnie błyszczące zęby.
— Czekaliśmy wczoraj na panią, księżniczko! — odezwał się Pietrow; rozmawiając z Kiti, malarz potknął się i powtarzając ten ruch, starał się dać do poznania, iż uczynił to naumyślnie.
— Chciałam przyjść, lecz Wareńka mówiła mi, że Anna Pawłowna dawała jej znać, iż państwo nie pojedziecie.
— Jak to nie pojedziemy? — rumieniąc się i zanosząc kaszlem, rzekł Pietrow, szukając jednocześnie oczyma żony. — Aneto! Aneto! — zawołał głośno i grube, jak sznury, żyły wystąpiły mu na cienką delikatną szyję.
Anna Pawłowna podeszła.
— Czemu kazałaś dać znać księżniczce, że nie mamy już zamiaru jechać? — szepnął gniewnie Pietrow żonie.
— Dzień dobry księżniczko! — rzekła Anna Pawłowna z wymuszonym uśmiechem, nic a nic niepodobnym do jej dawniejszej szczerej serdeczności. — Znajomość pańska sprawia mi zaszczyt... — zwróciła się Anna Pawłowna do księcia — wszyscy oddawna już spodziewali się pana.
— Dlaczego zawiadomiłaś księżniczkę, że nie pojedziemy? — ochrypłym z gniewu głosem raz jeszcze zapytał malarz żonę. Piętrowa drażniło widocznie, że brak mu głosu i że swym słowom nie może nadać tego brzmienia i siły, jakich życzył sobie.
— Ach, mój Boże!... zdawało mi się, że nie pojedziemy... — odparła żona z niechęcią.
— Dlaczego, kiedy... — i Pietrow znów zakaszlał się. Książę uchylił kapelusza i odszedł wraz z córką.
— Och! — westchnął ciężko — w istocie nieszczęśliwi ludzie.
— Masz racyę, papo! — odpowiedziała Kiti — i trzeba ci wiedzieć, że mają czworo dzieci, nie trzymają wcale służącej i są prawie bez środków do życia. On otrzymuje coś od akademii — opowiadała Kiti z przejęciem, starając się ukryć pomieszanie, jakie ją ogarnęło z powodu dziwnej zmiany w postępowaniu Anny Pawłowny.
— Oto i madame Stahl — rzekła Wareńka, wskazując wózek, w którym pod parasolką, między poduszkami, w czemś szarem i niebieskiem leżało coś bezkształtnego. Była to pani Stahl. Za wózkiem stał ponury, tęgi parobek niemiec, który ją woził chorą, a koło wózka wysoki blondyn: był to hrabia szwedzki, którego Kiti znała.
Paru chorych, przechodząc koło wózka, przypatrywało się pani Stahl, jako czemuś nadzwyczajnemu.
Książę podszedł ku pani Stahl i Kiti zauważyła, że w oczach ojca igra złośliwy uśmiech; uśmiech ten wprowadził ją w zakłopotanie; książę zaczął rozmawiać z panią Stahl tą nadzwyczaj wytworną i wykwintną francuzczyzną, jaką obecnie włada już nie wiele osób.
— Nie wiem, czy pani przypomina mnie sobie, lecz ja mam sobie za obowiązek przypomnieć się pamięci pani i podziękować jej za dobroć, okazywaną mojej córce — rzekł książę, zdjąwszy kapelusz i stojąc z obnażoną głową.
— Książę Aleksander Szczerbacki — rzekła pani Stahl, podnosząc na księcia swe niebieskie oczy, w których Kiti dostrzegła niezadowolenie.
— Cieszę się bardzo, gdyż polubiłam nadzwyczaj pańską córkę.
— Pani wciąż szwankuje na zdrowiu?
— Tak, ale przyzwyczaiłam się już — odparła pani Stahl i zapoznała księcia ze szwedzkim hrabią.
— Zmieniła się pani jednak nadzwyczaj mało — rzekł książę — nie miałem zaszczytu widzieć jej jakie dziesięć, jedenaście lat.
— W istocie, Pan Bóg zsyła na nas krzyże i udziela nam zarazem sił, do niesienia ich. Częstokroć człowiek nie wie, po co żyje?... Z tej strony!... — zwróciła się pani Stahl z gniewem do Wareńki, która otulała jej nogi pledem.
— Zapewne po to, by pełnić dobre uczynki! — zauważył książę, uśmiechając się oczyma.
— Nie nam sądzić o tem — odparła pani Stahl, zauważywszy ironię na twarzy księcia. — Więc przyślesz mi, kochany hrabio, tę książkę? będę ci bardzo wdzięczną — zwróciła się po chwili do młodego Szweda.
— A! — zawołał książę, ujrzawszy przechodzącego pułkownika i ukłoniwszy się pani Stahl, odszedł od niej w towarzystwie Kiti i pułkownika, który przyłączył się do nich.
— To jest nasza arystokracya — zauważył pułkownik, chcąc być złośliwym, gdyż miał urazę do pani Stahl, że unikała znajomości z nim.
— Ta kobieta nic a nic nie zmieniła się.
— A książę znał ją jeszcze przed jej rozchorowaniem się i utratą władzy w nogach?
— Tak, rozchorowała się już potem.
— Powiadają, że od dziesięciu lat już nie wstaje...
— Nie wstaje, gdyż jedną nogę ma krótszą od drugiej i w ogóle jest źle zbudowana...
— Papo, to nie może być! — zawołała Kiti.
— Złe języki tak mówią, moje dziecko. A twoja Wareńka ma z nią krzyż pański — dodał książę po chwili — znam ja te chore wielkie damy!
— O nie, papo! — dowodziła Kiti z zapałem — Wareńka ubóstwia ją. Zresztą pani Stahl czyni tyle dobrego, każdy powie to papie: ją i Aline Stahl wszyscy znają.
— Może być — rzekł książę, przyciskając łokciem rękę córki — zawsze jednak byłoby lepiej, gdyby i ona i Aline czyniły to w taki sposób, aby nikt o tem nie wiedział.
Dobry humor księcia udzielił się wszystkim domownikom, znajomym, a nawet i Niemcowi, od którego Szczerbaccy najmowali mieszkanie.
Wróciwszy z parku i zaprosiwszy na kawę pułkownika, Maryę Eugeniewnę i Wareńkę, książę kazał powynosić stoły i krzesła do ogródka pod kasztan i nakryć tam do śniadania. Pod wpływem wesołości księcia ożywił się i właściciel willi i cała służba, gdyż wszyscy znali jego szczodrość! Po upływie pół godziny chory doktór z Hamburga, mieszkający na górze, przypatrywał się z zazdrością przez okno tej gromadce wesołych i zdrowych Rosyan, którzy zebrali się pod kasztanem. W drżącym, usianym jasnemi plamami cieniu gęstych liści, za stołem nakrytym białym obrusem i zastawionym maszynkami do kawy, chlebem, masłem, serem, zwierzyną na zimno i t. d. siedziała księżna w toczku z liliowemi wstążkami, rozdając wszystkim filiżanki i butersznity. Na drugim końcu stołu siedział książę i zajadał z apetytem, co mu nie przeszkadzało głośno i wesoło rozmawiać.
Książę rozłożył koło siebie na stole sprawunki, jakie porobił podczas swej wycieczki: rzeźbione szkatułki, kubki, najróżniejszych kształtów noże do rozcinania papieru i t. p. Książę nakupował na wszystkich wodach całą furę tych drobiazgów i rozdawał je każdemu, nawet służącej Lischen i właścicielowi domu, z którego wciąż żartował sobie swym zabawnym lichym niemieckim językiem, zapewniając go, że nie wody wyleczyły Kiti, lecz jego potrawy, szczególniej zaś zupa ze śliwek.
Księżnę nie bawiły rosyjskie nawyczki męża, była jednak wesołą i ożywioną, jak jeszcze ani razu na wodach. Pułkownik, jak zwykle, uśmiechał się z żartów księcia, lecz trzymał stronę księżnej co do poglądów na Europę, którą, jak był przekonanym, zbadał dokładnie i sumiennie. Poczciwa Marya Eugeniewna śmiała się do rozpuku, za każdym razem, gdy książę odzywał się, a nawet i Wareńka, czego Kiti nigdy jeszcze nie widziała u niej, śmiała się słabym, lecz szczerym śmiechem, jaki wzbudzały w niej opowiadania księcia.
Kiti cieszyła się, lecz nie mogła nie być zakłopotaną, gdyż nie była w stanie rozwiązać zagadki, jaką zadał jej ojciec swem wesołem zapatrywaniem się na jej przyjaciół i tryb życia, które w ostatnich czasach zaczęła pędzić. Kiti zastanawiała się nietylko nad tą zagadką, lecz jeszcze i nad zmianą, jaka zaszła w stosunkach jej z Pietrowymi, nad zmianą, która dzisiaj widocznie niemile dotknęła ją.
Całe towarzystwo było w doskonałym humorze, lecz Kiti nie mogła być wesołą, co sprawiało jej wielką przykrość, w rodzaju tej, jakiej doznawała, będąc dzieckiem, gdy zamykano ją za karę w jej pokoju, zkąd słyszała wesoły śmiech sióstr.
— Pocoś ty nakupował tyle tych drobiazgów? — zapytała księżna z uśmiechem, podając mężowi filiżankę kawy.
— Wychodzę przejść się, przechodzę koło sklepu, a tu proszą Erlaucht, Excellenz, Durchlaucht — jak już powiedzą mi Durchlaucht, nie mogę wytrzymać i zaraz niema dziesięciu talarów.
— To wszystko z nudów tylko — zauważyła księżna.
— Ma się rozumieć, że z nudów: tak się nudziłem, że doprawdy nie wiedziałem co z sobą robić.
— Ja nie rozumiem doprawdy, jak książę mógł się nudzić?... tyle ciekawych rzeczy dzieje się teraz w Niemczech — rzekła Marya Eugeniewna.
— Ależ ja wszystkie ciekawe rzeczy znam co do jednej: zupę ze śliwek — znam, grochową kiełbasę — znam, wszystko znam.
— Książę zgodzi się jednak w każdym razie, że instytucye ich są nadzwyczaj ciekawe — zauważył pułkownik.
— Co w nich ciekawego? Wszyscy są zadowoleni, jak miedziane grosze, gdyż wszystkich zwyciężyli. A z czego ja mam być zadowolonym? Ja nie zwyciężyłem nikogo, a tylko muszę buty sam sobie zdejmować i w dodatku wystawiać je za drzwi; wstawać muszę rano, ubierać się prędko i natychmiast iść do sali na niesmaczną herbatę. W domu lepiej! Budzę się późno, pogniewam się trochę, pogderzę, pomyślę sobie, nie spieszę się...
— Lecz czas, to pieniądz, niech książę nie zapomina o tem.
— Co mi tam czas! Czasu jak się zdarzy mam tyle, żebym cały miesiąc oddał z ochotą za pół rubla, kiedyindziej zaś za żadne skarby nie mogę znaleźć wolnej chwili. Czy nie tak Katienko? Coś ty taka markotna?
— Ależ nie...
— A pani dokąd? Niech pani posiedzi jeszcze — zatrzymywał książę Wareńkę.
— Muszę już iść do domu — odparła Wareńka i znów zaczęła się śmiać, poczem pożegnała towarzystwo i poszła do pokoju po kapelusz.
Kiti udała się za nią; nawet Wareńka wydawała się jej obecnie inną: nie gorszą, lecz i nie taką, jak ją sobie Kiti wyobrażała dawniej.
— Dawno już nie śmiałam się tyle! — rzekła Wareńka, szukając parasolki i woreczka. — Jaki to miły człowiek ojciec pani!
Kiti milczała.
— Kiedyż zobaczymy się? — zapytała Wareńka.
— Maman chciała zajść do Pietrowych. Czy pani nie będzie u nich? — odezwała się Kiti, spoglądając bacznie na Wareńkę.
— Będę — odparła Wareńka. — Pietrowowie zamierzają wyjechać, obiecałam więc, że pomogę im pakować się.
— A więc i ja przyjdę.
— Nie potrzeba, co pani z tego przyjdzie?
— Dlaczego? dlaczego? dlaczego? — pytała Kiti, patrząc się rozszerzonemi oczyma na Wareńkę i przytrzymując jej parasolkę, aby Wareńka nie mogła odejść — niech pani zaczeka, dlaczego?
— Ojciec pani przyjechał, a zresztą oni krępują się panią...
— Nie, niech mi pani powie, czemu pani nie życzy sobie, abym bywała często u Pietrowych? przecież pani nie życzy sobie tego, dlaczego?
— Ja nie mówiłam tego — odparła Wareńka spokojnie.
— Dobrze, ale niech mi pani będzie łaskawą powiedzieć dlaczego?
— Czy wszystko mam pani mówić? — zapytała Wareńka.
— Wszystko! wszystko! — zawołała Kiti.
— Nic nadzwyczajnego niema w tem, tylko że Michał Aleksiejewicz[12] miał dawniej zamiar wyjechać wcześniej, a teraz niechce wyjeżdżać — z uśmiechem rzekła Wareńka.
— A więc! a więc! — nagliła Kiti, spoglądając posępnie na Wareńkę.
— A więc Anna Pawłowna, Bóg wie czemu, powiedziała, że mąż jej dlatego niechce jechać, że pani tu jest. Ma się rozumieć, że odezwanie się Anny Pawłowny było niewłaściwem, lecz z powodu jego Pietrowowie pokłócili się, a pani wie, że tego rodzaju chorzy są nadzwyczaj drażliwi.
Kiti posępniała coraz bardziej, lecz nie odzywała się wcale; Wareńka, widząc, że Kiti lada chwila wybuchnie, lecz nie wiedząc, czy wybuch ten objawi się łzami, czy też słowami, nie zadawała jej żadnych pytań, lecz sama nie przestała mówić.
— Niech więc pani nie idzie lepiej... Pani to rozumie doskonale... niech się pani nie obraża...
— Dobrze mi tak! dobrze!... — zaczęła prędko mówić Kiti, biorąc parasolkę z rąk Wareńki i nie patrząc na nią.
Wareńka chciała uśmiechnąć się, patrząc na dziecinny gniew przyjaciółki, lecz obawiała się rozdrażnić ją.
— Jakto dobrze? Nie rozumiem... — zapytała.
— Dobrze mi tak, dlatego, iż to wszystko było tylko udawaniem, iż to wszystko robiłam naumyślnie i z rozmysłem, a wcale nie z dobrego serca. Co mnie może obchodzić jakiś obcy człowiek?... stałam się tylko przyczyną sprzeczki, gdyż zajmowałam się tem, o co mnie nikt nie prosił, a to dlatego, że wszystkie te moje postępki są tylko udawaniem! udawaniem! udawaniem!...
— Pocóż więc pani udawała? — zapytała cicho Wareńka.
— Aby przed ludźmi, przed Bogiem, przed sobą wydawać się lepszą, aby oszukać wszystkich. Nie, teraz już będę mądrzejszą! jestem złą, ale nie chcę jeszcze w dodatku kłamać i oszukiwać!
— Ale któż oszukuje? — zapytała z wymówką Wareńka — pani zdaje się tak mówić, jak gdyby...
Lecz Kiti przestała już panować nad sobą i nie dawała przyjaciółce przyjść do słowa.
— Nie mówię tego zupełnie o pani, pani jest doskonałością. Wiem w istocie, że wy wszystkie jesteście doskonałościami, lecz cóż robić, że ja jestem złą? Ta cała historya nie miałaby miejsca, gdybym ja złą nie była! Będę więc już taką, jaką jestem, ale nie będę udawała. Co mnie obchodzi Anna Pawłowna? Niechaj sobie robią, co im się żywnie podoba, a ja również będę tak postępowała, jak uznam za stosowne. Ja nie mogę być inną... Ale nie o to mi idzie...
— A o cóż więc? — nieśmiało zapytała Wareńka.
— Nie o to. Ja tylko sercu daję się powodować, a wy, prawidłom i zasadom. Ja pokochałam panią dlatego, że pani mi się podobała, a pani mnie zapewne tylko dlatego, aby mnie zbawić i dawać mi rady!
— Pani jest niesprawiedliwą — zauważyła Wareńka.
— Ależ ja nic o nikim nie mówię, tylko o sobie!...
— Kiti! — dało się słyszeć wołanie matki — chodź tutaj i pokaż ojcu swój naszyjnik.
Kiti wzięła ze stołu pudełko z naszyjnikiem i z dumnie podniesioną głową, nie pogodziwszy się ze swą przyjaciółką, poszła do matki.
— Co ci się stało? czemuś taka czerwona? zapytali jednocześnie ojciec i matka.
— Nic — odpowiedziała Kiti — zaraz wrócę... — i znów wybiegła.
„Ona jeszcze jest tutaj!“ — pomyślała Kiti. — „Co ja jej powiem, mój Boże! co też ja narobiłam! co też ja nagadałam! Dlaczego obraziłam ją? Co mam teraz robić i co jej powiedzieć?“ — myślała Kiti i zatrzymała się przed drzwiami.
Wareńka w kapeluszu, z parasolką w ręku, siedziała koło stołu i oglądała sprężynę, którą Kiti złamała; gdy Kiti weszła, Wareńka podniosła głowę.
— Wareńko, przebacz mi, przebacz! — wyszeptała Kiti, podchodząc ku niej — ja już nic nie pamiętam, com mówiła. Ja...
— Nie miałam doprawdy... zamiaru rozgniewać pani! — rzekła Wareńka, uśmiechając się.
Pokój został zawartym. Z chwilą jednak przyjazdu ojca zmienił się dla Kiti cały ten świat, w którym dotąd żyła. Kiti nie chciała się wyrzec tego, z czem teraz dopiero zapoznała się, lecz doszła do przekonania, iż łudziła się myśląc, że może stać się taką, jaką życzyła sobie zostać. Kiti jak gdyby ocknęła się; przekonała się, że trudno bez udawania i bez zarozumiałości utrzymać się na tych wyżynach, na które pragnęła wznieść się; prócz tego zrozumiała jak bolesnym i przykrym jest ten świat smutku, chorób i śmierci, w którym dotąd przebywała, a usiłowania, które czyniła nad sobą, aby polubić ten świat, poczęły ciężyć jej i Kiti zaczęła łaknąć świeżego powietrza, zapragnęła jechać do Rosyi, do Pokrowskiego, gdzie, jak wiedziała z listów, bawiła Dolly z dziećmi.
Lecz przyjaźń Kiti z Wareńką trwała nieustannie. Przy pożegnaniu Kiti upraszała przyjaciółkę, żeby przyjechała kiedy do niej do Rosyi.
— Przyjadę, gdy pani wyjdzie za mąż — odparła Wareńka.
— Nie wyjdę nigdy.
— Więc i ja nie przyjadę nigdy...
— W takim razie tylko po to wyjdę za mąż... ale niech pani pamięta dotrzymać mi obietnicy!
Przepowiednie doktora sprawdziły się: Kiti powracała do domu, do Rosyi zupełnie zdrową, nie była już tak wesołą jak przedtem, lecz była zupełnie spokojną i zdrową. Dawne zmartwienia, jakie miała przed wyjazdem z Moskwy, należały już do wspomnień.
Siergiej Iwanowicz Koznyszew chciał odpocząć po pracy umysłowej i zamiast udać się jak zwykle za granicę, pojechał w końcu maja na wieś do brata. Zdaniem Siergieja Iwanowicza życie na wsi było najprzyjemniejszem, przyjechał więc do brata rozkoszować się niem. Konstanty Lewin ucieszył się bardzo z przyjazdu brata, tem bardziej, że nie spodziewał się już przyjazdu Mikołaja na lato. Chociaż Konstanty Lewin kochał i szanował Siergieja Iwanowicza, czuł się jednak skrępowanym obecnością jego na wsi, gdyż raziły go, a nawet sprawiały mu pewną przykrość, zapatrywania brata na wieś. Dla Konstantego wieś była miejscem, gdzie ludzie spędzali życie, t. j. gdzie doznawali zmartwień, radości i gdzie pracowali; dla Siergieja Iwanowicza zaś wieś była z jednej strony odpoczynkiem po pracy, z drugiej antydotem od wielkomiejskiego zepsucia; antydot ten Siergiej Iwanowicz stosował z przyjemnością i z wiarą w jego skuteczność. Konstanty Lewin dlatego lubił wieś, że przedstawiała ona pole do pracy, której pożyteczność nie ulegała żadnej wątpliwości, Siergiej Iwanowicz zaś dlatego, że na wsi można i należy nic nie robić. Prócz tego Konstantemu nie zbyt trafiały do przekonania zapatrywania Siergieja na lud.
Siergiej Iwanowicz mawiał, że lubi i zna lud i często rozmawiał z chłopami, a rozmawiać z nimi umiał dobrze, nie zadając sobie żadnego przymusu i z każdej takiej rozmowy wyprowadzał ogólne dane, pochlebne nader dla ludu, które miały być dowodem, iż zna ten lud gruntownie. Takie zapatrywanie się na lud nie podobało się Lewinowi. Konstanty zapatrywał się na lud tylko, jako na głównego uczestnika w ogólnej pracy, i pomimo całego szacunku i miłości ku chłopom, jaką zapewne wyssał, jak sam mawiał, z mlekiem mamki chłopki, Lewin, jako uczestniczący z tym ludem we wspólnej pracy i zachwycający się czasami jego siłą, łagodnością i poczuciem sprawiedliwości, nadzwyczaj często oburzał się na lud z powodu jego lekkomyślności, pijaństwa, kłamliwości i niechlujstwa, szczególniej wtedy, gdy wspólna praca wymagała przymiotów, których ten lud nie posiadał. Gdyby ktobądź zapytał Lewina, czy lubi lud, Lewin stanowczo nie wiedziałby jaką ma dać odpowiedź, gdyż i lubiał lud i nielubiał go, również jak i ludzi w ogóle. Rozumie się, że jako dobry człowiek, bardziej lubiał niż nielubiał ludzi, taksamo więc było z uczuciami jego względem prostego ludu; lecz lubić lud lub nielubić go, jakoś coś zupełnie odrębnego, Lewin nie mógł, gdyż nietylko, że żył z ludem, że interesa jego ściśle związane były z nim, ale miał i siebie samego za cząstkę ludu, nie dostrzegał ani w sobie, ani w ludzie żadnych nadzwyczajnych zalet i wad, nie mógł więc przeciwstawiać siebie ludowi. Pomimo tego, że od bardzo dawna był w bardzo zażyłych stosunkach z chłopami, jako gospodarz i pośrednik włościański, a przedewszystkiem jako doradca (chłopi wierzyli mu i przychodzili radzić się go z wiosek odległych o czterdzieści wiorst), Lewin nie miał żadnego wyrobionego zdania o ludzie i również trudno byłoby mu odpowiedzieć na pytanie, czy zna lud, jak i na pytanie, czy go lubi. Powiedzieć, że zna lud, byłoby dla Lewina tem samem, co powiedzieć, że zna ludzi, gdyż ciągle badał i poznawał ludzi najrozmaitszego rodzaju, a pomiędzy innymi i ludzi chłopów, których uważał w ogóle za dobrych i ciekawych ludzi i nieustannie dopatrywał w nich nowe cechy charakteru, zmieniał więc o nich poprzednie sądy i tworzył nowe. Siergiej Iwanowicz postępował przeciwnie: jak lubiał i unosił się nad życiem wiejskiem, jako nad wręcz przeciwnem temu, którego nie lubiał, tak również lubiał lud, jako coś wręcz przeciwnego ludziom w ogóle.
W metodycznym umyśle Siergieja Iwanowicza utworzyły się określone kształty ludowego bytu, powstałe potrochu z rzeczywistego bytu ludu, przeważnie zaś z przeciwstawień. Siergiej Iwanowicz nie zmieniał nigdy swych poglądów na lud i zawsze był pełen uznania dla niego.
W nieporozumieniach, jakie powstawały między braćmi podczas rozmów o ludzie, Siergiej Iwanowicz zawsze zwyciężał brata tem mianowicie, że miał ustalone i określone pojęcia o ludzie, o jego charakterze, własnościach i upodobaniach, Konstanty zaś nie miał żadnych określonych pojęć, doprowadzał więc zawsze Konstantego do tego, że ten zaprzeczał sam sobie.
Zdaniem Siergieja Iwanowicza, młodszy brat był doskonałym chłopcem, z sercem dobrze postawionem (jak wyrażał się z francuska Siergiej Iwanowicz), z umysłem, co prawda, dość bystrym, ulegającym jednak chwilowym wrażeniom i dlatego pełnym sprzeczności. Siergiej Iwanowicz z pobłażliwością starszego brata udzielał Konstantemu niejakich objaśnień, lecz nie mógł znajdować przyjemności w poważniejszej rozmowie z nim, gdyż zanadto łatwo pokonywał go.
Konstanty Lewin patrzał na brata, jako na człowieka nadzwyczaj rozumnego i wykształconego, szlachetnego w najwznioślejszem znaczeniu tego wyrazu i obdarzonego ogromnemi zdolnościami, które pozwalały mu działać ku dobru społecznemu, lecz w głębi duszy, im stawał się starszym i im bardziej poznawał swego brata, tem coraz częściej przychodziła Lewinowi do głowy myśl, że ten talent działania ku dobru ogólnemu, którego on, Lewin, czuł się najzupełniej pozbawionym, nie jest zapewne zaletą, lecz przeciwnie, brakiem czegoś; nie brakiem dobrych, uczciwych, szlachetnych chęci i zamiarów, lecz brakiem siły żywotniej, brakiem tego, co nazywają sercem; tego popędu, który każe człowiekowi ze wszystkich niezliczonych dróg życia, które stoją przed nim otworem, wybrać jedną i dążyć nieustannie do jednego celu. Konstanty im bardziej poznawał brata, tem bardziej przekonywał się, że i Siergiej Iwanowicz i wielu innych działaczy na niwie społecznej nie sercem byli doprowadzeni do tej miłości ku ogółowi ludzi, lecz rozumem doszli do tego, iż trzeba się tem zajmować, i że tylko dlatego pracowali w tym kierunku. W przypuszczeniu tem umacniało Lewina jeszcze i to spostrzeżenie, że brat jego nie o wiele więcej przyjmował do serca kwestyę ogólnego dobra i nieśmiertelności duszy, jak kwestyę partyi szachów, lub dowcipnej budowy nowej maszyny.
Prócz tego Konstanty Lewin krepował się na wsi towarzystwem brata i dlatego jeszcze, że na wsi, a szczególniej w lecie, Lewin był nieustannie zajęty gospodarstwem i nie starczyło mu długiego letniego dnia na zrobienie wszystkiego co potrzeba, a Siergiej Iwanowicz tymczasem odpoczywał; lecz chociaż i odpoczywał teraz, t. j. nie pracował nad swem dziełem, to jednak do tego stopnia przywykł do pracy umysłowej, że lubiał wypowiadać w wytwornej, zwięzłej formie myśli, które przychodziły mu do głowy i lubiał mieć pojętnego słuchacza. Zwykłym słuchaczem i najbardziej odpowiednim dla Siergieja Iwanowicza był brat i dlatego pomimo całej otwartości ich stosunku, Konstantemu przykro było pozostawiać brata samego. Siergiej Iwanowicz lubiał kłaść się na trawie i leżąc, wygrzewać się na słońcu i rozmawiać.
— Nie uwierzysz — mawiał do brata — co za przyjemność stanowi dla mnie to chochłackie próżnowanie: ani jednej myśli literalnie niemam w głowie...
Lecz Konstantemu Lewinowi nudziło się siedzieć bezczynnie i słuchać brata, szczególniej kiedy wiedział, że, gdy go niema, parobcy wożą nawóz na nierozorane starannie pola i rozrzucają, jeśli ich nie dopilnować, Bóg wie po jakiemu, a lemieszy w pługach nie przyśrubują, tylko pozdejmują i zaczną potem dowodzić, że pługi są głupim wymysłem, a że socha Andrejewna, to zupełnie co innego i t. p.
— Daj pokój temu chodzeniu po upale — mawiał Siergiej Iwanowicz bratu.
— Muszę tylko na chwilkę zajść do kancelaryi — odpowiadał Lewin i uciekał w pole.
W pierwszych dniach czerwca zdarzyło się, że niańka i szafarka, Agafia Michajłowna, idąc do piwnicy ze słoikiem dopiero co posolonych grzybów, poślizgnęła się, upadła i zwichnęła rękę. Przyjechał młody, rozmowny ziemski lekarz, niedawno wypuszczony z uniwersytetu, obejrzał rękę, powiedział, że nie jest wcale zwichniętą, został oczarowanym rozmową ze sławnym Iwanem Siergiejewiczem Koznyszewym i chcąc pokazać mu swój światły pogląd na rzeczy, począł opowiadać wszystkie powiatowe plotki, skarżąc się na nieodpowiedni bieg spraw w ziemstwie Siergiej Iwanowicz słuchał go uważnie, dopytywał się o wszystko i rozgadawszy się przed nowym słuchaczem, wypowiedział parę trafnych i głębokich uwag, które młody lekarz z szacunkiem przyjął do wiadomości. Siergiej Iwanowicz był w doskonałem usposobieniu, w jakiem, jak Lewin wiedział, bywał zwykle po każdej ożywionej rozmowie. Gdy doktor odjechał, Siergiejowi Iwanowiczowi zachciało się pojechać z wędką na ryby.
Siergiej Iwanowicz lubił siadywać z wędką i zdawał się chlubić tem, że może lubić takie głupie zajęcie.
Konstanty Lewin musiał być przy pługach i na łąkach podjął się więc podwieźć brata w kabryolecie.
Była to pora roku, początek lata, gdy wiadomo już jakie będą urodzaje, gdy poczynają się już czynić przygotowania do przyszłorocznych zasiewów i gdy zbliża się kośba; gdy żyto wykłosiło się już i gdy szaro-zielone faluje za lada podmuchem z nienalanym, lekkim jeszcze kłosem; gdy zielone, póżno siane owsy, z rozrzuconemi po nich kępkami żółtej trawy, wschodzą nierówno; gdy wczesna gryka kwitnie już, tak, że nie widać z pod niej zupełnie ziemi; gdy ugory, udeptane na kamień przez bydło, z pozostawianemi drogami, którym socha nie może dać rady, są już na wpół zorane; gdy zapach wywiezionych już na pola zeschłych kup nawozu łączy się przed wschodem słońca z zapachem miodonośnych traw, i gdy na nizinach, podobne niezmiernemu morzu, stoją w oczekiwaniu kosy zielone łąki, usiane gdzieniegdzie rdzawemi krzakami szczawiu.
Był to czas, gdy w robotach polnych nastaje krótki odpoczynek przed początkiem zbiorów, corocznie powtarzających się i corocznie potrzebujących natężenia wszystkich sił rolnika. Urodzaj był ładny i nastały pogodne, gorące letnie dnie i krótkie noce, podczas których rosa występowała obficie.
Bracia, aby dostać się na łąki, musieli przejeżdżać przez las. Siergiej Iwanowicz zachwycał się nieustannie wspaniałością gęstego liściastego lasu, zwracając uwagę brata to na starą lipę, ciemną z cienistej strony, pstrzącą się żółtemi pączkami, mającemi lada chwila rozwinąć się, to znów na lśniące się szmaragdowe tegoroczne latorośle. Konstanty Lewin nie lubiał mówić i słuchać o pięknie przyrody, gdyż wyrazy zdejmowały urok piękna z tego na co patrzał, przysłuchiwał się więc słowom brata, lecz pomimo woli myślał o czem innem. Gdy wyjechali z lasu, uwagę jego pochłonął widok ugoru na wzgórzu, żółcącego się w niektórych miejscach trawą, w niektórych zaś, zoranego już. Przez pole jechały sznurem wozy, Lewin policzył je i z zadowoleniem przekonał się, iż wywiozą tyle ile potrzeba; ujrzawszy zaś łąki, zaczął myśleć o zbliżającym się zbiorze siana: sianokos wywierał zawsze na niego dziwne, poruszające go do żywego wrażenie. Przyjechawszy na łąkę, Lewin zatrzymał konia.
Ranna rosa nie zeszła jeszcze zupełnie i Siergiej Iwanowicz nie chcąc zamoczyć nóg, poprosił brata, aby dowiózł go w kabryolecie do krzaka wierzbiny, koło którego najlepiej brały okonie. Konstanty wjechał na łąkę, choć żal mu było tratować swą trawę. Wysoka trawa obwijała się łagodnie koło kół i nóg konia, pozostawiając nasiona na sprychach kół i kopytach koni.
Siergiej Iwanowicz usiadł pod krzakiem, zarzucił wędki, a Lewin odprowadził konia, przywiązał go i wszedł na nieporuszane od wiatru ogromne szaro-zielone morze łąki; jedwabista trawa z dojrzewającemi nasionami sięgała mu prawie do pasa. Przeszedłszy łąkę w poprzek, Konstanty wyszedł na drogę i spotkał starego chłopa z podpuchnietem okiem; chłop niósł na plecach ul z rojem pszczół.
— Czyś złapał, Fomiczu? — zapytał.
— Gdzie tam złapałem, Konstanty Dmitriczu! Aby tylko swego udało się dopilnować. Po raz drugi uszedł mi rój... Bogu dzięki, chłopcy dopędzili — na polach pańskich orzą — odprzęgli więc konie i dopędzili.
— No, a jak radzisz Fomiczu: kosić już, czy też jeszcze zaczekać?
— My zawsze czekamy do św. Piotra, a pan zaczyna wcześniej kosić. Jakoś Bóg dał, że trawa ładna. Bydlątka będą miały się dobrze.
— A jak ci się zdaje, jak będzie z pogodą?
— Jak Bóg da, ale chyba będzie pogoda...
Lewin wrócił do brata.
Chociaż Siergiej Iwanowicz nic nie złapał, nie nudził się jednak i był w doskonałym humorze. Konstanty widział, że Siergiej Iwanowicz podniecony rozmową z doktorem, miał chęć pogawędzić, Lewin zaś chciał jaknajprędzej wracać do domu, by wydać polecenie, aby na jutro zebrali się kosiarze, gdyż chciał raz już rozstrzygnąć wątpliwości co do zbioru siana, które nie dawały mu spokoju.
— Pojedziemy już z powrotem? — zapytał Siergieja Iwanowicza?
— Dokąd mamy się spieszyć? posiedźmy trochę. Jak ci jednak obuwie przemokło na tej rosie! Chociaż nic złapać nie mogę, dobrze mi tu. Każde polowanie tem jest dobre, że daje nam sposobność do obcowania z przyrodą. Jak wspaniale wygląda ta stalowa woda! — odparł Siergiej Iwanowicz. — Te brzegi pokryte łąkami — mówił dalej — przypominają mi zawsze zagadkę, nie wiem czy ją znasz, trawa powiada wodzie: a my się poruszamy, poruszamy.
— Nie znam tej zagadki — odparł Lewin niechętnie.
— A wiesz, że ja myślałem teraz o tobie — zaczął mówić Siergiej Iwanowicz — to do niczego niepodobne, co się u was dzieje w powiecie, a co opowiadał mi ten doktor, jakiś wcale nie głupi chłopak. Ja mówiłem ci już i znowu powtarzam, że źle czynisz nie bywając na zebraniach i usuwając się wogóle od udziału w ziemstwie. Ma się rozumieć, że wszystko pójdzie Bóg wie po jakiemu, gdy ludzie uczciwi będą stronili od pracy. Płacimy pieniądze, które idą na pensye, a niema ani szkół, ani felczerów, ani akuszerek, ani aptek, jednem słowem niczego.
— Próbowałem przecież — cicho i niechętnie odparł Lewin — ale nie mogę! na to niema już rady.
— Przyznam ci się, że niewiem dlaczego nie możesz: nie przypuszczam w tobie niechęci, lub nieumiejętności — czyżby więc to było tylko lenistwo?
— Ani jedno, ani drugie, ani trzecie; próbowałem już i widzę, iż nic zrobić nie mogę — odparł Lewin.
Konstanty mało zwracał uwagi na słowa brata: przyglądając się zoranemu polu za rzeką, widział na niem coś czarnego, lecz nie mógł rozróżnić, czy to koń, czy ekonom na koniu.
— Dlaczego nic nie możesz zrobić? Próbowałeś, jesteś zdania, że ci się nie udało i od razu dałeś pokój? dowodzi to tylko braku miłości własnej.
— Miłości własnej — odezwał się Lewin, poruszony do żywego słowami brata — nie pojmuję zgoła. Gdyby mi, gdym był w uniwersytecie, powiedziano, że koledzy moi rozumieją rachunek całkowy, a ja nie rozumiem, to miłość własna byłaby tu na miejscu; lecz w tym wypadku, o który ci idzie, trzeba przedewszystkiem być pewnym, że ma się jakie takie zdolności do zajmowania się temi sprawami, a przedewszystkiem należy być przekonanym, że wszystkie te sprawy są nadzwyczaj ważne.
— Więc one, twojem zdaniem, nie są ważne? — zapytał Siergiej Iwanowicz, poruszony do żywego, że brat uznaje za nieważne to, co go zajmowało żywo, a szczególniej tem, że Konstanty widocznie nie słuchał go uważnie.
— Mnie te sprawy nie wydają się ważnemi, a zresztą nie przejmuję się niemi, na to już nic nie poradzę! — odpowiedział Lewin, przekonawszy się, że przez pole jedzie ekonom. Ekonom polecił już zapewne ludziom zejść z orki, gdyż parobcy składali pługi. „Czyżby już skończyli?“ — pomyślał Lewin.
— Posłuchaj jednak — rzekł starszy brat, marszcząc swe ładne, rozumne oblicze — wszystko ma swoje granice. Bardzo to jest ładnie być dziwakiem i uczonym człowiekiem i nie lubić kłamstwa, wiem o tem wszystkiem, ale to, co ty mówisz, albo jest bezsensownem, albo też złem. Jakże może ci nie chodzić o to, że ten lud, który ty lubisz, jak zapewniasz...
„Nigdy nie zapewniałem“ — pomyślał Konstanty Lewin.
— ... Umiera wskutek braku pomocy? Nieokrzesane baby morzą dzieci, a naród grzęźnie w ciemnocie i pozostaje we władzy każdego pisarza, a ty masz dany sobie w ręce środek, aby zaradzić temu i nic nie zaradzasz, twierdząc, iż zdaniem twem rzeczy te nie są ważne.
I Siergiej Iwanowicz postawił bratu dylemat: albo jesteś do tego stopnia nierozwiniętym, że nie możesz pojąć nawet, co możesz zrobić, lub też chodzi ci o twój spokój, zarozumiałość i nie wiem już o co, i dlatego niechcesz tego robić.
Konstanty Lewin pojął, że musi albo uledz, albo przyznać się, że zapatruje się obojętnie na sprawy społeczne, uraziło go to i zmartwiło.
— I jedno i drugie — rzekł stanowczo — nie widzę, żeby można było...
— Jakto? czyż nie można, używając odpowiednio pieniędzy, zapewnić pomoc lekarską?
— Mnie się zdaje, że nie można. Na cztery tysiące wiorst kwadratowych naszego powiatu, z naszemi bezdrożami, zawiejami, z naszą porą prac w polu, nie widzę możności zapewnienia wszystkim pomocy lekarskiej; a zresztą ja wogóle nie wierzę w medycynę.
— Wybacz mi, ale niemasz racyi... Ja wskażę ci w tej chwili tysiące przykładów... No, a szkoły?
— Po co szkoły?
— Co ty też mówisz? Czyż może zachodzić jakabądż wątpliwość co do pożytku oświaty? Jeśli ona jest konieczną dla ciebie, jest również konieczną dla wszystkich!
Konstanty Lewin ujrzał się moralnie przypartym do muru i dlatego też uniósł się i pomimo woli wyjawił główną przyczynę, dla której zapatruje się obojętnie na sprawy ogólne.
— Zapewne, że to wszystko jest bardzo ładne, lecz po co ja mam troszczyć się o zakładanie punktów leczniczych, w których nigdy nie będę się leczył, i szkół, do których nie będę posyłał mych dzieci, a dokąd i chłopi nie chcą posyłać swoich; zresztą ja nie wierzę w to, aby trzeba było je tam posyłać.
Tego rodzaju poglądy Lewina zadziwiły Siergieja Iwanowicza, który nie spodziewał się ich zgoła, natychmiast jednak utworzył nowy plan ataku: pomilczał czas jakiś, wyjął jedną z wędek, zarzucił ją znowu i zwrócił się z uśmiechem do brata.
— Wybacz mi... ale po pierwsze punkt lekarski bywa potrzebnym: oto myśmy dzisiaj posyłali po ziemskiego lekarza dla Agafii Michajłownej.
— Tak, ale zdaje mi się, że ręka pozostanie krzywą.
— To jeszcze pytanie...
— Chłop-robotnik, który umie czytać i pisać, jest przecież pożyteczniejszym i odpowiedniejszym dla ciebie.
— Co to, to nie — zaprzeczył stanowczo Konstanty Lewin — robotnik czytelny i piśmienny jest daleko gorszym. I dróg postawić nie można, a mosty jak postawią, tak zaraz ukradną.
— A zresztą — rzekł, marszcząc się Siergiej Iwanowicz, gdyż nielubiał, aby mu przeczono, a jeszcze bardziej, aby rozmowa nieustannie przeskakiwała z jednego przedmiotu na drugi i aby przytaczane dowody były bez żadnego związku, co utrudniało mu zrozumienie ich i odpowiedź na nie — a zresztą nie o to mi idzie; powiedz mi tylko, czy uznajesz, że oświata jest dobrodziejstwem dla ludu?
— Uznaję — odparł Lewin machinalnie — i w tej chwili spostrzegł, że powiedział nie to co myśli: wiedział, że z chwilą, gdy uzna, że oświata jest dobrodziejstwem, Siergiej Iwanowicz dowiedzie mu, że to wszystko, co on, Konstanty, mówił przedtem, jest pozbawione sensu. W jaki sposób Siergiej Iwanowicz dowiedzie mu tego, Konstanty nie wiedział, lecz wiedział, że dowiedzie na podstawie logiki i oczekiwał na to dowodzenie.
Dowodzenie było daleko prostszem, niż Konstanty spodziewał się.
— Jeśli uważasz oświatę za dobrodziejstwo — rzekł Siergiej Iwanowicz — to jako człowiek uczciwy nie możesz nie lubieć tej sprawy i nie mieć dla niej współczucia, i z tego powodu właśnie nie możesz nie pracować dla niej.
— Ależ ja jeszcze nie uznaję tej sprawy za dobrą, ani za możebną...
— Tego nie możesz wiedzieć, nie starając się czynić wysiłków.
— Przypuśćmy — rzekł Lewin, choć wcale nie przypuszczał tego — przypuśćmy, że tak jest w istocie, lecz ja w każdym razie nie widzę racyi, dla którejbym musiał troszczyć się o to.
— To jest w jaki spogób?
— Nie, gdyśmy już raz zaczęli rozmawiać, to objaśnij mi to z filozoficznego punktu zapatrywania się — rzekł Lewin.
— Nie rozumiem na co filozofia — rzekł Siergiej Iwanowicz takim tonem, że jak zdawało się Lewinowi, starszy brat nie uznaje, aby on, Lewin, miał prawo rozprawiać o filozofii; to przypuszczenie rozdrażniło Lewina.
— Oto na co! — zaczął mówić, unosząc się — zdaje mi się, że motorem wszystkich naszych działań, jest w każdym razie nasza osobista pomyślność. Obecnie ja jako szlachcic nie widzę w instytucyach ziemskich nic takiego, coby współdziałało mej pomyślności. Drogi nie poprawiły się i nie mogą w żaden sposób poprawić się, a konie moje wciąż muszą wozić mnie po złych. Doktora i punktu lekarskiego nie potrzebuję. Sędzia pokoju jest mi niepotrzebnym, nigdy nie zwracam się do niego, i nigdy nie zwrócę się. Szkół nietylko, że nie potrzebuję, lecz, jak ci to już mówiłem, szkodzą mi one tylko. Zapatruję się na instytucye ziemskie, jako na obowiązek płacenia ośmnastu kopiejek z dziesięciny, jeżdżenia do miasta, nocowania z pluskwami i słuchania najrozmaitszych głupstw i banialuk, osobistego zaś pożytku nie widzę w nich zupełnie.
— Pozwól — przerwał z uśmiechem Siergiej Iwanowicz — osobisty pożytek nie zachęcał nas wcale do pracy nad oswobodzeniem włościan, a jednak pracowaliśmy.
— Nie! — przerwał mu Konstanty unosząc się coraz bardziej — oswobodzenie włościan, to rzecz inna: mieliśmy w tem osobisty interes, gdyż chcieliśmy zrzucić z siebie to jarzmo, które uciskało nas wszystkich uczciwych ludzi. Lecz być członkiem ziemstwa, rozprawiać o tem, jak przeprowadzić rury w mieście, w którem nie mieszkam wcale, być sędzią przysięgłym i sądząc chłopa, który ukradł szynkę, przysłuchiwać się przez sześć godzin wszystkiemu, co plotą adwokaci i prokuratorzy, i jak prezydujący zapytuje mego starego głupowatego Aleszkę: „czy pan, panie podsądny, uznaje fakt ukradzenia szynki?“ — „Aś?“
Konstanty odbiegł już od przedmiotu i zaczął przedrzeźniać prezydującego i głupowatego Aleszkę, gdyż zdawało mu się, że to wszystko należy do rzeczy.
Lecz Siergiej Iwanowicz wzruszył ramionami i zapytał:
— Więc co chcesz przez to powiedzieć?
— Chcę powiedzieć, że te prawa, które mnie... które bronią mych interesów, bronić z całych sił będę zawsze: gdy robiono u nas u studentów rewizye i gdy żandarmi czytywali nasze listy, gotów byłem wszystkiemi siłami bronić swych praw, jakie posiadam jako człowiek wykształcony i swobodny. Rozumiem powszechną służbę wojskową, która dotyczy mych dzieci i braci, i mnie samego, gotów jestem rozważać to, co mnie obchodzi, lecz rozmyślać nad tem, co zrobić z czterdziestoma tysiącami ziemskich pieniędzy lub sądzić Aleszkę głupowatego, ja nie mogę, gdyż nie rozumiem tego.
Konstanty Lewin mówił tak, jak gdyby tama jego wymowy została przerwaną. Siergiej Iwanowicz uśmiechnął się.
— A jutro możesz stawać przed sądem: czyżby ci było przyjemniej stawać przed dawną izbą kryminalną?
— Nie będę stawał przed sądem, gdyż nikogo nie zarżnąłem, ani nie potrzebuję zarzynać. W każdym razie — mówił dalej Konstanty, znów przeskakując na temat nie mający żadnego związku z poprzedniemi jego słowami — nasze ziemskie instytucye podobne są do brzózek powtykanych w ziemię, jak to bywa na Zielone Święta; brzózki te mają udawać las, który w Europie sam wyrósł, nie mogę więc z przejęciem się podlewać tych brzózek i wierzyć w nie.
Siergiej Iwanowicz wzruszył tylko ramionami, chcąc tym gestem wyrazić swe zdumienie, skąd w ich rozmowie wzięły się te brzózki, chociaż doskonale rozumiał, co Konstanty, mówiąc o nich, ma na myśli.
— Zaczekaj: w ten sposób nie można dowodzić — zauważył.
Lecz Konstantemu Lewinowi chciało się koniecznie usprawiedliwić z tej wady, o której wiedział, że ją posiada: z obojętności na sprawy publiczne, mówił więc dalej:
— Zdaje mi się, że żadna działalność nie może być owocną, jeśli niema za podstawę osobistego interesu. Jest to prawda ogólna, filozoficzna — rzekł Lewin, dobitnie wymawiając wyraz filozoficzna i zdając się chcieć pokazać bratu, że i on, na równi ze wszystkimi, ma prawo mówić o filozofii.
Siergiej Iwanowicz raz jeszcze uśmiechnął się: „I on ma również jakąś swoją filozofię, której każe służyć sobie“ — pomyślał.
— No, już daj spokój filozofii. Od wieków już główne zadanie filozofii polega na tem, aby odkryć ten konieczny związek, jaki istnieje pomiędzy osobistemi naszemi potrzebami a społecznemi; lecz i to również nie należy do rzeczy, mówię o tem tylko dlatego, że muszę sprostować twe porównanie. Brzózki nie są powtykane, lecz jedne zostały posadzone, drugie posiane i trzeba się z niemi obchodzić ostrożniej. Te tylko narody mają przyszłość przed sobą, te tylko narody można uznawać historycznymi, które mają poczucie tego, co jest ważnem i pożytecznem w ich instytucyach, i które cenią je.
I Siergiej Iwanowicz przeniósł spór na grunt filozoficzno-historyczny, zupełnie niedostępny dla Konstantego Lewina i dowiódł bratu, że poglądy jego są bezpodstawne.
— Co się zaś tyczy tego, co ci się nie podoba, to wybacz mi, lecz jest to tylko nasze rosyjskie lenistwo i wielkopańskość i jestem głęboko przekonany, że jest to u ciebie tylko chwilowym błędem i że wkrótce minie.
Konstanty milczał: wiedział, że jest pobitym, lecz czuł zarazem, że tego, co chciał powiedzieć Siergiej Iwanowicz nie zrozumiał dokładnie, nie wiedział tylko dlaczego Siergiej Iwanowicz nie rozumie słów jego: czy dlatego, że on, Lewin, nie umie jasno wypowiedzieć tego, co chce powiedzieć, czy dlatego, że brat nie chce, czy też, że nie może go zrozumieć. Lecz Konstanty nie zagłębiał się w tych myślach i nie odpowiadając bratu, zamyślił się zupełnie o czem innem, o swych sprawach osobistych.
Siergiej Iwanowicz zwinął ostatnią wędkę, odwiązał konia, poczem bracia powrócili do domu.
Następująca osobista sprawa zajmowała Lewina podczas rozmowy z bratem: przyjechawszy raz w zeszłym roku na łąkę i rozgniewawszy się na ekonoma, Lewin zastosował zwykły swój środek na uspokojenie się, wziął kosę od chłopa i zaczął kosić.
Praca ta podobała mu się do tego stopnia, że parę razy próbował kosić, skosił całą łączkę przed domem i w tym roku, na wiosnę jeszcze, ułożył sobie projekt, że będzie po całych dniach kosił z chłopami. Gdy brat przyjechał, Lewin począł się wahać: kosić, czy nie kosić? Nie chciał brata zostawiać samego po całych dniach, prócz tego obawiał się, aby Siergiej Iwanowicz nie wyśmiewał jego zachcianek. Lecz przeszedłszy się po łące i przypomniawszy swe zeszłoroczne wrażenia, Lewin zdecydował się już prawie wziąć osobisty udział w sianożęciu; obecnie zaś, po dość drażliwej rozmowie z bratem, przypomniał sobie znów o swym zamiarze. „Potrzeba mi koniecznie fizycznego ruchu, gdyż charakter mój psuje się stanowczo“ — pomyślał i postanowił kosić, chociaż wiedział, że na razie będzie go krępowała obecność brata i robotników.
Nad wieczorem Konstanty Lewin poszedł do kancelaryi, wydał polecenie co do robót i kazał posłać na wieś po kosiarzy, aby zeszli się nazajutrz rano na Kalinowej łące, największej i najlepszej.
— A moją kosę proszę zanieść do Tita i powiedzieć mu, aby naostrzył ją na jutro: być może, że i ja też będę kosił — rzekł, chcąc ukryć swe zakłopotanie.
Ekonom uśmiechnął się i odparł:
— Słucham pana.
Przy herbacie Lewin powiedział o tem i bratu.
— Zdaje się, że pogoda ustaliła się — rzekł — jutro też zaczynam kosić.
— Bardzo lubię sianokos — rzekł Siergiej Iwanowicz.
— Ja nadzwyczaj lubię: sam kosiłem parę razy z chłopami i jutro mam zamiar kosić przez cały dzień.
Siergiej Iwanowicz podniósł głowę i z ciekawością popatrzał na brata.
— Jak to? tak na równi z chłopami przez cały dzień?
— A tak, jest to nadzwyczaj przyjemnie — odparł Konstanty Lewin.
— W istocie, jest to bardzo dobry wysiłek fizyczny, niewiem tylko, czy będziesz w stanie wytrzymać go — rzekł Siergiej Iwanowicz bez żadnej ironii.
— Próbowałem już; z początku ciężko, potem człowiek przyzwyczaja się. Zdaje mi się, że podołam...
— Dobrze! Ale powiedz mi, jak chłopi zapatrują się na to? Muszą śmiać się zapewne z dziwactw dziedzica?
— Nie, nie zdaje mi się, lecz to jest taka wesoła i zarazem trudna praca, że niema czasu na myślenie o tem.
— Ale jakżeż ty będziesz jadł objad razem z nimi? Nie wypada przecież posyłać ci tam lafitu i pieczonej indyczki?
— Ma się rozumieć; podczas odpoczynku kosiarzy przyjadę do domu.
Na drugi dzień rano Konstanty Lewin wstał wcześniej niż zwykle, lecz wydawanie poleceń gospodarskich zabrało mu sporo czasu i gdy przyjechał na łąkę, kosiarze zaczynali już drugi pokos.
Będąc jeszcze na górze, Lewin ujrzał cienistą, skoszoną już część łąki, na której szarzała ścięta trawa i czerniły się kaftany żeńców, pokładzione w tych miejscach, gdzie ludzie rozpoczęli pierwszy pokos.
Zbliżając się coraz bardziej, Lewin spostrzegł kosiarzy idących długim sznurem i machających kosami, poubieranych w kaftany lub w koszule tylko i narachował czterdziestu dwóch ludzi.
Kosiarze szli powoli po nierównem miejscu łąki, gdzie niegdyś znajdował się staw. Lewin rozpoznał niektórych ze swych parobków. Był tam stary Jermił w bardzo długiej, białej koszuli, który zgiął się zupełnie machając kosą; był młody, mały stangret Lewina, Waśka; był również i Tit, który uczył Lewina kosić, niewielkiego wzrostu chudy chłop. Ten szedł nieustannie naprzód nie zginając się i, zdając się igrać kosą, kosił swój szeroki rząd.
Lewin zsiadł z konia, przywiązał go do drzewa i podszedł do Tita; Tit wydostał z krzaka drugą kosę i podał mu ją.
— Naostrzona, panie; goli, sama kosi — rzekł Tit, zdejmując czapkę i podając Lewinowi kosę.
Lewin wziął kosę i począł próbować ją w ręku. Spoceni i weseli kosiarze, którzy skończyli już swe rzędy, wychodzili po kolei na drogę i uśmiechając się, witali dziedzica. Wszyscy oni przypatrywali się Konstantemu, lecz żaden nic nie mówił, dopiero wysoki starzec z pomarszczoną, pozbawioną zarostu twarzą, w kurtce z owczej skóry, zwrócił się ku niemu.
— Wziąłeś się, panie, z nami do roboty, nie pozostawaj więc za nami w tyle — odezwał się i Lewin usłyszał śmiech, który kosiarze starali się ukryć.
— Postaram się nie pozostawać — odparł Lewin, stając za Titem i wyczekując na chwilę, kiedy będzie mógł rozpocząć kosić.
— Pamiętaj panie! — powtórzył stary chłop.
Tit zrobił mu miejsce i Lewin poszedł za nim. Trawa była niska, przydrożna i Lewin, który dawno już nie kosił, i który czuł się zmieszanym zwróconemi na siebie spojrzeniami, kosił w pierwszych chwilach — źle, chociaż silnie machał.
Po za nim dały się słyszyć głosy:
— Źle osadzona, rączka za wysoka, zginać mu się niedobrze — odezwał się jeden z kosiarzy.
— Trzeba piętą nalegać więcej — rzekł drugi.
— Nic mu nie będzie, przyzwyczai się — mówił starzec — bierzesz panie zanadto szeroki rząd, zmęczysz się... Gospodarz, wiadomo, że dla siebie się stara!... Nie tak jak z przymusu!... za to nas kiedyś po karkach bijano!...
Trawa stała się miększą i Lewin przysłuchując się słowom kosiarzy, lecz nie odpowiadając na nie i starając się kosić o ile można najlepiej, szedł za Titem. Przeszli w ten sposób ze sto kroków. Tit szedł wciąż, nie zatrzymując się i nie okazując najmniejszego zmęczenia, lecz Lewin zmęczył się do tego stopnia, iż lękał się, że nie wytrzyma, gdyż czuł, że resztą sił macha kosą i chciał już prosić Tita, aby ten zatrzymał się. Lecz Tit sam stanął, schylił się, wziął garść trawy, obtarł kosę i zaczął ją ostrzyć. Lewin wyprostował kości i odetchnąwszy głęboko, obejrzał się. Idący za nim chłop również zmęczył się widocznie, gdyż, nie dochodząc do Lewina, zatrzymał się i zaczął ostrzyć. Tit naostrzył swoją kosę i kosę Lewina i znów obaj poszli dalej.
I znów było to samo. Tit szedł nieustannie naprzód, machając kosą, nie zatrzymywał się i nie czuł zmęczenia. Lewin szedł za nim, starając się nie pozostawać w tyle i coraz ciężej i ciężej było mu kosić; za każdym razem, gdy Lewin czuł, że zbliża się chwila, w której zabraknie mu sił, Tit zatrzymywał się i ostrzył kosę.
W ten sposób przeszli pierwszy, długi pokos, który wydawał się Lewinowi szczególniej trudnym, lecz za to, gdy pokos skończył się i Tit, zarzuciwszy kosę na plecy, walnym krokiem wracał tem samem pasmem łąki, który kosił przed chwilą i na którym widać było ślady jego obcasów, Lewin również poszedł za nim i pomimo, że pot kroplami sączył się mu po twarzy i kapał z nosa, a plecy były wilgotne, jak gdyby zmoczone w wodzie, Lewinowi było nadzwyczaj przyjemnie. Szczególniej zaś cieszyło go, że wiedział, iż wytrzyma.
Radość jego zmniejszyła się jednak, gdy zobaczył, że pokos jego nie był równym i dokładnie zkoszonym. „Będę mniej machał ręką, a więcej całem ciałem“ — myślał, porównywując swój pokos rozrzucony i nierówno leżący z pokosem Tita, prostym i jak gdyby wyciągniętym pod sznur.
Lewin zauważył, że Tit szedł prędzej niż zwykle, chcąc widocznie wypróbować pana, a zresztą pokos wypadł dość długi. Następne rzędy były krótsze i łatwiejsze, pomimo to Lewin musiał natężać wszystkie siły, aby nie pozostawać w tyle za kosiarzami.
Lewin o niczem nie myślał, niczego nie pragnął, tylko życzył sobie iść równo z chłopami i o ile możności najlepiej kosić: słyszał tylko szczęk kos i widział przed sobą oddalającą się wysoką postać Tita, wygięty półokrąg skoszonej już łąki, wolno i falisto pochylające się trawy i kwiatki koło ostrza swej kosy, a przed sobą koniec pokosu, gdzie nastąpi odpoczynek.
Lewin uczuł nagle w ciągu pracy przyjemne wrażenie chłodu na spoconych plecach, lecz nie zdawał sobie sprawy co to i skąd się wzięło; ostrząc kosę, spojrzał na niebo.
Nadeszła niska, ciężka chmura i zaczął padać gęsty kroplisty deszcz. Niektórzy robotnicy poszli po kaftany i ubierali się w nie, drudzy zaś, również jak i Lewin, nadstawiali plecy pod ochładzające krople ulewy.
Kosiarze przeszli jeszcze parę rzędów, dłuższych i krótszych, łatwiejszych i trudniejszych. Lewin stracił zupełnie miarę czasu i nie wiedział, czy jest jeszcze wcześnie, czy już późno. W pracy jego zachodziła obecnie zmiana, która mu sprawiała ogromną przyjemność.
Podczas pracy przychodziły na niego chwile, gdy zapominał o tem, co robi, stawało mu się lżej i wtedy rząd jego wychodził prawie tak samo równym, jak i rząd Tita; lecz gdy tylko przypominał sobie o tem, co robi i zaczynał starać się robić lepiej, w tej chwili doznawał całego ciężaru pracy i rząd wychodził nierównym.
Przeszedłszy jeszcze jeden rząd, Lewin chciał znowu wracać, lecz Tit zatrzymał się i podszedłszy do starego kosiarza, powiedział mu po cichu parę słów, poczem obydwaj popatrzali na słońce. „O czem oni rozmawiają i czemu nie zaczynają nowego rzędu?“ — pomyślał Lewin, nie domyślając się, że chłopi kosili bez odpoczynku przynajmniej ze cztery godziny i że czas im na śniadanie.
— Weźmiemy się teraz do śniadania, panie — rzekł stary chłop.
— A czy już czas? więc bierzmy się...
Lewin oddał kosę Titowi i razem z kosiarzami, którzy poszli ku kaftanom po chleb, przez obryzganą od deszczu trawę, leżącą pokosami na obszernej skoszonej przestrzeni, podszedł do konia. Teraz dopiero spostrzegł się, że deszcz moczy mu siano.
— Popsuje nam siano — rzekł.
— Nic nie szkodzi panie: w deszcz trzeba kosić, a w pogodę grabić! — rzekł starzec.
Lewin odwiązał konia i pojechał do domu na kawę.
Siergiej Iwanowicz wstawał dopiero. Wypiwszy kawę, Lewin pojechał znów na łąkę, zanim Siergiej Iwanowicz zdążył się ubrać i zejść do jadalnego pokoju.
Po śniadaniu dostało się Lewinowi już nie poprzednie miejsce, lecz między żartującym ciągle starym chłopem, który zaprosił go na sąsiada a młodym chłopakiem, który dopiero na jesieni ożenił się i po raz pierwszy wyszedł z kosą na łąkę.
Stary, trzymając się prosto, szedł naprzód, miarowo i szeroko stawiając nogi i regularnym jednostajnym ruchem, nie kosztującym go na pierwszy rzut oka więcej wysiłku, niż machanie ręką podczas chodu, zdawał się, jakby igrając, ścinać prosty wysoki rząd. Zdawało się, że to nie on porusza kosą, a tylko ona sama ślizga się po soczystej, wysokiej trawie.
Za Lewinem szedł młody Miszka; na sympatycznej, młodej jego twarzy, podwiązanej koło włosów pasmem świeżej trawy, widać było wysiłek, lecz gdy tylko ktobądż spojrzał na niego, Miszka uśmiechał się. Widać było po nim, że prędzej gotów byłby umrzeć, niż przyznać się do tego, że trudno mu kosić.
Lewin szedł między nimi; w najcięższy upał praca nie wydawała mu się męczącą: pot zlewał go i chłodził zarazem, a słońce palące plecy, głowę i ręce z zakasanemi wyżej łokci rękawami, dodawało siły i zachęcało do pracy; coraz częściej przychodziły na Lewina te chwile, w ciągu których mógł nie myśleć o tem, co się robi. Kosa sama kosiła. Były to szczęśliwe chwile. Lecz jeszcze przyjemniejszemi były te, gdy dochodząc do rzeki, koło której kończyły się rzędy, starzec obcierał kosę mokrą, gęstą trawą, zaczerpywał blaszanką wody i częstował nią Lewina.
— Niech pan spróbuje mego kwasu! Co, smaczny? — zapytywał mrużąc oko.
I w istocie Lewin nie pijał nigdy tak smacznego napoju, jak ta ciepła woda z pływającemi w niej listkami wodnych roślin, pozostawiająca po sobie smak rdzy od blaszanki. I zaraz potem następowała urocza, powolna przechadzka z ręką na kosie, podczas której można było obetrzeć lejący się pot, odetchnąć z głębi piersi i spojrzeć na ciągnący się sznur kosiarzy i na to, co działo się naokoło w lesie i w polu.
Im dłużej Lewin kosił, tem coraz częściej przychodziły na niego minuty zapomnienia, podczas których już nie ręce machały kosą, a sama kosa poruszała za sobą pełne życia, mające poczucie istnienia ciało i jak gdyby za sprawą różdżki czarodziejskiej, robota prawidłowa i akuratna robiła się sama przez się, chociaż Lewin nie myślał o niej zupełnie. Były to najprzyjemniejsze chwile.
Trudno było tylko wtedy, gdy trzeba było przerywać ruch, który wydawał się machinalnym i zastanawiać się nad tem, jak okrążyć kretowisko lub krzak szczawiu. Starzec robił to z łatwością: gdy zbliżał się ku kretowisku, czynił odpowiedni ruch kosą lub nogą i okrążał je; nie przeszkadzało mu to przyglądać się wszystkiemu, co było przed nim: to zrywał jagody, zjadał je sam, lub częstował niemi Lewina, to odrzucał końcem kosy gałązki, to oglądał przepiórcze gniazdo, z którego, z pod samego ostrza kosy, wylatywała samica, to łowił pędraki pełzające po ziemi, biorąc je na koniec kosy, jak na widelec, pokazywał Lewinowi i odrzucał daleko.
Dla Lewina i młodego chłopa wszystkie te zmiany były nadzwyczaj trudne. Obydwaj pod wpływem jednostajnego ruchu, dawali się unosić zapałowi i brakło im sił, aby zmienić ten ruch i jednocześnie zwracać uwagę na to, co się dzieje przed nimi.
Lewin nie zważał wcale, że czas mijał; gdyby go zapytano ile czasu już kosił, odparłby, że z pół godziny, a tymczasem zbliżała się pora obiadu. Gdy rozpoczynano nowy rząd, stary zwrócił uwagę Lewina na dziewczynki i chłopców, którzy z różnych stron, zaledwie widoczni, szli ku żniwiarzom przez wysoką trawę i przez drogę, niosąc węzełki z chlebem i dzbanki z kwasem, obwiązane gałgankami.
— O, pędraki ciągną! — rzekł stary, wskazując na dzieci i zasłaniając oczy ręką, zaczął przyglądać się im.
Kosiarze przeszli jeszcze dwa rzędy; starzec zatrzymał się.
— No, panie, czas już na obiad — rzekł stanowczo.
Doszedłszy do rzeki, ludzie skierowali się przez skoszoną łąkę ku kaftanom, koło których, czekając na nich, siedziały dzieci. Chłopi zebrali się: ci którzy byli dalej, koło wozów, bliżsi zaś koło krzaka wierzbiny, pod który narzucali trawy.
Lewin przysiadł się do nich, nie chciało mu się odchodzić.
Chłopi przestali się już krępować obecnością dziedzica. Niektórzy myli się, dzieci kąpały się w rzece, wyjmowały chleb z węzełków i odwiązywały dzbanki z kwasem. Starzec nakruszył chleba do miski, rozgniótł go łyżką, nalał wody z blaszanki, dorzucił jeszcze parę kawałków chleba. posypał solą i zwróciwszy się ku wschodowi, zaczął się modlić.
— No panie, niech pan spróbuje mojej wodzianki — rzekł, skończywszy się modlić i usiadł na ziemi koło miski.
Wodzianka była smaczną, więc Lewin rozmyślił się i nie pojechał do domu, lecz jadł obiad ze starym i począł rozmawiać z nim o jego domowych sprawach, interesując się niemi bardzo i opowiedział mu o swych planach gospodarskich, które, jak wiedział, mogą zaciekawić go. Rozmawiając z chłopem Lewin widział, że łatwiej mu z nim rozmawiać niż z bratem i pomimowoli uśmiechał się z rozrzewnienia, jakie go ogarniało podczas rozmowy z tym człowiekiem. Gdy kosiarz przestał jeść, przeżegnał się i położył pod krzakiem, kładąc sobie pod głowę garść trawy, Lewin uczynił to samo i niezważając na muchy i owady, siadające mu na spoconej twarzy, natychmiast zasnął i obudził się dopiero wtedy, gdy słońce przeszło na drugą stronę krzaku i zaczęło zaglądać w oczy. Starzec dawno już nie spał i ostrzył kosy młodszych kosiarzy.
Lewin obejrzał się naokoło i nie poznał łąki, do tego stopnia wszystko zmieniło się na niej: ogromna jej przestrzeń została skoszoną i jaśniała odmiennym, nowym blaskiem; pokosy, na które padały ukośno już promienie słońca, rozsiewały aromatyczną woń; rzeka, której przedtem widać nie było, a która teraz błyszczała jak stal na zakrętach, poruszający się ludzie, i jastrzębie, wijące się nad skoszoną łąką, jednem słowem, wszystko wyglądało zupełnie inaczej.
Ocknąwszy się, Lewin zaczął miarkować ile skoszono już i ile jeszcze da się dzisiaj skosić.
Jak na czterdziestu dwóch ludzi, skoszono już bardzo wiele. Cała ogromna łąka, którą za pańszczyzny sprzątano w trzydzieści kos przynajmniej przez dwa dni, była już skoszoną; pozostawały tylko krótkie kliny. Lecz Lewin chciał dzisiaj zrobić jaknajwięcej i żałował, że słońce spuszcza się tak prędko ku zachodowi: nie czuł najmniejszego zmęczenia, chciał tylko, o ile można, najprędzej i najwięcej zrobić.
— A jak ci się zdaje — zapytał starego — czy skosimy dzisiaj Maszkin Wierch.
— Jak Bóg da, ale słońce już niewysoko. Trzeba chyba będzie dać ludziom wódki.
Przy podwieczorku, gdy znów wszyscy przestali kosić i ci, co palili, powyjmowali fajki, starzec oznajmił kosiarzom: „skosicie Maszkin Wierch, dostaniecie wódki!“
— Co mamy nie skosić! Tit, zaczynamy! Zaraz skończymy!
— W nocy najesz się, zaczynaj! — dały się słyszeć głosy i kosiarze, dojadając prędko resztę chleba, brali żwawo za kosy.
— No, chłopcy, pamiętajcie! — zawołał Tit, i ostro, prawie kłusem, ruszył naprzód.
— Spiesz się, spiesz! — wołał stary, biegnąc za nim i doganiając go z łatwością — strzeż się, bo cię skoszę.
I młodzi i starzy kosili jak na wyścigi i chociaż spieszyli się, nie psuli jednak trawy i pokosy kładły się również regularnie i prosto, jak przedtem. Ostatni klin, jaki pozostał się w kącie, skoszono w ciągu pięciu minut. Ostatni kosiarze nie zdążyli jeszcze skosić swych pokosów, a już ci, co wprzódy skończyli, zarzucali kaftany na plecy i szli drogą ku Maszkinemu Wierchowi.
Słońce spuszczało się już ku drzewom, gdy kosiarze, uderzając osełkami o kosy, weszli do lesistego wąwozu na Maszkin Wierch.
Trawa w środku wąwozu sięgała aż do pasa i była delikatna, miękka i puszysta; miejscami pstrzyły się na niej bratki.
Po krótkiej naradzie, czy kosić wzdłuż czy też wszerz, Prochor Jermilin, znany kosiarz, ogromny, czarniawy chłop, poszedł naprzód, przeszedł swój rząd, zawrócił i zaczął kosić, za nim stanęli rzędem inni. Słońce zaszło za las. Rosa spadła już; promienie zachodzącego słońca oświetlały kosiarzy na wzgórzu, na dole zaś podniosła się już mgła i ludzie pracowali w cieniu. Praca kipiała. Trawa podcinana uderzeniami kosy kładła się wysokimi pokosami. Kosiarze rozstawieni gęsto po krótkich rzędach, pobrzękując blaszankami, uderzając kosami kosy, śmiali się i nawzajem dodawali sobie ochoty.
Lewin szedł wciąż miedzy młodym chłopakiem a starym chłopem. Stary ubrał się w kurtkę z owczej skóry i był wciąż w dobrym humorze, żartował i poruszał się żwawo. Między drzewami trafiały się nieustannie soczyste grzyby, które również ścinano kosami, lecz starzec, dojrzawszy grzyb, schylał się za każdym razem, zrywał go i chował za pazuchę.
— Przyniosę gościńca mej starej — dowodził.
Skoszono Maszkin Wierch, skończono ostatnie rzędy, kosiarze ubrali się w kaftany i wesoło rozeszli się do domów. Lewin dosiadł konia i pożegnawszy się z chłopami, których żal mu było porzucać, pojechał na kolacyę. Wyjechawszy na górę, obejrzał się: kosiarzy nie było już widać, gdyż zasłaniała ich gęsta mgła: słychać tylko było wesołe grube ich głosy, śmiech i dźwięki kos, uderzających o siebie.
Siergiej Iwanowicz dawno już był po obiedzie, pił wodę z cytryną i lodem, i przeglądał otrzymane z poczty gazety i pisma. Lewin wbiegł wesoło do jego pokoju z potarganemi i ze zlepionemi na czole włosami.
— Skosiliśmy całą łąkę! Co to za przyjemność! A ty coś porabiał? — mówił Lewin, zapomniawszy już zupełnie o wczorajszej nieprzyjemnej rozmowie.
— Na miłość Boską, do czegoś ty podobny! — rzekł Siergiej lwanowicz, spoglądając w pierwszej chwili z niezadowoleniem na brata. Drzwi, drzwi zamykaj! — zawołał. — Jużeś wpuścił przynajmniej z dziesiątek much.
Siergiej Iwanowicz nie mógł znosić much, otwierał więc okna w swym pokoju tylko w nocy i pilnował, aby drzwi były nieustannie zamknięte.
— Jak Boga kocham ani jednej, a jeśli wpuściłem, to je złapię. Nie uwierzysz mi, co to za przyjemność! A ty jak spędziłeś dzisiejszy dzień?
— Ja? dobrze. Ale czyś ty kosił cały dzień? Wyobrażam sobie, że musisz być głodnym jak wilk. Kużma zostawił dla ciebie cały obiad.
— Dziękuję, ale nie chce mi się jeść, a zresztą jadłem już tam, teraz zaś pójdę się umyć.
— Idź, idź, a ja zaraz przyjdę do ciebie — rzekł Siergiej lwanowicz. kiwając głową i spoglądając na brata. — Idź że, idź prędzej — dodał uśmiechając się i począł układać na stole książki, gotując się do wyjścia.
Siergiej Iwanowicz wpadł w dobry humor i nie chciało mu się jakoś rozstawać z bratem.
— A gdzie byłeś podczas deszczu? — zapytał.
— Co za deszcz? Zaledwie trochę pokropił... a więc przyjdę za chwilę. Powiadasz więc, żeś dobrze spędził dzień? doskonale! — i Lewin poszedł ubierać się.
Po upływie pięciu minut bracia zeszli się w jadalnym pokoju. Chociaż Lewinowi zdawało się, że nie jest głodnym i że siadł do stołu tylko dlatego, aby nie urazić Kuźmicza, obiad, gdy zaczął jeść, wydał mu się nadzwyczaj smacznym. Siergiej Iwanowicz z uśmiechem spoglądał na brata.
— Ach, prawda, jest list do ciebie — rzekł. — Kuźma, mój kochany, przynieś go; pamiętaj tylko o zamykaniu drzwi.
List był od Obłońskiego i Lewin głośno przeczytał go. Obłoński pisał z Petersburga: „Otrzymałem list od Dolly, która bawi w Jerguszowie i której nie wiedzie się jakoś.
Bądź u niej z łaski swojej i pomóż jej swą radą, ty przecież znasz się na wszystkiem. Dolly ucieszy się bardzo, gdy cię ujrzy, gdyż biedaczka jest zupełnie bez towarzystwa.
Teściowa bawi jeszcze z całą rodziną za granicą.“
— Doskonale! będę musiał koniecznie pojechać do niej — rzekł Lewin. — A może pojedziemy razem: to taka zacna kobieta, wszak prawda?
— A czy to daleko?
— Trzydzieści wiorst, a może i ze czterdzieści, ale droga doskonała; pojedziemy sobie kiedy.
— Z przyjemnością — odparł Siergiej Iwanowicz uśmiechając się wciąż.
Towarzystwo brata pobudzało Siergieja Iwanowicza do świetnego humoru.
— Ależ masz apetyt! — rzekł, spoglądając na jego pochyloną nad talerzem buro-czerwono-opaloną twarz i szyję.
— Nie uwierzysz, jakie to doskonale lekarstwo na wszelkie złe humory. Chcę wzbogacić medycynę nowym terminem: Arbeitskur.
— No, zdaje się, że tobie nie trzeba tego.
— Mnie, nie, ale różnym chorym na nerwy.
— W istocie, należałoby wypróbować. A ja chciałem co prawda zajść do ciebie na łąkę, ale upał tak mi dokuczał, że doszedłem tylko do lasu, gdzie posiedziałem trochę, a potem lasem udałem się na wieś, gdzie spotkałem twoją mamkę; sondowałem poglądy, jakie chłopi mają co do ciebie. O ile mogłem zrozumieć, nie aprobują twego postępowania.
Mamka powiedziała mi: „to nie pańska rzecz.“ Wogóle zdaje mi się, że w pojęciach ludu są określone pewne stałe wymagania, którym tak zwana przez nich „pańskość“ zadość czynić powinna, patrzą się więc niechętnie, gdy panowie przekraczają granice, które oni im zakreślili.
— Może być, ale to jest taka przyjemność, jakiej nigdy jeszcze w życiu nie zaznałem. Złego w tem przecież nic niema. Nie prawdaż? — odparł Lewin. — A cóż robić, jeśli to mi się podoba. A zresztą, jak mi się zdaje, nic to nikomu nie szkodzi, co?
— Wogóle — ciągnął Siergiej Iwanowicz — jesteś, jak widzę, zadowolonym z dnia dzisiejszego?
— Nadzwyczaj. Skosiliśmy całą łąkę. A z jakim sympatycznym starym chłopem zapoznałem się tam. Nie możesz sobie wyobrazić, co to za rozkosz!
— Jednem słowem, jesteś zadowolonym z dzisiejszego dnia, i ja również. Najprzód rozwiązałem dwa zadania szachowe; jedno bardzo ładne: zaczyna się pionkiem. Pokażę ci je. A potem zastanawiałem się nad naszą wczorajszą rozmową.
— Co, nad naszą wczorajszą rozmową? — zapytał Lewin, uśmiechając się rozkosznie i wzdychając po skończonym obiedzie, nie mogąc sobie przypomnieć w żaden sposób wczorajszej rozmowy z bratem.
— Jestem zdania, że masz poczęści racyę. Różnica w zapatrywaniach naszych polega na tem, że ty za główny motor uważasz osobisty interes, ja zaś przypuszczam, że każdy człowiek, stojący na pewnym stopniu rozwoju umysłowego, powinien interesować się ogólnemi sprawami. Może być, że masz racyę i że byłoby do życzenia, aby działalność tego rodzaju połączoną była z interesem osobistym. Ty jesteś jednak naturą zbyt primesantière, jak powiadają Francuzi, ty chcesz albo gorączkowo, energicznie działać, albo nic nie robić.
Lewin przysłuchiwał się słowom brata i stanowczo nie rozumiał ich i nie chciał rozumieć, obawiał się tylko, aby brat nie zadał mu takiego pytania, z którego widać będzie, że nie wie dokładnie o co idzie.
— Tak tak, mój kochany — rzekł Siergiej Iwanowicz, trącając go w ramię.
— Rozumie się, że tak. Ale mniejsza z tem! Nie idzie mi tak bardzo o to — odparł Lewin z dziecinnym uśmiechem, jak gdyby przyznawał się do winy. — „O czem do djabła rozmawialiśmy?“ — myślał. — Rozumie się, że ja miałem słuszność i on również, i że wszystko na tym świecie jest jaknajlepiej. Trzeba tylko zajść do kancelaryi i powydawać rozporządzenia — i Lewin wstał i przeciągając się, uśmiechnął się.
Siergiej Iwanowicz uśmiechnął się również.
— Chcesz może pójść na spacer, chodźmy więc razem — rzekł, nie chcąc porzucać brata, od którego aż biło zdrowie i siła. — Chodźmy, zajdziemy i do kancelaryi, jeśli masz tam interes.
— Ach, mój Boże! — zawołał Lewin głośno, że aż Siergiej Iwanowicz przestraszył się.
— Co ci się stało?
— A co słychać z ręką Agafii Michajłownej? — zapytał Lewin, uderzając się po czole. — Zapomniałem o niej zupełnie.
— Znacznie lepiej.
— W każdym razie zabiegnę do niej na chwilę. Nie zdążysz jeszcze włożyć kapelusza, a ja już będę z powrotem.
Stepan Arkadjewicz pojechał do Petersburga, aby spełnić najnaturalniejszy obowiązek, znany doskonale wszystkim urzędnikom, lecz zupełnie niezrozumiały dla zwykłych śmiertelników: obowiązek ten polega na przypomnieniu siebie ministeryum. Stepan Arkadjewicz zabrał przy tej okazyi prawie wszystkie pieniądze z domu i spędzał wesoło czas na wyścigach i na letnich mieszkaniach u znajomych, Dolly zaś przeniosła się z dziećmi na wieś, aby zmniejszyć, o ile możności, domowe wydatki. Dolly pojechała do swej posagowej wioski Jerguszowa, tej samej, gdzie na wiosnę Stepan Arkadjewicz sprzedał las; Jerguszowo leżało o pięćdziesiąt wiorst od Pokrowskiego, majątku Lewina.
W Jerguszowie zburzono już dawno stary ogromny dwór i jeszcze książę kazał odnowić i powiększyć oficynę. Oficyna ta, lat temu dwadzieścia, za dziecinnych lat Dolly, była bardzo wygodną, chociaż, jak zwykle wszystkie oficyny, stała zwrócona bokiem do wjazdowej alei i do południa, obecnie jednak była już stara i poczynała się walić. Gdy Stepan Arkadjewicz jeździł na wiosnę sprzedawać las, Dolly prosiła go, aby obejrzał cały dom, i aby kazał odnowić i ponaprawiać wszystko, co uzna za stosowne. Stepan Arkadjewicz, jak w ogóle wszyscy mężowie, mający nieczyste sumienie, dbał nadzwyczaj o wygody żony, obejrzał więc osobiście cały dom i powydawał stosowne polecenia, jakie, zdaniem jego, były najniezbędniejsze. Zdaniem Stepana Arkadjewicza trzeba było obić na nowo wszystkie meble kretonem, pozawieszać portyery, wygracować ścieżki w ogrodzie, postawić mostek nad sadzawką i zasiać kwiaty, lecz zapomniał o wielu innych koniecznych urządzeniach, brak których dawał się bardzo we znaki Darji Aleksiejewnej.
Chociaż Stepan Arkadjewicz usiłował zawsze być dobrym mężem i ojcem, nie mógł jednak nigdy zdobyć się na to, aby pamiętać, że ma żonę i dzieci. Wogóle Stepan Arkadjewicz miał upodobania nieżonatego człowieka i liczył się tylko z niemi, wróciwszy więc do Moskwy był bardzo zadowolonym z siebie i z dumą oznajmił żonie, że kazał wszystko przygotować, że dom będzie jak cacko i że radzi jej bardzo jechać! Stepanowi Arkadjewiczowi wyjazd żony na wieś był nadzwyczaj na rękę: i dla dzieci zdrowo i wydatków mniej i on sam będzie się czuł swobodniejszym. Darja Aleksiejewna zaś uważała wyjazd na wieś za konieczny dla dzieci, a szczególniej dla córeczki, która nie mogła przyjść do siebie po szkarlatynie; chciała zresztą w każdym razie wyjechać, aby uwolnić się na jakiś czas od ciągłych przykrości z powodu drobnych długów, jakie Obłońscy mieli w składzie opału, u szewca, u rzeźnika, a którymi Darja Aleksiejewna trapiła się nieustannie.
Prócz tego Dolly pragnęła wyjazdu, gdyż spodziewała się, że sprowadzi do siebie na wieś Kiti, która miała powrócić z zagranicy w połowie lata i której lekarze zalecili kąpiele. Kiti pisała z Soden, że nic tak nie uśmiecha się jej, jak spędzenie lata w towarzystwie Dolly w Jerguszowie, w którem obie miały bardzo wiele wspomnień z lat dziecinnych.
Pierwsze chwile pobytu na wsi dały się Dolly we znaki. Dolly w dzieciństwie mieszkała nieraz na wsi i z dziecinnych lat pozostało jej wspomnienie, że wieś wybawia od wszelkich miejskich kłopotów i nieprzyjemności, że życie na wsi, choć nie jest powabnem (na co Dolly godziła się z łatwością), jest jednak znacznie tańszem i oszczędniejszem, że można dostać wszystkiego za tanie pieniądze, i że wieś służy dzieciom; teraz jednak, gdy cały dom leżał na jej głowie, Dolly przekonała się, że wieś jest w istocie zupełnie inną, niż jej się zdawało.
Nazajutrz po jej przyjeździe spadł ulewny deszcz i w nocy poczęło przeciekać w korytarzu i w dziecinnym pokoju, tak, że łóżeczka musiano poprzenosić do salonu. Kucharki nie było; z dziewięciu krów jedne, jak twierdziła dziewczyna, zajmująca się niemi, były cielne, drugie były po pierwszem cielęciu, trzecie były za stare, a czwarte poprostu nie chciały dawać mleka; brakowało masła, a nawet i mleka dla dzieci. Jaj nie było, kur nie można było dostać, tak, że musiano zarzynać stare łykowate koguty. Nie można nawet było znaleźć baby do szorowania podłóg, gdyż wszystkie okopywały kartofle. Jeździć również nie można było nigdzie, gdyż był tylko jeden koń, w dodatku narowisty, który w dyszlu stawał dęba. Nie było się gdzie kąpać, gdyż bydło wydeptało brzeg rzeki; na spacer również nie można było chodzić, ponieważ bydło wchodziło do ogrodu przez połamany płot i był pomiędzy niem straszny byk, który ryczał, a więc zapewne i bódł. Ubrania nie było gdzie chować: szafy nie chciały się dobrze zamykać i otwierały się same przez się, gdy przechodziło się koło nich. Garnków i sprzętów kuchennych brakło również; kotła do bielizny i deski do prasowania nie było.
Zamiast używać spokoju i odpoczynku, Darja Aleksiejewna przez parę pierwszych dni narażona była na te wszystkie straszne, jej zdaniem, klęski, i oddawała się rozpaczy, gdyż miała w istocie masę kłopotów, zdawało się jej, że jest w położeniu bez wyjścia i wstrzymywała się nieustannie od łez, które kręciły się jej wciąż w oczach. Ekonom, dawny wachmistrz, którego Stepan Arkadjewicz polubił bardzo i ze szwajcara zamianował ekonomem za ładną postawę, nie przejmował się nieszczęściami Darji Aleksiejewny, powtarzał wciąż: „w żaden sposób nie można, to już taki marny naród“ i nie umiał zaradzić złemu.
Położenie zdawało się być bez wyjścia; lecz w domu Obłońskich, jak i we wszystkich familijnych domach, był ktoś, kto zwracał na siebie nie wiele uwagi, chociaż był najważniejszą i najpożyteczniejszą osobą. Osobą tą była Marya Filimonowna; ona uspakajała panią, zapewniała ją, że wszystko jakoś to będzie (było to zwykłe jej wyrażenie, które od Maryi Filimonowny przejął i Matwiej), a sama, nie spiesząc się i nie gorączkując, działała.
Marya Filimonowna zapoznała się z ekonomową i zaraz pierwszego dnia piła z nią i z ekonomem herbatę pod akacyami, rozmawiając z nimi o bieżących sprawach. Wkrótce pod akacyami utworzył się klub Maryi Filimonownej, członkami którego byli: ekonomową, karbowy i pisarz prowentowy; z pomocą tego klubu wszystko powoli zaczęło przychodzić do porządku i rzeczywiście w ciągu tygodnia wszystko jakoś to było. Dach został naprawionym, najęto kucharkę, kumę karbowego, kupiono parę kur, krowy zaczęły dawać mleko, ogród ogrodzono, cieśla zrobił magiel, do szaf dorobiono haczyki, przestały się więc otwierać same przez się, nawet w garderobie znalazła się deska do prasowania, owinięta grubem żolnierskiem suknem, leżąc jednym końcem na komodzie, a drugim na poręczy od krzesła, i w garderobie czuć było ciągle przypalone żelazko.
— A pani ciągle rozpaczała! — rzekła Marya Filimonowna, wskazując na deskę.
Ze słomianych mat ustawiono namiot do kąpieli. Lili zaczęła się kąpać i zaczęły się spełniać życzenia Darji Aleksiejewnej, gdyż pobyt na wsi stał się choć niezbyt spokojnym, ale względnie wygodnym. Darja Aleksiejewna, mając sześcioro dzieci nie mogła być spokojną: jedno z nich zachorowało, drugie mogło zachorować, trzeciemu brakowało czegobądź, u czwartego występowały oznaki złego charakteru i t. d., i t. d. Rzadko, nadzwyczaj rzadko trafiały się zupełnie spokojne chwile. Lecz kłopoty te i niepokoje były dla Darji Aleksiejewnej niezbędnemi, gdyż zapewniały jej jakie takie szczęście: gdyby ich nie było, to Darja Aleksiejewna musiałaby pozostawać samotną, ze swemi myślami o mężu, który jej nie kochał. Prócz tego, chociaż ciągłe obawy, aby którekolwiek dziecko nie zachorowało, same choroby i smutek, jaki ją ogarniał na widok oznak, które kazały przypuszczać w dzieciach złe skłonności, były przykremi dla matki, jednak same dzieci wypłacały już jej za wszystkie zmartwienia różnemi drobnemi radościami. Radości te były tak drobne i również trudno było je zauważyć, jak dostrzedz złoto w piasku. Czasami, w przykrzejszych chwilach życia, Darja Aleksiejewna widziała tylko smutki, tylko piasek; lecz zdarzały się i wesołe chwile, gdy widziała tylko uciechy, tylko szczere złoto.
Teraz w ciszy wiejskiej, Dolly coraz częściej doznawała tych radości: często, patrząc na dzieci, usiłowała przekonać się, iż jest w błędzie, i że jako matka, zapatruje się na nie stronnie, pomimo to nie mogła nie oddawać sprawiedliwości, że ma sześcioro ślicznych dzieci, każde w innym rodzaju, lecz każde takie jak rzadko, i Dolly była szczęśliwa, że je ma i zarazem czuła się z nich dumną.
W końcu maja, gdy już wszystko mniej więcej było załatwionem, Dolly odebrała odpowiedź od męża na list swój, w którym skarżyła się na niewygody. Stepan Arkadjewiez przepraszał żonę, że nie obmyślił wszystkiego, obiecywał, że przyjedzie, jak tylko będzie mógł, ale Stepan Arkadjewicz jakoś nie mógł i Darja Aleksiejewna do pierwszych dni czerwca siedziała samotnie na wsi.
W niedzielę przed świętym Piotrem Darja Aleksiejewna zawiozła wszystkie dzieci do komunii. Darja Aleksiejewna w swych szczerych, poważnych rozmowach z siostrami, z matką, z przyjaciółkami bardzo często wprowadzała je w podziw swymi wolnomyślnymi poglądami na kwestye religijne. Dolly miała swą własną religię, wierzyła w metampsychozę, mało przejmując się dogmatami kościoła. Lecz w swym domu, i to nietylko dlatego, aby dawać przykład, ale z głębokiego przekonania, zwracała baczną uwagę na wszystkie przepisy kościelne i sumiennie wypełniała je. Dzieci od roku prawie nie były u komunii, co martwiło bardzo matkę, postanowiła więc, ku wielkiej uciesze i uznaniu Maryi Filimonownej, zaprowadzić je teraz.
Darja Aleksiejewna na parę dni przedtem zaczęła już myśleć o nowych ubraniach dla dzieci. Uszyto, poprzerabiano i wyprasowano dzieciom ubrania, poprzyszywano guziki i kokardki. Sukienka Tani, którą angielka podjęła się uszyć, napsuła dużo krwi Darji Aleksiejewnie. Angielka, przerabiając suknię, powycinała zanadto rękawy, zrobiła za niski karczek i zepsuła zupełnie staniczek, gdyż był za ciasnym i uciskał Tanię pod pachami, lecz Marya Filimonowna wpadła na pomysł, wstawiła kliny i zrobiła pelerynkę. Rzecz cała ułożyła się, ale wynikła z tego powodu sprzeczka z angielką. Rano jednak wszystko już było w porządku i o dziewiątej, gdyż poproszono proboszcza, aby wstrzymał się trochę ze mszą, wszystkie dzieci uradowane i starannie ubrane stały przed gankiem koło powozu i oczekiwały na matkę.
Do powozu na dyszlowego, zamiast narowistego Wronego, zaprzężono, dzięki protekcyi Maryi Filimonowny, ekonomowego Burego. Darja Aleksiejewna, której ubieranie się zabrało trochę czasu, wyszła na ganek w białej tiulowej sukni.
Darja Aleksiejewna ubierała się dość długo, gdyż czesała się i kładła suknię z pewnem wzruszeniem: przedtem ubierała się sama dla siebie, by ładnie wyglądać i podobać się później, im stawała się starszą, tem bardziej nie lubiła stroić się, gdyż wiedziała, że brzydnie. Dzisiaj jednak ubierała się z przyjemnością i ze wzruszeniem, gdyż teraz ubierała się nie dla siebie, nie dlatego, aby ładnie wyglądać, ale dlatego, aby będąc matką takich ładnych dzieci, nie zepsuć ogólnego wrażenia.
Spojrzawszy po raz ostatni w lustro, Dolly była zadowoloną z siebie, gdyż wyglądała ładnie, nie tak ładnie, jak wówczas, gdy życzyła sobie bywać na balach, ale tak, jak chciała obecnie.
W cerkwi nie było nikogo prócz chłopów, stróży i ich żon; pomimo to Darja Aleksiejewna widziała, lub zdawało się jej, że widzi, iż wszyscy zachwycają się nią i jej dziećmi. Dzieci nietylko, że ładnie wyglądały w swych strojnych ubraniach, lecz były nadzwyczaj miłe i zachowywały się bardzo grzecznie. Alesza nie stał co prawda spokojnie, gdyż kręcił się ciągle i chciał przyjrzeć się z tyłu swej kurteczce, w każdym jednak razie był bardzo miłym. Tania zachowywała się jak dorosła osoba i pilnowała młodsze rodzeństwo. Najmłodsza Lili wyglądała ślicznie, dziwiąc się naiwnie wszystkiemu i trudno w istocie było wstrzymać się od uśmiechu, gdy przyjąwszy komunię, zauważyła: please, some more.
Wracając do domu dzieci zdawały sobie sprawę, że były uczestnikami uroczystego aktu i zachowywały się bardzo spokojnie.
W domu również szło wszystko dobrze, ale podczas śniadania Grysza począł gwizdać i, co gorsza jeszcze, nie słuchał angielki, za co miał nie dostać leguminy. Darja Aleksiejewna, gdyby była obecną przy zajściu, nie byłaby pozwoliła na ukaranie malca w tak uroczystym dniu, należało jednak podtrzymać powagę nauczycielki, musiała więc zatwierdzić wyrok, że Grysza nie dostanie leguminy; w każdym razie wypadek ten zakłócił ogólną radość.
Grysza płakał, twierdząc, że to Nikolinka gwizdał a nie ukarano go, i że on, Grysza, płacze nie dlatego, iż nie dostanie leguminy, bo to go nic a nic nie obchodzi, ale dlatego, iż postąpiono z nim niesprawiedliwie. Matce stało się żal dziecka, chciała więc rozmówić się z angielką i darować Gryszy winę. Gdy szła do pokoju angielki, ujrzała, przechodząc przez salon, scenę, która ucieszyła ją do tego stopnia, że aż łzy zakręciły się jej w oczach i już sama przebaczyła przestępcy.
Grysza siedział w salonie przy bocznem oknie, koło niego zaś stała Tania z talerzykiem w ręku. Pod pozorem obiadu dla lalek, Tania poprosiła angielkę o pozwolenie zabrania swej porcyi leguminy do dziecinnego pokoju i zaniosła ją bratu.
Grysza, płacząc wciąż i dowodząc, że został ukaranym niesprawiedliwie, jadł leguminę i przez łzy mówił: „jedz sama, będziemy jeść razem... razem“...
I zmartwienie Gryszy i poczucie swego wspaniałomyślnego postępku rozczuliły Tanię i łzy stanęły jej w oczach, pomimo to nie odmawiała bratu i jadła z nim razem.
Ujrzawszy matkę, dzieci przestraszyły się, lecz gdy spojrzały jej w oczy, zrozumiały, że postępują dobrze, zaczęły się więc śmiać i mając usta napchane leguminą, zaczęły obcierać rękoma śmiejące się usta i rozmazywać po twarzach łzy i konfitury.
— Na miłość boską, nowe białe ubrania! Tania! Grysza! — wołała matka, chcąc uratować sukienki dzieci, uśmiechając się jednocześnie uśmiechem pełnym szczęścia i radości, choć łzy kręciły się jej w oczach.
Darja Aleksiejewna kazała dzieciom pozdejmować nowe ubrania; dziewczynki wzięły bluzki, a chłopcy stare kurtki, poczem zaprzęgnięto do linijki, i znów ku wielkiemu zmartwieniu ekonoma wzięto Burego i wszyscy pojechali na grzyby i do kąpieli. W dziecinnym pokoju rozległy się okrzyki pełne radości, które zamilkły dopiero z chwilą wyjazdu.
Uzbierano cały koszyk grzybów, nawet Lili znalazła ogromnego rydza; przedtem bywało zawsze tak, że miss Hull znajdzie grzyba i pokaże jej, teraz jednak Lili sama znalazła i to w dodatku rydza, co wywołało powszechną radość: „Lili znalazła rydza!“
Pojechano potem ku rzece, postawiono konie pod drzewami i wszyscy poszli się kąpać. Furman Terentij przywiązał do drzewa, oganiające się od owadów konie, położył się na trawie w cieniu brzozy i zapalił fajeczkę, a z łazienki dolatywał do niego nieustający na chwilę wesoły szczebiot dzieci.
Chociaż było dużo kłopotu ze zwracaniem bacznej uwagi na wszystkie dzieci, z pilnowaniem, aby nie dokazywały; chociaż trudno było nie pomieszać tych wszystkich pończoszek, majteczek, trzewiczków, rozwiązywać, rozpinać i zawiązywać tasiemeczki i guziki, Darję Aleksiejewnę, która lubiła kąpiel i uważała ją za zdrową dla dzieci, nic tak nie zachwycało, jak ta kąpiel razem ze wszystkiemi dziećmi: sprawiało jej rozkosz bawić się temi pulchnemi nóżkami, naciągać na nie pończoszki, brać na ręce i zanurzać te nagie ciałka, słyszyć okrzyki radości lub przestrachu i patrzyć się na rozpromienione twarzyczki z błyszczącemi, przestraszonemi lub wesołemi oczkami swych pluskających się w wodzie cherubinków.
Gdy połowa dzieci ubrała się już, do łazienki podeszły i zatrzymały się przed nią nieśmiało ubrane odświętnie baby, idące do lasu po grzyby i jagody. Marya Filimonowna zawołała na jedną z nich i dała jej do wysuszenia prześcieradło i koszulkę, które wpadły do wody. Darja Aleksiejewna wdała się w rozmowę z babami. Kobiety z początku chichotały w kułak i nie rozumiały o co je pytano, ośmieliły się jednak prędko, rozgadały i zjednały sobie Darję Aleksiejewną szczerą przychylnością i życzliwością, jaką okazywały jej i dzieciom.
— Jaka ładniutka i bielutka, jak cukier — mówiła jedna z kobiet, przypatrując się Tani i kiwając głową. — A taka szczupła...
— Chorowała...
— A tego pani także kąpała? — zapytała druga, wskazując niemowlę.
— Nie, ten ma dopiero trzy miesiące — odparła z dumą Darja Aleksiejewna.
— No, no, no...
— A ty masz dzieci?
— Było czworo, ale zostało się tylko dwoje: chłopiec i dziewczyna, odłączyłam ją dopiero na ostatki.
— A ile ma?
— Dwa lata skończy niedługo.
— A czemuś tak długo karmiła?
— Taki zwyczaj: trzy posty...
I rozpoczęła się rozmowa najbardziej zajmująca Darję Aleksiejewnę: jak która z kobiet chorowała i na co? gdzie jest mąż? czy często bywa w domu? i t. p.
Darji Aleksiejewnie nie chciało się odchodzić od chłopek, tak zajmowała ją ta rozmowa; największą zaś przyjemność sprawiało jej, że widziała, jak wszystkie kobiety zachwycają się tem, że ma tyle dzieci, i że dzieci te są ładne.
Baby rozśmieszyły Darję Ałeksiejewnę i obraziły na siebie angielkę, która ubierała się ostatnia, i która nie mogła zrozumieć, dlaczego kobiety śmieją się z niej. Jedna z młodszych bab przyglądała się angielce i gdy ta włożyła na siebie trzecią spódnicę, baba nie mogła powstrzymać się od uwagi, która rozśmieszyła wszystkich: „kładzie, kładzie i nie może nakłaść!“
Darja Aleksiejewna z chustką na głowie, dojeżdżała już do domu, otoczona wykąpanemi dziećmi, których mokre główki schły na słońcu, gdy furman odezwał się:
— Jakiś pan idzie, zdaje się, że z Pokrowskiego...
Darja Aleksiejewna spojrzała i ucieszyła się, ujrzawszy znajomą postać Lewina, idącego na jej spotkanie w szarym kapeluszu i w szarym paltocie. Darja Aleksiejewna zawsze z radością witała Lewina, teraz zaś sprawiało jej to szczególną przyjemność, że Lewin widzi ją w całym blasku jej dumy. Nikt lepiej od Lewina nie był w stanie pojąć jej majestatu. Ujrzawszy Dolly, Lewin ujrzał przed sobą jeden z obrazów tego szczęśliwego przyszłego życia rodzinnego, o jakiem zawsze marzył.
— Wygląda pani zupełnie jak kokosza, Darjo Aleksiejewno!
— Ach, jak cieszę się! — witała go Dolly, wyciągając ku niemu rękę.
— Cieszy się pani, a nie dała mi pani znać. Mam brata u siebie. Dopiero parę dni temu odebrałem od Stiwy list, że pani tu bawi.
— Od Stiwy? — zapytała Darja Aleksiejewna ze zdziwieniem.
— Tak, Stiwa pisze mi, że pani bawi tu, liczy więc na to, że pani pozwoli mi dopomódz sobie trochę — rzekł Lewin i powiedziawszy to, zmięszał się nagle i nie odzywając się już, szedł koło linijki, zrywając i żując pączki z przydrożnych lip.
Lewin zmięszał się, gdyż przypuszczał, że pomoc obcego człowieka w tych rzeczach, które mąż powinien był obmyślić, może nie być przyjemną Darji Aleksiejewnie. — W istocie Darji Aleksiejewnie nie podobało się postępowanie męża, który zwykle narzucał obcym ludziom swe obowiązki rodzinne, czynienie którym zadość należało do niego.
Dolly domyśliła się od razu, że Lewin rozumie to i za tę właśnie delikatność Darja Aleksiejewna lubiła Lewina.
— Ma się rozumieć — rzekł Lewin — mojem zdaniem ma to znaczyć, że pani chce zobaczyć się ze mną, czemu też rad jestem nadzwyczaj. Rozumie się, wyobrażam sobie, jak pani, przyzwyczajonej do gospodarowania w mieście, musi się tutaj wszystko wydawać dziwnem i jeśli pani czego bądź potrzebuje, jestem gotów do jej usług.
— Nie! — z początku w istocie było nam niewygodnie, lecz teraz urządziliśmy się już doskonale, a to dzięki naszej starej niańce — mówiła Dolly, wskazując na Maryę Filimonownę. Marya Filimonowna, domyślając się, że o niej mowa, wesoło i po przyjacielsku uśmiechała się do Lewina. Marya Filimonowna znała Lewina, wiedziała, że nie można sobie życzyć lepszego męża dla Kiti i pragnęła, aby te projekty doszły do skutku.
— Niech pan siada, zrobimy panu trochę miejsca — odezwała się Marya Filimonowna.
— Dziękuję, wolę się przejść. Dzieci, kto razem ze mną spróbuje ścigać się z końmi?
Dzieci znały Lewina bardzo mało, nie pamiętały, kiedy go widziały po raz ostatni, lecz nie objawiały względem niego tej nieśmiałości i dziwnego wstrętu, jaki dzieci okazują często nieznajomym dorosłym, którzy nie umieją im się podobać, gdyż są nienaturalni z niemi. Można podejść nienaturalnością najbardziej rozumnego, przenikliwego człowieka, lecz najbardziej ograniczone dziecko pozna się na niej i okazuje ku niej wstręt, choćby była jaknajstaranniej ukrywaną.
Lewin mógł mieć najrozmaitsze wady, ale nie było w nim ani śladu nienaturalności, więc dzieci od razu okazały mu przychylność, jaką widziały na obliczu matki.
Dwoje starszych wyskoczyło zaraz z powozu i pobiegło za nim tak samo, jak byłoby pobiegło za matką, niańką lub miss Hull. Lili również chciała iść do Lewina, więc matka podała mu dziewczynkę, a on posadził ją sobie na ramiona i pobiegł prędko.
— Niech się pani nie boi, Darjo Aleksiejewno — wolał Lewin, uśmiechając się — nie mogę jej przecież ani upuścić, ani rozbić.
Patrząc na jego zręczne, silne, ostrożne i uważne ruchy, matka uspokoiła się i wesoło i zachęcająco uśmiechając się, spoglądała na niego. Tutaj na wsi w towarzystwie dzieci i sympatycznej Darji Aleksiejewny, Lewin był w doskonałym humorze, w jakim bywał dość często i za który Marja Aleksiejewna szczególnie go lubiła. Biegając z dziećmi, Lewin uczył je gimnastyki, rozśmieszał miss Hull swą zabawną angielską wymową i opowiadał Darji Aleksiejewnie, jak spędza czas na wsi.
Po obiedzie Darja Aleksiejewna siedząc z nim sam na sam na balkonie, skierowała rozmowę na Kiti.
— Czy pan wie, że Kiti przyjedzie tutaj i spędzi ze mną resztę lata?
— Doprawdy? — zapytał rumieniąc się, i w tej chwili, chcąc zmienić przedmiot rozmowy rzekł: więc mam przysłać pani dwie krowy? Jeśli pani upiera się i życzy sobie liczyć się ze mną, to niech mi pani będzie łaskawą zapłacić po pięć rubli na miesiąc.
— Dziękuję panu bardzo, ale dałam już sobie jakoś rady.
— Zobaczę pani krowy, i jeśli pani pozwoli, wydam odpowiednie polecenia, jak mają je karmić. Cała rzecz polega na paszy.
I Lewin, chcąc uniknąć rozmowy o Kiti, wyłożył Darji Aleksiejewnej teoryę gospodarstwa mlecznego: że krowa jest tylko maszyną do przerabiania paszy na nabiał i t. d.
Lewin opowiadał o tem, lecz pragnął gorąco usłyszyć szczegóły o Kiti, a zarazem lękał się ich, gdyż obawiał się, aby spokój wewnętrzny, który osiągnął z takim trudem, nie obrócił się w niwecz.
— Prawda, ale trzeba nieustannie zwracać na to wszystko uwagę, a kto to będzie robił? — odparła niechętnie Darja Aleksiejewna.
Z pomocą Maryi Filimonowny Dolly tak urządziła całe gospodarstwo, że już jej się nie chciało nic w niem zmieniać, a zresztą nie wiele wierzyła temu wszystkiemu, co Lewin opowiada o gospodarstwie.
— Kiti pisze mi, że niczego tak sobie nie życzy, jak samotności i spokoju — rzekła Dolly po krótkiej chwili milczenia.
— A jak jej zdrowie, czy lepiej? — zapytał Lewin wzruszony.
— Bogu dzięki jest już zupełnie zdrowa. Nigdy nie chciałam wierzyć, aby to miała być piersiowa choroba.
— Ach, cieszę się bardzo! — rzekł Lewin, i Dolly wydało się, że widzi coś wzruszającego w jego twarzy w chwili, gdy to mówił i gdy potem w milczeniu spoglądał na nią.
— Niech pan posłucha, Konstanty Dmitriczu — rzekła Darja Aleksiejewna, uśmiechając się swym poczciwym i trochę ironicznym uśmiechem — za co gniewa się pan na Kiti?
— Ja?... Ja nie gniewam się — odparł Lewin.
— Nieprawda, gniewa się pan. Dlaczego pan, będąc w Moskwie, nie był zupełnie ani u nas, ani u nich?
— Darjo Aleksiejewno — rzekł Lewin, rumieniąc się aż po uszy — dziwię się, że pani będąc tak dobrą, nie rozumie tego. Jak pani poprostu nie żałuje mnie, chociaż pani wie...
— Co takiego?...
— Chociaż pani wie, że oświadczałem się i że spotkała mnie odmowa — dokończył Lewin i cała miłość, jaką przed chwilą czuł w sobie ku Kiti, ustąpiła miejsca rozdrażnieniu, wywoływanemu w nim zawsze wspomnieniem doznanej obrazy.
— Dlaczegóż panu zdaje się, że ja wiem o tem?
— Dlatego, że wszyscy wiedzą o tem.
— Co do tego, to pan myli się; nie wiedziałam o tem, chociaż domyślałam się.
— Więc teraz już pani wie.
— Wiedziałam tylko tyle, że zaszło coś takiego, czem Kiti gryzła się nadzwyczaj, prosiła mnie jednak, aby z nią nigdy o tem nie mówić. Ponieważ nawet mnie nie powiedziała o tem, nie powiedziała więc nikomu. Niech mi pan powie, jak to było?
— Powiedziałem już pani.
— A kiedyż miało to miejsce?
— Gdym był po raz ostatni u państwa.
— A wie pan, co ja panu powiem — rzekła Darja Aleksiejewna — mnie jej nadzwyczaj żal. Pana boli tylko obrażona duma...
— Może być — rzekł Lewin — lecz...
Dolly przerwała mu:
— W każdym razie żal mi serdecznie tej biedaczki. Teraz rozumiem już wszystko.
— Niech mi więc pani wybaczy, Darjo Aleksiejewno — odezwał się Lewin, wstając — a teraz żegnam panią.
— Dobrze, ale niech pan zaczeka — odparła Dolly, chwytając go za rękę — niech pan zaczeka i niech pan siada.
— Proszę panią bardzo, nie mówmy już o tem — rzekł Lewin siadając i czując zarazem, że w sercu jego ożywiają się nadzieje, które, zdawało mu się, że już zupełnie pogrzebał.
— Gdybym panu nie była życzliwą — rzekła Darja Aleksiejewna, i łzy wystąpiły jej w oczach — gdybym pana nie znała tak dobrze, jak znam...
Uczucie, które zdawało się być już zupełnie zamarłem ożywiało się coraz bardziej i bardziej, rosło i ogarniało serce Lewina.
— Tak, teraz już wszystko rozumiem — mówiła dalej Darja Aleksiejewna. — Pan nie jest w stanie zrozumieć tego: wy, mężczyźni macie swobodę, wybieracie i zawsze zdajecie sobie dokładnie sprawę, kogo kochacie; lecz młoda panienka, gdy oczekuje, z tym kobiecym dziewiczym wstydem, panna, która patrzy na was, mężczyzn, tylko zdaleka, wierzy wszystkiemu na słowo; panna sama nie może wiedzieć, co ma myśleć o swojem uczuciu.
— Tak, jeśli serce nic nie mówi...
— Nie, serce mówi, ale niech pan sam pomyśli: wy, mężczyźni, macie pewne widoki na pannę, bywacie w domu jej rodziców, usiłujecie poznać ją, przekonywujecie się, czyście znaleźli czego sobie życzycie, a potem, gdy jesteście przekonani, że kochacie, oświadczacie się...
— No, niezupełnie tak jest w istocie...
— To wszystko jedno, oświadczacie się, gdy wasza miłość już dojrzała, albo gdyście oddali jednej z paru, które i znacie, pierwszeństwo. Dziewczyny zaś nikt nie pyta; każdy wymaga tylko, aby ona sama wybierała, a ona wybierać: nie może, gdy może tylko dać odpowiedź: „tak, lub nie.“
„Tak, wybór między mną a Wrońskim“ — pomyślał Lewin i zmartwychwstały w duszy jego trup umarł znowu! i boleśnie uciskał mu serce.
— Darjo Aleksiejewno — rzekł — w ten sposób wybiera się suknię lub... nie wiem już jakie sprawunki, a nie narzeczonego. Wybór został zrobionym i tem lepiej... żadnych powtórzeń być nie może.
— Ach, to tylko duma i nic więcej! — rzekła Darja Aleksiejewna, jak gdyby pogardzając Lewinem, za to, że uczucia jego są tak poziome w porównaniu z uczuciami, przez jakie przechodzą tylko kobiety. — Wtedy, gdyś pan oświadczał się Kiti, ona właśnie była w tem położeniu, że nie mogła panu dać odpowiedzi, gdyż wahała się między panem a Wrońskim. Jego widywała codziennie, pana zaś nie widziała dawno. Przypuśćmy, że gdyby była starszą... jabym naprzykład na jej miejscu nie wahała się ani chwili i nie mogłabym się wahać! Miałam zawsze jakąś odrazę do niego, tak też i skończyło się.
Lewin przypomniał sobie odpowiedź Kiti: „to nigdy nie może mieć miejsca.“
— Darjo Aleksiejewno — rzekł sucho — cenię zaufanie, jakiem pani obdarza mnie, lecz zdaje mi się, że pani jest w błędzie. W każdym razie jednak, czy mam słuszność, czy też mylę się, ta duma, którą pani tak pogardza, sprawia to, że każda myśl o Katarzynie Aleksiejewnej jest dla mnie niemożliwą, rozumie pani? najzupełniej niemożliwą.
— Powiem panu jeszcze jedno tylko: pan wie, że mówię o siostrze, którą kocham tak samo, jak swe dzieci. Nie powiadam, że ona kochała pana, chcę tylko powiedzieć, że odmowa, która pana spotkała wtedy, nie dowodzi niczego.
— Nie wiem! — zawołał Lewin, wstając — żeby pani wiedziała, co za przykrość sprawia mnie pani! Zupełnie tak samo, jak gdyby umarło pani dziecko i gdyby ktobądż nieustannie powtarzał pani: a ono było takie a takie i mogłoby żyć i pani miałaby z niego pociechę, a tymczasem umarło, umarło, umarło...
— Jaki pan zabawny — rzekła Darja Aleksiejewna, spoglądając ze smutnym uśmiechem na wzruszenie Lewina. — W istocie teraz co raz bardziej i bardziej pojmuję wszystko — mówiła dalej, zamyślając się. — Więc pan nie przyjedzie do nas, gdy Kiti będzie?
— Nie, nie przyjadę. Rozumie się, że nie będę unikał Katarzyny Aleksiejewnej, lecz o ile możności będę się starał nie narażać ją na przykrość, jaką może jej sprawić ma obecność.
— Śmieszny pan jesteś, bardzo śmieszny — powtórzyła Darja Aleksiejewna, spoglądając z tkliwością na Lewina. — A więc dobrze, niech się panu zdaje, żeśmy nie mówili o tem.
Taniu, po coś przyszła? — zwróciła się Darja Aleksiejewna po francusku do córeczki, która przed chwilą właśnie weszła na ganek.
— Mamo, gdzie jest moja łopatka?
— Mówię po francusku i ty tak samo mów do mnie.
Dziewczynka chciała powiedzieć, lecz zapomniała, jak się nazywa łopatka po francusku; matka podpowiedziała jej i potem, po francusku również, powiedziała jej gdzie należy szukać łopatki. Lewinowi cała ta scena wydała się niewłaściwą.
Wszystko w domu Darji Aleksiejewnej i w jej dzieciach nie przedstawiało mu się już tak miłem jak przedtem.
„I po co ona rozmawia z dziećmi po francusku? — pomyślał — Jakie to nienaturalne i fałszywe! Dzieci wiedzą to przecież! Nauczą się po francusku, a oduczą się za to szczerości“ — myślał Lewie, nie wiedząc, że Darja Aleksiejewna myślała już o tem ze dwadzieścia razy i pomimo to, wbrew swemu przekonaniu, uważała za konieczne uczyć dzieci w ten sposób po francusku.
— Ale dokąd pan spieszy się tak? Niech pan posiedzi jeszcze.
Lewin pozostał na wieczór, lecz nie był już w tak dobrym humorze, jak przedtem i był zakłopotanym.
Po herbacie Lewin wyszedł do przedpokoju, aby kazać furmanowi zajeżdżać; gdy powrócił, ujrzał Darję Aleksiejewnę wzruszoną i zmieszaną, ze łzami w oczach. Gdy Lewin był w przedpokoju, miało miejsce zdarzenie, które nagle obróciło w niwecz cale jej dzisiejsze szczęście i dumę z dzieci. Grysza i Tania pobili się o piłkę. Darja Aleksiejewna, usłyszawszy krzyk w dziecinnym pokoju, pobiegła i na widok tego, co zobaczyła, krew ścięła się jej w żyłach. Tania ciągnęła Gryszę za włosy, a on z twarzą oszpeconą gniewem, bił ją naoślep pięściami. W Darja Aleksiejewnie zamarło serce: zdawało się jej, że mrok jakiś rozpościera się nad nią, gdyż przekonała się, że te jej dzieci, z których była tak dumną, były nietylko zwykłemi, lecz nawet niedobremi, źle wychowanymi dziećmi, ze złemi, niskiemi skłonnościami i popędami.
Dolly nie mogła już o niczena innem mówić, i nie była wstanie wypowiedzieć Lewinowi, jak cierpi nad swem nieszczęściem.
Lewin widział, że Dolly jest nieszczęśliwa i usiłował pocieszać ją, twierdząc, że cała ta historya nie dowodzi niczego złego, i że wszystkie dzieci zwykle biją się, lecz przekonywując Doilly, Lewin myślał w głębi duszy: „nie, ja nie będę grywał komedyi i nie będę rozmawiał ze swemi dziećmi po francusku, ale moje dzieci będą nie takie; należy tylko nie psuć ich i nie kaleczyć moralnie, a będą zachwycające; stanowczo moje dzieci nie będą takie!“
Lewin pożegnał się i odjechał; Darja Aleksiejewna nie zatrzymywała go.
W połowie lipca zgłosił się do Lewina karbowy z majątku siostry, odległego o dwadzieścia wiorst od Pokrowskiego, z raportem o stanie robót w polu i o zbiorze siana, a w majątku siostry główny dochód przynosiły łąki. Poprzednich lat chłopi płacili po dwadzieścia rubli za dziesięcinę. Gdy Lewin wziął majątek pod swój zarząd, obejrzał pokosy, i przekonał się, że warte są więcej i zażądał za nie po dwadzieścia pięć rubli za dziesięcinę. Chłopi nie chcieli tyle płacić i Lewin podejrzywał ich, iż odstręczali innych kupców, pojechał więc wtedy sam na miejsce i kazał sprzątać łąki albo najmem, albo na części. Chłopi wszystkiemi siłami starali się przeszkodzić temu, lecz Lewinowi udała się próba i łąki przyniosły prawie dwa razy tyle dochodu co dawniej. W zaprzeszłym i w zeszłym roku przeciwdziałanie chłopów trwało w dalszym ciągu i sprzęt siana odbywał się tym samym trybem. W tym roku chłopi wzięli pokosy za trzecią cześć i karbowy przyjechał właśnie zameldować, że zebrano już siano i że on, lękając się deszczu, wezwał pisarza prowentowego, podzielił w jego obecności siano i postawił jedenaście stogów dla dworu. Z niepewnych odpowiedzi na pytania, ile było siana na głównej łące i z pospiechu karbowego, który rozdzielił siano bez opowiedzenia się i z całego zachowania się chłopa, Lewin zmiarkował, że z tem sianem jest jakaś nieczysta sprawa, postanowił więc sam pojechać i sprawdzić rzecz całą.
Przyjechawszy w obiadowej porze do wioski i zostawiwszy konie u chłopa, z którym znał się od dawna i z którym był w dobrych stosunkach, męża mamki, Lewin, chcąc dowiedzieć się od niego szczegółów co do siana, poszedł do pasieki. Rozmowny, schludnie ubrany stary Parmenych, z radością przywitał się z Lewinem, pokazał mu całe swe gospodarstwo i opowiadał o swych pszczołach i o tegorocznem podbieraniu miodu, lecz na pytania Lewina co do siana dawał niechętne i niewyraźne odpowiedzi, co jeszcze bardziej umocniło Lewina w jego podejrzeniach, poszedł więc na łąkę obejrzyć stogi. W stogach nie mogło być po pięćdziesiąt wozów i aby udowodnić to chłopom, Lewin kazał sprowadzić wozy, które woziły siano, rozrzucić jeden stóg i przewieźć go do szopy. Tylko trzydzieści dwa wozów okazało się w stogu. Pomimo zapewnień karbowego, że siano jest jak puch i ze uleżało się w stogach, pomimo zaklinania się chłopów, że wszystko odbyło się sprawiedliwie i po bożemu, Lewin nastając na to, że siano dzielono bez jego rozkazu, oświadczył, że nie przyjmuje tego siana po pięćdziesiąt wozów w stogu. Po długich sporach sprawa skończyła się na tem, że chłopi przyjęli te jedenaście stogów po pięćdziesiąt wozów na rachunek swojej części, dla dworu zaś mają postawić nowe. Te spory i rozdział kopic zajęły czas do podwieczorku. Gdy całe siano podzielono już, Lewin poruczywszy pisarzowi dozór, usiadł na kopicy, oznaczonej gałązką wierzbiny i z przyjemnością przypatrywał się łące, mrowiącej się ludźmi.
Przed nim, za zakrętem, jaki tworzyła rzeka koło błotka, ciągnął się pstry sznur bab, gwarzących wesoło, a z rozrzuconego po łące siana, wysnuwały się prędko na jasnozielonej skoszonej łące szare wijące się smugi. Za babami szli chłopi z widłami i ze smug wyrastały szerokie, wysokie, pulchne kopice. Na lewo, na sprzątniętej już łące, skrzypiały wozy i znikały jedna za drugą kopice, podawane ogromnemi wiązkami i na ich miejscu stawały napierające na końskie zady, ciężkie wozy wonnego siana.
— W pogodę się zbiera, to też śliczne siano będzie! — rzekł stary chłop, siadając koło Lewina. — Herbata, a nie siano! Zbierają, jak kaczęta, gdy im ziarna nasypać! — dodał, wskazując na znikające kopice. — Od obiadu zwieźli już chyba połowę... Czy już ostatnia? — zawołał na młodego parobczaka, który stojąc na wozie i machając konopianemi lejcami, przejeżdżał koło nich.
— Ostatnia ojcze! — zawołał parobczak, wstrzymując konia i, uśmiechając się, spojrzał na wesołą, również uśmiechającą się, rumianą kobietę, siedzącą na wozie i pojechał dalej.
— Kto to, czy syn? — zapytał Lewin.
— Mój najmłodszy — odparł stary z uśmiechem, w którym malowała się tkliwość.
— Ładny chłopak!
— Niczego sobie.
— Żonaty już?
— Na świętego Filipa minie trzeci rok.
— A ma dzieci?
— Jakie dzieci! Przez cały rok nie rozumiał się jeszcze na niczem, a i teraz wstydzimy go jeszcze — odparł stary Parmenych. — Ale siano! Prawdziwa herbata!... — powtórzył, chcąc widocznie zmienić przedmiot rozmowy.
Lewin przyjrzał się bacznie Waśce Parmenowowi i jego żonie, którzy niedaleko od niego nakładali kopice. Iwan Parmenow stał na wozie, odbierając, równając i udeptując ogromne wiązki siana, które najprzód naręczami, potem widłami, podawała mu zręcznie jego młoda, ładna żona. Baba robiła zgrabnie, wesoło i łatwo. Gęste, zleżałe siano nie dawało się od razu brać na widły. Baba musiała więc poruszać je najpierw rękoma, wsunąć widły, potem prędkim sprężystym ruchem nalegała na nie całym ciężarem ciała i w tej samej chwili, zginając swą przepasaną czerwonym pasem postać, wyprostowywała się i wystawiając naprzód mocno rozwinięty tors, zręcznym ruchem chwytała za widły i nabrane na nie siano podrzucała wysoko na wóz. Iwan prędko, starając się widocznie oszczędzić żonie każdą minutę daremnej pracy, podchwytywał, otwierając szeroko ramiona, podawane sobie siano i układał je na wozie. Podawszy na grabiach resztę siana, kobieta wytrzęsła źdźbła, które wpadły jej za szyję i poprawiwszy sobie nad białem, nieopalonem czołem czerwoną chustkę, wlazła pod wóz, aby go przewiązać. Iwan pokazywał jej, jak należy zawiązywać węzeł i roześmiał się na cały głos z jakiejś jej uwagi. Na twarzach obojga malowała się młoda, niedawno powstała miłość.
Wóz został związanym. Iwan zeskoczył i powiódł za cugle dobrze utrzymanego, sytego konia; żona jego zarzuciła na wóz grabie i machając rękoma, podeszła do grupy kobiet. Iwan wyjechał na drogę i przyłączył się do szeregu innych wozów. Baby z grabiami na ramionach, gromadką pstrzącą się jasnemi barwami, gwarząc i śmiejąc się wesoło, szły za wozami. Jakiś gruby, nieprzyjemny kobiecy głos, zanucił piosnkę, zaśpiewał całą zwrotkę i od razu tę pieśń podchwyciło zgodnie około pół setki różnych, grubych i cienkich, zdrowych głosów.
Kobiety z pieśnią na ustach zbliżały się ku Lewinowi, któremu zdawało się, że chmura z grzmotami wesołości ciągnie ku niemu. Chmura nadeszła, ogarnęła go i kopica, na której leżał, i inne kopice i wozy, i cała łąka z sąsiedniem polem, wszystko zadrżało i poruszyło się od dźwięków tej dzikiej, hulaszczej, przejmującej pieśni. Lewin spoglądał z zazdrością na tę nieokiełzaną, żywiołową wesołość i chciał wziąć udział w ogólnej radości, nie był jednak w stanie nic uczynić, mógł tylko leżeć, przypatrywać się i przysłuchiwać. Gdy ludzie znikli mu z oczu, i gdy śpiew ich przestał dolatywać do niego, Lewina ogarnęło przykre uczucie żalu: żalu, że jest tak osamotnionym, że pędzi takie bezczynne życie, że z taką niechęcią spogląda na świat.
Niektórzy z tych chłopów, którzy się z nim najbardziej sprzeczali o siano, ci, których on skrzywdził, lub ci, którzy chcieli go oszukać, ci sami chłopi pozdrawiali go wesoło i widocznie nie rościli i nie mogli rościć do niego żadnej urazy i nie tylko nie mieli wyrzutów sumienia, lecz nawet nie pamiętali już o tem, że chcieli go okpić. Wszystko to utonęło w morzu ogólnej wesołej pracy. Bóg dał dzień do pracy, Bóg dał i siły. I dzień i siły powinny być poświęcone pracy, a sama praca jest nagrodą; dla kogo zaś idzie ta praca? jakie będą jej owoce? jest to już kwestya podrzędna i nie mająca nic do rzeczy.
Lewin zachwycał się często tem życiem, doznawał często uczucia zazdrości, patrząc na ludzi, używających tego życia, lecz dzisiaj, szczególniej pod wrażeniem tego, co widział w zachowywaniu się Iwana Parmenowa względem młodej żony, Lewinowi przyszła po raz pierwszy wyraźna myśl do głowy, że to od niego samego zależy zmienić to ciążące, bezczynne, nienaturalne, samolubne życie, jakie pędził dotychczas, na to pracowite, czyste, wspólne, zachwycające życie.
Stary chłop, który siedział z nim razem, dawno już poszedł do domu; naród rozszedł się. Ci co mieszkali bliżej, udali się do swych chałup, ci zaś co dalej, zabierali się do wieczerzy i do noclegu na łące. Lewin nie zwracając na siebie niczyjej uwagi, leżał wciąż na kopicy, przypatrywał się, słuchał i oddawał się myślom. Ludzie, którzy pozostali na łące, nie spali prawie wcale w ciągu krótkiej, letniej nocy: z początku słychać było ich wesołą rozmowę i śmiechy, rozlegające się nieustannie podczas wieczerzy, potem znów pieśni i śmiechy.
Cały długi dzień, spędzony na pracy nie pozostawił na nich żadnego innego śladu, prócz wesołości. Nim ranne zorze wstały, wszystko zamilkło. Tylko z błota dolatywało, nieustające na chwilę rechotanie żab i we mgle, wznoszącej się nad łąką rozbrzmiewało rżenie pasących się koni. Ocknąwszy się, Lewin wstał z kopicy i spojrzawszy na gwiazdy, przekonał się, że noc minęła już. „Cóż więc mam czynić? jakżeż ja to zrobię?“ — rzekł sam do siebie, chcąc zebrać w jedną całość wszystko, o czem myśłał i co przemarzył podczas krótkiej nocy, a co dzieliło się na trzy oddzielne drogi, któremi szły jego myśli. Pierwsza polegała na wyrzeczeniu się dawnego życia i niepotrzebnego na nic nikomu wykształcenia: to wyrzeczenie się sprawiało mu rozkosz, było łatwem i prostem. Inne myśli i wyobrażenia tyczyły się życia, jakie pragnął pędzić, poczynając od dnia dzisiejszego. Prostotę, czystość i właściwość tego życia odczuwał i był przekonanym, że znajdzie w niem to zadośćuczynienie, spokój i szacunek dla siebie samego, brak których dawał mu się tak boleśnie odczuwać. Trzecia kategorya myśli opierała się na pytaniu, jak należy postąpić, aby przejść od dawnego życia do nowego, lecz nic wyraźnego nie przedstawiało się wyobraźni Lewina. „Mieć żonę? Pracować i uznawać konieczność pracy? Opuścić Pokrowskie? Kupić kawałek ziemi i zapisać się do gminy? Ożenić się z włościanką? Jakżeż ja to zrobię?“ — pytał znów samego siebie i nie mógł znaleźć odpowiedzi. — „A zresztą, nie spałem przez całą noc i nie mogę zdawać sobie dokładnie sprawy“ — pomyślał — „potem wyjaśnię wszystko. Obecnie wiem tylko tyle, że noc ta rozstrzygnęła o moim losie. Wszystkie me dawniejsze marzenia o rodzinnem życiu, są głupstwem, życie, jakie mam zamiar pędzić jest daleko prostszem i lepszem“...
„Jak ładnie!“ — pomyślał, patrząc na dziwną, jak gdyby z masy perłowej, muszlę, utworzoną z białych chmurek-baranków, która zawisła na samym środku nieba, nad jego głową. Jak wszystko cudnie wygląda dzisiejszej cudnej nocy! Kiedy ta muszla zdążyła utworzyć się? Przed chwilą patrzałem na niebo i nic na niem nie było, prócz dwóch białych smug i również niepostrzeżenie zmieniły się i moje poglądy na życie.“
Lewin wyszedł z łąki na szeroki gościniec, biegnący ku wsi. Podniósł się lekki wiatr, niebo stało się szarem i ponurem: nastąpiła chwila, poprzedzająca zwykle świt i zupełne zwycięstwo światła nad ciemnościami.
Lewin szedł prędko, wstrząsając się od chłodu i patrząc w ziemię... „Co to takiego? ktoś jedzie“... — pomyślał, usłyszawszy dzwonki i podniósł głowę. O czterdzieści kroków przed nim, drogą po której szedł, na spotkanie mu, jechała kareta zaprzężona w cztery konie w poręcz.
Dyszlowe konie cisnęły się ku dyszlowi, chcąc uniknąć wyrżniętych głęboko kolei, lecz stangret, siedzący bokiem na koźle, starał się utrzymać wprawną ręką dyszel nad koleją, tak, że koła toczyły się po gładkiej drodze.
Lewin tylko na to zwrócił uwagę i nie myśląc o tem, kto może jechać karetą, rzucił w głąb niej spojrzenie.
W kącie karety drzemała staruszka, a przy oknie, widocznie dopiero co obudziwszy się, siedziała młoda dziewczyna, przytrzymując rękoma wstążki białego czepeczka. Promienista cała i zamyślona, pełna dziwnego uroku, przypatrywała się, nie zwracając uwagi na Lewina, jutrzence, i poprzedzającej wschodzące słońce.
W chwili, gdy jutrzenka poczęła niknąć, spojrzenie jadącej padło na Lewina. Dziewczyna poznała go: radosne zdumienie odmalowało się na jej obliczu.
Lewin nie mógł się mylić, jedne tylko były takie oczy! na świecie. Jedna tylko była na świecie istota, zdolna ześrodkowywać w sobie świat cały dla niego i cały los jego.
Była nią Kiti; Lewin domyślił się, że jechała ze stacyi kolejowej do Jerguszowa. To wszystko, o czem Lewin myślał przez całą bezsenną noc, wszystkie zamiary, jakie był powziął, wszystko to znikło nagle. Przypomniał sobie ze wstrętem zamiar ożenienia się z chłopką. Tam, w tej szybko oddalającej się karecie, która przejechała na drugą stronę drogi, tam tylko była możność rozstrzygnięcia tej boleśnie dręczącej go w ostatnich czasach zagadki życia.
Kiti nie wyjrzała już więcej. Turkotu nie było już słychać, zdala zaledwie dobiegał brzęk dzwonków; szczekanie psów dało znać, że kareta przejechała już wieś, i pozostały tylko naokoło puste pola, przed nim wioska i on sam, samotny i obcy wszystkiemu, idący mało uczęszczanym, pustym gościńcem.
Lewin spojrzał na niebo, spodziewając się znaleźć tam tę muszlę, którą zachwycał się, a która wyobrażała dla niego ciąg jego myśli i marzeń dzisiejszej nocy. Lecz na niebie nie było nic podobnego do muszli. Tam, na niedoścignionej wysokości, odbyła się już tajemnicza przemiana: nie było już śladu muszli, był tylko równy, zaścielający całą połowę nieba, dywan zmniejszających się nieustannie baranków. Niebo stało się błękitniejszem, jaśniejszem i z tą samą tkliwością, lecz zarazem i z tą samą niemożebnością dosiągnięcia go, odpowiadało na pytające spojrzenie Lewina.
„Niema co“ — pomyślał Lewin — „chociaż to życie proste i spędzane na pracy jest najlepszem, jednak ja nie mogę go pędzić. Ja kocham ją.“
Nikt, prócz osób stojących najbliżej Aleksieja Aleksandrowicza, nie wiedział, że ten, na pierwszy rzut oka taki chłodny i rozsądny człowiek, miał jedną słabostkę, przeczącą ogólnemu składowi jego charakteru. Aleksiej Aleksandrowicz nie mógł obojętnie słuchać płaczu i patrzyć się na łzy dziecka lub kobiety: widok łez mieszał go i Aleksiej Aleksandrowicz tracił wtedy zupełnie zdolność panowania nad sobą. Naczelnik jego kancelaryi i sekretarz wiedzieli o tem i uprzedzali kobiety, zgłaszające się z prośbami, aby broń Boże nie płakały, jeśli nie chcą zaszkodzić sobie. „Rozgniewa się i nie będzie chciał słuchać pani-“ — mówili im w rzeczy samej w takich razach wrażenie, jakie łzy wywierały na Aleksieja Aleksandrowicza, wyrażało się zawsze porywczym gniewem: „Ja nie mogę nic zrobić. Niech pani wychodzi!“ — wołał zwykle.
Gdy podczas powrotu z wyścigów Anna oświadczyła mu o swym stosunku z Wrońskim i poczęła natychmiast płakać, ukrywszy twarz w dłoniach, Aleksiej Aleksandrowicz, pomimo całego gniewu na nią, poczuł jednocześnie, że jest zakłopotanym, a zakłopotanie tego rodzaju sprawiały na nim zwykle łzy. Wiedząc o tem i wiedząc, że wypowiadanie w takiej chwili swych myśli nie odpowiadałoby stanowi rzeczy, Aleksiej Aleksandrowicz starał się powstrzymać od wszelkich oznak życia, nie poruszał się więc wcale i nie patrzał na żonę: było to przyczyną tego dziwnego wyrazu martwości na jego twarzy, który uderzył tak Annę. Gdy kareta zatrzymała się, Aleksiej Aleksandrowicz pomógł żonie wysiąść i panując nad sobą, pożegnał się z nią jak zwykle i rzekł jej parę słów, które nie obowiązywały go do niczego, a mianowicie, że zawiadomi ją jutro o swem postanowieniu.
Słowa żony, które potwierdziły tylko jego najgorsze domysły, spowodowały straszny ból w sercu Aleksieja Aleksandrowicza. Ból ten powiększał się jeszcze od dziwnego uczucia fizycznego żalu nad żoną, wywołanego jej łzami. Aleksiej Aleksandrowicz jednak, gdy znalazł się sam jeden w karecie, spostrzegł ku wielkiemu swemu zadziwieniu i radości, że niema już w nim ani tego żalu, ani męczących go od jakiegoś czasu wątpliwości, i że już nie cierpi z powodu zazdrości.
Aleksiej Aleksandrowicz doznawał tego uczucia, jakiego doznaje człowiek, który dał sobie wyrwać bolący go od dawna ząb. Po strasznym bolu i uczuciu czegoś ogromnego, większego od samej głowy, wyciąganego ze szczęki, chory nagle, nie wierząc jeszcze swemu szczęściu, czuje, że nie istnieje już więcej to, co tak długo zatruwało mu życie, co przykuwało do siebie całą jego uwagę i że znowu może żyć, myśleć i interesować się nietylko swoim zębem. Aleksiej Aleksandrowicz doznawał tego uczucia. Ból był dziwny i straszny, lecz minął już teraz i Aleksiej Aleksandrowicz widział, że znowu może żyć i myśleć nietylko o żonie.
„Bez czci, bez serca, bez religii, zepsuta kobieta! Zawsze wiedziałem i widziałem to, chociaż usiłowałem, żałując i, nie zdradzać tego przed samym sobą“ — rzekł do siebie, w istocie Aleksiejowi Aleksandrowiczowi zdawało się, że widział to zawsze, przypominał sobie różne szczegóły z przeszłości, które dawniej nie wydawały mu się złymi, obecnie zaś szczegóły te dowodziły, że Anna była zawsze zepsutą kobietą. „Popełniłem błąd, związując z nią swój los, lecz w tym mym błędzie niema nic nieuczciwego i z tego powodu nie mogę być nieszczęśliwym. Nie ja jestem winien — myślał — lecz ona. Ona jednak nic już mnie nie obchodzi, „gdyż już nie istnieje dla mnie“...
Aleksieja Aleksandrowicza przestało już obchodzić wszystko, co dotyczyło żony i syna, ku któremu uczucia jego zmieniły się również: jedna rzecz tylko zajmowała go teraz, a mianowicie w jaki sposób najlepiej, najprzyzwoiciej, najwygodniej dla siebie, a zatem i najsprawiedliwiej, otrząsnąć się z tego błota, którem ona obryzgała go padając, kroczyć dalej swą uczciwą, poświeconą pracy i pożyteczną drogą.
„Nie mogę być nieszczęśliwym, dlatego, że zasługująca na wzgardę kobieta popełniła przestępstwo; mój obowiązek polega tylko na znalezieniu najlepszego wyjścia z tego przykrego położenia, w jakiem znalazłem się z jej powodu. — „I znajdę je“ — mówił Aleksiej Aleksandrowicz, chmurząc się coraz bardziej i bardziej; — „nie ja pierwszy i nie ja ostatni.“ I nie mówiąc już o przykładach, zaczerpniętych z historyi, poczynając od Menelausa, który przypomniał się właśnie całemu światu w Pięknej Helenie, długi szereg niewierności popełnionych przez żony względem mężów, a małżeństwa te należały do wyższych klas społecznych, stanął przed oczyma Aleksieja Aleksandrowicza. „Daryałow, Poławski, książę Karibanow, hrabia Paskudin, Dram... Tak.
Dram, taki zacny dzielny człowiek... Siemienow, Czagin, Sigonin,“ przypominał sobie Aleksiej Aleksandrowicz. — „Przypuśćmy, że jakiś bezpodstawny ridicule pada na tych ludzi, lecz ja nigdy nie widziałem w tem nic prócz nieszczęścia i zawsze współczułem“ — myślał Aleksiej Aleksandrowicz, chociaż to i było nieprawdą, gdyż nieokazywał współczucia nieszczęściu tego rodzaju i tembardziej cenił samego siebie, im częstsze były przykłady żon zdradzających mężów. — „Jest to nieszczęście mogące spaść na każdego: spadło ono i na mnie również. Idzie tylko o to, jak należy zachować się wobec niego.“ — I Aleksiej Aleksandrowicz zaczął przypominać sobie wypadki tego rodzaju i mężów będących w tej samej pozycyi co i on.
„Daryałow pojedynkował się“...
Aleksieja Aleksandrowicza, gdy był młodym, pociągała myśl o pojedynku, dlatego właśnie, iż był tchórzem, i że wiedział o tem. Aleksiej Aleksandrowicz nie mógł bez strachu pomyśleć o pistolecie, wycelowanym w siebie i nigdy w życiu nie miał w ręku żadnej broni. Gdy był młodym strach ten nieraz kazał mu zastanawiać się nad pojedynkiem i Aleksiej Aleksandrowicz często myślał o tem, jak zachowywałby się wtedy, gdyby zaszła konieczność narażania życia. Osiągnąwszy powodzenie i wysokie stanowisko, Aleksiej Aleksandrowicz zapomniał już o tem wrażeniu, lecz przyzwyczajenie wzięło górę i bojaźń, aby nie okazać się tchórzem, była i teraz jeszcze do tego stopnia wielką, że Aleksiej Aleksandrowicz długo i ze wszystkich stron rozpatrywał myśl o pojedynku i pieścił się nią, chociaż wiedział, że w żadnym razie strzelać się nie będzie.
„Nie ulega wątpliwości, że społeczeństwo nasze jest jeszcze do tego stopnia barbarzyńskiem (nie tak jak w Anglii), że bardzo wielu“ — a w liczbie tych wielu byli tacy, o opinię których Aleksiejowi Aleksandrowiczowi chodziło bardzo — „będzie się zapatrywać na pojedynek z uznaniem, ale jaki rezultat osiągnę przez pojedynek? Przypuśćmy, że wyzwę — myślał dalej Aleksiej Aleksandrowicz, i przed wyobraźnią jego stawała noc, jaką spędzi po wyzwaniu i pistolet, z którego Wroński celować będzie, wzdrygnął się więc i przekonał, że nie uczyni tego nigdy. „Przypuśćmy, wyzwę go na pojedynek — myślał wciąż — postawią mnie na placu, nacisnę kurek — mówił, zamykając oczy — i okaże się, żem zabił go“... — rzekł do siebie Aleksiej Aleksandrowicz i wstrząsnął głową, aby odegnać od siebie te głupie myśli. — „Co za związek ma zabicie człowieka z określeniem mego stanowiska względem występnej żony i syna? Przecież i wtedy będę musiał myśleć o tem, jak mam z nią postąpić... Albo, co jeszcze jest pewniejszem i co niezawodnie zdarzyć się może, ja zostanę zabity lub raniony. Ja, człowiek niewinny, ofiara, będę zabitym lub ranionym, co będzie miało jeszcze mniej sensu. Lecz na tem nie koniec: wyzwanie na pojedynek będzie z mojej strony nieuczciwym postępkiem. Czyż nie wiem z góry, że przyjaciele moi nigdy nie dopuszczą do pojedynku, że nie pozwolą na to, aby życie męża stanu, które należy do Rosyi, było narażonem na niebezpieczeństwo? I cóż wtedy stanie się?... Stanie się, że ja wiedząc z góry o tem, że rzecz cała nie zajdzie tak daleko, aby mi miało grozić jakiebądż niebezpieczeństwo, chciałem tem wyzwaniem zaimponować tylko. Byłby to postępek nieuczciwy, fałszywy, oszukiwanie i siebie samego i całego świata. O pojedynku niema co marzyć i nikt nie przypuszcza nawet, abym go mógł żądać. Cel mój polega na zabezpieczeniu mej opinii, potrzebnej mi, abym bez żadnych przeszkód mógł poświęcić się pracy.“ Służbową swą działalność Aleksiej Aleksandrowicz i przedtem cenił nader wysoko, teraz zaś przedstawiała mu się ona jeszcze większą.
Namyśliwszy się nad pojedynkiem i odrzuciwszy go, Aleksiej Aleksandrowicz zaczął zastanawiać się nad rozwodem, jako nad drugim punktem wyjścia, obieranym przez niektórych mężów, których Aleksiej Aleksandrowicz przypominał sobie na razie. Wywołując w swej pamięci wszystkie wiadome mu wypadki rozwodów (było ich bardzo wiele w znajomem mu najwyższem towarzystwie) Aleksiej Aleksandrowicz nie natrafił na żaden taki, gdzieby cel rozwodu polegał na tem, czego on sobie życzył. We wszystkich tych wypadkach mąż ustępował lub porzucał niewierną żonę i ta sama strona, która z powodu winy nie miała prawa wstępować w związki małżeńskie, zawierała pozorny, urojony, uprawniony związek z urojonym małżonkiem. W wypadku zaś swoim Aleksiej Aleksandrowicz widział, że osiągnięcie takiego rozwodu, na jaki zasługiwała jego żona, to jest takiego, któryby ukarał ją tylko, jest niemożebnem. Aleksiej Aleksandrowicz wiedział, że warunki w jakich znajduje się, nie pozwalają mu na użycie tych drażliwych dowodów, jakich wymagało prawo dla dowiedzenia winy żony; Aleksiej Aleksandrowicz wiedział również, że warunki towarzyskie nie pozwalają na zastosowanie tych dowodów, gdyby one istniały nawet i że użycie ich zaszkodziłoby mu w przekonaniu ogółu daleko więcej niż Annie.
Staranie się o rozwód mogło doprowadzić tylko do skandalicznego procesu, któryby był wodą na młyn jego nieprzyjaciół, i który dałby powód do upokarzających go plotek. Główny zaś cel, polegający na określeniu swej pozycyi w ten sposób, aby jaknajmniej ucierpieć samemu, nie dawał się osiągnąć i przez rozwód; prócz tego przy rozwodzie, nawet przy próbie rozwodu, widocznem było, iż żona rozrywała stosunek z mężem, a łączyła się ze swym kochankiem. A w duszy Aleksieja Aleksandrowicza, pomimo zupełną obecnie, jak mu się zdawało, pogardliwą obojętność dla żony, pozostawało w stosunku do niej jedno uczucie, a mianowicie Aleksiej Aleksandrowicz nie życzył sobie, aby Anna mogła bez przeszkody połączyć się z Wrońskim, i aby występek jej przydał się jej. Sama myśl o tem rozdrażniła Aleksieja Aleksandrowicza do tego stopnia, że przypuściwszy tylko na chwilę taką okoliczność, zaryczał od wewnętrznego bólu, wstał z siedzenia, przeszedł się w karecie i długo potem, chmurząc się cały, owijał swe wątłe kościste nogi w puszysty pled.
„Prócz formalnego rozwodu można jeszcze postąpić tak, jak Karibanow, Paskudin i ten poczciwy Dram, to jest rozejść się z żoną“ — myślał po chwili, uspokoiwszy się, lecz i ten środek był również nieodpowiednim, jak rozwód, gdyż również nie uwalniał od wstydu, prócz tego, również jak i rozwód, rzucał żonę w objęcia Wrońskiego. — „Nie, to jest niemożebne, niemożebne!“ — okręcając się znowu pledem, powtórzył głośno — „Ja nie mogę być nieszczęśliwym, lecz i ona i on nie powinni być szczęśliwi.“
Uczucie zazdrości, które męczyło go, gdy dokładnie nie wiedział jeszcze wszystkiego, minęło z chwilą, gdy słowa żony wyrywały mu ząb bolący. Lecz obecnie uczucie to ustąpiło miejsca innemu, pragnieniu, aby żona nietylko nie tryumfowała, lecz aby ją dosięgła sprawiedliwość za jej występek. Aleksiej Aleksandrowicz nie przyznawał się do tego uczucia, lecz w głębi duszy życzył sobie, aby Anna została ukaraną za zniweczenie jego spokoju i honoru. I zastanawiając się znowu nad pojedynkiem, rozwodem, rozłączeniem się i nie mogąc zdecydować się na odpowiedni wybór, Aleksiej Aleksandrowicz przekonał się, że był przed nim tylko jeden punkt wyjścia, a mianowicie, zatrzymać żonę przy sobie, ukryć przed światem wszystko, co zaszło i użyć wszelkich środków, aby rozerwać stosunek żony z Wrońskim i przedewszystkiem, do czego nie przyznawał się przed sobą samym, aby ją ukarać. „Powinienem oznajmić jej swe postanowienie, że rozpatrzywszy się w położeniu, w jakie wtrąciła rodzinę, doszedłem do przekonania, że wszystkie inne sposoby wyjścia będą mniej odpowiednie dla stron obu, niż zewnętrzne status quo, i że zgadzam się na zachowanie tego ostatniego, stawiając jednak ze swej strony za konieczny warunek, iż spełni mą wolę, to jest przerwie wszelkie stosunki ze swym kochankiem.“ Na usprawiedliwienie swego postanowienia, gdy ono już było ostatecznie powziętem, Aleksiej Aleksandrowicz miał jeszcze jedną okoliczność: „Tylko wtedy, gdy decyduję się na ten postępek, postępuje zgodnie z zasadami religii — mówił do siebie — tylko wtedy nie odpycham od siebie występnej żony i daję jej sposobność do nawrócenia się, a nawet, chociaż przyjdzie mi to z trudnością, poświęcę część mych sił na jej poprawę i uratuję ją.“ Chociaż Aleksiej Aleksandrowicz wiedział, że nie może wywierać na żonę moralnego wpływu, że próby, jakie będzie przedsiębrać, spełzną na niczem, chociaż w ciągu tych ciężkich chwil nie pomyślał ani razu o tem, że należy szukać wskazówek w religii, teraz, gdy postanowienie jego zgadzało się, jak Aleksiejowi Aleksandrowiczowi zdawało się, z wymaganiami religii, ta religijna sankcya, jaką miało jego postanowienie, dawała mu zupełne zadośćuczynienie i uspokajała go potrochu. Aleksiejowi Aleksandrowiczowi przyjemnie było pomyśleć, że i w tym razie nikt nie będzie mógł powiedzieć, że on, Aleksiej Aleksandrowicz, postąpił niezgodnie z przepisami tej religii, sztandar której trzymał zawsze tak wysoko wśród ogólnej obojętności i oziębłości. Namyślając się nad dalszymi szczegółami, Aleksiej Aleksandrowicz nie widział żadnych powodów, dla których stosunek jego z żoną nie mógł pozostać prawie takim samym, jakim był przedtem: bez wątpienia nigdy nie będzie w stanie zwrócić żonie swego szacunku, lecz nie istniały i nie mogły istnieć żadne przyczyny, z powodu których miałby marnować swe życie i cierpieć dlatego, że ona była złą i wiarołomną żoną. „Tak minie trochę czasu, wszechkojącego czasu i poprzedni nasz stosunek powróci — pomyślał Aleksiej Aleksandrowicz — to jest powróci do tego stopnia, że ja nie będę odczuwał, iż życie moje uległo jakiejkolwiek zmianie. Ona powinna być nieszczęśliwą, lecz ja nie jestem winien i dlatego nie mogę być nieszczęśliwym.“
Dojeżdżając do Petersburga Aleksiej Aleksandrowicz nie tylko że postanowił, jak ma sobie postąpić, lecz ułożył nawet w głowie list, jaki miał zamiar napisać do żony. Wszedłszy do przedpokoju Aleksiej Aleksandrowicz rzucił okiem na listy i papiery, przyniesione z ministeryum i kazał zanieść je za sobą do gabinetu.
— Połóż i nie puszczaj nikogo — odparł na zapytanie szwajcara z pewnem zadowoleniem, będącem dowodem dobrego humoru i kładąc nacisk na wyrazach: „nie puszczaj nikogo.“
Aleksiej Aleksandrowicz przeszedł się dwa razy po gabinecie, poczem zatrzymał się przed ogromnem biurkiem, na którem stało już sześć świec, wcześniej zapalonych przez kamerdynera i trzasnąwszy palcami zabrał się do pisania, poczem oparłszy się łokciami na stole, pochylił na bok głowę, pomyślał z minutę czasu i zaczął pisać, nie zatrzymując się ani na chwilę. Aleksiej Aleksandrowicz pisał do żony po francusku, używając zaimka vous, jako nie tak oziębłego jak rosyjskie „wy.“
„PS. W załączeniu pieniądze, które pani mogą być potrzebne.“
Aleksiej Aleksandrowicz przeczytał list i był zadowolonym z niego, szczególniej zaś z tego, że przypomniał sobie o pieniądzach: w całym liście nie było ani jednego nielitościwego wyrazu, ani jednej wymówki, lecz nie było też i pobłażania, a co więcej, był złoty most do pojednania się. Złożywszy list, wygładziwszy go dużym ciężkim nożem ze słoniowej kości i włożywszy razem z pieniądzmi do koperty, Aleksiej Aleksandrowicz zadzwonił z zadowoleniem, jakie zawsze wzbudzały w nim jego ładne przybory do pisania.
— Powiesz woźnemu, żeby jutro rano doręczył to Annie Arkadjewnie.
— Słucham, jaśnie panie. Czy herbatę mam podać do gabinetu?
Aleksiej Aleksandrowicz kazał podać herbatę do gabinetu i bawiąc się ciężkim nożem, siadł na fotelu, koło którego stała już zapalona lampa i leżała rozpoczęta francuska książka o eugubicznych napisach. Nad fotelem wisiał w złotych ramach owalny portret Anny, pędzla jednego z lepszych malarzy. Aleksiej Aleksandrowicz spojrzał na portret żony: oczy jej patrzały na niego z tą samą ironią i zuchwałością, jak i tego wieczoru, gdy po raz pierwszy rozmawiał z nią o Wrońskim. Widok świetnie zrobionej koronki na głowie, czarnych włosów i białej, prześlicznej ręki z serdecznym palcem, pokrytym pierścieniami, rozdrażnił Aleksieja Aleksandrowicza. Przyjrzawszy się z minutę portretowi Aleksiej Aleksandrowicz wzdrygnął się, tak że wstrzęsły mu się wargi i wydały dźwięk „brr“, poczem odwrócił się natychmiast. Zająwszy miejsce w fotelu, Aleksiej Aleksandrowicz otworzył książkę i spróbował czytać, lecz żadną miarą nie mógł wzbudzić w sobie żywego nadzwyczaj przedtem zainteresowania się eugubicznymi napisami: patrzał w książkę, lecz myślał nieustannie o czem innem. Myślał nie o żonie, lecz o trudnościach, jakie miał w ostatnich czasach do przezwyciężenia w swej działalności, jako mąż stanu. Usunięcie tych przeszkód zajmowało go nadzwyczaj. Czuł, że obecnie bardziej, niż kiedy bądź, wnikał w całą sprawę i w głowie jego rodziła się — mógł to sobie całkiem sprawiedliwie przyznać — świetna myśl, która powinna była rozstrzygnąć całą kwestyę, wywyższyć Aleksieja Aleksandrowicza, upokorzyć jego wrogów i tem samem przynieść ogromny pożytek państwu. Gdy lokaj postawił herbatę i wyszedł z pokoju, Aleksiej Aleksandrowicz wstał i zbliżył się do biurka: wziąwszy tekę z papierami, z zaledwie dostrzegalnym uśmiechem zadowolenia z samego siebie, ujął ołówek i pogrążył się w czytanie sprawy, którą kazał sobie niedawno przynieść, a która napotykała te właśnie trudności, o jakich Aleksiej Aleksandrowicz myślał przed chwilą. Rzecz cała polegała na tem: rysem charakterystycznym Aleksieja Aleksandrowicza, jako męża stanu, był wstręt do traktowania spraw ważnych i żywotnych w sposób kancelaryjny, Aleksiej Aleksandrowicz był więc stronnikiem ograniczenia zbytecznej korespondencyi urzędowej i był za badaniem spraw na gruncie; rys ten jest wspólny wszystkim zdolniejszym urzędnikom i wraz z pracowitością, uczciwością i taktem Aleksieja Aleksandrowicza, dopomógł mu do zajęcia wysokiego stanowiska w państwie. A zdarzyło się właśnie, że w sławnej komisyi z dnia 2-go czerwca rozpatrywaną była sprawa o nawodnieniu pól gubernii zarajskiej, sprawa ta znajdowała się w ministeryum Aleksieja Aleksandrowicza i była uderzającym przykładem bezowocności wydatków i kancelaryjnego zapatrywania się na rzeczy. Aleksiej Aleksandrowicz wiedział, że pogląd jego na tę sprawę był zupełnie słusznym. Sprawa o nawodnieniu pól gubernii zarajskiej rozpoczęła się jeszcze za poprzednika Aleksieja Aleksandrowicza. I w rzeczy samej na sprawę wydawało się nieustannie, a zupełnie napróżno wiele pieniędzy, nie można było jednak przewidzieć jej końca. Aleksiej Aleksandrowicz, objąwszy dzisiejsze swe stanowisko, od razu spostrzegł to i chciał wziąć sprawę w swoje ręce, lecz nie mógł tego uczynić w pierwszej chwili, gdyż nie czuł się jeszcze dość pewnym, a wiedział, że dotykała ona zbyt wiele osobistych interesów, i że wszczynanie jej byłoby na razie niewłaściwem, potem zaś zająwszy się innemi sprawami, zapomniał zupełnie o niej. Sprawa ta, również jak i wszystkie sprawy szła sama przez się, siłą bezwładności[13]. Wszczęcie tej sprawy na nowo przez wrogie ministeryum, było zdaniem Aleksieja Aleksandrowicza nieuczciwem, gdyż w każdem ministeryum były i nie takie sprawy, których jednak nikt nie wszczynał, a to z najrozmaitszych względów. Teraz zaś, gdy mu już rzucono rękawicę, Aleksiej Aleksandrowicz podnosił ją śmiało i żądał naznaczenia oddzielnej komisyi dla obeznania się i sprawdzenia pracy komisyi nawodnienia pól w gubernii zarajskiej, lecz nie pobłażał już za to i tym panom; żądał też naznaczenia jeszcze oddzielnej komisyi w sprawie inorodców. Sprawa o inorodcach była podniesioną ubocznie w komitecie z dnia 2. czerwca i Aleksiej Aleksandrowicz popierał ją energicznie, jako niecierpiącą zwłoki ze względu na opłakany stan inorodców. W komitecie sprawa ta stała się powodem do nieporozumień między paroma ministrami. Ministeryum wrogie Aleksiejowi Aleksandrowiczowi dowodziło, że stan inorodców jest świetnym i że zamierzone zmiany mogą wyjść im na złe tylko; wrogie ministeryum twierdziło również, że przypuściwszy nawet, iż stan inorodców nie jest zbyt pomyślnym, to tylko dlatego, że ministeryum Aleksieja Aleksandrowicza nie wypełnia wszystkich przepisów prawa. Teraz Aleksiej Aleksandrowicz postanowił żądać: po pierwsze, aby utworzoną została nowa komisya, której należy polecić zbadać na miejscu stan inorodców; po drugie, jeśli okaże się, że stan ten w samej rzeczy nie jest takim, jakim przedstawia się z będących w ręku komitetu urzędowych danych, to żeby była naznaczona jeszcze jedna nowa komisya, złożona z uczonych, obowiązkiem której byłoby zbadać przyczyny nieszczególnego położenia inorodców z punktów widzenia: a) politycznego, b) administracyjnego, c) ekonomicznego, d) etnograficznego, e) materyalnego i f) religijnego; po trzecie, aby zażądano od wrogiego ministeryum wiadomości o środkach, jakie w ciągu ostatnich dziesięciu lat były przedsiębrane przez ministeryum dla zapobieżenia niepomyślnym warunkom, w jakich obecnie znajdują się inorodcy; i nakoniec po czwarte, żeby zażądano od ministeryum wyjaśnienia, dlaczego ono, jak to widać z dostarczonych do komitetu odezw za numerami 17.015 i 18.308 z dnia 5. grudnia 1863 roku i z dnia 7. czerwca 1864 roku działało wprost naprzekór literze prawa, tom... punkt 18.
Anna z uporem i rozdrażnieniem zaprzeczała słowom Wrońskiego, gdy ten dowodził, że obecna pozycya jej jest nie do wytrzymania, pomimo to w głębi duszy sama uznawała, że stanowisko jej jest fałszywem, nieuczciwem i pragnęła koniecznie, aby rzeczy wzięły inny obrót. Wracając z mężem z wyścigów, wypowiedziała mu w uniesieniu wszystko i pomimo bólu, jakiego doznała wtedy, rada była temu; po odjeździe męża wmawiała w siebie, iż cieszy się z tego, że teraz wszystko ułoży się i że przynajmniej nie będzie już teraz musiała więcej kłamać i oszukiwać. Anna nie wątpiła na chwilę, że obecnie pozycya jej zarysuje się wyraźnie: może być nieprzyjemną, w każdym jednak razie będzie określoną i nie będzie w niej nic niejasnego i fałszywego. Annie zdawało się, że ból, który sprawiała sobie i mężowi, wypowiadając te wyrazy, zostanie wynagrodzonym przez to, że wszystko wyjaśni się. Tegoż dnia wieczorem widziała się z Wrońskim, lecz nie mówiła mu o niczem, co zaszło między nią a mężem, chociaż należało mu to powiedzieć, aby wyjaśnić swe położenie.
Gdy nazajutrz obudziła się, pierwszą rzeczą, o której przypomniała sobie, były wyrazy powiedziane mężowi, wydające się jej obecnie do tego stopnia strasznymi, iż nie była w stanie pojąć, jak mogła odważyć się wymówić te dziwne, ordynarne słowa i nie mogła wyobrazić sobie, co z tego wyniknie. Lecz słowa te były już raz powiedziane i Aleksiej Aleksandrowicz odjechał, nie dając na nie żadnej odpowiedzi. „Widziałam Wrońskiego i nie powiedziałam mu; gdy już wychodził, chciałam go zawrócić jeszcze i powiedzieć mu, lecz rozmyśliłam się, a to dlatego, że dziwnem by to było, żem nie powiedziała mu o tem od razu. Dlaczego chciałam powiedzieć, a nie powiedziałam?“ W odpowiedzi na to pytanie gorący rumieniec wstydu oblał jej twarz, Anna zrozumiała, co ją powstrzymało, zrozumiała, iż ogarniał ją wstyd. Pozycya, która, jak wczoraj wieczorem zdawało się jej, była zupełnie określoną, przedstawiała się obecnie nietylko nieokreśloną, ale nawet zupełnie bez wyjścia. Anna przeraziła się hańby, o której przedtem nie myślała ani przez chwilę; gdy tylko pomyślała o tem, jak postąpi sobie mąż, przychodziły jej do głowy najczarniejsze myśli: wyobrażała sobie, że w tej chwili przyjedzie plenipotent wypędzać ją z domu i że hańba jej ogłoszoną zostanie całemu światu, zapytywała się, dokąd udać się, gdy wypędzą ją z domu, i nie znajdowała odpowiedzi.
Gdy myślała o Wrońskim, wydawało się jej, że on już jej nie kocha, że ma jej już dosyć, że nie może zaufać mu i miała za to pewną niechęć do Wrońskiego. Zdawało się jej, iż te wyrazy, które powiedziała mężowi i które nieustannie powtarzała w swej wyobraźni, powiedziała wszystkim, i że wszyscy słyszeli je. Anna nie mogła odważyć się spojrzeć w oczy swym domownikom, nie mogła odważyć się na zawołanie służącej, a bardziej jeszcze na zejście na dół i zobaczenie się z synem i z guwernantką.
Służąca od dawna już wyczekiwała pode drzwiami, weszła wreszcie niewołana do pokoju. Anna popatrzała jej badawczo w oczy i zarumieniła się. Służąca zaczęła ją przepraszać, że weszła bez dzwonka, mówiąc, iż zdawało się jej, że słyszała dzwonek i że chciała przynieść ubranie i list.
List był od Betsy, która przypominała Annie, że dzisiaj rano mają być u niej na partyi krokieta Liza Mierkałowa i baronowa Sztolc wraz ze swymi adoratorami, Kałużskim i starym Stremowym. „Niech pani przyjeżdża, chociażby tylko po to, aby przyjrzeć się temu obrazkowi naszych obyczajów. Czekam na panią“ — kończyła Betsy.
Anna przeczytała list i westchnęła głęboko.
— Nic nie potrzebuję — rzekła do Annuszki, która zaczęła porządkować flakoniki i szczotki na tualecie. — Możesz odejść, ubiorę się zaraz i zejdę na dół, na razie nic mi nie potrzeba.
Annuszka wyszła, lecz Anna nie zaczynała się ubierać, a siedziała wciąż w tej samej pozycyi, z pochyloną głową, ze zwieszonemi rękoma i od czasu do czasu przenikał ją dreszcz, zdawało się jej, że chce uczynić jakiś ruch, lub odezwać się i że brakuje jej sił; powtarzała tylko nieustannie: „Mój Boże! Mój Boże!“, lecz ani wyraz „mój“, ani wyraz „Boże“ nie miały dla niej w tej chwili żadnego znaczenia i powtarzała je zupełnie bezwiednie. Chociaż Anna nigdy nie wątpiła o dogmatach kościoła, na łonie którego była wychowaną, jednak myśl szukania ulgi w religii była dla niej również obcą, jak i myśl szukania pomocy u samego Aleksieja Aleksandrowicza. Anna wiedziała z góry, że pomoc religii możebną jest tylko pod warunkiem wyrzeczenia się tego, co miało dla niej jedyny urok w życiu. Nie tylko było jej ciężko, lecz począł ją ogarniać strach przed nowym stanem duszy, strach, jakiego dotąd nigdy jeszcze nie doznawała. Annie zdawało się, że wszystko w duszy jej zaczyna się dwoić, tak, jak czasami zaczyna dwoić się w zmęczonych oczach; chwilami nie wiedziała czego obawia się, a czego pragnie; nie wiedziała czy obawia się i czy pragnie tego co było, czy tego co będzie, i nie zdawała sobie sprawy, czego mianowicie pragnie.
„Ach, co ja czynię!“ — rzekła, poczuwszy nagle ból z obydwóch stron głowy; gdy przyszła do opamiętania, przekonała się, że ująwszy rękoma włosy koło skroni, szarpie je. Anna zerwała się i zaczęła chodzić.
— Kawa jest już na stole i mamzel czeka razem z Sierożą na przyjście pani — rzekła Annuszka, wchodząc znowu i zastając Annę tak jak ją zostawiła.
— Sieroża? Jak się miewa Sieroża? — zapytała Anna, ożywiając się nagle i przypominając sobie po raz pierwszy przez cały ranek o istnieniu syna.
— Zdaje się, że jest niegrzeczny — z uśmiechem odpowiedziała Annuszka.
— Cóż takiego zrobił?
— W narożnym pokoju leżały brzoskwinie, a on podobno zjadł jedną pokryjomu.
Rozmowa o synu wyprowadziła Annę z tego położenia bez wyjścia, w jakiem znajdowała się; przypomniała sobie tę po części szczerą, choć bardzo przesadzoną rolę matki, żyjącej tylko dla syna, a którą to rolę wzięła na siebie dopiero od jakiegoś czasu i z radością przekonała się, że w stanie, w jakim znajduje się obecnie, jest w posiadaniu mocarstwa, niezależnego ani od męża, ani od Wrońskiego: mocarstwem tem jest jej syn. Bez względu na to, co stanie się z nią, nie może porzucić syna; nie może tego zrobić, choćby mąż znęcał się nad nią, choćby Wroński ochłódł dla niej i pędził dalej swe niezależne i niczem nie skrępowane życie (Anna znowu pomyślała o nim z żalem i z rozdrażnieniem). W każdym razie wie, iż ma cel w życiu, musi więc działać, aby zapewnić sobie syna, aby nie dać go zabrać sobie, trzeba jednak działać o ile można najprędzej, dopóki go jej jeszcze nie zabrano: trzeba wziąć syna i wyjechać; przedewszystkiem trzeba to uczynić natychmiast, aby zaś uskutecznić ten zamiar, należy przemódz się i otrząsnąć z tego strasznego rozpaczliwego stanu. Myśl o obowiązkach względem syna i o konieczności natychmiastowego wyjazdu z nim, doprowadziła Annę do równowagi.
Z pospiechem więc zaczęła się ubierać, udała się na dół i prędko weszła do jadalnego pokoju, gdzie, jak zwykle, czekała na nią kawa i Sieroża z guwernantką. Sieroża cały biało ubrany, stał koło stołu pod lustrem i z wyrazem skupionej uwagi, który Anna znała w nim, a który Sieroża po ojcu odziedziczył, bawił się kwiatami, które przyniósł z sobą z ogrodu.
Guwernantka miała surową minę. Sieroża przenikliwym głosem — co często czynił — zawołał: „A, mama,“ i przez chwilę nie wiedział czy ma iść zaraz do matki witać się z nią, czy też pierwej skończyć wianek i dopiero iść z nim razem.
Guwernantka, przywitawszy się, zaczęła rozwlekle i szczegółowo opowiadać o tem, co Sieroża zrobił, lecz Anna nie słuchała jej, gdyż zastanawiała się właśnie, czy ma ją zabrać z sobą. „Nie, nie wezmę — zdecydowała wreszcie — pojadę tylko z synem.“
— W istocie, to jest bardzo źle — odezwała się wreszcie i wziąwszy syna za ramię, spojrzała na niego nie surowo, lecz owszem łagodnie, co zmięszało i ucieszyło Sierożę, poczem pocałowała go. — Niech go pani zostawi ze mną — rzekła do zdziwionej guwernantki i, nie puszczając ręki syna, siadła do kawy.
— Mamo! Ja... ja... nie... — zaczął mówić Sieroża, starając się domyślić z jej spojrzenia, co oczekuje go za brzoskwinie.
— Sieroża — rzekła Anna, gdy guwernantka wyszła z pokoju — zrobiłeś źle, ale nie będziesz już tak robił?... Wszak ty mnie kochasz?
Anna czuła, że łzy zbierają się jej pod powiekami. — „Czyż ja mogę nie kochać go? — myślała, przyglądając się jego wystraszonym, a zarazem uradowanym oczom — czyżby on, również jak ojciec, był za tem, abym została ukaraną? Czyż nie pożałuje mnie?“ — Łzy ciekły już jej po twarzy i Anna chcąc je ukryć, zerwała się z krzesła i wybiegła na werendę.
Po paru ostatnich burzliwych dniach było pogodnie lecz chłodno: przez liście, które deszcz obmył niedawno, jasno świeciło słońce, w powietrzu jednak czuć było chłód.
Anna wstrząsnęła się i od zimna i od wewnętrznego przestrachu, jaki na świeżem powietrzu opanował ją z podwójną siłą.
— Idź, idź do Mariette — rzekła do Sieroży, który wyszedł za nią na werendę i poczęła chodzić po słomianych matach, wyścielających podłogę. „Czyż oni nie wybaczą mi, czyż nie pojmą, że to wszystko nie mogło być inaczej?“ — rzekła do siebie.
Anna zatrzymała się i spojrzała na kołysane przez wiatr wierzchołki osik z obmytymi od deszczu, błyszczącymi na chłodnem słońcu liśćmi; — wiedziała, że oni nie przebaczą jej i że nikt, również jak i niebo, rozciągnięte nad nią wraz z otaczającą ją zielonością, nie będzie miał dla niej litości. I Anna znowu doznała uczucia, że w duszy jej poczyna się dwoić. „Nie powinnam, nie powinnam myśleć — mówiła sobie — powinnam oddalić się. Ale dokąd? kiedy? kogo mam zabrać z sobą? Najlepiej wieczornym pociągiem udać się do Moskwy; wezmę tylko Annuszkę, Sierożę i najniezbędniejsze rzeczy. Ale pierwej jeszcze muszę napisać do nich obydwóch.“ Anna wróciła prędko do swego gabinetu, siadła przy biurku i napisała do męża:
„Potem co zaszło między nami, nie mogę dłużej pozostawać w pańskim domu. Wyjeżdżam i biorę z sobą syna. Nie znam przepisów prawnych, nie wiem więc przy którym z rodziców powinien pozostać syn, biorę go jednak z sobą, gdyż nie mogłabym żyć bez niego“...
Anna pisała dotąd prędko i szczerze, lecz przestała pisać na myśl, że odwołuje się do wspaniałomyślności męża i że musi zakończyć list paroma wzruszającymi wyrazami.
„Nie mogę mówić o swej winie i o swym żalu, gdyż“...
Anna znowu przestała pisać, nie mogła bowiem skupić myśli, cisnących się jej bezładnie do głowy. „Nie — szepnęła — niema co pisać!“ — rozdarła list i przepisała go, nie wspominając już o wspaniałomyślności, poczem zapieczętowała kopertę.
Trzeba było napisać jeszcze jeden list do Wrońskiego. „Wyznałam wszystko mężowi“ — napisała i długo siedziała, nie mając sił pisać dalej, gdyż to co miała pisać, było i pospolitem i niekobiecem. — „A zresztą, cóż mogę mu pisać?“ — zadała sobie pytanie. I znowu rumieniec wstydu oblał jej twarz, gdyż przypomniała sobie jego spokój, a uczucie rozdrażnienia ku niemu kazało jej podrzeć na drobne kawałki rozpoczęty list. „Niema zupełnie potrzeby pisać do niego“ — powtórzyła i odsunąwszy kałamarz, poszła na górę, powiedziała guwernantce i ludziom, że wyjeżdża do Moskwy i poczęła pakować się.
Po wszystkich pokojach snuli się stróże, ogrodnicy i lokaje, zajęci wynoszeniem rzeczy. Szafy i komody były pootwierane, służąca dwa razy już biegała po sznurki do pobliskiego sklepiku, na podłogach walały się stare gazety. Dwa kufry, worek podróżny i pledy w rzemieniach zniesiono do przedpokoju; kareta i dwa furgony na rzeczy stały przed gankiem. Anna, otrząsłszy się na chwilę przy pakowaniu z wewnętrznej trwogi, kładła różne drobiazgi do podróżnego woreczka, gdy nagle Annuszka zwróciła jej uwagę na turkot zbliżającego się powozu. Wyjrzawszy przez okno, Anna ujrzała przed gankiem woźnego Aleksieja Aleksandrowicza. Woźny dzwonił do drzwi.
— Idź i dowiedz się co tam takiego — rzekła, siadając na sofie i opierając ręce na kolanach: czuła się zupełnie spokojną i gotową na wszystko.
Lokaj przyniósł gruby pakiet, zaadresowany ręką Aleksieja Aleksandrowicza.
— Woźny czeka na odpowiedź, którą kazano mu przynieść.
— Dobrze — rzekła Anna, i natychmiast po wyjściu lokaja rozdarła drżącemi palcami kopertę, z której wypadła paczka oklejonych banderolą, nieprzełamanych jeszcze banknotów. Anna wyjęła list i zaczęła go czytać od końca. — „Wydałem polecenia co do twego przyjazdu, przywiązuję wagę do spełnienia mej prośby“ — przeczytała; potem zaczęła czytać list od końca, przejrzała cały i raz jeszcze przeczytała od początku. Gdy skończyła czytać, doznała uczucia chłodu i ogarnęło ją wrażenie, że spotkało ją straszne nieszczęście, jakiego nie spodziewała się wcale.
Rano Anna żałowała, że powiedziała wszystko mężowi i pragnęła z całych sił, aby te słowa mogły być uważane za niebyłe. I oto list męża uznawał te słowa jako niebyłe i dawał jej to, czego pragnęła. W obecnej jednak chwili list ten przedstawiał się jej czemś do tego stopnia strasznem, że przechodził wszystko, co tylko mogła sobie wyobrazić.
„Ma racyę, ma racyę“ — szepnęła. — „Rozumie się, że on ma zawsze racyę, on, chrześcianin, on, człowiek wspaniałomyślny. Tak, podła, obrzydliwa istota! I nikt prócz mnie nie widzi i nie dostrzega tego, a ja nikogo nie mogę przekonać o tem. Nikt nie wie, jak on w ciągu ośmiu lat uciskał mnie, jak tłumił w mej duszy każdą iskrę życia, jak ani razu nie pomyślał nawet o tem, że jestem kobietą, która pragnie żyć, kobietą, która potrzebuje i musi kochać. Nikt nie wie do jakiego stopnia pomiatał on mną na każdym kroku i do jakiego stopnia był zawsze zadowolonym z siebie. Czyż nie starałam się z całych sił znaleźć jakibądż cel w tem życiu, które przypadło mi w udziale? Czyż nie próbowałam kochać go, a potem kochać syna, gdym przekonała się, że mąż nie może wzbudzać we mnie miłości ku sobie. Nadszedł jednak czas, gdy doszłam do przekonania, że nie mogę już dłużej łudzić się, że jestem istotą żywą, żem nie winna, iż Bóg stworzył mnie kobietą, dla której niezbędnemi są życie i miłość. A cóż on na to? Gdyby zabił mnie, gdyby zabił jego, wszystkobym zniosła, wszystko bym przebaczyła, lecz nie, on“...
„Czyż mogłam nie przewidzieć, jak on postąpi sobie? Postępki jego są zawsze zgodne z jego nikczemnym charakterem. On zawsze będzie miał słuszność, mnie zaś, chociaż życie moje jest już złamanem, zgnębi jeszcze bardziej“... „Pani zapewne sama domyśla się, jaki los oczekuje panią i syna pani“ — przypomniała sobie ustęp listu. — „Jest to pogróżka, że odbierze syna, i zapewne, według ich głupich praw, będzie mógł to zrobić. Lecz czyż ja niewiem dlaczego on to mówi? On przecież nie wierzy, że ja kocham syna, lub też szydzi (jak zresztą zawsze śmiał się), szydzi z tego mego uczucia, lecz wie, że ja nie rzucę syna, że nie mogę rzucić go, że bez syna nie mogłabym żyć nawet przy boku tego, kogo kocham; wie on również, że porzucając syna i opuszczając go, postąpię jak najbardziej zepsuta i upadła kobieta, on wie to wszystko i wie, że nie stanie mi sił i że nie odważę się na to.“
„Nasze życie powinno iść dawną koleją“ — przypomniała sobie Anna jeszcze jeden ustęp z listu. — „Życie to było dla mnie męczarnią już od dawna, w ostatnich zaś czasach przerażało mnie poprostu. Jakiem więc będzie ono obecnie? I on wie o tem wszystkiem, wie, że ja nie mogę żałować tego, com uczyniła, że chcę żyć, że kocham, wie, że prócz kłamstwa i pozorów nic więcej z tego nie będzie, musi jednak koniecznie męczyć mnie. Znam go i wiem, że on, jak ryba w wodzie, pływa w kłamstwie i rozkoszuje się niem. Lecz nie, ja nie sprawię mu tej rozkoszy, przebiję tę pajęczynę kłamstwa, którą chce mnie oplatać; niech się stanie co chce, gdyż wszystko, co tylko stać się może, będzie lepszem od kłamstwa i udawania.
„Ale jak? Boże mój! Boże mój! Czyż była kiedybądź kobieta również nieszczęśliwa, jak ja?“...
— Nie, zerwę z nim, zerwę! — zawołała, wstając gwałtownie z krzesła i wstrzymując się od łez podeszła do biurka, aby napisać drugi list; lecz w głębi duszy Anna czuła już, że zabraknie jej sił zerwać z mężem i otrząsnąć się z dotychczasowego położenia, chociaż ono jest i hańbiącem i nienaturalnem.
Anna siadła koło biurka, lecz zamiast pisać, oparła ręce na stole, położyła na nich głowę i poczęła płakać, zanosząc się jak małe dziecko: płakała nad tem, że marzenie jej, aby określić, wyjaśnić swe stanowisko, rozwianem jest na zawsze, wiedziała już z góry, że wszystko zostanie się po staremu, a nawet daleko gorzej. Wiedziała, że ta pozycya, jaką ma teraz, a która rano zdawała się jej tak mało znaczącą, że ta pozycya jest jej drogą, że nie będzie w stanie zamienić jej na hańbiącą pozycyę kobiety, która porzuciła męża i syna, i która żyje ze swym kochankiem, że pomimo wszystkich wysiłków, jakie będzie czynić nad sobą, nie będzie w stanie pokonać samej siebie. Nigdy nie będzie mogła doświadczyć swobody miłości, a pozostanie na zawsze występną żoną, która pod groźbą, że w każdej chwili może się zdradzić, będzie oszukiwała męża dla pozornego związku z człowiekiem obcym, niezależnym, z którym nie może połączyć się. Anna wiedziała, że tak będzie i jednocześnie w wyobraźni jej wszystko przedstawiało się do tego stopnia strasznem, że nie mogła nawet przedstawić sobie, czem się to wszystko skończy, płakała więc, nie mogąc się utulić, jak płaczą małe ukarane dzieci.
Nagle dały się słyszeć kroki lokaja, odgłos ich doprowadził ją do przytomności i aby ukryć przed służącym zapłakaną twarz, Anna udała, że pisze.
— Woźny prosi o odpowiedź — rzekł lokaj.
— O odpowiedź? Dobrze — odparła Anna — niech poczeka; zaraz napiszę i zadzwonię.
„Cóż mogę pisać? — myślała. — Na co mogę zdecydować się? Cóż ja wiem? Czego pragnę? Co kocham?“ i Anna znów poczuła, że dusza jej dwoi się: uczucie to przestraszyło ją znowu, aby nie dopuszczać go do siebie i nie myśleć o sobie, Anna uchwyciła się pierwszego lepszego pozoru, aby zająć się czemś. „Powinnam zobaczyć się z Aleksiejem (Anna miała na myśli Wrońskiego), on jeden tylko może mi powiedzieć, com powinna robić. Pojadę do Betsy, zapewne zastanę go tam“ — rzekła do siebie, zapomniawszy zupełnie, że gdy wczoraj jeszcze powiedziała mu, iż nie pojedzie do księżny Twerskiej, Wroński odparł na to, że w takim razie i on tam nie będzie. Anna siadła znowu przy biurku i napisała do męża: „Otrzymałam list pański. A.“ — zadzwoniła i oddała lokajowi.
— Nie jedziemy już — rzekła do wchodzącej Annuszki.
— Czy już zupełnie nie pojedziemy?
— Nie wiem, ale do jutra proszę nie rozpakowywać rzeczy. Kareta niech nie odjeżdża, gdyż pojadę do księżnej.
— A jaką suknię mam przygotować?
W krokiecie, na który księżna Twerska zapraszała Annę, miały wziąć udział dwie panie i ich adoratorzy; obydwie te panie były głównemi przedstawicielkami świetnego petersburgskiego kółka, członkinie którego, naśladując same nie wiedząc co, przezwały się les sept merveilles du monde. Damy te należały do kółka, co prawda, dość wybitnego, lecz wręcz wrogiego temu, do którego uczęszczała zwykle Anna. Prócz tego stary Stremow, jedna z wybitniejszych osobistości Petersburga, czciciel Lizy Merkałowej, był, jako działacz państwowy, nieprzyjacielem Aleksieja Aleksandrowicza. Z tych względów Anna nie chciała jechać i w liście księżnej Twerskiej znajdowały się różne uboczne uwagi z powodu tej odmowy. Teraz zaś Anna w nadziei ujrzenia Wrońskiego koniecznie chciała pojechać do Betsy.
Anna przyjechała do księżnej, gdy nikogo z gości nie było jeszcze.
W chwili, gdy wchodziła na schody, wchodził również i lokaj Wrońskiego z rozczesanemi bokobrodami, które czyniły go podobnym do kamerjunkra. Ujrzawszy Annę, zatrzymał się przy drzwiach, zdjął czapkę i ustąpił się z drogi. Anna poznała go i w tej chwili przypomniała sobie, iż Wroński powiedział wczoraj, że nieprzyjedzie i że zapewne zawiadomi o tem Betsy.
Zdejmując w przedpokoju okrycie, Anna słyszała, jak lokaj, który wymawiał nawet r jak kamerjunkier, rzekł, oddając list: „od hrabiego do księżnej.“
Anna chciała zapytać go, gdzie jest obecnie jego pan, chciała wrócić się i posłać przez niego parę słów do Wrońskiego, aby przyjechał do niej, chciała też sama jechać do niego, ale nie można już było nic zrobić: po całem mieszkaniu dały się słyszeć dzwonki elektryczne, zawiadamiające o jej przyjeździe i lokaj księżnej Twerskiej stał już koło otwartych na roścież drzwi, wskazując jej drogę do dalszych pokoi.
— Księżna jest w ogrodzie, zamelduję jaśnie panią w tej chwili... może jaśnie pani pozwoli do ogrodu?... — rzekł w następnym pokoju drugi lokaj.
Annie było również niezręcznie tutaj, jak i we własnym domu, a nawet jeszcze niezręczniej, gdyż nie można było nic przedsięwziąć i zobaczyć się z Wrońskim, a trzeba było pozostawać tutaj w obcem towarzystwie, którego usposobienie nie licowało bynajmniej z jej położeniem; była jednak w toalecie, o której wiedziała, że jej jest do twarzy, nie była sama, koło niej było zwykłe zbytkowne otoczenie, w którem znać było komfort i dobrobyt, Annie więc było lżej niż w domu, musiała jednak koniecznie namyślić się co dalej robić.
Wszystko jednak stało się samo przez się. Spotkawszy idącą ku niej Betsy w białej, nadzwyczaj wytwornej sukni, Anna uśmiechnęła się do niej. Księżna Twerska szła z Tuszkiewiczem i z młodą panienką, swą krewną, która ku wielkiej radości swych rodziców, mieszkańców głębokiej prowincyi, spędzała lato u znanej powszechnie księżnej.
W Annie było zapewne coś niezwykłego, co zwróciło odrazu na siebie uwagę Betsy.
— Nie mogłam spać dzisiaj w nocy — odparła Anna, wpatrując się w lokaja, który szedł ku nim i który, jak się domyślała Anna, niósł list od Wrońskiego.
— Rada jestem bardzo, że pani przyjechała — rzekła Betsy. — Czuję się zmęczoną i chciałabym wypić filiżankę herbaty, zanim przyjedzie reszta gości. A państwo poszlibyście — zwróciła się do Tuszkiewicza — wypróbować razem z Maszą plac do krokieta, na którym dzisiaj wycięto trawę. A my z panią porozmawiamy sobie przy herbacie ue’ll have a cosy chat, nieprawdaż? — zwróciła się ku Annie z uśmiechem, ściskając ją za rękę, w której Anna trzymała parasolkę.
— Tembardziej, że nie mogę korzystać zbyt długo z towarzystwa pani, gdyż muszę być u starej Wrede; obiecałam się jej już od stu lat — rzekła Anna, dla której kłamstwo, przeciwne jej naturze, stało się od jakiegoś czasu w stosunkach towarzyskich rzeczą nietylko zwykłą i łatwą, lecz nawet przyjemną, i Anna nie mogłaby w żaden sposób powiedzieć, dlaczego mianowicie powiedziała to, o czem przed chwilą nie myślała zupełnie: powiedziała to tylko dlatego, że chciała zabezpieczyć swą swobodę i postarać się w jakibądż sposób zobaczyć się z Wrońskim, gdyż wiedziała, że go tutaj nie ujrzy. Ale dlaczego właśnie powiedziała o starej frejlinie Wrede, do której mogła pojechać, również dobrze, jak i do wielu innych swych znajomych, tego nie potrafiłaby objaśnić; swoją drogą pokazało się potem, że Anna obmyślając jaknajsprytniej, w jaki sposób zobaczyć się z Wrońskim, nie mogła wpaść na lepszą myśl.
— Nie puszczę pani za nic w świecie — odparła Betsy, wpatrując się bacznie w Annę. — Doprawdy, gdybym tak pani nie kochała, jak kocham, obraziłabym się: wygląda na to, że pani obawia się, aby moje towarzystwo nie skompromitowało jej. Podaj nam herbatę do małego salonu — odezwała się do lokaja, mrużąc jak zwykle oczy.
Wziąwszy list, Betsy przeczytała go.
— Aleksiej uczynił nam un faux bond, nie dotrzymał nam słowa — rzekła po francusku — pisze, że nie może przyjechać — dodała w najnaturalniejszy sposób, jak gdyby jej nigdy nie mogło przyjść do głowy, że Wroński ma dla Anny jakiebądź inne znaczenie prócz krokietu. Anna wiedziała, że Betsy wie o wszystkiem, słysząc ją jednak, jak mówiła przy niej o Wrońskim, była przez chwilę pewną, że Betsy nie wie o niczem.
— A! — obojętnie rzekła Anna, jak gdyby ją to nie obchodziło wcale i mówiła dalej uśmiechając się — w jaki sposób towarzystwo pani może kogobądź kompromitować?
To igranie słowami, to ukrywanie tajemnicy, miało dla Anny, również jak i dla wszystkich kobiet, ogromny urok. I nie konieczność ukrywania, nie cel, dla którego musiała ukrywać, lecz sam proces ukrywania pociągał i bawił ją.
— Nie mogę być bardziej katolicką od papieża — rzekła — Strzemow i Liza Merkałowa, to śmietanka śmietanki towarzystwa. Przyjmują ich wszędzie, a ja, Anna położyła nacisk na ja, nie byłam nigdy surową i niewyrozumiałą: nie mam na to doprawdy czasu.
— Ale pani niechce może spotykać się ze Stremowym?... niech oni sobie z Aleksiejem Aleksandrowiczem kruszą kopie w komitecie, nas to nic nie obchodzi. W towarzystwie jednak jest to najprzyjemniejszy człowiek, jakiego znam i namiętny zwolennik krokieta: zaraz się pani przekona o tem... i pomimo tego, że stary śmiesznym jest ze swą miłością ku Lizie, zobaczy pani, jak umie wyplątywać się z tego śmiesznego położenia! Nadzwyczaj miły człowiek! Safo Sztolc pani zna?... to jest nowy, zupełnie nowy rodzaj...
Betsy rozmawiając, śmiała się nieustannie, a pomimo to z jej wesołego, rozumnego spojrzenia Anna przekonywała się, że Betsy domyśla się wszystkiego i że ułożyła już jakiś projekt. Przyjaciółki siedziały w małym gabinecie.
— W każdym razie jednak trzeba napisać do Aleksieja — i Betsy usiadła przy biurku, nakreśliła parę wierszy i włożyła do koperty.
— Piszę do niego, aby przyjechał na obiad, gdyż w przeciwnym razie jedna z pań musiałaby siąść do obiadu bez mężczyzny. Niech pani zobaczy, czy dobrze mu napisałam?... przepraszam bardzo, ale muszę na chwilę zostawić panią samą. Niech pani z łaski swojej zapieczętuje list i odeszle — rzekła już we drzwiach — a ja tymczasem zajmę się gospodarstwem.
Anna nie namyślała się ani chwili i nie czytając listu Betsy, dopisała na dole: „Muszę koniecznie zobaczyć się z panem; niech pan przyjedzie do ogrodu Wrede. Będę tam o godzinie szóstej“ — poczem zapieczętowała list i oddała Betsy, gdy ta powróciła.
Pijąc herbatę, którą przyniósł im lokaj i ustawił na małym stoliku w gabinecie, obie kobiety zawiązały pomiędzy sobą a cosy chat, jaki księżna Twerska obiecywała przed przyjazdem gości: rozmawiały o tych, kogo spodziewały się i rozmowa zatrzymała się na Lizie Merkałowej.
— Nadzwyczaj ujmująca kobieta, zawsze lubiłam ją bardzo — rzekła Anna.
— Powinna pani ją lubić. Ona poprostu zwarjowała na punkcie pani. Wczoraj podeszła ku mnie po wyścigach i była w rozpaczy, że nie mogła już zobaczyć się z panią. Powiada, że pani jest prawdziwą bohaterką romansu, i że gdyby była mężczyzną, narobiłaby z powodu pani tysiące głupstw. Stremow zaś dowodzi jej, że i bez tego je robi.
— Ale niech pani będzie łaskawą powiedzieć mi, gdyż nigdy nie mogłam pojąć tego — rzekła Anna, pomilczawszy chwilę, takim tonem, który wyraźnie dowodził, że pytała nie przez ciekawość, lecz, że to, o co zapytywała, miało dla niej więcej znaczenia, niż powinno było mieć — niech mi pani będzie łaskawą powiedzieć, jak należy rozumieć jej stosunek z księciem Kałużskim, t. zw. Miszką? Co to ma być takiego?
W oczach Betsy, spoglądającej bacznie na Annę, zaigrał uśmiech.
— To jest nowy sposób postępowania — rzekła — one wszystkie obrały go sobie. One, widzi pani, zrobiły to, co się nazywa jeter ses bonnets par despes les moulins. Lecz są sposoby i sposoby przerzucania swych czepków.
— Dobrze, ale jakim jest jej stosunek z Kałużskim.
Betsy niespodzianie roześmiała się do tego stopnia, że nie mogła długo wstrzymać się od śmiechu, co nadzwyczaj rzadko zdarzało się u niej.
— Tu już pani wkracza w dziedzinę księżnej Miahkiej: Zadaje pani pytania d’un enfant terrible, strasznego dziecka — i widać było, że Betsy chce, lecz nie może zapanować nad swym śmiechem, który był zaraźliwym, jak w ogóle śmiech ludzi śmiejących się rzadko — trzebaby zapytać ich — dodała przez łzy, wywołane śmiechem.
— Nie, pani się śmieje — rzekła Anna, która pomimowoli zaraziła się od Betsy i śmiała się — lecz ja nigdy nie mogłam pojąć tego; nie pojmuję, jaką rolę w takich razach odgrywa mąż.
— Mąż? Mąż Lizy Merkałowej nosi za nią pled i oczekuje na skinienie, aby jej służyć. A co się tam dalej dzieje, to nikt nie chce o tem wiedzieć: w porządnem towarzystwie, jak pani wiadomo, nie mówi się i nie myśli o pewnych toaletowych szczegółach, tak samo rzecz ma się i z tem.
— Będzie pani na wieczorze u Rolandakich? — zapytała Anna, chcąc zmienić przedmiot rozmowy.
— Nie zdaje mi się — odparła Betsy i nie patrząc na swą przyjaciółkę, zaczęła nalewać ostrożnie herbatę w maleńkie przeźroczyste filiżaneczki. Przysunąwszy Annie filiżankę, wyjęła kręconego papierosa, włożyła go do srebrnej papierośnicy i zapaliła.
— Widzi pani, ja jestem w szczęśliwem położeniu — przestawszy się już śmiać, odezwała się Betsy, biorąc w rękę filiżankę — ja pojmuję panią i Lizę. Liza, to jedna z tych naiwnych natur, które zupełnie jak dzieci, nie rozumieją różnicy między dobrem a złem, nie rozumiała przynajmniej, dopóki była bardzo młodą; a teraz wie, że z tem udawaniem jest jej do twarzy, teraz zaś zapewne naumyślnie nie rozumie — mówiła Betsy ze sprytnym uśmiechem — w każdym razie jest jej z tem ładnie. Na jedną i na tę samą rzecz można zapatrywać się tragicznie i zrobić z niej narzędzie męczarni dla siebie, można również patrzyć się obojętnie, a nawet wesoło. Być może, że pani jest skłonną do zbyt tragicznych zapatrywań się...
— Jak ja bym chciała znać innych, tak, jak znam siebie — rzekła Anna poważnie i z zamyśleniem. — Czy ja też jestem gorszą czy lepszą od innych? Zdaje mi się że gorszą...
— Straszne dziecko, straszne dziecko! — powtórzyła Betsy — ale oto i oni...
Rozległy się kroki i głosy, najprzód męskie, potem kobiece i do salonu weszli oczekiwani goście: Safo Sztolc i promieniejący od zbytku zdrowia młody człowiek, t. zw. Waśka. Widać było po nim, że odżywianie się surową wołowiną, truflami i burgundem szło mu na zdrowie. Waśka ukłonił się paniom i spojrzał na nie, ale tylko na chwilę; wszedł za Safą do salonu i przez cały salon przeszedł za nią, jak gdyby był przywiązanym do niej i nie spuszczał z niej błyszczących oczu, któremi zdawał się pożerać ją. Safo Sztolc, blondynka z czarnemi oczyma, weszła do pokoju drobnemi kroczkami, stawiając prędko zgrabne nóżki; obute w pantofelki na wysokich obcasach i silnie, po męsku, ściskała podawane sobie dłonie.
Anna nie spotykała się jeszcze ani razu z tą nową znakomitością. Uroda, dziwna toaleta i śmiałe maniery Safo uderzyły Annę. Na głowie jej było ułożone całe rusztowanie z własnych i cudzych złocistych włosów, tak wysokie, że głowa równała się swą wielkością wypukłemu i dość obnażonemu biustowi. Ruchy jej były do tego stopnia gwałtowne, że za każdem poruszeniem odznaczały się z pod sukni kształty kolan i górnych części nóg i pomimowoli rodziło się pytanie, gdzie z tyłu, na tej kołyszącej się górze, kończy się w rzeczy samej prawdziwe, drobne i zgrabne, tak obnażone u góry i tak ukryte z tyłu i u dołu ciało.
Betsy zaznajomiła ją z Anną.
— Może pani sobie przedstawić, żeśmy o mało nie przejechali dwóch żołnierzy — poczęła Safo opowiadać od razu, przewracając oczyma, uśmiechając się i odrzucając po za siebie tren, który z początku zanadto zarzuciła na jedną stronę. — Jechałam z Waśką... ach, prawda... państwo nie znacie się!... — i powiedziawszy jego nazwisko, przedstawiła młodego człowieka, a zawstydzona roześmiała się ze swej omyłki, że przed nieznajomą nazwała go Waśką. Waśka raz jeszcze ukłonił się Annie, nie odezwał się do niej ani słowa, lecz zwrócił się do Safo. — Zakład przegrany, myśmy pierwej przyjechali, niech pani płaci — mówił uśmiechając się.
Safo roześmiała się jeszcze weselej:
— Przecież nie teraz zaraz.
— Wszystko jedno, zawsze ja swoje odbiorę.
— Dobrze, dobrze. Ach, prawda! — nagle zwróciła się ku pani domu — dobrzebym się urządziła, zapomniałam... przywiozłam pani gościa... oto i on.
Nie oczekiwany nowy gość, przywieziony przez Safo i zapomniany przez nią, był pomimo to takim ważnym gościem, że nie zważając na jego bardzo młody wiek, obydwie damy wstały na jego spotkanie.
Był to nowy czciciel Safo, który teraz, również jak Waśka, chodził za nią nieustannie od jakiegoś czasu.
Książę Kałużski przyjechał wkrótce, a i Liza Mierkałowa wraz ze Stremowym, nie kazała na siebie długo czekać. Liza Mierkałowa była chudą brunetką, ze wschodnim leniwym typem urody i przepysznemi, niezgłębionemi, jak wszyscy twierdzili, oczyma. Ciemna jej toaleta (Anna zauważyła to i oceniła natychmiast) odpowiadała zupełnie jej urodzie. O ile Safo miała prędkie i gwałtowne ruchy, o tyle znów Liza powolne i powściągliwe.
W każdym razie Liza daleko bardziej przypadła Annie do gustu. Betsy mówiła o niej Annie, że udaje naiwne dziecko, lecz gdy Anna zobaczyła ją, przekonała się natychmiast, że to było nieprawdą; w rzeczy samej była to naiwna, zepsuta, a miła kobieta. Co prawda, to zachowanie się jej było takie same, jak zachowanie się Safo; chodziło za nią nieustannie i pożerało ją oczyma dwóch mężczyzn: jeden młody, drugi starzec, lecz było w niej coś wyższego nad to, co ją otaczało, był w niej blask brylantu najczystszej wody, leżącego w pośród szkieł. Blask ten przebijał się z jej ślicznych, w istocie niezgłębionych oczów, otoczonych ciemnemi obwódkami; zmęczone i jednocześnie namiętne spojrzenie ich uderzało swą szczerością. Każdemu, kto tylko spojrzał w te oczy, zdawało się, że poznał ją całą, a kto ją poznał, nie mógł nie polubić. Na widok Anny radosny uśmiech opromienił twarz Lizy.
— Jak mnie to cieszy, że widzę panią! — rzekła Liza, witając się z Anną — wczoraj na wyścigach chciałam właśnie podejść do pani, ale pani już nie było. Tak pragnęłam zobaczyć się z panią wczoraj. Prawda, że aż strach brał patrzyć na to wszystko? — rzekła, zatrzymując na Annie spojrzenie, które zdawało się odkrywać całą jej duszę.
— W istocie, nie spodziewałam się wcale, żeby wyścigi mogły wzruszać aż do tego stopnia — odparła Anna, rumieniąc się.
Całe towarzystwo podniosło się właśnie, aby iść do ogrodu.
— Ja nie pójdę — rzekła Liza, uśmiechając się i siadając koło Anny. — Pani zapewne również nie pójdzie? niema żadnej przyjemności grać w krokieta!
— Nie, ja lubię — odparła Anna.
— A więc pani w ten sposób broni się od nudów? Gdy spojrzę na panią, zaraz staje mi się weselej. Pani używa życia, a ja nudzę się...
— Czyż pani nudzi się doprawdy? przecież pani należy do najweselszego petersburgskiego towarzystwa? — zapytała Anna.
— Może być, że ci co nie należą do naszego towarzystwa nudzą się jeszcze bardziej, lecz nam, a mnie najpierwszej, nie jest wesoło, a za to nudno, nadzwyczaj nudno.
Safo, zapaliwszy papierosa, wyszła z obydwoma młodymi ludźmi do ogrodu. Betsy i Stremow kończyli pić herbatę.
— Jak to nudno? — zawołała Betsy. — Safo powiada, że wczoraj doskonale bawiła się u państwa.
— Ach, aż rozpacz brała! — rzekła Liza Merkałowa. — Całe nasze towarzystwo zebrało się u mnie po wyścigach... ciągle jedni i ci sami, jedni i ci sami. Cały wieczór spędziliśmy siedząc na kanapach, a w tem doprawdy niema nic wesołego? Co pani jednak robi, żeby się nie nudzić? — zwróciła się znów do Anny. — Kto się tylko popatrzy na panią, widzi od razu, że pani jest kobietą, która może być szczęśliwą lub nieszczęśliwą, lecz która nie może nudzić się... niech mnie pani nauczy, co pani robi?
— Nic nie robię — odparła Anna, rumieniąc się od tych zapytań.
— Jest to najlepszy sposób — wmieszał się Stremow do rozmowy. Stremow był człowiekiem pięćdziesięcioletnim, szpakowatym, świetnie trzymającym się, bardzo nieładnym, twarz miał charakterystyczną i nadzwyczaj rozumną. Liza Merkałowa była siostrzenicą jego żony i Stremow spędzał z nią wszystkie wolne chwile. Spotkawszy się z Anną Kareniną, on, na polu służbowem wróg Aleksieja Aleksandrowicza, jako dobrze wychowany i taktowny człowiek, starał się być dla żony swego antagonisty szczególnie grzecznym i uprzedzającym.
— „Nic“ — podchwycił, uśmiechając się sprytnie — to najlepszy środek. Od dawna już, mówię pani — zwrócił się do Lizy Merkałowej — że, aby się nie nudzić, nie trzeba myśleć o tem, że możemy się nudzić. Zupełnie tak samo, jak nie trzeba się lękać, że się nie zaśnie, jeśli się cierpi na bezsenność; to samo właśnie powiedziała Anna Arkadjewna.
— Byłabym bardzo rada, gdybym to powiedziała, gdyż powiedział pan rzecz nietylko rozumną, ale też zupełnie zgodną z prawdą — z uśmiechem zauważyła Anna.
— Dobrze, ale niech mi państwo powiedzą, dlaczego niemożna zasnąć i niemożna nienudzić się?
— Aby zasnąć, trzeba popracować trochę i aby bawić się wesoło, trzeba również popracować.
— Pocóż ja będę pracowała, jeśli praca moja nie przyda się na nic nikomu, a ani potrafię, ani życzę sobie udawać pracowitą.
— Pani jest niepoprawna — rzekł Stremow nie patrząc na nią i znowu zwrócił się ku Annie.
Spotykając się dość rzadko z Anną, Stremow nie mógł jej nic powiedzieć, prócz paru banalnych słów, zapytując ją, kiedy wraca do Petersburga, opowiadając jej, że hrabina Lidia Iwanowna lubi ją nadzwyczaj i t. p. Stremow wszystko to mówił z wyrazem, który dowodził, iż pragnie koniecznie, aby Annie mile czas upływał w jego towarzystwie i że chce dać jej dowód szacunku, jaki dla niej posiada.
Do salonu wszedł Tuszkiewicz, mówiąc, że wszyscy oczekują na graczy w krokieta.
— Niech pani nie odjeżdża! — prosiła Liza Merkałowa, dowiedziawszy się, że Anna ma zamiar opuścić towarzystwo. Stremow również przyłączył swe prośby...
— Opuszczać nasze towarzystwo dla towarzystwa starej Wrede, to doprawdy zbyt wielki kontrast. Przyjazd pani da jej tylko okazyę do opowiedzenia pani paru plotek, między nami zaś wzbudza pani tylko najlepsze i wręcz przeciwne obmawianiu bliźniego uczucia.
Anna wahała się była przez chwilę, pochlebne słowa tego rozumnego człowieka, naiwna dziecinna sympatya, jaką jej okazywała Liza Merkałowa i wykwintne otoczenie do jakiego przywykła, sprawiały jej przyjemność, czekały zaś na nią takie przykre chwile, że Anna przez czas jakiś namyślała się czy pozostać i oddalić tem rozmowę, której się lękała? Przypomniawszy sobie jednak, co ją oczekuje w domu, przypomniawszy sobie, że musi powziąć jakibądź stanowczy zamiar, przypomniawszy sobie swój ruch, jakim wzięła się obydwoma rękami za włosy, ruch, który przerażał ją nawet i teraz; przypomniawszy sobie o wszystkiem, Anna pożegnała się i odjechała.
Wroński, pomimo swego lekkomyślnego na pozór życia, niecierpiał nieładu i nieporządku. Jeszcze za młodych lat, będąc w korpusie, doznał uczucia upokorzenia, gdy raz, zaplątawszy się w długi, musiał prosić o pożyczkę, której mu odmówiono; od tego czasu starał się zawsze wystarczać sam sobie i nie udawać się do nikogo o pomoc.
Aby zawsze zdawać sobie dokładnie sprawę ze stanu swych interesów, Wroński, stosownie do okoliczności, czasami częściej, czasami rzadziej, przeciętnie jednak pięć razy do roku, zamykał się i przeglądał szczegółowo swój budżet, nazywał to obrachowywaniem się lub favie la lessire.
Nazajutrz po wyścigach, obudziwszy się późno, Wroński nie goląc się i nie kąpiąc, wdział tylko kitel, rozłożył na stole pieniądze, rachunki i listy, i wziął się do pracy.
Petrycki, wstawszy z łóżka i ujrzawszy kolegę przy biurku, ubrał się po cichutku i wyszedł, aby mu nie przeszkadzać, gdyż wiedział, że Wroński bywa wtedy w złym humorze.
Każdy człowiek, obeznany do najdrobniejszych szczegółów ze skomplikowanymi warunkami swego położenia, przypuszcza pomimowoli, że te ciężkie warunki i trudność wybrnięcia z nich jest tylko jego osobistą przygodną właściwością, nie przypuszcza więc nigdy, że i inni ulegają takim samym osobistym warunkom, jak i on. Wrońskiemu zdawało się to również. I Wroński nie bez pewnej wewnętrznej dumy i niebezpodstawnie był przekonanym, że kto bądź inny na jego miejscu byłby już dawno zaplątał się i musiałby postępować niezupełnie sumiennie, gdyby był w jego położeniu.
Wroński wiedział, że teraz właśnie nadeszła chwila, gdy trzeba koniecznie obrachować się i uregulować swe interesy, aby nie wpaść w deficyt i nie być w przykrem położeniu.
Przedewszystkiem więc wziął się do spraw pieniężnych, jako do najłatwiejszych.
Wypisawszy drobnem pismem na arkusiku listowego papieru wszystkie swe długi, Wroński zsumował je i przekonał się, że winien jest siedmnaście tysięcy z setkami, które odrzucił dla uproszczenia rachunku. Obrachowawszy gotówkę i książeczkę czekową, przekonał się, że ma 1.800 rubli, a żadnych dochodów przed nowym rokiem nie mógł się już spodziewać. Przejrzawszy spis swych długów, Wroński przepisał je, dzieląc na trzy kategorye. Do pierwszej zaliczył te, które należy zapłacić natychmiast, lub na zapłacenie których należy mieć gotowe pieniądze, aby przy pierwszem zażądaniu ich zwrotu, nie mogło być ani chwili zwłoki. Długów tego rodzaju było około 4.000 rubli: 1.500 za konia i 2.500 poręczenia za młodego kolegę Wieniewskiego, który w obecności Wrońskiego, przegrał te pieniądze do szulera. Wroński chciał zapłacić zaraz (miał wtedy pieniądze przy sobie), lecz Wieniewski i Jawszyn nie pozwolili na to, mówiąc, że oni zapłacą, ponieważ brali czynny udział w grze, a on przypatrywał się tylko. Wszystko to było bardzo ładnie, lecz Wroński wiedział, że z powodu tej brudnej sprawy, w której brał udział tylko pośrednio, poręczając słowem za Wieniewskiego, musi mieć 2.500 rubli, aby je rzucić szulerowi i nie mieć z nim nic więcej do czynienia. Na zaspokojenie więc pierwszej kategoryi długów należy mieć koniecznie 4.000 rubli. W drugiej kategoryi było 8.000 rubli długów mniej pilnych: za stajnię wyścigową, dostawcy owsa i siana, anglikowi, rymarzowi i t. p. Na te długi trzeba było również przeznaczyć około 2.000 rubli, aby zapewnić sobie zupełny spokój. W ostatniej kategoryi były długi w magazynach, rastauracyach, u krawca, o których można było nawet nie myśleć. W każdym razie należało mieć przynajmniej 6.000 rubli na bieżące wydatki, a było tylko 1.800 rubli. Zdawałoby się, że dla człowieka, mającego do stu tysięcy rubli rocznego dochodu, jak wszyscy określali majątek Wrońskiego, nie przedstawiało to żadnych trudności, lecz w rzeczy samej Wroński miał znacznie mniej niż 100.000 rubli. Olbrzymi majątek ojcowski, przynoszący do 200.000 rubli rocznego dochodu, był niepodzielonym między braćmi. Gdy starszy brat, mając długów po uszy, ożenił się z księżniczką Barbarą Czyrkową, córką dekabrysty, która nie wniosła ani grosza posagu, Aleksiej odstąpił bratu cały dochód z ojcowskiego majątku, zostawiając sobie tylko 25.000 rubli rocznie. Aleksiej odezwał się wtedy, że pieniądze te będą mu wystarczać, dopóki nie ożeni się, co zapewne nie nastąpi nigdy. Aleksander Wroński, będąc dowódzcą jednego z najdroższych pułków, żonaty od niedawna, nie mógł odrzucić tej ofiary. Matka, która miała swój oddzielny zupełnie majątek, dawała corocznie Aleksiejowi 20.000 rubli i Aleksiej wydawał to wszystko. W ostatnich czasach, matka poróżniwszy się z synem z powodu jego stosunku z Anną i wyjazdu z Moskwy, przestała przysyłać mu te pieniądze, wskutek czego Wroński znalazł się w przykrem położeniu, gdyż przywykł już wydawać rocznie po 45.000 rubli, a w tym roku miał tylko 20.000. Matki zaś nie mógł prosić o pieniądze: ostatni jej list, wczoraj odebrany, dlatego go tak rozdrażnił, iż matka chciała mu dać do zrozumienia, że będzie dopomagała mu chętnie do robienia karyery, ale nie do takiego postępowania, które oburza na siebie wszystkich. Zamiar matki kupienia go, obraził Wrońskiego i jeszcze bardziej wpłynął na ochłodzenie ich stosunku. Wroński nie mógł obecnie zaprzeć się swego wspaniałomyślnego czynu, chociaż przewidując niektóre okoliczności, wynikające ze związku z Anną, widział, że wspaniałomyślne słowa rzucone były lekkomyślnie, gdyż chociaż jest nieżonatym, może potrzebować całych stu tysięcy dochodu. Niepodobna jednak było odwołać swych słów. Gdy Wroński przypomniał sobie żonę brata, tę dobrą, miłą Warję, która przy każdej sposobności dawała mu do zrozumienia, iż pamięta o jego wspaniałomyślności i ocenia ją, Wroński przekonywał się, że w żaden sposób nie zdobędzie się na to, aby cofnąć braterstwu swój hojny dar, nie był w stanie uczynić tego, również jak uderzyć kobietę, ukraść lub skłamać. Można było i należało zrobić tylko jedno, na co też Wroński i zdecydował się, a mianowicie dostać pieniędzy od lichwiarza, mniej więcej 10.000 rubli, co nie będzie przedstawiało zbyt wielkich trudności, ograniczyć w ogóle swe wydatki i sprzedać wyścigowe konie. Powziąwszy ten zamiar, Wroński napisał natychmiast parę słów do Rolandakiego, który już kilka razy oświadczał chęć kupienia jego stajni. Potem posłał niezwłocznie po anglika i po lichwiarza, i rozdzielił posiadaną gotówkę. Skończywszy ze sprawami finansowemi, Wroński napisał krótki i chłodny list do matki, potem wyjął z pugilaresu trzy listy Anny, przeczytał je, spalił i przypomniawszy sobie swą wczorajszą rozmowę z nią, zamyślił się.
Życie Wrońskiego było dlatego szczególnie szczęśliwem, że miał on pewne, nie ulegające wątpliwości zasady, które określały jak należy, a jak nie należy postępować.
Zasady te obejmowały bardzo mały krąg, lecz za to były niewzruszone i Wroński nie przekraczając nigdy zakreślonego przez nie koła, nie wahał się też ani na chwilę w spełnianiu tego, co powinno było być spełnianem. Zasady te głosiły, iż należy zapłacić szulerowi, krawcowi zaś można nie płacić; iż w stosunkach z mężczyznami nie można kłamać, z kobietami zaś można; że oszukiwać nikogo nie można, ale męża można; że nie można dać się obrażać, lecz że można obrażać i t. d. Wszystkie te zasady mogły być nierozumne, niewłaściwe, lecz nie ulegały wątpliwości i postępując zgodnie z niemi, Wroński wiedział, że może być spokojnym i pewnym siebie. W ostatnich czasach dopiero, z powodu swego związku z Anną, Wroński począł spostrzegać, że zbiór jego zasad nie zupełnie czyni zadość wszelakim warunkom; spostrzegł również, iż w przyszłości może natrafić na takie przeszkody, dla wybrnięcia z których nie będzie miał nitki przewodniej. Na obecny swój stosunek z Anną i jej mężem, Wroński zapatrywał się ze swego punktu widzenia zupełnie trzeźwo, gdyż zasady, jakiemi się kierował, określały je ściśle.
Anna była uczciwą kobietą, która obdarzyła go swą miłością i on kochał ją, a zatem była, zdaniem jego, godną takiego samego szacunku, a może nawet i większego niż ślubna żona. Wroński dałby sobie pierwej uciąć rękę, niż pozwoliłby sobie czy to słowami, czy to jakimbądź dwuznacznikiem, nietylko obrazić ją, ale nawet nie okazać jej należnego tylko kobiecie szacunku.
Stanowisko jego względem znajomych było również zupełnie wyraźnem. Wszyscy mogli wiedzieć o tem, domyślać się tego, lecz nikt nie powinien był odważyć się mówić o tem. W przeciwnym razie Wroński był gotów zmusić mówiącego do milczenia i do uszanowania nieistniejącej już czci kobiety, którą on kochał.
Stanowisko jego względem męża było najwyraźniejszem. Z chwilą, gdy Anna pokochała Wrońskiego, Wroński uważał, że ma do niej niezaprzeczalne prawo. Mąż był tylko zbyteczną osobą, która im stawała na drodze. Nie ulegało wątpliwości, iż pozycya jego była przykrą, ale na to już nie było rady. Mąż miał tylko prawo do jednej rzeczy, do żądania zadośćuczynienia z bronią w ręku, i Wroński gotów był dać mu je w każdej chwili. Lecz w ostatnich czasach stosunek jego z Anną zaczął ulegać różnym powikłaniom, które przerażały Wrońskiego, gdyż trudno je było rozstrzygnąć. Anna powiedziała mu dopiero wczoraj, że jest w odmiennym stanie. Wroński pojął, że fakt ten i nadzieje, jakie Anna w nim — Wrońskim — pokłada, wymagają czegoś takiego. czego on nie przewidział w kodeksie tych zasad, z pomocą których szedł przez całe życie. I w rzeczy samej to wszystko spadło na niego niespodzianie i w pierwszej chwili, gdy ona powiedziała mu o swym stanie, serce podpowiedziało Wrońskiemu, iż należy wymagać od niej, aby opuściła męża. Chociaż powiedział to, obecnie jednak, rozważając rzecz na chłodno, widział dokładnie, że lepiej byłoby obejść się bez tej ostateczności i zarazem, przypuszczając tak, obawiał się, czy ten pogląd jego jest właściwym.
„Jeśli jej powiedziałem, aby opuściła męża, tem samem powiedziałem jej, aby połączyła się ze mną: czy jednak jestem przygotowany na to? W jaki sposób wywiozę ją teraz, kiedy niemam pieniędzy? Przypuśćmy, że mógłbym sobie dać jakoś rady... Ale w jaki sposób wyjadę z nią, kiedy jestem na służbie? Żądając od niej opuszczenia męża, powinienem był być przygotowanym na to, to jest mieć pieniądze i podać się do dymisyi.“
I Wroński zamyślił się. Pytanie, czy podać się, czy też nie podawać do dymisyi, doprowadziło go do nowego pytania, z którego nie zwierzał się nigdy nikomu, o którem sam tylko wiedział, a które, kto wie czy nie dotyczyło najważniejszego celu w jego życiu.
Żądza odznaczenia się była dawnem marzeniem jego dziecinnych i młodych lat, nie przyznawał się jednak do niej, a jednak żądza ta była do tego stopnia silną, że nawet i teraz walczyła z miłością, która go opanowała. Pierwsze jego kroki w karyerze salonowej i służbowej były udane, lecz dwa lata temu popełnił gruby błąd. Chcąc okazać swą niezależność i posunąć się prędzej, Wroński odmówił przyjęcia ofiarowywanego mu stanowiska, licząc na to, że ta odmowa doda mu więcej ceny; okazało się jednak, że postąpił zbyt śmiało, gdyż od tego czasu zostawiono go na uboczu; wyrobiwszy sobie, chcąc niechcąc, opinię człowieka niezależnego, Wroński używał jej z nadzwyczajnym taktem i rozumem, zachowując się tak, jak gdyby na nikogo nie gniewał się, do nikogo nie miał urazy i pragnął tylko, aby zostawiono go w spokoju, gdyż ma to, czego pragnie i życie, jakie pędzi, wystarcza mu najzupełniej; od chwili jednak ostatniej swej podróży do Moskwy, Wroński przestał się zadawalniać pędzonem dotychczas życiem. Widział, że ta niezależna pozycya człowieka, który mógłby zrobić wszystko, lecz któremu niechce się nic robić, przestała już wzbudzać podziw w znajomych, że znaczna część osób zaczyna już myśleć inaczej, że nie pozostaje mu już nic więcej do czynienia, jak tylko być uczciwym i dobrym człowiekiem. Stosunek jego z Kareniną, który narobił tyle hałasu, który zwrócił na niego powszechną uwagę, i który uczynił go na jakiś czas bohaterem dnia, uspokoił na chwilę robaka ambicyi, lecz tydzień temu robak ten przebudził się z nową siłą. Sierpuchowskoj, kolega Wrońskiego z lat dziecinnych, z którym bawili się razem i kolegowali w korpusie, jednocześnie z którym ukończyli nauki, z którym rywalizował i w postępach, i w gimnastyce, i w dokazywaniu, i w ambitnych marzeniach, wrócił przed paroma dniami ze środkowej Azyi, zdobywszy tam dwie rangi i odznaczenie, dawane rzadko takim młodym generałom.
Z chwilą powrotu Sierpuchowskiego do Petersburga, poczęto odzywać się o nim, jako o gwieździe pierwszorzędnej wielkości. Rówieśnik i kolega szkolny Wrońskiego, był już generałem i oczekiwał na nominacyę, która mogła wpłynąć na bieg spraw państwowych; Wroński zaś, chociaż był niezależnym, poważanym i kochanym przez śliczną kobietę człowiekiem, był tylko rotmistrzem, któremu pozostawioną była możność używania dowoli swej niezależności.
„Ma się rozumieć, że nie zazdroszczę i nie mogę zazdrościć Sierpuchowskiemu; powodzenie jego jest dla mnie tylko dowodem, że należy uchwycić odpowiednią chwilę, a taki człowiek jak ja, może nadzwyczaj prędko zrobić karyerę. Trzy lata temu stanowisko jego było takiem samem, jak i moje; gdy podam się do dymisyi, spalę za sobą mosty, pozostając na służbie nic nie tracę: przecież Anna sama powiedziała, że nie życzy sobie żadnych zmian, a ja, gdy mam jej miłość, mogę nie zazdrościć niczego Sierpuchowskiemu, i pokręcając wąsa, Wroński wstał od stołu i przeszedł się po pokoju. Oczy błyszczały mu: był w pewnym siebie, spokojnym i radosnym nastroju ducha, jaki ogarniał go zawsze po ukończeniu przeglądu swych osobistych spraw. Wszystko było, również jak dawniej, dokładnem i wyrażnem. Wroński ogolił się, wziął chłodną wannę, ubrał się i wyszedł.
— A ja idę po ciebie. Jakżeż tam twoje pranie? czy długo trwało? — dopytywał się Petrycki. — Skończyłeś je już zapewne?
— Skończyłem — odparł Wroński, uśmiechając się tylko oczyma i pokręcając ostrożnie końce wąsów, jak gdyby obawiał się, że gdy doprowadził do porządku swe sprawy, każde zanadto śmiałe i prędkie poruszenie może zakłócić ten porządek.
— Wyglądasz zawsze po niem jak po łaźni — rzekł Petrycki. — Ja idę od Hryćki[14] oczekują tam ciebie.
Wroński nic nie odpowiadał i patrzał na kolegę, myśląc zupełnie o czem innem.
— Czy to u niego gra muzyka? — zapytał, przysłuchując się dolatującym dźwiękom polek i walców, granych na trąbach. — Co to za uroczystość?
— Sierpuchowskoj przyjechał.
— Aa! — zadziwił się Wroński — nie wiedziałem o tem.
Oczy uśmiechnęły mu się jeszcze bardziej.
Powiedziawszy już sobie, że miłość czyni go dosyć szczęśliwym i poświęciwszy dla niej swe ambitne marzenia, a przynajmniej odgrywając tę rolę, Wroński nie mógł już zazdrościć Sierpuchowskiemu, ani gniewać się na niego, że przyjechawszy do pułku, nie zaszedł najprzód odwiedzić go, Sierpuchowskoj był jego dobrym przyjacielem i Wroński cieszył się z jego przyjazdu.
— Miło mi będzie zobaczyć go.
Dowódca pułku, Demin, zajmował obszerny dwór obywatelski. Goście siedzieli na dużej werendzie. Wroński, wszedłszy na podwórze, odrazu ujrzał przed domem ubranych w kitle chórzystów pułkowych, stojących koło beczułki z wódką i dyszącą zdrowiem i wesołością figurę komendanta pułku, otoczonego przez oficerów: pułkownik, stojąc na najwyższym stopniu schodów, zagłuszając swym głosem muzykę, grającą offenbachowskiego kadryla, wydawał jakieś rozkazy i skinieniem przywoływał żołnierzy, stojących na uboczu. Kilkunastu szeregowców, wachmistrz i paru podoficerów jednocześnie z Wrońskim podeszło do balkonu. Udawszy się na chwilę do pokoju, pułkownik wyszedł znów na ganek z pełną czarką w ręku i wniósł toast: „Za zdrowie naszego dawnego kolegi i mężnego jenerała Sierpuchowskiego! Niech żyje!“
Razem z pułkownikiem wyszedł uśmiechnięty Sierpuchowskoj, również z kieliszkiem w ręku.
— Stajesz się coraz młodszym, Bondarenko — zwrócił się do stojącego przed nim przystojnego, z czerwonemi policzkami wachmistrza.
Wroński nie widział trzy lata Sierpuchowskiego. Sierpuchowskoj zmężniał, zapuścił bokobrody, lecz zawsze był również zgrabny i nie tyle uderzał urodą, co wytworną i pełną szlachetności postawią. Wroński zauważył w nim tylko jedną zmianę: spokojny, jasny odblask, jaki maluje się zwykle w oczach ludzi, którym powodzi się i którzy są pewni, że powodzenie ich cieszy się ogólnem uznaniem. Że taki odblask w rzeczy samej istnieje, Wroński wiedział o tem od dawna i zauważył go natychmiast na obliczu przyjaciela.
Schodząc ze schodów, Sierpuchowskoj dostrzegł Wrońskiego, skinął mu głową i podniósł w górę kieliszek, dając mu tym ruchem do zrozumienia, że nie może przedtem nie podejść do wachmistrza, który, wyprostowawszy się jak struna, układał już wargi do pocałunku.
— Oto i on! — zawołał pułkownik, ujrzawszy Wrońskiego — a mnie Jawszyn mówił, że jesteś w złym humorze?
Sierpuchowskoj pocałował wachmistrza w wilgotne, rumiane, pulchne wargi i obcierając usta chustką, podszedł do Wrońskiego.
— Miło mi widzieć cię! — rzekł, ściskając go za rękę i odprowadzając na bok.
— Zajmijcie się nim! — zawołał pułkownik na Jawszyna, wskazując mu Wrońskiego i szedł na dół do żołnierzy.
— Dlaczego nie byłeś wczoraj na wyścigach? Myślałem, że zobaczę się z tobą — rzekł Wroński, przypatrując się bacznie Sierpuchowskiemu.
— Przyjechałem, ale późno. Przepraszam cię na chwilę — dodał i zwracając się do pułkowego adjutanta rzekł — niech pan będzie łaskaw w mojem imieniu kazać rozdać pomiędzy żołnierzy, ile na którego wypadnie — i rumieniąc się wyjął prędko z pugilaresu trzy storublówki.
— Wroński! Czy będziesz jadł czy pił? — zapytał Jawszyn. — Hej, podajcie tu półmisek hrabiemu! — A tutaj masz i pij!
Zebranie u pułkownika przeciągało się: pito nadzwyczaj dużo, kołysano i podrzucano najprzód Sierpuchowskiego, potem pułkownika, następnie przy śpiewie chóru sam pułkownik tańczył razem z Petryckim, wreszcie pułkownik usiadł na świeżem powietrzu na ławce i zaczął dowodzić Jawszynowi, że Rosya jest potężniejszą od Prus, szczególniej w kawaleryjskim ataku, i hulanka na chwilę uległa przerwie.
Sierpuchowskoj, chcąc umyć ręce, wszedł do garderoby i zastał tam Wrońskiego, oblewającego się zimną wodą. Zdjąwszy kitel i podstawiając obnażoną, obrośniętą włosami szyję pod kran umywalni, Wroński rękoma wycierał sobie kark i głowę; skończywszy się myć, siadł koło Sierpuchowskiego. Przyjaciele siedzieli na małej kanapce i zawiązała się pomiędzy nimi rozmowa interesująca nadzwyczaj ich obydwóch.
— Miewałem od żony wiadomości o tobie — rzekł Sierpuchowskoj — cieszyłem się bardzo, żeś widywał ją często.
— Twoja żona jest wielką przyjaciółką mojej bratowej i są to jedyne kobiety w Petersburgu, z któremi lubię się widywać — odparł z uśmiechem Wroński, który uśmiechał się na myśl, iż zgaduje, o czem będą rozmawiać: sprawiało mu to przyjemność.
— Jedyne? — z uśmiechem zapytał Sierpuchowskoj.
— Tak, a o tobie wiedziałem nie tylko przez twoją żonę — odparł Wroński surowo, dając do zrozumienia, że nie życzy sobie żadnych uwag tego rodzaju — powodzenie twoje cieszy mnie, chociaż nie dziwię się mu wcale, owszem, spodziewałem się więcej po tobie.
Sierpuchowskoj uśmiechnął się, widać było, że mniemanie, jakie Wroński ma o nim, sprawia mu przyjemność i że nie widzi żadnej dobrej racyi, dla której miałby ukrywać swe zadowolenie.
— Ja zaś przeciwnie, przyznam ci się otwarcie, że liczyłem na znacznie mniejsze. W każdym razie sprawia mi to ogromną przyjemność. Jestem ambitny i to jest moja słaba strona, do której przyznaję się.
— Nie przyznawałbyś się tak szczerze do niej, gdyby ci się nie powodziło tak świetnie — rzekł Wroński.
— Nie zdaje mi się — odparł z uśmiechem Sierpuchowskoj — nie twierdzę, aby życie bez tego było nic nie warte, ale w każdym razie byłoby nudnem. Rozumie się, iż mogę się mylić, lecz zdaje mi się, że mam pewne zdolności do tego rodzaju działalności, jaką obrałem sobie i w mem ręku każda władza, jaką będę kiedykolwiek posiadał, będzie bezwarunkowo odpowiedniej użytą, niż w ręku wielu, o których wszyscy wiemy — rzekł Sierpuchowskoj — a dlatego im bliżej mi do niej, tem bardziej czuję się zadowolonym.
— Może być, że według ciebie tak jest w istocie, ale nie według wszystkich... i ja kiedyś byłem tego samego zdania, a przecież żyję i nie zdaje mi się, aby tylko dlatego warto było żyć — zauważył Wroński.
— Otóż to! otóż to! — rzekł Sierpuchowskoj ze śmiechem — zaraz po przyjeździe słyszałem już o tobie i o twej odmowie... rozumie się, że jestem po twojej stronie, ale na wszystko są sposoby, mojem zdaniem sam twój postępek jest właściwym, lecz ty uczyniłeś go nie tak jak należy.
— Co się stało już się nie odstanie, a wiesz, że nie zapieram się nigdy tego, co zrobiłem... wychodzę też zawsze na tem najpomyślniej.
— Najpomyślniej, ale tylko chwilowo; z twoim bratem nie będę mówił o tem: jest to miłe dziecko, również jak i nasz pułkownik... znasz go przecież... — dodał przysłuchując się głośnym okrzykom „hurra“ — jemu jest z tem wesoło, a tobie to już nie wystarcza.
— Nie mówię też, aby wystarczało.
— Dobrze, ale to nie wszystko jeszcze. Tacy ludzie jak ty są potrzebni...
— Komu? — Komu?... Społeczeństwu, Rosyi. Rosya potrzebuje ludzi, potrzebuje partyi, inaczej zejdzie na psy.
— Więc niby co takiego? czy naprzykład partyi Bertenjewa przeciwko rosyjskim komunistom?
— Ależ gdzie tam — odparł Sierpuchowskoj, marszcząc się gniewnie na myśl, iż ktoś ośmiela się podejrzewać go o takie głupstwa. — Tout ça est une blague... odkąd świat światem tak było i tak będzie, żadnych komunistów niema, tylko ludzie zainteresowani muszą zawsze wynaleźć sobie jakąś szkodliwą, niebezpieczną partyę... to stary kawał... ale nam potrzeba partyi, składającej się z ludzi stojących u steru władzy, niezależnych, takich jak ty lub ja.
— Ale dlaczego?... — Wroński wymienił paru dostojników — ale dlaczego oni nie są niezależnymi?
— Dlatego tylko, że z powodu swego urodzenia nie mają lub nie mieli ani niezależnego majątku, ani nazwiska, ani nie urodzili się tak blisko słońca, jak każdy z nas, można ich kupić za pieniądze, lub za zaszczyty. Ludzie ci, aby ostać się na swych stanowiskach lub dojść do czegoś, muszą wymyślać różne prądy, przeprowadzają więc pierwszą lepszą myśl, pracują w pierwszym lepszym kierunku, w który sami nie wierzą i który jest bezwarunkowo szkodliwym; cała ich działalność ma tylko na celu osiągnięcie skarbowego mieszkania i tylu a tylu rubli pensyi. Zajrzyj tylko im w karty, a przekonasz się, że cela n’est pas plus fin que ça. Może być, że jestem gorszy, lub głupszy od nich, chociaż to mi się nie zdaje. Przedewszystkiem jednak ty i ja mamy ogromną wyższość nad nimi, gdyż nas trudniej jest kupić... a tacy ludzie potrzebniejsi są obecnie niż kiedykolwiek.
Wroński słuchał uważnie, chociaż zajmował go nietyle sam przedmiot rozmowy, co poglądy Sierpuchowskiego na te kwestye. Sierpuchowskoj zamyślał już o zastosowaniu swej władzy do walki i miał już w najwyższych sferach swe sympatye i antypatye, tymczasem on, Wroński, ze względu na swe stanowisko mógł zajmować się tylko interesami swego eskadronu. Wroński domyślał się również, że Sierpuchowskoj mógł stać się wybitną osobistością i przez swą niedającą się zaprzeczyć zdolność trzeźwego zapatrywania się na rzeczy przez rozum i dar słowa, i w ogóle przez zalety dające się nadzwyczaj rzadko napotykać u ludzi z tej sfery, która go wydała i wśród której stale obracał się.
I chociaż Wroński wstydził się przed samym sobą, jednak zazdrościł przyjacielowi.
— W każdym razie brak mi do tego najgłówniejszej rzeczy — odparł — brak mi żądzy władzy. Miałem kiedyś tę żądzę, ale to już minęło...
— Wybacz mi, ale to nieprawda — przerwał Sierpuchowskoj, uśmiechając się.
— Nie, prawda, prawda... w obecnej chwili, aby być zupełnie szczerym — dodał Wroński.
— Dobrze, prawda że w obecnej chwili, to co innego, ale ta obecna chwila nie zawsze trwać będzie.
— Być może — odrzekł Wroński.
— Ty powiadasz: być może — ciągnął Sierpuchowskoj, zdając się odgadywać myśli kolegi — a ja ci powiadam: napewno i dlatego właśnie chciałem się z tobą zobaczyć; postąpiłeś tak, jak powinieneś był postąpić. Ja to pojmuję, lecz nie powinieneś upierać się zbytecznie. Proszę cię tylko o carte blanche. Nie opiekuję się tobą... chociaż dlaczego nie miałbym opiekować się?... tyś opiekował się mną tyle razy! Spodziewam się, że nasza przyjaźń wyższą jest po nad te drobiazgi. Doprawdy — dodał, uśmiechając się z kobiecą tkliwością — dawaj mi carte blanche, opuszczaj pułk, a ja wciągnę cię niepostrzeżenie.
— Ale ty zrozum — odparł Wroński — że ja niczego nie potrzebuję, chcę tylko, aby wszystko zawsze tak było, jak jest teraz.
Sierpuchowskoj wstał z kanapy i stanąwszy przed Wrońskim, rzekł:
— Powiadasz, że chcesz, aby wszystko zawsze tak było, jak jest teraz. Ja rozumiem co to ma znaczyć, posłuchaj mnie jednak: jesteśmy rówieśnikami, ty zapewne znasz większą ilość kobiet niż ja... — uśmiech i gesty Sierpuchowskiego mówiły, że Wroński niema się co obawiać i że przyjaciel delikatnie i ostrożnie dotknie się bolącego miejsca — lecz ja jestem żonaty i wierzaj mi, że gdy poznasz dobrze swoją żonę, (jak powiada jakiś powieściopisarz), i gdy będziesz ją kochał, poznasz od razu dokładniej wszystkie kobiety, niż gdybyś ich znał tysiące.
— Zaraz przyjdziemy! — zawołał Wroński, ujrzawszy oficera, który zajrzał do pokoju i prosił do pułkownika.
Wroński chciał teraz słuchać dalej i dowiedzieć się, co mu Sierpuchowskoj powie.
— Chcesz wiedzieć, jak ja się zapatruję na to? Kobiety, to najniebezpieczniejszy kamień, o jaki rozbija się działalność mężczyzny. Nadzwyczaj trudno jednocześnie kochać się w kobiecie i pracować. Istnieje tylko jeden środek, do którego stosując się, można się kochać i miłość nie przeszkadza nam wtedy w niczem, mianowicie: ożenienie się.
Nie wiem, jak ci to powiedzieć — rzekł Sierpuchowskoj, lubiący w ogóle porównania — poczekaj, poczekaj... jak naprzykład nieść fardeau i mieć ręce wolne można tylko wtedy, gdy fardeau przywiązanem jest na plecach, a tem jest właśnie małżeństwo. Przekonałem się o tem, gdym się ożenił: ręce miałem odrazu rozwiązane. Ale gdy bez ożenienia się będziesz ciągnął za sobą to fardeau, ręce będziesz miał skrępowane i nic nie będziesz w stanie robić. Przypomnij sobie Mazankowa, Krupowa... są to ludzie, którzy z powodu kobiet nie mogli dojść do niczego.
— Co to tam za kobiety! — rzekł Wroński, przypominając sobie francuzkę i aktorkę, z któremi żyli ci dwaj ludzie.
— Tem gorzej: im pozycya kobiety jest wyższą, tem gorzej, porównałbym to nie do niesienia fardeau rękoma, ale do wyrywania go komu innemu.
— Nigdyś nie kochał — rzekł po cichu Wroński, patrząc przed się i myśląc o Annie.
— Być może, w każdym razie pamiętaj o tem, com ci mówił przed chwilą. I jeszcze jedno: kobiety są zawsze praktyczniejsze i trzeźwiej zapatrują się na rzeczy niż mężczyźni. My z miłości robimy coś olbrzymiego, a one są zawsze terre à terre... Zaraz, zaraz! — zwrócił się do wchodzącego lokaja.
Lecz lokaj nie przychodził ich prosić — jak Sierpuchowskiemu zdawało się — lecz przyniósł list adresowany do Wrońskiego.
— Od księżnej Twerskiej.
Wroński przeczytał i zarumienił się.
— Głowa mnie rozbolała, pójdę do domu — rzekł do Sierpuchowskiego.
— A więc do widzenia. Dajesz mi carte blanche?
— Potem pomówimy o tem, będę u ciebie w Petersburgu.
Była już szósta godzina. Aby zdążyć na czas, Wroński wsiadł do powozu Jawszyna, gdyż nie chciał jechać swymi końmi, które wszyscy znali, i polecił furmanowi spieszyć się. W starej czteroosobowej karecie było dużo miejsca. Wroński usiadł w kącie, oparł nogi na przedniem siedzeniu i zamyślił się.
Poczucie porządku, do którego doprowadził swe interesy, wspomnienie przyjaźni z Sierpuchowskim, który uważał już siebie za potrzebnego państwu działacza, wspomnienie pochlebnych słów jego i, co najważniejsze, spodziewane widzenie się z Anną, wszystko to łączyło się w ogólne wrażenie pełnego radości poczucia życia. Poczucie to było do tego silnem, tak że Wroński pomimowoli uśmiechnął sie, poczem zdjął nogi z siedzenia, założył je, dotknął się sprężystej łydki, stłuczonej wczoraj i rozpierając się w karecie, odetchnął parę razy całą piersią.
„Dobrze, dobrze, dobrze!“ — rzekł sam do siebie. Wroński i przedtem doznawał często radosnego poczucia swego ciała i zdrowia, lecz nigdy jeszcze tak nie kochał siebie, swego ciała, jak w tej chwili. Przyjemnie mu było teraz odczuwać ten lekki ból w silnej nodze i poruszać silną piersią przy oddychaniu.
Ten sam pogodny, chłodny sierpniowy dzień, oddziaływający tak przygnębiająco na Annę, wydawał mu się dziwnie pobudzającym i ochładzał mu rozpaloną od polewania twarz i szyję. Zapach brylantyny, bijący od wąsów, wydawał mu się teraz, na świeżem powietrzu, szczególniej przyjemnym.
Wszystko na co tylko patrzał przez okno karety, wydawało się Wrońskiemu w tem chłodnem czystem powietrzu, w tem bladem świetle zachodzącego słońca, również wesołem, silnem i świeżem, jak i on sam: i dachy domów błyszczące w promieniach kryjącego się już słońca i kontury płotów i budowli, i postacie spotykanych od czasu do czasu ludzi i powozów, i nieruchoma zieloność drzew i traw, i pola z równemi, prosto pokrajanemi bruzdami kartofli, i wydłużone cienie rzucane przez domy i drzewa i przez krzaki i nawet przez bruzdy. Wszystko było pięknem i wyglądało jak ładny krajobraz, dopiero co ukończony, na którym farby nie zdążyły jeszcze zaschnąć.
— Prędzej, prędzej! — zawołał Wroński na stangreta, wychylając się przez okno i, wyjmując z kieszeni trzyrublowy banknot, wsunął mu go w rękę. Ręka stangreta poprawiła coś u latarni, bat świsnął i kareta potoczyła się prędko po równej drodze.
„Niczego więcej nie potrzebuję, tylko takiego szczęścia“ — myślał Wroński, patrząc na kościaną rączkę dzwonka, wiszącą między dwoma oknami. Przed oczyma jego stawała Anna taką, jaką ją widział po raz ostatni.
„Im dłużej znam ją, tem bardziej kocham. Oto i ogród otaczający willę Wredowej? Gdzież ona jest tutaj? Gdzie? Dlaczego tutaj mamy spotkać się i dlaczego Anna pisze w liście Betsy?“ — przypomniało mu się dopiero teraz, ale nie było już czasu na rozmyślania. Wroński kazał zatrzymać się przed wjazdem do alei, otworzył drzwiczki i zanim kareta stanęła, wyskoczył z niej i poszedł aleją, wiodącą ku domowi. W alei nie było nikogo, lecz spojrzawszy na prawo, spostrzegł Annę. Twarz jej była zasłonięta woalką, lecz gdy obrzucił spojrzeniem pełnem zachwytu szczególny, właściwy jej chód, pochylenie pleców i trzymanie głowy, w jednej chwili jak gdyby tok elektryczny przebiegł po jego ciele. Wroński z nową silą poczuł samego siebie, poczynając od sprężystych ruchów nóg, kończąc na ruchu płuc przy oddychaniu i jakiemś dziwnem łaskotaniu w wargach.
Spotkawszy się z Wrońskim, Anna uścisnęła go mocno za rękę.
— Nie gniewasz się, żem pisała do ciebie? Musiałam zobaczyć się z tobą koniecznie... — odezwała się.
Usposobienie Wrońskiego zmieniło się w jednej chwili, gdyż dojrzał pod woalką jej surowo i poważnie złożone wargi.
— Ja... gniewać się? Ale jakeś ty przyjechała, kiedy?
— Mniejsza z tem — odparła, opierając się na jego ramieniu — chodźmy, muszę pomówić z tobą...
Wroński domyślił się, że zaszło coś nadzwyczajnego i że dzisiejsza schadzka nie będzie wesołą: w obecności Anny nie miał on woli, nie znając powodu jej wzruszenia, odczuwał, iż trwoga ta pomimowoli udziela się i jemu.
— Cóż takiego? — pytał, przyciskając ramieniem jej rękę i chcąc wszystko wyczytać z jej oczów.
Anna przeszła w milczeniu parę kroków, starając się odzyskać zimną krew, i zatrzymała się nagle.
— Nie mówiłam ci wczoraj — poczęła, oddychając prędko i z trudnością — że gdym wróciła z Aleksiejem Aleksandrowiczem do domu, powiedziałam mu wszystko... że nie mogę być jego żoną, że... i wszystko powiedziałam...
On słuchał jej słów i pomimowoli pochylał się całym korpusem, jak gdyby chciał wziąć na siebie część obarczającego ją ciężaru. Z chwilą, gdy Anna skończyła mówić, Wroński wyprostował się nagle i dumny a surowy wyraz odbił się no jego obliczu:
— Tak, to lepiej, tysiąc razy lepiej! Wiem, że ci to przyszło z ogromną trudnością — rzekł. Anna jednak nie słuchała go, gdyż chciała wyczytać mu z twarzy wszystkie jego myśli, a nie mogła wiedzieć, że ten wyraz był wywołany pierwszą myślą, jaka przyszła Wrońskiemu do głowy, a mianowicie myślą o konieczności pojedynku. Anna nigdy ani na chwilę nie przypuszczała pojedynku i dlatego zupełnie odmiennie objaśniła sobie przelotny wyraz surowości na jego twarzy.
Odebrawszy list od męża, Anna wiedziała w głębi duszy, iż wszystko zostanie się po dawnemu, gdyż sił jej nie starczy do porzucenia dotychczasowego życia, do opuszczenia syna i do połączenia się z kochankiem. Ranek, spędzony u księżnej Twerskiej, umocnił ją jeszcze bardziej w tem przekonaniu. W każdym razie to widzenie się było dla niej nadzwyczaj ważnem; spodziewała się, że wpłynie ono na zmianę jej położenia, i że będzie dla niej zbawiennem. Jeśli Wroński przy tem widzeniu stanowczo, namiętnie, nie wahając się ani chwili powie jej: rzuć wszystko i uciekaj ze mną! — rzuci nawet syna i pójdzie za nim. Lecz wiadomość ta nie wywarła na nim wrażenia, na jakie Anna liczyła; Wroński wydawał się tylko obrażonym, niewiadomo o co.
— Nie było w tem nic tak przykrego... stało się to samo przez się — odparła Anna z rozdrażnieniem — i oto... — i wyjęła schowany w rękawiczce list męża.
— Rozumiem, rozumiem — przerwał jej, biorąc list, lecz nie czytając go i usiłując uspokoić ją — miałem tylko jedno pragnienie, o jedno tylko prosiłem cię, o zerwanie tego stosunku, abym mógł swe życie poświęcić dla twego szczęścia.
— Dlaczego mówisz mi o tem? — zapytała — czyż mogę wątpić choć na chwilę?... gdybym wątpiła...
— Kto to idzie? — zawołał nagle Wroński, wskazując dwie idące ku nim damy, — może jakie znajome! — i skręcił prędko w boczną aleję, pociągając za sobą Annę.
— Ach, wszystko mi jedno! — zauważyła. Wargi jej zadrżały i Wrońskiemu zdawało się, że oczy Anny patrzą na niego z rozdrażnieniem z pod woalki. — Powtarzam ci, że nie o to mi idzie, gdyż to nie ulega dla mnie żadnej wątpliwości, ale widzisz, co on mi pisze; przeczytaj — i Anna znów wstrzymała się.
Znowu, również jak w pierwszej chwili, na wiadomość o jej zerwaniu z mężem, czytając list, Wroński pomimowoli dał się unieść temu naturalnemu wrażeniu, jakie wywierał na niego stosunek do obrażonego męża. Teraz, gdy trzymał w ręku jego list, wyobrażał sobie wyzwanie, które zapewne dzisiaj lub jutro otrzyma i sam pojedynek, podczas którego on z również obojętnym i pewnym siebie wyrazem, z jakim czytał list Aleksieja Aleksandrowicza, wystrzeliwszy w powietrze, będzie stał pod wystrzałem obrażonego męża. Jednocześnie przypomniał sobie swą niedawną rozmowę z Sierpuchowskim i to wszystko o czem myślał dzisiaj rano, że lepiej nie wiązać się, wiedział jednak, że temi myślami nie może podzielić się z Anną.
Przeczytawszy list podniósł na nią oczy, lecz spojrzenie jego nie było pewnem siebie i śmiałem. Anna pojęła natychmiast, że on już pierwej myślał o tem, wiedziała również, że w żadnym razie Wroński nie powie jej wszystkiego co myśli, przekonała się więc, iż zawiodła ją ostatnia nadzieja, a nie tego spodziewała się.
— Widzisz co to za człowiek — odezwała się drżącym głosem — on...
— Wybacz mi, lecz ja cieszę się z tego... — przerwał jej Wroński — na miłość Boską daj mi skończyć — dodał, błagając ją oczyma, aby mu dała mówić dalej — cieszę się, gdyż to nie może w żadnym razie stać się tak, jak on życzy sobie.
— Dlaczego nie może? — zapytała Anna, wstrzymując łzy i nie przypisując widocznie żadnej wagi temu, co on chce mówić; wiedziała, że los jej jest już rozstrzygniętym.
Wroński chciał powiedzieć, że po nieuniknionym, zdaniem jego pojedynku, stan obecny nie mógł trwać dłużej, powiedział jednak zupełnie co innego.
— Nie może trwać dłużej, mam nadzieję, że teraz opuścisz go. Spodziewam się — Wroński zmieszał się i zarumienił że pozwolisz mi pomyśleć i zająć się naszem przyszłem życiem... Jutro... — zaczął mówić.
Anna nie dała mu skończyć.
— A syn?! — zawołała — widzisz przecie co on pisze? musiałabym rozłączyć się z nim, a ja nie mogę i niechcę uczynić tego.
— Lecz na miłość Boską, co lepiej: czy rozłączyć się z synem, czy też narażać się nieustannie na takie upokarzające położenie?
— Dla kogo jest ono upokarzającem?
— Dla wszystkich, a najbardziej dla ciebie.
— Powiadasz: upokarzające, nie mów tego. Frazesy tego rodzaju nie czynią na mnie wrażenia — rzekła drżącym głosem. Anna nie życzyła sobie, aby on mówił teraz nieprawdę, gdyż pozostawała jej obecnie tylko jego miłość i chciała kochać go. Wierzaj mi, że od tego dnia, kiedym cię pokochała, świat cały zmienił się dla mnie: jedna rzecz tylko jest mi drogą, twoja miłość. Gdy ona należy do mnie, czuję się do tego stopnia wyniosłą, do tego stopnia szczęśliwą i pewną siebie, że nic nie może istnieć, coby upokarzało mnie. Dumną jestem, dlatego, że... dumną z tego... dumną... — i Anna nie powiedziała z czego jest dumną; łzy wstydu i rozpaczy zatamowały jej głos, przestała mówić i poczęła łkać.
On poczuł również, że podnosi mu się coś do gardła, że szczypie go w nos i po raz pierwszy w swem życiu Wroński poczuł, że może się rozpłakać; nie byłby w stanie powiedzieć, co mianowicie wzruszyło go; żal mu jej było i widział, że nie może przyjść jej z pomocą i zarazem był przeświadczonym, iż postępowanie jego nie było bez zarzutu.
— Przecież rozwód nie jest niemożebnym? — zapytał nieśmiało. Anna, nie odpowiadając, pokiwała głową. — Czyż nie można wziąć syna i pomimo to opuścić go.
— To wszystko zależy od niego. Teraz ja muszę wracać do niego — odparła niechętnie; przeczucie, że wszystko zostanie się po dawnemu, nie zawiodło jej.
— We wtorek będę w Petersburgu i wszystko rozstrzygnie się.
— Dobrze — odparła — ale nie mówmy już więcej o tem.
Gdy zajechała kareta, którą odesłała do domu i której kazała przyjechać do ogrodu Wrede, Anna pożegnała się z Wrońskim i udała się do domu.
W poniedziałek odbywało się zwykłe posiedzenie komisyi z dnia 2. czerwca. Aleksiej Aleksandrowicz wszedł na salę posiedzeń, przywitał się jak zwykle z członkami i z prezydującym, zajął swe miejsce i położył rękę na leżących przed nim papierach, pomiędzy któremi znajdowały się potrzebne mu notatki i skrypt projektu, jaki Aleksiej Aleksandrowicz miał zamiar właśnie wnieść; notatki nie były mu zresztą potrzebne, gdyż pamiętał wszystko doskonale i nie widział potrzeby odświeżać w pamięci szczegółów, o których miał mówić. Aleksiej Aleksandrowicz wiedział, że gdy zbliży się odpowiednia chwila i gdy ujrzy przed sobą oblicze przeciwnika, starającego się napróżno wydawać obojętnym, mowa jego stanie się daleko lepszą, niż gdyby ją przygotowywał; wiedział również, że treść jego mowy jest do tego stopnia ważną, że każdy wyraz będzie miał swe znaczenie, tymczasem zaś, przysłuchując się referowaniu sprawy, Aleksiej Aleksandrowicz siedział z miną najzupełniej niewinną i spokojną. Patrząc na jego białe ręce z napuchłemi żyłami, na jego długie palce, któremi wodził po dużym arkuszu białego papieru, leżącym przed nim, i na jego głowę, pochyloną na bok z wyrazem zmęczenia, nikt nie mógł przypuszczać, że za chwilę z tych ust poleją się słowa, które wywołają straszną burzę, które zmuszą członków do przeszkadzania sobie nawzajem głośnymi okrzykami protestu, a prezydującego do usiłowania przywrócenia porządku.
Gdy referowanie skończyło się, Aleksiej Aleksandrowicz oznajmił swym cienkim, cichym głosem, że ma do zakomunikowania w sprawie inorodców parę uwag. Wszyscy spojrzeli bacznie na niego. Aleksiej Aleksandrowicz chrząknął i nie patrząc na swego oponenta, lecz wybierając, jak to zwykle czynił podczas wygłaszania swych mów, pierwszą lepszą siedzącą naprzeciw siebie osobę, małego, cichego staruszka, nie mającego nigdy żadnego zdania w komisyi, począł wypowiadać swoje uwagi. Gdy rzecz doszła do jądra kwestyi, przeciwnik Aleksieja Aleksandrowicza zerwał się, z miejsca i począł przeczyć. Stremow, również członek komisyi i również zadraśnięty do żywego, zaczął bronić się i w ogóle całe posiedzenie stało się burzliwem. Aleksiej Aleksandrowicz zwyciężył jednak i projekt jego został przyjętym, gdyż naznaczono trzy nowe komisye i na drugi dzień w pewnych petersburskich kołach mówiono tylko o tem posiedzeniu. Powodzenie Aleksieja Aleksandrowicza było niespodziewanie wielkiem.
Na drugi dzień rano, we wtorek, Aleksiej Aleksandrowicz obudziwszy się, z zadowoleniem przypomniał sobie o wczorajszem zwycięstwie. Gdy naczelnik kancelaryi, chcąc mu sprawić przyjemność, zaczął opowiadać wieści, jakie doszły do niego o przebiegu rozpraw na wczorajszem posiedzeniu, Aleksiej Aleksandrowicz nie mógł nie uśmiechnąć się, chociaż usiłował wydawać się obojętnym.
Zasiadłszy wraz z naczelnikiem kancelaryi do pracy, Aleksiej Aleksandrowicz zapomniał zupełnie o tem, że dzisiaj jest wtorek i że na wtorek właśnie polecił Annie przyjechać, zadziwił się więc i zdumiał nieprzyjemnie, gdy lokaj zameldował mu przyjazd żony.
Anna przyjechała do Petersburga wczesnym rankiem; stosownie do jej depeszy, czekała na nią kareta, Aleksiej Aleksandrowicz powinien był więc spodziewać się jej, a jednak, gdy przyjechała, nie wyszedł przywitać się. Kamerdyner powiedział Annie, że Aleksiej Aleksandrowicz nie wychodził jeszcze ze swego gabinetu i że jest zajęty razem z naczelnikiem kancelaryi. Anna kazała zawiadomić męża o swym przyjeździe i udała się do swego gabinetu, gdzie oczekując jego nadejścia, zajęła się rozpakowywaniem rzeczy. Minęła jednak godzina, Aleksiej Aleksandrowicz nie zjawiał się; Anna pod pozorem wydania jakiegoś polecenia, wyszła do jadalnego pokoju i naumyślnie zaczęła głośno mówić, myśląc że Aleksiej Aleksandrowicz wyjdzie do niej, lecz on nie wychodził, chociaż Anna słyszała, że podchodził do drzwi gabinetu, odprowadzając ku nim naczelnika.
Anna wiedziała, że mąż wyjedzie wkrótce do biura, a chciała koniecznie zobaczyć się z nim i rozmówić stanowczo, przeszła się więc parę razy po salonie, poczem zdecydowana na wszystko, udała się do jego pokoju. Gdy weszła do gabinetu, Aleksiej Aleksandrowicz w wice-mundurze, gotowy już widocznie do wyjścia, siedział przy stoliku i podpierając rękoma głowę, patrzał ponuro przed siebie; Anna ujrzała go wcześniej, niż on ją i domyśliła się, że mąż myśli o niej.
Ujrzawszy żonę, Aleksiej Aleksandrowicz chciał wstać; rozmyślił się jednak, rumieniec, czego Anna nigdy nie widziała u niego przedtem, oblał mu twarz, nagle wstał prędko i podszedł ku niej, nie patrząc jej w oczy, lecz na czoło i włosy, ujął ją za rękę i poprosił, aby usiadła.
— Cieszę się nadzwyczaj, że pani przyjechała — rzekł, siadając koło niej i zająknął się, chcąc widocznie mówić dalej. Aleksiej Aleksandrowicz parę razy próbował zaczynać mówić, lecz urywał...
Chociaż Anna, myśląc o rozmowie z Aleksiejem Aleksandrowiczem, zamierzała okazać mu swą pogardę i stawiać mu zarzuty, teraz jednak, gdy go ujrzała, nie wiedziała co mu ma mówić i nawet poczęła go żałować. Obpólne milczenie trwało dość długo.
— Jak się miewa Sieroża? — zapytał Aleksiej Aleksandrowicz i nie czekając na odpowiedź, dodał — nie będę dzisiaj na obiedzie i muszę wyjść w tej chwili.
— Chciałam wyjeżdżać do Moskwy — rzekła.
— Bardzo, bardzo dobrze zrobiła pani, przyjeżdżając — rzekł Aleksiej Aleksandrowicz, i umilkł znowu.
Anna, widząc, iż brak mu odwagi do stanowczej rozmowy, postanowiła rozpocząć ją sama.
— Aleksieju Aleksandrowiczu — odezwała się, wpatrując się w niego i nie spuszczając wzroku pod jego spojrzeniem, utkwionym w jej włosy — jestem występną kobietą, złą kobietą, lecz jestem taką, jaką byłam, jak to panu powiedziałam wtedy, i przyszłam powiedzieć mu, że nic zmienić nie mogę.
— Nie pytałem się pani o to — odparł nagle i stanowczo Aleksiej Aleksandrowicz, patrząc z nienawiścią żonie prosto w oczy — gdyż domyślałem się tego; — widocznem było, że pod wpływem gniewu, zapanował zupełnie nad sobą — lecz jak pani mówiłem i pisałem wtedy — zaczął znowu ostrym, cienkim głosem — to i teraz powtarzam, że niemam obowiązku wiedzieć o tem i rzecz tę ignoruję zupełnie. Nie wszystkie żony są tak uprzejme, jak pani, i nie spieszą z zakomunikowaniem mężom takiej przyjemnej nowiny — Aleksiej Aleksandrowicz położył szczególny nacisk na wyrazie „przyjemnej.“ — Ignoruję dotąd, dopóki ludzie o tem nie wiedzą, dopóki cześć mego imienia nie jest na szwank narażoną i dlatego uprzedzam panią, że stosunki nasze powinny być takimi, jak były dotąd, i że tylko na wypadek, gdyby pani kompromitowała mnie, będę się widział zmuszonym przedsięwziąć środki, mające na celu zabezpieczenie mego honoru.
— Stosunek nasz jednak nie może pozostać takim, jak był przedtem — zauważyła Anna nieśmiało, spoglądając na męża z trwogą.
Gdy ujrzała znowu te spokojne ruchy, gdy usłyszała ten przenikliwy, szyderczy głos, wstręt ku niemu zniweczył w niej dawne współczucie i Anna obecnie bała się go tylko, koniecznie jednak pragnęła rozmówić się stanowczo.
— Nie mogę być pańską żoną, gdyż... — poczęła mówić.
Obojętny, złośliwy uśmiech skrzywił mu wargi.
— Widocznie rodzaj życia, jaki pani obrała sobie, odbił się na jej pojęciach. Ja na tyle poważam jedno, a pogardzam drugiem: poważam przeszłość pani, pogardzam zaś teraźniejszością, że nie miałem wcale na myśli tej interpretacyi, jaką pani nadała mym słowom.
— A zresztą, nie rozumiem, w jaki sposób mając tyle niezależności co pani — mówił dalej, unosząc się coraz bardziej — oznajmiając wprost mężowi o swej niewierności i nie widząc w tem, jak się zdaje, nic niewłaściwego, pani może uznawać za niewłaściwe spełnianie przez żonę jej obowiązków względem męża?
— Aleksieju Aleksandrowiczu, czego pan żądasz odemnie?
— Żądam nie widywać tutaj tego człowieka; żądam również, aby pani tak postępowała, żeby ani świat, ani służba nie mogli mieć nic do zarzucenia pani... żądam, aby pani nie widywała go. Zdaje się, że to niewiele, a za to cieszyć się pani będzie względami należnymi uczciwej żonie, nie spełniając bynajmniej jej obowiązków. Oto i wszystko, co miałem pani do powiedzenia... teraz zaś muszę już jechać i obiadować w domu nie będę... — Aleksiej Aleksandrowicz wstał i skierował się ku drzwiom.
Anna wstała również. Mąż skłonił się i nic nie mówiąc otworzył przed nią drzwi.
Noc, jaką Lewin spędził na kopicy siana, nie przeszła dla niego bez śladu: gospodarstwo, prowadzone w ten sposób, jak obecnie, zbrzydło mu i straciło dlań cały swój urok. Pomimo świetnego urodzaju, nigdy nie było, lub przynajmniej nigdy dotąd nie zdawało się Lewinowi, że jest tyle niepowodzeń i tyle nieporozumień pomiędzy nim a chłopami, jak w tym roku, a powód tych niepowodzeń i nieporozumień był obecnie najzupełniej zrozumiałym dla niego. Zadowolenie, jakie praca sprawiała mu sama przez się, zbliżenie się przez nią do chłopów, zazdrość, jakiej doznawał na widok ich życia; chęć wejścia w to życie, która w ciągu owej nocy z marzenia stała się zamiarem, którego szczegóły obmyślał, wszystko to do tego stopnia zmieniło jego poglądy na zaprowadzone już gospodarstwo, że Lewin nie mógł interesować się niem w tym samym stopniu co przedtem, jak również nie mógł nie zauważyć swej niechęci ku wszystkiemu, co miało z niem związek.
Stada uszlachetnionych krów, takich jak Pawa, znajdująca się w wysokiej kulturze; zorana pługami ziemia, dziewięć pól z miedzami, obsadzonemi łoziną; dziewięćdziesiąt dziesięcin zaoranego głęboko nawozu, rzędowe siewniki i t. p., wszystko to byłoby bardzo ładnem, gdyby robiło się samo przez się, lub gdyby to robił on sam wraz z towarzyszami, ludźmi współczującymi z nim. Lecz Lewin widział teraz wyraźnie (praca nad dziełem o gospodarstwie rolnem, w której usiłował dowieść, że głównym składnikiem gospodarstwa winien być robotnik, pomagała mu w tem bardzo), że gospodarstwo prowadzone dotąd było tylko zawziętą i uporczywą walką, toczoną pomiędzy nim a robotnikami, w której z jednej strony, mianowicie z jego, istniało nieustanne naprężone dążenie przerobienia wszystkiego na wzór, jaki uważał za najlepszy, z drugiej zaś strony — ze strony jego pracowników, chęć pozostawienia wszystkiego naturalnemu biegowi rzeczy. Tocząc tę walkę Lewin widział, że przy największem natężeniu sił z jego strony, a bez żadnego wysiłku, a nawet powziętego zamiaru z góry, z drugiej strony, osiągało się tylko to, że przewaga nie skłania się ku żadnej stronie, że zupełnie napróżno marnowały się jaknajlepsze narzędzia, najładniejszy inwentarz i najurodzajniejsza ziemia; co zaś było jeszcze mniej pomyślnem, że nie tylko zupełnie napróżno ginie energia, zużywana na tę walkę, lecz Lewin nie mógł również nie odczuwać teraz, gdy pojął dokładnie cały cel swego gospodarstwa, że cel ten nie należy do podniosłych.
W rzeczy samej na czem polegała ta walka? On musiał walczyć o każdy swój grosz (i nie mógł nie walczyć, gdyż gdyby na chwilę chociaż osłabła jego energia, to by mu zabrakło pieniędzy na wypłaty robotnikom), oni zaś pragnęli pracować spokojnie i przyjemnie, i tak, jak do tego byli przyzwyczajeni. W jego interesie leżało, aby każdy robotnik zrobił jak można najwięcej, aby nie zaniedbywał się, aby starał się nie psuć wialni, konnych grabi, młocarni, aby zastanawiał się nad tem co robi; robotnik zaś chciał pracować spokojnie, odpoczywając od czasu do czasu, a przedewszystkiem bez wysiłku i bezmyślnie. W ciągu ostatniego lata Lewin dostrzegał to na każdym kroku. Gdy posyłał ludzi kosić koniczynę na paszę, każąc wybierać gorsze dziesięciny, przerośnięte trawą i piołunem, na których koniczyna nie była zdatną na nasienie, koszono mu parę najładniejszych dziesięcin przeznaczonych na nasienie i, aby uniewinnić się, mówiono, że tak kazał ekonom i pocieszano tem, że będzie miał śliczne siano. Lewin jednak wiedział, że zrobiono to dlatego, iż taką koniczynę było znacznie łatwiej kosić. Gdy wysyłał konne grabie do grabienia siana, łamano je zaraz po ujechaniu kilku kroków, gdyż parobkowi nudziło się siedzieć na koźle pod machającemi nad nim skrzydłami i mówiono mu wtedy: „niech pan będzie łaskaw nie niepokoić się, baby zgrabią natychmiast.“ Pługi okazywały się niezdatnemi do niczego, gdyż ratajowi nie przyszło nigdy do głowy, że należy opuścić podniesiony lemiesz i zawracając pługiem, mordował konie i psuł ziemię, Lewina zaś prosił, aby nie martwił się. Konie puszczano w pszenicę, gdyż żadnemu robotnikowi nie chciało się być nocnym stróżem i pomimo zakazu, robotnicy zmieniali się co noc i Wańka, spędziwszy cały dzień przy pracy, zasnął w nocy w polu, do czego przyznawał się potem, mówiąc: „moja wina.“ Trzy najlepsze jałowice rozdęło, gdyż nie zaprowadzono je na wodopój i puszczono w koniczynę, chcąc zaś pocieszyć Lewina, opowiadano mu, iż sąsiadowi jego wyzdychało 112 sztuk w ciągu trzech dni. A działo się to wszystko nie dlatego, aby ktobądż źle życzył czy to Lewinowi, czy też jego gospodarstwu; owszem, Lewin wiedział, że ludzie lubili go i nazywali dobrym panem, działo się to zaś tylko dlatego, że całej służbie chciało się pracować wesoło i spokojnie i że cel Lewina był nietylko obcym i niepojętym dla niej, lecz wręcz przeciwnym jej celom. Lewin od dawna już uczuwał niezadowolenie ze swego stosunku do gospodarstwa; widział, że łódka jego płynie, lecz nie znajdował i nie szukał nawet prądu, być może, że naumyślnie nawet łudził samego siebie. Obecnie jednak nie mógł już dłużej mamić się; gospodarstwo, jakie prowadził, nietylko, że przestało go zajmować, lecz począł odczuwać pewien rodzaj wstrętu do niego i Lewin nie mógł już dłużej zajmować się niem.
Na zniechęcenie Lewina wpływała jeszcze i ta okoliczność, że blisko niego, o trzydzieści wiorst zaledwie, bawiła Kiti Szczerbacka, którą radby był ujrzeć, a na co nie mógł się zdobyć. Darja Aleksiejewna Obłońska, gdy był u niej, zapraszała go, aby przyjechał i po raz drugi oświadczył się jej siostrze, która, jak to Dolly dawała do zrozumienia, nie odrzuci go teraz. Lewin, zobaczywszy Kiti Szczerbacką, przekonał się, że nie przestał jej kochać, lecz nie mógł jechać do Obłońskich, wiedząc, że ona jest tam. Fakt, że on oświadczał się jej, a ona odmówiła mu, stawiał pomiędzy nimi nieprzezwyciężoną przeszkodę. „Ja nie mogę prosić ją, aby tylko dlatego była moją żoną, że nie może być żoną tego, za kogo chciała wyjść.“ Myśl ta czyniła ją obojętną dla niego i Lewin myślał o Kiti z pewnem rozdrażnieniem: „Nie starczy mi sił rozmawiać z nią bez uczucia wyrzutu i patrzeć na nią bez rozdrażnienia, a ona tylko jeszcze bardziej zacznie nienawidzieć mnie, a to bezwarunkowo musi nastąpić. A zresztą jakżeż mogę po tem wszystkiem, co mi powiedziała Darja Aleksiejewna, jechać tam do nich? Czyż mogę nie dać do zrozumienia Kiti, że wiem o wszystkiem od jej siostry? I mam wspaniałomyślnie przyjechać przebaczyć jej i okazać jej swą litość? Mam odgrywać przed nią rolę wybaczającego i zaszczycającego ją swą miłością!?... Po co Darja Aleksiejewna powiedziała mi to wszystko? Mógłbym spotkać się z nią zupełnie wypadkiem i w takim razie stało by się to samo przez się, lecz teraz jest to niemożliwe, niemożliwe.“
Darja Aleksiejewna napisała do niego parę słów, prosząc o przysłanie damskiego siodła dla Kiti. „Mówiono mi, że pan ma siodło; spodziewam się, że przywiezie je pan osobiście.“
Lewin nie mógł już znieść tego. „Jakto?! taka rozumna, delikatna kobieta mogła tak poniżać siostrę!“
Do Surowskiego powiatu nie można było dostać się ani koleją, ani pocztą, Lewin więc musiał jechać tarantasem.
Ujechawszy połowę drogi, zatrzymał się na popas u bogatego chłopa. Łysy, czerstwy starzec, z szeroką rudą brodą, siwiejącą koło policzków, otworzył wrota, przyciskając się do słupa, aby przepuścić wjeżdżający tarantas. Wskazawszy stangretowi miejsce pod szopą na obszernem podwórzu, utrzymanem w porządku, gospodarz zaprosił Lewina do izby. Młoda, czysto ubrana chłopka, w kaloszach na bosych nogach, wycierała podłogę w sieni; ujrzawszy psa, który wbiegł za Lewinem, przestraszyła się go, lecz, gdy dowiedziała się, że pies nie kąsa, roześmiała się w jednej chwili ze swego przestrachu, pokazała Lewinowi po łokieć zakasaną ręką na drzwi do izby, ukryła znowu, zgiąwszy się, swą ładną twarz i wzięła się do szurowania.
— Może samowar panu nastawić? — zapytała.
— Dobrze.
Izba była dość obszerna z holenderskim piecem i przepierzeniem. Pod ikonami stał malowany wzorzysto stół, ława i dwa stołki. Koło drzwi stała szafka z naczyniem; okiennice były zamknięte, much było niewiele i w całej izbie panowała taka czystość, że Lewin, bojąc się, aby Łaska, która kąpała się parę razy po drodze w kałużach, nie zadeptała podłogi, wskazał jej miejsce w kącie pode drzwiami. Rozejrzawszy się po izbie, Lewin wyszedł na podwórze. Kobieta, którą widział w sieni, z kołyszącemi się próżnemi wiadrami na koromyśle, pobiegła po wodę do studni, w tej chwili właśnie, gdy wchodził do sieni.
— Spiesz się! — zawołał na nią wesoło stary i podszedł do Lewina. — Więc pan jedzie do Mikołaja Iwanowicza Swiażskiego? On również zajeżdża czasami do mnie — zaczął rozmawiać, opierając się o poręcz ganku. Chłop nie skończył jeszcze opowiadać o swej znajomości ze Świażskim, gdy znowu zaskrzypiały wrota i na podwórze wjechali wracający z pola robotnicy z sochami i bronami. Konie zaprzężone do bron i soch były syte i ładnie wyglądały. Dwóch młodych robotników w płóciennych koszulach, należało widocznie do rodziny gospodarza, dwaj drudzy w zwykłych zgrzebnych koszulach, jeden stary, drugi młody, byli najemnikami.
Gospodarz zszedł z ganku, podszedł do koni i począł odprzęgać je.
— Co oni orali? — zapytał Lewin.
— Przeorywali ziemniaki, trzymam trochę ziemi w dzierżawie. A ty Fedot odprowadź wałacha i postaw go koło żłobu... zaprzęgniemy innego.
— A czy przynieśli, ojcze, nowe sochy? mówiłem, żeby przynieśli — zapytał wysoki dziarski parobek, widocznie syn starego.
— Tam... w sieni — odparł stary, zwijając lejce i rzucając je na ziemię — obejrzyj je jeszcze przed obiadem.
Baba, uginając się pod ciężarem pełnych wiader, wróciła do sieni, za nią zaczęły się schodzić inne baby: młode i ładne, stare i brzydkie, z dziećmi i bez dzieci.
Samowar zagotował się i zaczął kipić; robotnicy i członkowie rodziny załatwiwszy się z końmi, zeszli się na obiad. Lewin wyjął z torby podróżnej swe zapasy i zaprosił starego na herbatę.
— Piłem już dzisiaj — rzekł stary, przyjmując z widocznem zadowoleniem te zaprosiny — chyba tylko dla towarzystwa.
Popijając zwolna herbatę, stary opowiadał Lewinowi, jak rozwijało się jego gospodarstwo: dziesięć lat temu wziął w dzierżawę od obywatela 120 dziesięcin, a w zeszłym roku nabył je na własność i od drugiego sąsiedniego obywatela wydzierżawił 300 dziesięcin. Pewną część ziemi najmniej urodzajnej wypuszczał od siebie, a 40 dziesięcin pola obrabiał sam z pomocą swej rodziny i dwóch najemników. Chłop skarżył się, że gospodarstwo źle mu idzie. Lewin zauważył jednak od razu, że gospodarz skarży się bardziej z przyzwyczajenia i że, owszem, gospodarstwo idzie mu świetnie; bo gdyby w istocie szło źle, to stary nie mógłby zapłacić po sto pięć rubli za dziesięcinę, nie ożeniłby pięciu synów i siostrzeńca, nie pobudowałby się dwa razy po pożarach i za każdym razem lepiej niż przedtem. Pomimo skarg starego, widać było, że słusznie jest dumnym ze swej zamożności, ze swych synów, siostrzeńca, synowych, koni, krów, a szczególniej z tego, że daje rady takiemu dużemu gospodarstwu.
Lewin dowiedział się z rozmowy z nim, że stary nie stroni i od różnych ulepszeń: sadzi, naprzykład, dużo kartofli i kartofle jego, jak to Lewin widział po drodze, okwitły już i były w zawiązkach, gdy tymczasem kartofle Lewina zaczynały dopiero kwitnąć; ziemię pod kartofle chłop orał pługą, jak nazywał pług, wzięty od sąsiedniego obywatela, siał również i pszenicę. Lewina uderzył najbardziej jeden szczegół: oczyszczając żyto, stary karmił odpadkami konie. Lewin widząc u siebie, że taka doskonała pasza marnuje się, chciał zbierać ją, okazywało się to jednak zawsze niemożebnem. Chłop zaś używał ją stale i nie mógł się jej nachwalić.
— Cóż to szkodzi babom wynieść ją przed stodołę, a wozy podjadą i zabiorą!
— My obywatele mamy kłopot z robotnikami — rzekł Lewin, podając mu szklankę herbaty.
— Dziękuję — odparł stary, biorąc szklankę, lecz nie chcąc wziąć cukru, gdyż pozostał mu jeszcze obgryziony kawałek — w istocie ciężko gospodarować z robotnikami... poprostu ruina. Weźmy naprzykład Świażków. Tamtejsza ziemia słynie ze swej urodzajności, a jednak nie może chlubić się urodzajem. A to wszystko tylko przez niedopilnowanie!
— A wy gospodarujecie przecież z robotnikami?
— Ja gospodaruję po chłopsku i wszystkiego sam przypilnuję. Złego robotnika przepędzam w tej chwili, damy sobie jakoś rady i bez niego.
— Ojcze, Finogen kazał przynieść dziegciu — rzekła baba w kaloszach, wchodząc do izby.
— Otóż to tak, panie! — odezwał się stary, wstając, poczem przeżegnał się pobożnie, podziękował Lewinowi i wyszedł.
Gdy Lewin wszedł do kuchni, aby wywołać swego stangreta, zastał tam wszystkich mężczyzn przy stole. Baby usługiwały im i nie siadały do jedzenia. Syn gospodarza, młody chłop, z którego tryskało zdrowie, z ustami pełnemi kaszy opowiadał coś wesołego i śmiesznego, i wszyscy śmiali się, najgłośniej zaś baba w kaloszach, która dolewała właśnie kapuśniaku do miski.
Niebrzydka twarz baby przyczyniła się zapewne do wywołania u Lewina wrażenia ładu i porządku, panującego w całem gospodarstwie, wrażenie jednak, jakie Lewin wyniósł z tego włościańskiego domu, było do tego stopnia silnem, że Lewin nie mógł długo uwolnić się od niego i przez resztę drogi pomimowoli przypominał sobie to gospodarstwo, jak gdyby było w niem coś takiego, na co należało zwrócić konieczną uwagę.
Swiażski był marszałkiem szlachty swego powiatu; starszy o pięć lat od Lewina, był już od dawna żonatym. Mieszka przy nim młodsza siostra jego żony, sympatyczna bardzo dla Lewina panienka. Lewin wiedział, że Świażski i jego żona chcą wydać za niego tę pannę. Wiedział o tem napewno, jak wiedzą to zawsze młodzi ludzie, którzy są t. zw. partyą. Lewin nie odważyłby się jednak nigdy powiedzieć o tem komubądź, gdyż wiedział również, że tak samo nie może ożenić się z nią, nawet gdyby nie był zakokochanym w Kiti Szczerbackiej, jak i wzlecieć do nieba, chociaż pragnął w ogóle ożenić się i chociaż ta, pod każdym względem bardzo przyjemna panna, powinna była być jaknajlepszą żoną. To przeświadczenie zatruwało mu całą przyjemność wycieczki do Swiażskiego.
Otrzymawszy list Swiażskiego z zaproszeniem na polowanie, Lewin natychmiast pomyślał o tem, pomimo to odrazu powiedział sobie, że te widoki Swiażskiego na niego są tylko jego, Lewina, osbistym domysłem, nie mającym żadnej realnej podstawy, i że bezwarunkowo, nie zwracając na to uwagi, pojedzie do Świażkowa; prócz tego w głębi duszy chciał wybadać siebie samego i poznać bliżej tę pannę. Dom Swiażskich był nadzwyczaj przyjemnym i sam Swiażski, najlepszy, ze znanych Lewinowi, typ ziemskiego działacza, interesował nadzwyczaj Lewina.
Swiażski był jednym z tych ludzi, wzbudzających zawsze podziw w Lewinie, których zasady, nadzwyczaj konsekwentne, chociaż nigdy nie będące ich osobistym wytworem, idą w jednym, a życie w drugim, wręcz przeciwnym, ściśle określonym kierunku, zupełnie niezależnie i prawie zawsze na przekór zasadom. Swiażski był człowiekiem nadzwyczaj liberalnym, pogardzał szlachtą i na znaczną jej część patrzał jako na zwolenników pańszczyzny, którzy tylko bali się wypowiadać głośno swe poglądy. Rosyę uważał za kraj zupełnie upadły, coś w rodzaju Turcyi, a rząd rosyjski za lichy do tego stopnia, że nawet nie pozwalał sobie nigdy krytykować na seryo jego postępków. Jednocześnie zaś był urzędnikiem i wzorowym marszałkiem, a gdy jechał w drogę, brał zawsze czapkę z czerwonym lampasem i z państwowym znakiem. Swiażski był zdania, że żyć można tylko za granicą, dokąd jeździł za każdym razem, gdy tylko nastręczała mu się sposobność, prowadził jednak w Rosyi ogromne gospodarstwo rolne i interesował się nadzwyczaj jej wewnętrznemi sprawami i znał doskonale ich stan. Według jego poglądów chłop rosyjski swym rozwojem umysłowym stał na granicy między małpą a człowiekiem, a jednak na wyborach ziemskich jaknajuprzejmiej ściskał dłonie chłopów i zwracał baczną uwagę na ich zdanie; nie zachowywał postów i w ogóle nie krępował się przepisami kościelnymi, robił jednak wszystko, co mógł, aby polepszyć byt duchowieństwa wiejskiego i ująć mu pracy przez zmniejszenie parafij, i starał się, aby cerkiew pozostała w jego wiosce.
W kwestyi kobiecej Świażski był krańcowym stronnikiem najzupełniejszej swobody kobiet, szczególniej zaś nastawał na prawo kobiet do pracy; pożycie jego z żoną było jednak takiem, że wszyscy zachwycali się ich bezdzietnem pożyciem i w ten sposób urządził życie swej żony, że ta nie potrzebowała niczem zajmować się i mogła nic więcej nie robić, jak tylko myśleć razem z mężem, w jaki sposób spędzić najmilej i najweselej każdą chwilę.
Lewin miał zwyczaj zapatrywać się na postępki ludzkie z jaknajlepszej strony i dlatego trudno mu było zrozumieć charakter Świażskiego. Gdyby nie ta jego właściwość, byłby powiedział sobie po prostu „głupiec albo gałgan“, i rzecz cała przedstawiałaby mu się jasno i zrozumiale. Lecz nie mógł powiedzieć „głupiec“, gdyż Świażski bez wątpienia był nietylko bardzo rozumnym, lecz również bardzo wykształconym, niezwykle skromnym i niezarozumiałym człowiekiem, i nigdy nie chełpił się swem wykształceniem. Nie było przedmiotu, który byłby mu obcym, wiedzę swą jednak Świażski tylko wtedy wystawiał na pokaz, gdy tego zachodziła konieczna potrzeba. Tem bardziej Lewin mniej miał prawa nazwać go gałganem, gdyż, co nie ulegało żadnej wątpliwości, Świażski był uczciwym, zacnym, rozumnym człowiekiem, który chętnie, ze zrozumieniem rzeczy i energicznie pracował, a pracę jego powszechnie ceniono bardzo; nigdy też z samowiedzą ani nie zrobił, ani nigdy nie mógł zrobić nic złego.
Lewin usiłował pojąć go, czego nigdy nie był w stanie osiągnąć, patrzał więc na niego i jego życie, jak na zagadkę.
Świażski był przyjacielem Lewina, Lewin więc pozwalał sobie badać go i pragnął dosięgnąć aż do podstawowych jego poglądów na życie, lecz spotykał go zawsze zawód. Za każdym razem, gdy próbował przeniknąć po za otwarte dla wszystkich pokoje umysłu Świażskiego, Lewin zauważał, że Świażski bywał trochę zakłopotanym, zaledwie dostrzegalny przestrach przebijał się w jego spojrzeniu i Świażski zdawał się obawiać, że Lewin przejrzy go na wylot i wesoło a dobrodusznie uchylał się od wszelkich wyjaśnień.
Obecnie zaś po zniechęceniu się do gospodarstwa, wizyta u Świażskiego sprawiała Lewinowi szczególną przyjemność: nie mówiąc już o tem, że poprostu wesoło działało na niego patrzenie na tę szczęśliwą, zadowoloną z siebie i z całego świata, parę gołąbków. Lewin chciał teraz, gdy czuł się tak bardzo niezadowolonym ze swego życia, zbadać tę tajemnicę, która dawała Świażskiemu taką pewność siebie, zadowolenie i dobry humor. Prócz tego Lewin wiedział, że u Świażskich spotka się z obywatelami sąsiadami, a właśnie w danej chwili chciał porozmawiać i posłuchać, co inni mówią o gospodarstwie, o robotnikach i t. p., co, jak Lewin wiedział, przyjętem jest uważać za rzecz dość obojętną, lecz co wydawało mu się obecnie nadzwyczaj ważnem. „Być może, że kwestye te były najzupełniej obojętne za czasów pańszczyzny lub są takiemi w Anglii. W obydwóch tych razach warunki są zupełnie inne, lecz u nas, w Rosyi, w danej chwili, gdy wszystko uległo przewrotowi i zaczyna dopiero przyoblekać się w nowe kształty, wzajemne ustosunkowanie się tych warunków jest kwestyą najbardziej piekącą“ — myślał Lewin.
Polowanie zawiodło nadzieje Lewina, gdyż błota powysychały i dubeltów nie było prawie wcale. Lewin chodził cały dzień ze strzelbą i zastrzelił tylko trzy sztuki, lecz za to przyniósł, jak zwykle z polowania, doskonały apetyt, świetny humor i ożywienie, jakie ruch fizyczny zawsze wywoływał u niego. I na polowaniu, wtedy, gdy mu się zdawało, że nie myśli o niczem, stawał mu od czasu do czasu w wyobraźni stary chłop ze swą rodziną i wrażenie to nietylko przykuwało do siebie jego uwagę, lecz zdawało się wymagać również i rozwiązania jakiejś kwestyi z niem związanej.
Nad wieczorem przyjechali do Świażskiego dwaj obywatele za interesami, i podczas herbaty zawiązała się najbardziej ożywiona rozmowa, jakiej Lewin właśnie spodziewał się.
Lewin siedział przy stole koło pani domu, co zmuszało go do rozmawiania z nią i jej siostrą, siedzącą naprzeciwko niego. Żona Świażskiego była to kobieta niewysokiego wzrostu, blondynka z okrągłą twarzą, promieniejącą uśmiechem i dołkami. Lewin myślał, że przez nią zdobędzie rozwiązanie tej zagadki, jaką przedstawiał dla niego mąż jej, nie mógł jednak zdobyć się na konieczną równowagę myśli, czuł się zakłopotanym, ponieważ naprzeciwko niego siedziała jej siostra w strojnej, i jak mu się zdawało, naumyślnie dla niego włożonej sukni, z dużem wycięciem w kształcie trapezu na okrągłych, białych piersiach; czworokątne to wycięcie, pomimo to, że piersi były nadzwyczaj białe, a może dlatego właśnie, pozbawiało Lewina zwykłej mu swobody i panowania nad sobą. Lewin wyobrażał sobie, i mylił się zapewne, że wycięcie to było zrobionem tylko z powodu jego przyjazdu i był zdania, iż niema prawa patrzeć na nie i że powinien się starać nie zwracać nań żadnej uwagi; zdawało mu się jednak, że to jest jego wina, iż wycięcie to zostało zrobionem. Lewin był pod wrażeniem, że oszukuje kogoś, że powinien wytłumaczyć się, lecz że tłumaczyć się z tego w żaden sposób nie można, rumienił się więc nieustannie, był nie w humorze i nic prawie nie mówił. Małomowność jego udzieliła się i siostrze Świażskiego, gospodyni jednak zdawała się nie zauważać usposobienia Lewina, starała się więc naumyślnie ożywić go.
— Powiada pan — rzekła w toku rozpoczętej rozmowy — że wszystko co jest rosyjskie, nie może interesować mego męża. Owszem, dobrze mu bywa za granicą, ale nigdy do tego stopnia, jak w kraju, gdyż tutaj czuje się we właściwem sobie otoczeniu. Ma tutaj bardzo dużo zajęcia i posiada dar interesowania się wszystkiem. Pan, zdaje się, nie był nigdy w naszej szkole?
— Widziałem... ten domek obrośnięty bluszczem?
— Tak, to dzieło Nasti — rzekła gospodyni, wskazując na siostrę.
— Czy pani sama uczy? — zapytał Lewin, usiłując nie patrzeć na wycięcie, wiedząc jednak zarazem, że pomimo wszelkich wysiłków, będzie je widział, chociaż będzie patrzał gdzieindziej.
— W istocie, ja sama uczyłam i uczę, lecz obecnie mamy doskonałą nauczycielkę... zaprowadziliśmy również i gimnastykę.
— Dziękuję, nie będę już pił więcej herbaty — rzekł Lewin, wiedząc, że popełnia niegrzeczność, lecz nie mogąc w żaden sposób zdobyć się na dłuższe prowadzenie rozmowy, przyczem zarumienił się i wstał. — Słyszę zaciekawiającą mnie nadzwyczaj rozmowę — dodał i przeszedł do drugiego końca stołu, gdzie siedział gospodarz z dwoma obywatelami. Świażski siedział bokiem do stołu, trzymając w ręce, którą oparł na stole, porcelanową filiżankę, drugą zaś brał swą brodę, podnosił ją nieustannie do nosa i gładził od czasu do czasu. Świażski spoglądał swemi błyszczącemi, czarnemi oczyma na mówiącego z uniesieniem obywatela z długimi, siwymi wąsami, którego słowa bawiły go widocznie. Lewin odrazu zdał sobie jasno sprawę, że Świażski ma taką odpowiedź na skargi sąsiada, która za jednym zamachem obróci w niwecz wszystkie dowodzenia, lecz, że z różnych względów nie może jej dać, i że nie bez pewnej przyjemności przysłuchuje się komicznym twierdzeniom swego gościa.
Obywatel z siwymi wąsami należał widocznie do zajadłych zwolenników pańszczyzny, był typowym hreczkosiejem i namiętnie zajmował się gospodarstwem wiejskiem. Lewin poznał to zaraz z jego ubioru, ze staromodnego wytartego surduta, w którym stary czuł się widocznie nieswoim, z posępnego spojrzenia, z rozkazującego tonu, którego nabrał przez długoletnie przyzwyczajenie i z energicznych ruchów dużych, czerwonych, opalonych rąk z jednym staroświeckim zaręczynowym pierścionkiem na serdecznym palcu.
— Gdyby mi tylko nie żal było rzucać tego wszystkiego, nad czem napracowałem się tyle... a pracy włożyłem tam dużo... machnąłbym na wszystko ręką, sprzedałbym i pojechał, jak Mikołaj Iwanowicz... przysłuchiwać się Helenie — rzekł stary szlachcic z przyjemnym uśmiechem, który rozjaśnił jego niemłode, rozumne oblicze.
— A przecież pan nie rzuca — rzekł Mikołaj Iwanowicz Swiażski — a zatem opłaca się panu.
— Opłaca się tylko pod tym względem, że mam dach nad głową i że nie płacę za mieszkanie. A zresztą liczę ciągle na to, że lud przyjdzie może do rozumu. Nieda pan wiary, co to za pijaństwo i co za rozpusta! Wszystko potracili i nie mają ani szkapy, ani bydlęcia! Z głodu będzie zdychał, a niech go pan weźmie i najmie za robotnika, to tylko myśli o tem, jakby panu zrobić jakąbądż szkodę i zaskarżyć w dodatku do sądu pokoju.
— Ale za to i pan poda skargę do sądu.
— Ja podam? Za nic w świecie! Tyle będzie z tego gadania, że rady dać sobie nie będę mógł! Przecież na fabryce pobrali zadatki i nie przyszli do roboty. Cóż sędzia pokoju? Uniewinnił! Wszystko trzyma się jeszcze tylko przez sąd wołostny i przez starszyznę, gdyż ci dają im w skórę po dawnemu. A gdyby tego nie było, to doprawdy trzebaby wszystko rzucić i uciekać na koniec świata!
Szlagon drażnił widocznie Świażskiego, którego to nietylko nie gniewało, lecz owszem szczerze bawiło.
— A przecież my gospodarujemy bez tych środków — rzekł Świażski, uśmiechając się — ja, Lewin i pan... — Świażski wskazał na drugiego obywatela.
— W istocie Michałowi Pietrowiczowi idzie, ale niech go się pan zapyta w jaki sposób? Czyż to jest racyonalne gospodarstwo? — odparł, chełpiąc się widocznie wyrazem „racyonalne.“
— Ja tam sobie gospodaruję najzwyczajniej w świecie — odezwał się Michał Pietrowicz — i jakoś dziękuję Panu Bogu. Staram się tylko o to, aby mieć pieniążki na jesienne podatki. Przychodzą do mnie chłopi: „ojcze, dobrodzieju, ratuj!“ wszystko swoi chłopi, sąsiedzi; zlituję się nad nimi, daję im ale powiadam: pamiętajcie dzieci, że wam dopomogłem, dopomóżcie więc i wy mnie, gdy zajdzie potrzeba, siew owsa, zbiór siana, żniwo, i natychmiast zawieram z nimi umowę... choć co prawda są i pomiędzy nimi gałgany.
Lewin, który znał od dawna te patryarchalne stosunki i wiedział co o nich trzymać, porozumiał się wzrokiem ze Świażskim i przerywając Michałowi Pietrowiczowi, zwrócił się znowu do obywatela z siwymi wąsami:
— Więc jakże, zdaniem pana, należy obecnie gospodarować? — zapytał.
— Tak gospodarować jak Michał Pietrowicz; albo na spółkę z chłopami, albo oddawać im ziemię w dzierżawę: to można, ale przez to obniża się znacznie poziom ogólnego dobrobytu. Tam, gdzie ziemia za pańszczyzny dawała dziewiąte ziarno, obecnie daje zaledwie trzecie. Emancypacya zgubiła Rosyę!
Świażski popatrzał na Lewina uśmiechniętemi oczyma i kiwnął mu nawet nieznacznie głową, lecz Lewin nie widział nic śmiesznego w słowach obywatela, gdyż rozumiał je lepiej niż Świażski. I wiele z tego co mówił dalej szlachcic, dowodząc, że emancypacya doprowadziła Rosyę do upadku, wydało mu się najzupełniej trafnem, oryginalnem i nieulegającem zaprzeczeniu. Stary mówił widocznie szczerze, wypowiadał to, co myślał, co rzadko w ogóle zdarza się, doszedł zaś do tego przekonania nie przez jałowe abstrakcyjne rozmyślanie, któremu oddawałby się w braku innego zajęcia, lecz przekonanie to wynikło z warunków jego życia, zostało nabyte w samotnem życiu na wsi i szlachcic doszedł do niego po głębokim, wszechstronnym namyśle.
— Rzecz cała, widzi pan, polega na tem, że każdy postęp odbywa się tylko za sprawą władzy — mówił, chcąc widocznie dać dowód, że wykształcenie nie jest mu obcem. — Niech pan weźmie reformy Piotra, Katarzyny, Aleksandra, niech pan weźmie historyę Europy... tem bardziej postęp pod względem ekonomicznym. Weźmy, naprzykład, kartofle, a i te były u nas wprowadzane siłą. Przecież nie zawsze orano sochą, zaprowadzono ją, być może, za czasów książąt udzielnych, lecz mogę panów zapewnić, iż zaprowadzono ją siłą. Teraz za naszych czasów, my obywatele, za pańszczyzny zaprowadziliśmy ulepszone gospodarstwo: i suszarnie, i wialnie, i sztuczne nawozy i najrozmaitsze narzędzia, wszystko to zaprowadzaliśmy naszą władzą, a chłopi z początku sprzeciwiali się, a potem zaczęli już nas naśladować. Teraz zaś, gdy zniesiono pańszczyznę, gdy odebrano nam władzę, gospodarstwo nasze, tam gdzie stało na wysokim stopniu, musi upaść i powrócić do dawnego, pierwotnego stanu... jest to moje głębokie przekonanie...
— Ale dlaczego? Jeśli jest racyonalnem, to może je pan prowadzić i z pomocą najemników.
— Niemam dość władzy; pozwoli mnie pan zapytać go, z czyją pomocą mam je prowadzić?
„Oto i ona, siła robocza, główny składnik gospodarstwa“ — pomyślał Lewin.
— Robotników.
— Robotnicy nie chcą pracować sumiennie i dobrem i narzędziami. Nasz robotnik umie tylko jedno, upić się jak bydlę i po pijanemu zepsuć wszystko, co tylko da mu się do rąk: ochwacić konia, porozrywać porządną uprząż, koło okute zdjąć i przepić je, rzucić kamień do młocarni i połamać ją i t. d. Nie może się patrzeć na to wszystko, co mu się niepodoba. Dlatego też cały poziom gospodarstwa obniżył się. Grunta, do uprawy których brak nam sił, zarosły chwastami lub zostały rozdane pomiędzy chłopów, i tam gdzie dawniej rodziły miliony korcy, obecnie dają zaledwie setki tysięcy, a dobrobyt ogólny z konieczności musiał podupaść. Gdyby zrobiono to samo, ale z namysłem...
I szlachcic począł rozwijać swój plan zniesienia pańszczyzny, który usunąłby wszelakie niedogodności.
Lewina nie zajmowało to wcale, lecz gdy obywatel skończył mówić, Lewin powrócił do punktu, z którego ten wyszedł z początku i rzekł, zwracając się do Świażskiego, i chcąc go tem skłonić do wypowiedzenia swego prawdziwego poglądu:
— Zdanie, że poziom gospodarstwa obniża się, i że wobec naszego stosunku do robotników nie może ono być prowadzonem korzystnie i racyonalnie, jest najzupełniej trafnem i zgodnem z rzeczywistością.
— Ja nie znajduję tego — odpowiedział Swiażski z powagą — widzę tylko, że my nie umiemy gospodarować, i że wbrew twierdzeniu pana, gospodarstwo, któreśmy prowadzili za pańszczyzny, było nietyle racyonalnem co prymitywnem. Niemamy ani maszyn, ani dobrego inwentarza roboczego, ani nie umiemy rządzić się i rachować. Spytajcie się, panowie, pierwszego lepszego właściciela ziemskiego, a on nie potrafi wam powiedzieć, czy jego majątek przynosi dochód, czy też straty i ile mianowicie.
— Włoska buchalterya — odezwał się z ironią obywatel — wszystko jedno czy będzie pan rachował, czy też nie... gdy wszystko panu popsują, dochodu nie może pan mieć żadnego.
— Po co mają popsuć? Lichą młocarnię połamią, a mojej parowej nie złamią. Szkapę „rosyjską“... jak to? „taskańskiej“ rasy, co to ją trzeba za ogon ciągnąć[15] ochwacą, ale niech pan zaprowadzi perszerony lub przynajmniej nasze „bitiugi“, to tym nic nie zrobią... i tak ze wszystkiem! Musimy więc zmienić zupełnie nasz pogląd na gospodarstwo.
— Gdyby nas tylko stać było na to, Mikołaju Iwanowiczu! Panu łatwo to mówić, a ja muszę utrzymywać syna w uniwersytecie i młodszych chłopców w gimnazyum, niemam więc na perszerony.
— Na to są banki.
— Aby wszystko z młotka sprzedali? Dziękuję z przeproszeniem za nie...
— Nie zgadzam się na to, aby należało, aby można było podnieść jeszcze poziom naszych gospodarstw — rzekł Lewin — zajmuję się tą kwestyą i rozporządzam odpowiednimi środkami, a nic zrobić nie mogę. Co do banków, to niewiem komu mogą one być przydatne. Ja przynajmniej ponosiłem zawsze i na wszystkiem straty, na co tylko robiłem nakłady: wzorowa owczarnia — przyprawiła mnie o straty, maszyny — straty.
— Ma pan racyę — potwierdził szlachcic z długimi wąsami, uśmiechając się nawet z zadowoleniem.
— I nie ja tylko... — ciągnął Lewin — mogę się powołać na wszystkich właścicieli, prowadzących racyonalne gospodarstwa; wszyscy z małymi wyjątkami ponoszą straty.
Niech pan powie, czy pański majątek przynosi panu dochód? — zapytał Lewin i w jednej chwili dostrzegł w spójrzeniu Świażskiego ten przelotny wyraz przestrachu, jaki zauważał zawsze, ilekroć chciał przeniknąć dalej do otwartych dla wszystkich pokoi umysłu Świażskiego.
Swoją drogą zapytanie to było niedyskrecyą ze strony Lewina. Gospodyni podczas herbaty mówiła mu przed chwilą, że w tym roku w lecie mąż jej sprowadził z Moskwy niemca, specyalistę buchaltera, który za wynagrodzeniem pięciuset rubli podjął się ułożyć bilans całego gospodarstwa i znalazł, że daje ono rok rocznie przeszło trzy tysiące rubli straty, nie pamiętała dokładnie ile, lecz zdaje się, że niemiec wyliczył wszystko do ćwierć kopiejki.
Obywatel z siwymi wąsami, na wspomnienie o dochodach z majątku Swiażskiego, uśmiechnął się, wiedząc widocznie, jaki może być dochód u sąsiada i marszałka.
— Być może, że przynosi straty — odrzekł Świażski — lecz to dowodzi tylko, że albo jestem złym gospodarzem, albo że obracam część kapitału na powiększenie renty.
— Ach, renta! — zawołał Lewin z przestrachem. — Być może, że renta jest w Europie, gdzie ziemia, z powodu włożonej w nią pracy, podnosi się w cenie, ale u nas wszystka ziemia staje się gorszą od nakładu pracy, to jest wycieńcza się, a co zatem idzie, u nas niema renty.
— Jakto niema renty? Przecież to prawo?
— My jesteśmy po za prawem; renta nie dowodzi nam niczego, lecz przeciwnie, gmatwa rzecz całą. Niech pan powie jakim sposobem teorya renty...
— Może pan życzy sobie kwaśnego mleka? Masza, każ nam podać kwaśnego mleka lub malin — zwrócił się Świażski do żony — w tym roku mamy nadzwyczaj długo maliny.
I Świażski wstał od stołu w najlepszym humorze i odszedł, przypuszczając widocznie, że rozmowa skończyła się już, gdy tymczasem Lewinowi zdawało się, iż ona rozpoczyna się dopiero.
Po odejściu Swiażskiego, Lewin rozmawiał w dalszem ciągu z obywatelem, usiłując dowieść mu, że przyczyna całego nieporozumienia polega na tem, że nie chcemy zbadać właściwości i przyzwyczajeń naszego robotnika; lecz obywatel, jak i wszyscy ludzie, co długo i niezależnie obmyślają swe przekonania, był dość upartym, z trudnością dawał się przekonywoć i namiętnie obstawał przy swojem, dowodząc, że rosyjski chłop jest niechlują i lubi świństwo, i żeby wyprowadzić go z tego stanu, należy mieć władzę, której brak tak dotkliwie uczuwać się daje, że potrzebnym jest kij, a my staliśmy się do tego stopnia liberalnymi, że istniejący tysiące lat kij, zastąpiliśmy nagle jakimiś adwokatami i kozą, w której tych gałganów, śmierdzących chłopów, karmią doskonałą zupą i gdzie im wyrachowują sześcienne stopy powietrza.
— Dlaczego według pana — mówił Lewin, chcąc powrócić do poprzedniej rozmowy — niemożna znaleźć takiego stosunku do siły roboczej, przy którym praca jej przynosiłaby owoce?
— Z rosyjskim ludem nie da się to nigdy zrobić! Brak władzy — odparł obywatel.
— W jakiż sposób te nowe warunki mogą być znalezione? — zapytał Świażski, który zjadłszy trochę kwaśnego mleka i zapaliwszy papierosa, podszedł znowu ku rozmawiającym. — Każdy możebny stosunek do siły roboczej został już ściśle określonym i zbadanym. Pozostałość z czasów barbarzyńskich, pierwotna gmina z powszechną poręką, pada sama przez się, pańszczyzna została zniesioną, pozostała tylko swobodna praca, a kształty jej są już sformułowane i gotowe, i tylko te formy można stosować. Parobek, najemnik i fermer, i po za tem nic już pan nie znajdzie.
— Lecz Europa nie jest zadowoloną z tych form.
— Nie jest zadowoloną, szuka więc nowych i nie ulega wątpliwości, że je znajdzie.
— To samo i ja przecież mówię — odparł Lewin — ale dlaczego i my nie mamy szukać na własną rękę.
— Dlatego, że to byłoby to samo, co myśleć nad nowymi sposobami budowania dróg żelaznych, chociaż sposoby te są już wymyślone.
— Lecz jeśli są nam one nie na rękę, jeśli są głupie? — zapytał Lewin i znowu zauważył w oczach Świażskiego pewien wyraz przestrachu.
— To jest to samo, co nasze powiedzenie: „my zasypiemy czapkami“, myśmy znaleźli to, czego szuka Europa! Wiem o tem wszystkiem, lecz niech mi pan wybaczy, czy pan wie o wszystkiem, co zrobiono w Europie w kwestyi robotniczej?
— Bardzo pobieżnie.
— Nad kwestyą tą pracują obecnie najbardziej wzniosie umysły Europy. Kierunek Schultze-Delitscha... Potem ta olbrzymia literatura kwestyi robotniczej najbardziej liberalnego kierunku, na czele którego stoi Lassale... organizacya mülhauzeńska, jest już faktem spełnionym.
— Mam o tem nadzwyczaj niedokładne pojęcie.
— Pan zapewne tylko tak mówi, lecz wie pan o tem tak samo jak i ja. Ja, ma się rozumieć, nie jestem profesorem nauk socyalnych, lecz rzeczy te interesowały mnie i warto zaprawdę, aby pan popracował nad niemi, gdyż widzę, że one zaciekawiają pana.
— Lecz jakież rezultaty osiągnięto?
— Przepraszam...
Goście poczęli wstawać od stołu, zabierając się do wyjazdu i Świażski poszedł wyprowadzać ich do przedpokoju. Lewin pozostał pod wrażeniem, że Świażski złapał go na nieprzyjemnym dla siebie zwyczaju podpatrywania tego, co się dzieje w dalszych pokojach jego umysłu.
Lewin nudził się nadzwyczaj w ciągu tego wieczoru w towarzystwie pań, gdyż kłopotała go, jak nigdy jeszcze, myśl, że to niezadowolenie z gospodarstwa, jakie ogarnęło go od jakiegoś czasu, nie jest wyjątkowo tylko jego udziałem, lecz że jest stanem ogólnie rozpowszechnionym w Rosyi i że obmyślenie jakiegobądź stosunku do robotników, któryby pozwolił, aby ci ostatni pracowali tak, jak u starego chłopa, nie jest marzeniem, lecz zadaniem, które należy koniecznie spełnić. Lewinowi zdawało się, że kwestyę tę można rozwiązać i że należy koniecznie wziąć się do tego.
Pożegnawszy się z paniami i obiecawszy im, że i jutrzejszy cały dzień będzie jeszcze bawić i pojedzie razem z niemi konno do lasu, Lewin przed udaniem się do swego pokoju, zaszedł do gabinetu gospodarza, skąd chciał wziąć parę książek o kwestyi robotniczej, które Świażski obiecał mu dać.
Gabinet Świażskiego, był to ogromny pokój, zastawiony szafami z książkami i dwoma stołami: jednym ciężkim do pisania, stojącym na środku, i drugim okrągłym, na którym były ułożone w kształcie gwiazdy koło lampy ostatnie numery gazet i dzienników w różnych językach. Koło biurka stała szafka z szufladkami; na każdej szufladce widniała tabliczka ze złotym napisem, oznaczającym, jakiego rodzaju papiery leżały w niej.
Świażski wyjął z szafy książki i siadł na bujającym się fotelu.
— Co pana tak zaciekawiło? — zapytał Lewin, który stojąc koło okrągłego stołu przeglądał pisma.
— Znajdzie pan tutaj nadzwyczaj ciekawy artykuł — rzekł po chwili, wskazując na miesięcznik, który Lewin właśnie trzymał w ręku — pokazuje się, że sprawcą rozbioru Polski był zupełnie nie Fryderyk... pokazuje się...
I Świażski ze zwykłą mu ścisłością opowiedział treściwie dość ważne i interesujące odkrycia. Pomimo to, że Lewina zajmowała obecnie najbardziej myśl o gospodarstwie, przysłuchując się Świażskiemu, pomimowoli zadawał sobie pytanie: „Co tam w nim siedzi? I dlaczego interesuje go tak rozbiór Polski?“ Gdy Świażski skończył, Lewin machinalnie zapytał: „A więc cóż z tego?“ Lecz z tego nic nie było, prócz tego, że „pokazuje się“ i t. d.
Lecz Świażski nie powiedział Lewinowi i nie uznał za stosowne powiedzieć, dlaczego ta kwestya tak go interesuje.
— W każdym razie zajął mnie nadzwyczaj ten gniewający się obywatel — rzekł Lewin z westchnieniem — to rozumny człowiek i miał słuszność pod wieloma względami.
— Daj pan spokój! Zakamieniały stronnik pańszczyzny, jak i oni wszyscy zresztą... — rzekł Swiażski.
— Którym pan marszałkuje...
— W istocie ja im marszałkuję, ale we wręcz przeciwnym kierunku — odparł Świażski, śmiejąc się.
— Widzi pan, mnie to szczególniej zajmuje — rzekł Lewin — że on ma racyę, iż to co my robimy, t. j. racyonalna gospodarka, nie idzie nam jakoś, a opłaca się tylko gospodarstwo prowadzone po lichwiarsku, jak u tego jegomościa, co nie odzywał się prawie wcale, lub też bardzo prymitywne... Kto tu winien?
— Rozumie się, że my sami, a zresztą to nieprawda, aby gospodarstwa nasze nie opłacały się. Wasilczykow robi pieniądze...
— Ma fabrykę...
— Niewiem jednak w każdym razie, co pana tak dziwi. Naród stoi na takim niskim stopniu i materyalnego i umysłowego rozwoju, że oczywiście musi sprzeciwiać się wszystkiemu, co jest mu obcem. W Europie racyonalne gospodarstwo opłaca się dlatego, że naród jest wykształconym, cała więc rzecz polega na tem tylko, iż należy oświecić lud.
— Ale w jaki sposób oświecić go.
— By oświecić lud potrzeba koniecznie trzech rzeczy: szkół, szkół i jeszcze raz szkół.
— Przecież pan sam powiada, że naród stoi na bardzo niskim stopniu rozwoju materyalnego? cóż więc szkoły pomogą mu na to?
— Wie pan, że pan przypomina mi anegdotę o radach dawanych choremu: „Niech spróbuje wziąć na przeczyszczenie!“ — „Brał i pogorszyło mu się!“ — „Niech spróbuje pijawek!“ — „Stawiał i pogorszyło się!“ — „Niech się więc modli!“ — „Modlił się, lecz i to nie pomogło!“ Również i my z panem. Ja powiadam ekonomia polityczna, a pan — gorzej; powiadam socyalizm — gorzej, oświata — gorzej.
— Cóż jednak ludowi szkoły dopomogą?
— Dadzą mu inne potrzeby...
— Tego właśnie nie rozumiałem nigdy — z zapałem przerwał Lewin — w jaki sposób szkoły mają dopomódz ludowi do osiągnięcia pomyślności pod względem materyalnym? Pan powiada, że szkoły i oświata dadzą mu nowe potrzeby... tem gorzej, gdyż lud nie będzie w stanie uczynić im zadość. W jaki sposób znajomość dodawania, odejmowania i katechizmu dopomoże mu do polepszenia materyalnego stanu, tego nigdy nie mogłem zrozumieć! Pozawczoraj wieczorem spotkałem babę z dzieckiem przy piersiach i pytam ją, dokąd idzie? a ona odpowiada: „chodziłam do znachorki, chłopak dostał krost, prosiłam ją więc, aby poradziła co na to?“ Zapytałem babę, jak znachorka leczy krosty? „Zamyka dziecko w kurniku i zamawia chorobę“...
— Widzi więc pan, że pan sam to uznaje! Aby znachorka nie wsadzała dzieciaka chorego na krosty do kurnika, należy... — uśmiechając się wesoło, zauważył Świażski.
— Ależ nie — przerwał Lewin — takie leczenie chorego dziecka jest mojem zdaniem podobnem do leczenia ludu szkołami. Naród jest ubogim i ciemnym; widzimy to równie dobrze jak i baba krosty, gdyż dzieciak jest niemi pokryty; dlaczego jednak na tę chorobę ciemnoty i ubóstwa mają pomóc szkoły, jest to doprawdy równie trudnem do zrozumienia, jak mniemanie, że kury mogą wyleczyć z krost. Przedewszystkiem należy zwalczać przyczynę ubóstwa ludu.
— Bogu dzięki, że przynajmniej pod tym względem poglądy pańskie godzą się z poglądami Spencera, którego pan tak nie lubi; on twierdzi również, że oświata może być tylko wynikiem ogromnego dobrobytu i pewnego komfortu oraz częstego mycia się, a nie umiejętności czytania i rachowania...
— Bardzo mi przyjemnie, owszem bardzo mi przykro, że zgadzam się ze Spencerem, tylko że ja wiem już o tem wszystkiem od „dawna. Szkoły nic nie pomogą, a pomoże tylko taki ekonomiczny ustrój, przy istnieniu którego lud będzie bogatszym, będzie miał więcej wolnego czasu... a wtedy szkoły powstaną same przez się.
— Jednakże w całej Europie szkoły są obowiązujące...
— Nie rozumiem jednak, jak pan może w takim razie zgadzać się pod tym względem ze Spencerem...
Lecz w tej chwili w oczach Swiażskiego mignął wyraz przestrachu i Świaźski zawołał, śmiejąc się na głos:
— Doprawdy te krosty i kury są doskonałe! Czy pan to w istocie osobiście słyszał?
Lewin przekonał się, że w żaden sposób nie uda mu się odszukać związku pomiędzy myślami tego człowieka, a wygłaszanemi przez niego zasadami i postępkami jego. Widocznie dla Swiażskiego obojętnem było, dokąd prowadzi go rozumowanie, potrzeba mu tylko było samego procesu rozumowania i nie lubiał, gdy ten proces rozumowania doprowadzał go do punktu, z którego już nie było wyjścia, unikał więc tego i starał się natychmiast zmienić temat rozmowy.
Wszystkie wrażenia tego dnia, poczynając od wrażenia, jakie wywarł na nim chłop, spotkany po drodze, które to wrażenie zdawało się być jakby podstawą wszystkich dzisiejszych wrażeń, wzruszyły nadzwyczaj Lewina. Ten sympatyczny Świażski, który ma inne poglądy na użytek powszechny i widocznie jakieś inne, ukryte przed nim, Lewinem; swe najzupełniej osobiste przekonania, a wraz z nim cały tłum, któremu na imię legion, a który kieruje społeczeństwem z pomocą obcych mu poglądów; ten zniechęcony właściciel ziemski, mający zupełną słuszność w swych dowodzeniach, które wymęczyło na nim życie, lecz nie mający racyi z powodu ryczałtowego potępiania całej, i to w dodatku najlepszej klasy społeczeństwa rosyjskiego; własne niezadowolenie ze swej działalności i mglista nadzieja poprawienia tego wszystkiego — wszystko to zlewało się razem w uczucie wewnętrznej trwogi i oczekiwania bliskiego rozwiązania.
Zostawszy się sam na sam w przeznaczonym dla siebie pokoju i leżąc na sprężynowym materacu, podrzucającym za każdem poruszeniem jego ręce i nogi, Lewin nie mógł długo zasnąć. Lewina nic a nic nie obchodziło to wszystko, co mówił Świażski, chociaż było w tem sporo rozumnych rzeczy; dowody jednak, jakie przytaczał stary obywatel, wymagały głębszego zastanowienia się nad nimi. Lewin pomimowoli przypomniał sobie jego słowa i poprawiał w wyobraźni swe odpowiedzi, jakie mu dawał.
„W istocie powinienem był powiedzieć: Powiada pan, że gospodarstwa nasze dlatego dają mało dochodu, że chłop nienawidzi ulepszeń, które należy wskutek tego wprowadzać siłą; lecz gdyby gospodarstwo nie dawało dochodów bez tych ulepszeń, miał by pan racyę, ono jednak daje tylko tam dochody, gdzie robotnik pracuje zgodnie ze swemi przyzwyczajeniami, tak jak u tego chłopa. Pańskie, moje, i w ogóle nasze niezadowolenie z wyników gospodarstwa dowodzi tylko, że wina jest po naszej stronie lub po stronie robotników. My już od dawyna usiłujemy zaprowadzić wszystko po naszemu, po europejsku, nie oglądając się wcale na właściwości siły roboczej. Spróbujmy jednak zapatrywać się na siłę roboczą nie jak na idealną roboczą siłę, lecz jak na rosyjskiego chłopa z jego instynktami i nałogami, i zastosujmy do tego nasze gospodarstwa. Wyobraź pan sobie — powinienem mu był powiedzieć — że prowadzi pan takie same gospodarstwo, jak ów stary chłop, że pan znalazł sposób zainteresowania robotników w pomyślnym rezultacie ich pracy, i że znalazł pan ten złoty środek w ulepszeniach, do wysokości którego oni uznają je, i pan nie wycieńczając gleby, otrzyma dwa, trzy razy więcej niż przedtem. Podziel pan owoce, jakie przyniesie gospodarstwo na dwie połowy i jedną połowę oddaj pan sile roboczej; reszta, która się panu pozostanie, będzie znacznie większą niż obecny pański dochód, a i siła robocza dostanie więcej, niż dostaje obecnie; aby zaś dojść do tego, należy obniżyć poziom gospodarstwa i zainteresować robotników z jego wynikami, a w jaki sposób dojść do tego, to już należy szczegółowo rozpatrzyć; nie ulega jednak żadnej wątpliwości, że to jest najzupełniej możliwe.
Myśl ta wywarła na Lewina ogromne wrażenie; nie mógł spać przez znaczną część nocy, obmyślając szczegółowo plany, mające na celu wcielenie w czyn tych projektów. Miał zamiar wyjechać dopiero jutro wieczorem, obecnie jednak zdecydował się wracać do domu już rano; prócz tego ta siostra z wyciętym stanikiem wywoływała w nim uczucie, graniczące ze wstydem i z wyrzutami sumienia za popełniony, niewłaściwy postępek. Przedewszystkiem zaś sądził, należy jechać nie tracąc czasu, trzeba spieszyć się, by zapoznać chłopów z nowym projektem przed siewem oziminy, gdyż chciał siać już na nowych warunkach; jednem słowem Lewin postanowił zaprowadzić zupełnie nowy porządek w gospodarstwie.
Doprowadzenie do skutku zamiarów Lewina nastręczało wiele trudności, jednak pracował nad nimi, ile mu sił starczyło i dopiął swego, a chociaż nie w tym stopniu, w jakim sobie życzył, w każdym jednak razie doszedł do tego, że mógł, nie okłamując samego siebie, wierzyć, iż warto nad tem popracować. Największa trudność polegała na tem, że gospodarstwo było już puszczone w ruch, że nie można było zatrzymać tej maszyny, lecz że należało wszystko zmieniać podczas jej biegu.
Gdy Lewin w dzień swego powrotu do domu, wieczorem, wtajemniczał ekonoma w swe plany, ekonom z widocznem zadowoleniem zaaprobował ten ustęp przemówienia, w którym była mowa o tem, że wszystko co robi się dotąd, jest bez sensu i naraża tylko na straty. Ekonom twierdził nawet, że oddawna doszedł już do tego przekonania, lecz że nikt nie chciał go słuchać. Co zaś do propozycyi uczynionej przez Lewina, aby razem z robotnikami przyjął udział w całem przedsiębiorstwie, to ekonom nie dał na nią żadnej stanowczej odpowiedzi i zaczął w tej chwili mówić o tem, że trzeba koniecznie w ciągu jutrzejszego dnia zwieźć resztę snopów żyta, tak że Lewin przekonał się, iż teraz nie czas na rozmowy tego rodzaju.
Gdy zaczynał mówić o tem samem z chłopami i gdy proponował im, aby brali od niego ziemię na nowych warunkach, to napotykał na tę samą przeszkodę, gdyż chłopi do tego stopnia byli zajęci bieżącemi robotami w polu, że nie mieli czasu zastanawiać się nad tem, czy interes tego rodzaju opłaci się im, czy też narazi tylko na straty.
Zdawało się, że pastuch Iwan, dość naiwny chłop, zupełnie zrozumiał Lewina, bo gdy proponował mu, aby razem ze swą rodziną przyjął udział w dochodach z obory, Iwan okazywał gorące współczucie temu pomysłowi; gdy jednak Lewin opowiadał mu o przyszłych zyskach, na twarzy Iwana malowała się obawa i żal, że nie może dosłuchać do końca i że musi odejść, aby wziąć się do jakiej bądź roboty: nakładać siano za drabiny, pędzić krowy na wodopój albo wyrzucać nawóz z obory.
Druga trudność polegała na nieprzezwyciężonem niedowiarstwie chłopów, gdyż nie chcieli wierzyć, że cel ich pana może polegać na czem bądź innem, jak nie na chęci wyzyskania ich o ile możności; chłopi byli pewni, że prawdziwy cel jego (bez względu na wszystkie dowody, jakie im Lewin przytaczał) polegać będzie na tem, czego im nie powie. I oni sami, rozmawiając z nim, rozprawiali bardzo dużo, lecz nigdy nie wypowiadali tego, na czem polegał ich główny cel. Prócz tego (Lewin widział, że kostyczny obywatel miał racyę), za pierwszy i konieczny warunek każdej umowy kładli, aby pod żadnym pozorem nie byli zmuszani do prowadzenia gospodarstwa na jakibądż nowy sposób i aby nie musieli używać żadnych nowych narzędzi. Wszyscy godzili się na to, że pług orze lepiej, i siewniki sieją prędzej i dokładniej, lecz wynajdywali tysiące powodów, dla których nie można używać ani jednego, ani drugich, i chociaż Lewin był już przygotowanym na to, że należy obniżyć ogólny poziom gospodarstwa, żal mu jednak było wyrzekać się ulepszeń, pożytek których był tak namacalnie widocznym. Pomimo tych trudności dopiął jednak swego i pod jesień rzecz cała była załatwioną, przynajmniej Lewinowi zdawało się, że tak jest w istocie.
Z początku Lewin miał zamiar urządzić w ten sposób całe gospodarstwo i prowadzić je na spółkę z włościanami, robotnikami i ekonomem, lecz wkrótce przekonał się, że jest to niemożebnem, zdecydował się więc podzielić swe gospodarstwo na parę części. Obora, sad, ogród warzywny, pokosy, pola, podzielone na parę części, stanowiły oddzielne działy.
Pastuch Iwan, który jak się zdaje, najlepiej pojął zamysły Lewina, dobrał sobie artel złożony przeważnie z członków swojej rodziny i stał się współuczestnikiem w zyskach obory. Odległe pole, które ośm lat leżało odłogiem, wzięło sześć chłopskich rodzin, na czele których stał rozumny cieśla, Teodor Rozunow, chłop zaś Szurajew podjął się wziąć na tych samych warunkach ogrody warzywne. Reszta pozostała po dawnemu, lecz te trzy działy były początkiem nowego systemu i Lewin począł zwracać na nie szczególną uwagę.
Prawda, że w oborze wszystko szło obecnie ani trochę nie lepiej niż przedtem i Iwan sprzeciwiał się usilnie trzymaniu krów w ciepłej oborze i wyrabianiu śmietankowego masła, dowodząc, że w chłodnej oborze krowa potrzebuje mniej paszy i że masło ze śmietany jest więcej zbitem; nadto żądał pensyi, bo niewiele go to obchodziło, że pieniądze; jakie brał, szły nie na rachunek pensyi, lecz na rachunek mającej mu przypaść części dochodu.
Prawda, że Fedor Rezunow nie przeorał, jak to było umówione, po raz drugi roli pod żyto, tłumacząc się, że nie starczyło już czasu. Prawda, że chłopi do spółki należący, chociaż umówili się prowadzić rzecz całą na spółkę, nazywali tę ziemię wziętą w dzierżawę, i nieraz i chłopi i sam Rezunow powtarzali Lewinowi: „wziąłby pan pieniążki, i pan miałby spokój i my pozbawilibyśmy się kłopotu.“ Prócz tego chłopi ci ciągle pod najrozmaitszymi pozorami odkładali umówioną z nimi budowę obory i stodoły, i zwlekali z tem aż do zimy.
Prawda, że Szurajew wzięte przez siebie ogrody chciał podzielić na małe kawałki i powypuszczać na swój rachunek chłopom; widocznem było, że nie dość dokładnie, i jak się zdaje, naumyślnie nie dość ściśle starał się pojąć warunki, na których ziemia została mu oddaną.
Prawda, że rozmawiając z chłopami i wyjaśniając im wszystkie dodatnie strony przedsięwzięcia, Lewin przekonał się, że chłopi przysłuchują się tylko melodyi słów jego, wiedzą jednak napewno, że pomimo wszystkiego, co on mówi, nie dadzą się okpić. Lewin przekonywał się o tem szczególnie wtedy, gdy rozmawiał z najrozumniejszym ze wszystkich chłopów, z Rezunowym. W oczach Rezunowa Lewin zauważał wyraz, który dowodził, że Rezunow ironicznie ocenia zamiary jego, i że jest pewnym, że jeśli ktobądż da się oszukać, to już napewno nie on, Rezunow.
Pomimo to Lewin był przekonany, że sprawa jego posuwa się, i że zwracając na wszystko uwagę i wymagając spełniania swych rozporządzeń, dowiedzie chłopom w niedalekiej przyszłości, że wyjdą na tem dobrze, i że wtedy całe przedsięwzięcie pójdzie samo przez się.
Doglądanie swego dzieła i reszta gospodarstwa, które zostało się jeszcze w jego ręku, razem z pracą nad książką, napisanie której przedsięwziął, do tego stopnia — zajmowały przez całe lato czas Lewinowi, że nawet nie jeździł prawie zupełnie na polowanie. W końcu sierpnia dowiedział się od człowieka, który odwiózł mu siodło, że Obłońscy wyjechali do Moskwy. Lewin wiedział, że nie odpowiedziawszy na list Darji Aleksiejewny, popełnił niegrzeczność, o której nigdy nie mógł pomyśleć bez zarumienienia się, że przez to spalił za sobą mosty i że nigdy już nie pojedzie do nich; tak samo postąpił i ze Świażskimi, odjechawszy od nich bez pożegnania, lecz i do nich nie pojedzie już nigdy. Obecnie było to mu już wszystko jedno. Kiedy nic jeszcze w życiu nie zajmowało go do tego stopnia, co sprawa zaprowadzenia nowego trybu w gospodarstwie. Lewin przeczytał książki, jakie dostał od Świażskiego, sprowadził sobie niektóre z nich, zapoznał się z większością dzieł ekonomicznych i socyalistycznych, traktujących o kwestyi robotniczej, lecz, czego zresztą spodziewał się, nie znalazł w nich nic takiego, co mogłoby mu być pomocnem w doprowadzeniu do skutku jego zamiarów. W dziełach traktujących o ekonomii politycznej, np. w Milu, którego zaczął czytać, ogromnym zapałem, sądząc, że lada chwila znajdzie w nimi odpowiedź na pytania, które go tak bardzo zajmowały, znalazł prawa, będące wynikiem stanu europejskich gospodarstw, lecz nie mógł pojąć w żaden sposób, dlaczego te prawa, których zastosowanie jest niemożliwem w Rosyi, mają być powszechnemi. Dzieła socyalistyczne wywarły na nim to samo wrażenie:, były to albo bardzo ładne, ale niemożliwe do wykonania utopie, które go pociągały ku sobie, gdy był jeszcze studentem, lub było to poprawianie i zmienianie stanu, w jakim znajdowała się Europa, z którym to stanem cała kwestya rolna w Rosyi nie miała nic wspólnego. Ekonomia polityczna twierdziła, że prawa, według których rozwijało się i rozwija bogactwo Europy, są prawami powszechnemi i nieulegającemi wątpliwości. Socjalizm zaś twierdził, że wszelki rozwój według tych praw musi bezwarunkowo prowadzić do zguby. I jedno i drugie nietylko, że nie dawało Lewinowi najogólniejszej odpowiedzi, lecz nie dawało mu nawet najmniejszej wskazówki, co on wraz ze wszystkimi rosyjskimi właścicielami ziemskimi i chłopami ma robić ze swemi milionami rąk roboczych i dziesięcin ziemi, aby jedne i drugie przyczyniały się najskuteczniej do ogólnego dobrobytu.
Wziąwszy się raz do pracy, Lewin sumiennie przeczytali wszystko, co tylko traktowało o zajmującym go przedmiocie i miał zamiar pojechać pod jesień za granicę, aby tam na miejscu zbadać rzecz całą, gdyż niechciał, aby i co do tego nie stało się z nim to samo, co często zdarzało się mu w najrozmaitszych kwestyach. Trafiało się, iż z chwilą, gdy zacznie pojmować dowodzenia osoby, z którą rozmawia i wyłuszczać jej swoje poglądy, ta przerywa mu nagle i powiada: „A Kaufmann, a Jones, a Dubois, a Mitchelli? Pan ich nie czytał, a przecież oni twierdzą zupełnie to samo.“
Lewin był teraz zupełnie przekonanym, że i Kaufmann i Mitchelli nie mają mu nic do powiedzenia, gdyż wiedział już to, co pragnął wiedzieć: wiedział, że Rosya ma świetne grunta, doskonałych robotników, że w niektórych wypadkach, jak naprzykład u chłopa na połowie drogi, i ziemia i robotnicy wytwarzają dużo, w większości zaś wypadków, gdy wkłada się kapitał, wytwarzają mało, co pochodzi tylko z tego, że robotnicy chcą pracować i pracują dobrze tylko na swój, właściwy sobie sposób, i że to przeciwdziałanie ich nie jest wypadkowem, lecz stałem zjawiskiem, spowodowanym duchem narodu. Lewin był zdania, że naród rosyjski, powołany do zaludniania i uprawiania ogromnych rolnych przestrzeni, dopóki wszystkie ziemie nie będą zajęte, kierować się będzie swymi własnymi poglądami na te rzeczy, i że poglądy ludu wcale a wcale nie są tak błędne, jak to ogólnie przypuszczają. Lewin pragnął dowieść tego teoretycznie w swem dziele, a praktycznie na swem gospodarstwie.
W końcu września zwieziono budulec na zabudowania, które miały stanąć na ziemi oddanej arteli, sprzedano masło i podzielono się zyskami.
Na praktyce gospodarstwo szło świetnie, przynajmniej tak się zdawało Lewinowi. Aby teoretycznie wyjaśnić sobie rzecz całą i skończyć swe dzieło, które w marzeniach Lewina powinno było sprawić przewrót nietylko w ekonomii politycznej, lecz zupełnie nawet obalić jej zasady i być podstawą nowej nauki o stosunku ludu do ziemi, trzeba było pojechać za granicę i zbadać na miejscu wszystko, co tylko już uczyniono w tym kierunku i przekonać się własnemi oczyma, że wszystko, co tam było zrobionem, nie jest tem, co potrzebne. Lewin czekał tylko na ukończenie odstawy pszenicy, aby wziąć pieniądze i jechać za granicę; nadeszły jednak deszcze, które nie dawały sprzątnąć z pola reszty kartofli i zboża, i wstrzymały wszelkie roboty, a nawet i samą odstawę pszenicy. Drogi z powodu błota były niemożliwe do przebycia, nagły wylew rzeki zniósł dwa młyny i pogoda z każdą chwilą stawała się gorszą.
Z rana, dnia 30. września, pokazało się słońce i Lewin, przypuszczając, że wypogodzi się już zupełnie, począł już czynić przygotowania do wyjazdu, kazał ponasypywać pszenicę w worki, posłał ekonoma po pieniądze do kupca, a sam pojechał rzucić okiem na całe gospodarstwo i powydawać przed wyjazdem ostatnie rozporządzenia.
Załatwiwszy się ze wszystkiem, cały mokry od deszczu, który, pomimo nieprzemakalnego okrycia, lał mu się za kołnierz i za cholewy, w doskonałym jednak humorze, Lewin powracał nad wieczorem do domu. Pogoda jeszcze bardziej pogorszyła się, śnieg razem z deszczem tak mocno uderzał konia, że strzygł ciągle uszami, potrząsał łbem i szedł zupełnie bokiem, lecz Lewin pod baszłykiem nic sobie nie robił ani z deszczu, ani ze śniegu i spoglądał wesoło do okoła, to na mętne strumienie, sączące się w kolejach, wyżłobionych przez wozy, to na krople wody, zwieszające się z pozbawionych liści gałęzi, to na białe plamy nietopniejącego śniegu, to na soczyste liście wiązu, leżące grubą warstwą koło ogołoconego drzewa. Chociaż cała przyroda przybrała na się smętny i ponury wygląd, Lewin czuł ę w doskonałem usposobieniu. Rozmowa, jaką toczył przed chwilą z chłopami na oddalonym folwarku, dowodziła, że oni zaczynają już przyzwyczajać się do nowych stosunków. Stary stróż, u którego zatrzymał się na chwilę, aby osuszyć ubranie, pochwalał widocznie jego plany i wyraził nawet chęć przystąpienia do spółki, co do kupowania bydła.
„Powinienem tylko uparcie dążyć do celu, a dopnę swego, — myślał Lewin — a nad tem warto popracować i połamać głowę. To nietylko mój osobisty interes, lecz kwestya pierwszorzędnej wagi dla całego społeczeństwa. Powinien uledz zupełnej zmianie nietylko system gospodarczy, lecz przedewszystkiem położenie całego narodu; zamiast nędzy, powszechne bogactwo, zamiast nieporozumień i swarów, zgoda i wspólne dążenie do wyraźnie określonego celu. Jednem słowem niekrwawa rewolucya, która pomimoto będzie największą ze wszystkich, jakie były dotąd, najprzód w małem kole naszego powiatu, później w gubernii, w Rosyi, w całym świecie. Myśl sprawiedliwa nie może nie być płodną i owocną i, zaiste, warto popracować dla takiego celu! A to, że to ja uczyniłem, Kostia Lewin, który przyjechał na bal w czarnym krawacie i któremu Szczerbacka dała odkosza, i który sam sobie przedstawia się godnym litości, to niczego nie dowodzi. Przekonany jestem, że Franklin, gdy zastanawiał się nad sobą, miał się również za godnego litości i również nie dowierzał sobie. Ale to nic nie znaczy; i on miał zapewne swą Agafię Michajłownę, której powierzał swe tajemnice.“
Było już zupełnie ciemno, gdy Lewin pogrążony w myślach tego rodzaju podjeżdżał do domu.
Ekonom wrócił już od kupca i przywiózł część pieniędzy za pszenicę, zawarł również umowę z chłopem i dowiedział się po drodze, że zboże wszędzie pozostało w polu, tak, że sto sześćdziesiąt kóp, które pozostały niezwiezione z pól Lewina, były niczem w porównaniu z tem, co się działo w sąsiednich majątkach.
Po obiedzie Lewin, jak zwykle, siadł z książką w ręku na fotelu i czytając, myślał w dalszym ciągu o swej wycieczce za granicę. Dzisiaj całe znaczenie jego zamysłów przedstawiało mu się jakoś szczególnie wyraźnie i w myślach jego układały się same przez się całe peryody, wyrażające główną istotę jego myśli. „Trzebaby to zapisać“ — pomyślał — „będzie to stanowiło krótką przedmowę, o której myślałem, że będzie niepotrzebną.“
Lewin wstał, aby podejść do biurka i Łaska, leżąca u nóg jego wstała również, wyciągając się i zdawała się pytać, dokąd ma iść za swym panem, ale na zapisanie nie starczyło czasu, gdyż przyszli gumienni i Lewin wyszedł do nich do przedpokoju.
Po wydaniu dyspozycyi co do jutrzejszych robót i po odejściu wszystkich chłopów, którzy przychodzili do niego z różnymi interesami, Lewin wrócił do gabinetu i wziął się do pracy, Łaska ułożyła się pod stołem, Agafia Michajłowna z pończochą w ręku siadła na zwykłem swem miejscu.
Lewin przez jakiś czas pisał, lecz nagle Kiti stanęła mu przed oczyma jak żywa, przypomniał sobie jej odmowę i ostatnie ich spotkanie się. Lewin wstał znowu i zaczął chodzić po pokoju.
— Niech pan nie będzie markotnym — odezwała się Agafia Michajłowna — niech pan powie, po co pan siedzi w domu?... pojechałby pan do ciepłych wód, kiedy, Bogu dzięki, wybiera się pan...
— To też jadę już pojutrze, Agafio Michajłowno... muszę przecież pozałatwiać wszystkie interesy.
— No, co tam znów za interesy! Czy pan już i tak nie naświadczył dosyć łask chłopom? przecież oni sami już powiadają: „naszemu panu sam cesarz podziękuje za jego dobroć“, i w rzeczy samej po co pan ma kłopotać się jeszcze o nich?
— Mnie nie o nich chodzi, ale o siebie samego.
Agafia Michajłowna wiedziała o wszystkich najdrobniejszych nawet szczegółach planów Lewina. Lewin zaznajamiał ją często z biegiem swych myśli, nierzadko nawet sprzeczał się z nią i odpierał jej zarzuty. Lecz w danej chwili Agafia Michajłowna zupełnie w innym sensie zrozumiała to, co jej Lewin mówił.
— Wiadomo, że o zbawienie swej duszy należy najusilniej starać się, — odezwała się wzdychając — oto Parfen Denisycz, chociaż nie umiał ani czytać ani pisać, a tak umarł, że daj Boże każdemu taką śmierć, — zaczęła opowiadać o zmarłym niedawno fornalu — wyspowiadał się, przyjął ostatnie najświętsze sakramenta...
— Ja nie o tem mówię — odparł Lewin — mówię, że postępując tak jak postępuję, mam tylko swoją korzyść na widoku... przecież mnie się to opłaca, gdy chłopi robią.
— Choćby pan Bóg wie co robił, gdy chłop będzie leniuchem, wszystko na nic się nie zda... jak ma sumienie, będzie pracował, a jak go niema, to już na to nikt nic nie poradzi.
— A przecież sama Agafia powiada, że Iwan daleko sumienniej dogląda bydła?
— Ja powiadam, — odparła Agafia Michajłowrna widocznie nie przypadkowo, ale z zupełną świadomością — że powinien się pan ożenić i koniec!
Słowa, któremi Agafia Michajłowna przypomniała mu, o czem sam myślał przed chwilą, nieprzyjemnie uraziły go. Lewin nachmurzył się i nic nie odpowiadając, wziął się w dalszym ciągu do pracy. Od czasu do czasu dolatywał do niego dźwięk uderzających o siebie drutów, na których Agafia Michajłowna robiła pończochę i Lewin marszczył się za każdym razem, gdy przypominał sobie o tem, o czem chciał zapomnieć.
O dziesiątej dał się słyszeć dzwonek i turkot kół, toczących się po błocie.
Zbiegłszy do połowy schodów, Lewin już w przedpokoju usłyszał znajome sobie kaszlanie, lecz odgłos własnych kroków przeszkadzał mu słyszeć wyraźnie, zdawało mu się więc, że może myli się; po chwili jednak ujrzał całą długą, kościstą, znajomą sobie postać, a chociaż zdawało mu się, że już nie może oddawać się żadnym złudzeniom, jednak wciąż spodziewał się, że go wzrok myli i że ten długi człowiek, który zdejmuje palto i kaszle od czasu do czasu, nie jest jego bratem Mikołajem.
Lewin kochał swego brata, lecz być z nim razem było zawsze dla niego przykrością. Teraz zaś, gdy Lewin pod wpływem nieprzyjemnych wspomnień i słów Agafii Michajłownej był nie w humorze, mające się odbyć spotkanie z bratem wydawało mu się nadzwyczaj przykrem; zamiast wesołego zdrowego gościa, który, jak Lewin spodziewał się, rozerwie go i rozprószy jego zadumę, będzie musiał spędzić parę dni z bratem, który zna go całego nawskroś, który wyciągnie z niego wszystkie najserdeczniejsze myśli i który zmusi go do wypowiedzenia wszystkiego, a Lewin właśnie nie życzył sobie tego.
Zżymając się na siebie samego za dawanie przystępu myślom tego rodzaju, Lewin zbiegł do przedpokoju. Gdy zbliska ujrzał brata, egoistyczne uczucie rozczarowania znikło w jednej chwili, a miejsce jego zajęło głębokie współczucie. Chociaż Mikołaj i dawniej przestraszał poprostu swą chudością i chorowitym wyglądem, obecnie jednak jeszcze bardziej schudł i zmizerniał; był to szkielet pokryty skórą.
Mikołaj stał w przedpokoju i pociągając długą, chudą szyją, zdejmował z niej z gorączkowym ruchem szalik i dziwnie smutno uśmiechał się przytem. Ujrzawszy ten nieśmiały i pokorny uśmiech, Lewin uczuł, że łkanie ściska mu gardło.
— Oto i ja przyjechałem do ciebie — odezwał się Mikołaj głuchym głosem, nie spuszczając na sekundę wzroku z twarzy brata — oddawna już wybierałem się, ale jakoś byłem ciągle niezdrów... teraz zaś jest mi znacznie lepiej — mówił, gładząc brodę ogromnemi wychudłemi rękoma.
— Dobrze, dobrze! — odparł Lewin i ogarnął go jeszcze większy przestrach, gdy, całując brata poczuł pod wargami, że ciało Mikołaja jest zupełnie suche i gdy ujrzał w pobliżu jego ogromne, dziwnie świecące oczy.
Parę tygodni temu Konstanty Lewin pisał do brata, że po sprzedaniu cząstki, jaka pozostała jeszcze, przypada Mikołajowi około dwa tysiące rubli, które może odebrać w każdej chwili.
Mikołaj opowiadał, że przyjechał właśnie po te pieniądze, a przede wszystkiem, że chce spędzić czas jakiś w swem rodzinnem gnieździe, dotknąć ziemi, na której się rodził, aby, jak bohaterowie ludowi, nabrać sił do oczekującej go pracy. Ruchy Mikołaja były, jak zwykle, prędkie i porywcze, pomimo zwiększającego się coraz bardziej chorowitego wyglądu i pomimo szczupłości, rażącej przy jego wzroście. Lewin zaprowadził brata do gabinetu.
Mikołaj przebrał się nadzwyczaj starannie, czego nigdy przedtem nie czynił, uczesał rzadkie włosy i uśmiechając się, poszedł na górę.
W ogóle Mikołaj był w jak najlepszym humorze, w jakim, o ile Lewin przypominał sobie brata, bywał zwykle za lat dziecinnych; nawet gdy mówił o Siergieju Iwanowiczu, odzywał się o nim bez rozdrażnienia. Ujrzawszy Agafię Michajłownę, pożartował z nią i począł wypytywać co się dzieje z dawnymi służącymi. Wiadomość o śmierci Parfena Denysycza podziałała nieprzyjemnie na niego, na twarzy odbiło się przerażenie, z którego jednak otrząsł się natychmiast.
— Przecież on już był bardzo stary — zauważył i począł rozmawiać o czem innem. — Widzisz, spędzę u ciebie miesiąc, dwa, a potem pojadę do Moskwy. Wiesz, Miahkow obiecuje mi posadę... urządzę się teraz zupełnie inaczej... trzeba ci wiedzieć, żem oddalił od siebie tę kobietę...
— Maryę Nikołajewnę? jakto?...i za co?
— To zła kobieta, narobiła mi masę nieprzyjemności...
Ale Mikołaj nie opowiedział jakiego rodzaju były te nieprzyjemności, nie mógł przecież powiedzieć, iż dlatego wypędził Maryę Nikołajewnę, że ta dawała mu lekką herbatę, a przedewszystkiem, że pielęgnowała go jak chorego.
— W ogóle pragnę teraz żyć zupełnie inaczej... rozumie się, że ja, jak i wszyscy, popełniałem głupstwa, lecz pieniądze, to rzecz najmniejszej wagi i nie żal mi ich wcale... obym tylko był zdrów, a zdrowie moje, Bogu dzięki, poprawiło się jakoś.
Lewin słuchał brata i zamyślił się, lecz nie mógł wymyśleć nic takiego, z czem mógłby odezwać się; Mikołaj poznał się zapewne na tem, gdyż zaczął wypytywać brata, jak mu się powodzi, a Lewin rad był, że może mówić o sobie, gdyż mógł rozmawiać najzupełniej szczerze. Opowiadał więc bratu o swych zamiarach i o tem, co już uczynił, aby je urzeczywistnić.
Mikołaj słuchał, lecz widać było po nim, że go to nic nie obchodzi.
Ci dwaj ludzie byli do tego stopnia bliscy sobie, że najmniejszy ruch, każda intonacya mówiła im obydwom daleko więcej, niż wszystko, co da się wypowiedzieć słowami.
Obydwaj byli zajęci obecnie jedną i tą samą myślą, która pochłaniała wszystkie inne, to jest chorobą i bliską śmiercią Mikołaja. Lecz ani jeden, ani drugi nie miał odwagi mówić o niej i dlatego wszystko, co tylko mogli mówić między sobą, musiało być kłamstwem, gdyż nie mogli rozmawiać o tem, co zajmowało ich wyłącznie.
Nigdy jeszcze Lewin nie był tak zadowolonym, że wieczór ma się już ku końcowi i że trzeba już iść spać. Nigdy na żadnej, nawet na najbardziej oficyalnej wizycie, nie był do tego stopnia nieszczerym i nieswoim jak dzisiaj. Poczucie, że jest nieszczerym i doznawane wyrzuty sumienia czyniły go jeszcze bardziej nieszczerym i nienaturalnym; chciało mu się płakać nad swym ukochanym umierającym bratem, a musiał słuchać i podtrzymywać rozmowę o planach, jakie brat roił na przyszłość.
Lewin kazał posłać bratu w swojej sypialni za parawanem, gdyż dom był wilgotnym, a jeden tylko pokój ogrzanym.
Mikołaj położył się, i nie wiadomo czy spał, czy nie spał, ale, jak zwykle chorzy, przewracał się po łóżku, i gdy kaszel go męczył, coś szeptał. Chwilami wzdychał ciężko i mówił: „Ach, Boże mój!“ chwilami zaś, gdy flegma dusiła go, klął z gniewem „niech cię djabli!“ Lewin nie mógł zasnąć, przysłuchiwał się bratu, i różne myśli przychodziły mu do głowy, lecz panowała nad niemi jedna myśl o śmierci.
Śmierć, nieunikniony koniec wszystkiego, stanęła po raz pierwszy z nieprzezwyciężoną siłą na drodze jego życia. I ta śmierć, która była tu, w tym pokoju, w tym ukochanym bracie, stękającym przez sen i wzywającym pomocy to Boga, to ludzi, była wcale nie tak daleką, jak mu się dawniej zdawało. Lewin czuł, że ta śmierć była i w nim samym. Nie dzisiaj, to jutro, nie jutro, to za trzydzieści lat, ale czyż to nie wszystko jedno? A co to takiego była ta nieunikniona śmierć!? — tego nietylko nie wiedział, nietylko nigdy nie myślał o tem, lecz nie umiał i nie śmiał nawet myśleć.
„Pracuję, chcę zrobić cokolwiek, a zapomniałem, iż wszystko skończy się, zapomniałem o śmierci.“
Lewin skurczył się i siedział po ciemku na łóżku; objąwszy rękoma kolana i wstrzymując oddech, pogrążył się w niewesołych myślach. Lecz im bardziej natężał umysł, tem wyraźniej widział, iż w rzeczy samej tak jest, że rzeczywiście zapomniał, że przeoczył w życiu jedną drobną okoliczność, że przyjdzie śmierć, że wszystko się skończy, że nie warto było nic rozpoczynać i że na nią niema już rady... Straszne to, ale w rzeczy samej tak jest.
„Ale ja żyję jeszcze? Cóż więc mam robić obecnie?“ — pytał z rozpaczą; po chwili zapalił świecę, wstał po cichu, podszedł do lustra i począł przyglądać się swej twarzy i włosom: tak... na skroniach były już siwe włosy; otworzył usta, boczne zęby psuły się; obnażył swe muskularne ręce, siła jest. Ale i Mikołaj, który tam za parawanem zaledwie może złapać dech resztkami płuc, miał dawniej również zdrowe i jędrne ciało. I nagle przypomniało mu się, jak kiedyś za dziecinnych lat, gdy kładli się do łóżek, czekali tylko, gdy za Fedorem Bohdanyczem zamkną się drzwi, aby rzucać na siebie poduszkami i śmiać się do rozpuku, tak, że nawet obawa gniewu Fedora Bohdanycza nie mogła zatamować tego pieniącego się i występującego z brzegów potoku wesołości i siły. „A teraz ta powykrzywiana, pusta już pierś... i ja, co nie wiem, po co żyję i co stanie się ze mną.“
— Kha, kha! do djabła! czemu nie spisz? — dał się słyszeć z za parawanu głos Mikołaja.
— Nie wiem, nie mogę jakoś zasnąć.
— A ja dobrze spałem i nie pocę się już teraz... Masz, dotknij się koszuli, prawda, że niema potu?
Lewin dotknął się, wrócił do swego łóżka, zdmuchnął świecę, lecz nie mógł jeszcze długo usnąć. Zaledwie po długiej i mozolnej pracy zdołał wyjaśnić sobie cel swego życia, gdy znów stanęła przed nim nowa, niedająca się rozstrzygnąć zagadka, zagadka śmierci.
„Przecież on umiera, przecież on umrze do wiosny, jakże więc pomóc mu? Cóż mogę mu powiedzieć? Cóż ja wiem o tem? Ja zapomniałem zupełnie, że to istnieje.“
Lewin zauważył już oddawna, że gdy ktobądź krępuje nas zbytnio swą uprzejmością, to tem prędzej dadzą się nam we znaki jego wygórowane wymagania i niezadowolenie; przeczuwał, że to samo będzie miało miejsce pomiędzy nim a bratem. W rzeczy samej łagodne usposobienie Mikołaja nie trwało długo, bo zaraz na drugi dzień po swym przyjeździe wpadł w rozdrażnienie i szukał zaczepki, aby robiąc bratu na złość, móc dotykać najbardziej bolących miejsc jego.
Lewinowi zdawało się, że to jego własna wina, lecz nie mógł poradzić na to; wiedział, że gdyby obaj nie okłamywali się nawzajem, a szczerze i otwarcie rozmawiali z sobą, to musieliby nieustannie spoglądać jeden na drugiego i Konstanty mówiłby tylko: „ty umrzesz! ty umrzesz!“ a Mikołaj odpowiadałby tylko: „wiem, że umrę, lecz boję się! boję! boję!“ I gdyby szczerze, serdecznie rozmawiali z sobą, nic więcej nie mówiliby. Lecz żyć z sobą w ten sposób nie można było i dlatego Konstanty próbował robić to, co próbował przez całe życie i co nie udawało mu się nigdy, a co, jak zauważył, tylu ludziom przychodziło z ogromną łatwością i bez czego prawie że nie można żyć; starał się mówić nie to, co myśli, słyszał nieustannie w swych słowach nutę fałszu i widział, że brat łapie go na tem i że go to drażni.
Na trzeci dzień po swym przyjeździe Mikołaj wyciągnął brata na dłuższą rozmowę co do jego zamiarów i począł nietylko krytykować je, lecz nawet naumyślnie utażsamiać z komunizmem.
— Wziąłeś tylko cudzą ideę, lecz wykrzywiłeś ją i chcesz zastosować do tego, do czego nie da się ona zastosować w żaden sposób.
— Powiadam ci przecież, że i jedno i drugie niema nic wspólnego. Oni nie uznają własności, kapitału, spadkobierstwa, a ja, nie odrzucając tego wszystkiego, pragnę tylko uregulować pracę.
— To też właśnie wziąłeś cudzą ideę, poodrzucałeś od niej wszystko, co stanowi jej siłę i chcesz wmówić we mnie, że to coś nowego — odparł Mikołaj, pociągając z gniewem za krawat.
— Ależ moja teorya niema nic wspólnego...
— Tam — mówił Mikołaj Lewin, mrugając złośliwie i uśmiechając się ironicznie — tam jest przynajmniej urok, że się tak wyrażę geometryczny, urok oczywistości i niewzruszoności. Może być, że to jest utopia... lecz przypuśćmy, że z całej przeszłości można uczynić tabula rasa; niema ani własności, ani rodziny, w takim razie i praca ureguluje się sama przez się. Ale u ciebie nic niema...
— Ale dlaczego ty mieszasz jedno z drugiem? Ja nigdy nie byłem komunistą.
— A ja byłem, i mojem zdaniem jest to rzecz przedwczesna jeszcze, lecz rozumna i ma przyszłość przed sobą, jak chrześcijaństwo w pierwszych wiekach.
— Mnie zaś zdaje się tylko, że siłę roboczą należy rozpatrywać z przyrodniczego punktu widzenia, to jest badać ją i wnikać w jej własności...
— To wszystko napróżno; siła ta w miarę swego rozwoju sama znajduje sobie kierunek, w jakim powinna się rozwinąć jej działalność. Wszędzie byli niewolnicy, potem metayers, a u nas jest dzierżawa, są parobcy i robotnicy dzienni; o co ci chodzi więc?
Lewin wpadł nagle w zapał przy tych słowach, gdyż w głębi duszy obawiał się, że Mikołaj ma racyę, dając mu do zrozumienia, iż on, Konstanty, chce balansować między komunizmem i istniejącemi już formami ustroju społecznego i że to chyba jest niemożebnem.
— Szukam sposobu, któryby pozwalał i robotnikowi i mnie pracować z korzyścią. Chcę dopiąć...
— Niczego nie chcesz dopiąć, poprostu chciało ci się przez całe życie być oryginalnym i chcesz pokazać, że wyzyskujesz chłopów nie tak jak wszyscy, ale z pewną ideą...
— A więc dobrze... daj mi święty spokój! — odparł Lewin, czując, że muskuł lewego policzka drga mu gwałtownie.
— Nie miałeś i niemasz żadnych przekonań... chodzi ci tylko o zaspokojenie swej próżności.
— Cóż ci to szkodzi?... daj mi więc święty spokój!...
— I dam ci spokój, idź już sobie do wszystkich djabłów! żałuję bardzo, żem tutaj przyjechał!
Chociaż Lewin usiłował natychmiast uspokoić brata, Mikołaj nie chciał już słyszeć o niczem, twierdząc, że daleko lepiej będzie, gdy rozstaną się, i Konstanty przekonał się, iż życie stało się już dla brata tylko ciężarem nie do zniesienia.
Mikołaj miał już wyjeżdżać, gdy Konstanty raz jeszcze zbliżył się do niego i prosił, aby mu wybaczył i darował urazy.
— Jesteś wspaniałomyślny! — zawołał Mikołaj i uśmiechnął się. — Jeśli koniecznie chcesz mieć racyę, to mogę ci zrobić tę przyjemność... masz więc racyę, ale ja pomimo to wyjadę!...
Dopiero w ostatniej chwili, gdy już siadał do powozu, Mikołaj pocałował się z bratem i spojrzawszy poważnie a serdecznie na niego, odezwał się nagle:
— W każdym razie, Kostia, nie wspominaj źle o mnie! — Głos mu zadrżał.
Były to jedyne wyrazy, wypowiedziane zupełnie szczerze. Lewin wiedział, że należy pod nimi domyślać się: „ty widzisz i wiesz przecież, że zemną jest bardzo źle i że zapewne nie zobaczymy się już więcej“... Lewin wiedział o tem i łzy trysnęły mu z oczu, raz jeszcze ucałował brata, lecz nie mógł mu nic powiedzieć i nie wiedział nawet co mówić.
W parę dni po wyjeździe brata i Lewin wyjechał za granicę. Spotkawszy się w wagonie ze stryjecznym bratem Kiti, młodym Szczerbackim, Lewin wprawił go w zdumienie swem posępnem usposobieniem.
— Co ci się stało? — zapytał Szczerbacki.
— Nic, ale tak mało wesołego na świecie.
— Jakto mało? Jedź raczej ze mną do Paryża, zamiast do jakiejś tam Mülhuzy... zobaczysz jak tam wesoło...
— Nie, to już nie dla mnie. Czas mi już umierać...
— Wolne żarty! — roześmiał się Szczerbacki — ja dopiero mam zamiar rozpoczynać życie.
— I mnie do niedawna zdawało się tak samo, lecz obecnie wiem, że czas mi już umierać.
Lewin mówił tak, gdyż w istocie myślał o śmierci w ostatnich czasach i wszędzie widział tylko śmierć lub jej zbliżanie się, tembardziej jednak zajmowała go sprawa, którą przedsięwziął; trzeba przecież co bądź robić, dopóki śmierć nie przyjdzie. Mrok zakrywał wszystko przed Lewinem, lecz właśnie dlatego czuł, że jedyną nitką przewodnią w tym mroku było jego dzieło, uchwycił więc za nie całemi siłami i na chwilę nie przestawał o niem myśleć.
Kareninowie, mąż i żona, mieszkali wciąż pod jednym dachem, widywali się codziennie, lecz zachowywali się względem siebie jak ludzie zupełnie obcy. Aleksiej Aleksandrowicz wziął sobie za zasadę widywać się codziennie z żoną, aby nie dawać służbie powodu do czynienia jakichkolwiek uwag, lecz unikał obiadów, przy których musiałby się spotykać z Anną. Wroński nie bywał nigdy w domu Aleksiej a Aleksandrowicza, lecz Anna widywała się z nim po za domem i mąż wiedział o tem.
Taki stan rzeczy był męczącym dla nich wszystkich trojga i każdemu z nich zabrakłoby sił wytrzymać to choć przez jeden dzień, gdyby każde nie spodziewało się, że stan ten ulegnie zmianie i że jest to tylko chwilowa, przykra nader trudność, która lada chwila zostanie usuniętą. Aleksiej Aleksandrowicz spodziewał się, iż ta namiętność, której poddała się jego żona, minie tak, jak wszystko mija na tym świecie, że świat cały zapomni o tem i że imię jego pozostanie nieshańbionem. Anna, od której wszystko zależało i której było najciężej, znosiła stan ten dlatego, że nie tylko spodziewała się, lecz nawet pewną była, że wkrótce wszystko skończy się i weźmie inny obrót. Anna nie miała najmniejszego pojęcia, co mianowicie położy kres temu stanowi, lecz pewną była, że to „coś“ nadejdzie bardzo prędko. Wroński, ulegając Annie, oczekiwał również czegoś takiego, co stać się musi pomimo jego woli, a co położy kres wszelakim wątpliwościom.
W ciągu zimy Wroński spędził nadzwyczaj nudny tydzień; kazano mu pełnić służbę i pokazywać osobliwości miasta zagranicznemu księciu, który przyjechał zwiedzić Petersburg. Wroński nadawał się do tego rodzaju misyi, gdyż zawsze na każdem stanowisku umiał zachować się odpowiednio i był przyzwyczajonym do obcowania z osobami tego rodzaju, dlatego też polecono mu znajdować się przy księciu.
Obowiązek ten wydawał się Wrońskiemu nadzwyczaj nieprzyjemnym i uciążliwym. Książę życzył sobie wiedzieć i poznać wszystko, o co, przypuszczał, że będą go się pytać w ojczyźnie, a i sam chciał użyć, o ile się tylko da, rosyjskich przyjemności; Wroński musiał więc dopomagać mu w jednem i w drugiem. Co rano jeździli obaj zwiedzać miasto, wieczorami zaś uczestniczyli w narodowych rozrywkach. Książę miał doskonałe zdrowie, niezwykłe nawet u książąt; gimnastyką i dbaniem o siebie doszedł do takiej siły, że pomimo nadużywania wszelkich przyjemności, był zdrowym i świeżym, jak duży, zielony, błyszczący się holenderski ogórek. Książę podróżował bardzo dużo i był zdania, że najlepszą stroną ułatwionych środków komunikacyjnych jest możność używania narodowych rozrywek. Był w Hiszpanii, urządzał tam serenady i poznał hiszpankę, która mu grywała na mandolinie; w Szwajcaryi upolował gemzę; w Anglii, ubrany w czerwony frak, przesadzał płoty i założył się, że zastrzeli dwieście bażantów; w Turcyi zwiedzał harem; w Indyach jeździł na słoniu, a obecnie, będąc w Rosyi, pragnął użyć wszystkich specyalnie rosyjskich rozrywek. — Wrońskiemu, który był przy nim czemś w rodzaju głównego ceremonjomistrza, było nadzwyczaj trudno znaleźć czas na wszelkie zabawy, na jakie ich zapraszano. Były i rysaki, i bliny, i polowanie na niedźwiedzie, i szlichtada w trójkach, i cyganie, i pijatyki z rosyjskiem tłuczeniem talerzy. Książę z nadzwyczajną łatwością przyswoił sobie rosyjskiego ducha, zbijał całe tace talerzy, sadzał sobie na kolana cyganki i zdawał się pytać: no i cóż więcej? czy tylko na tem polegają wasze rosyjskie przyjemności i wasz duch narodowy?
Właściwie ze wszystkich rosyjskich przyjemności najbardziej podobały się księciu francuskie aktorki, baletnica i szampańskie z białą pieczęcią.
Wroński był przyzwyczajonym do książąt, lecz czy to dlatego, że sam zmienił się w ostatnich czasach, czy też dlatego, że musiał ciągle znajdować się przy księciu, tydzień ten wydawał mu się strasznie nudnym. Bezustannie w ciągu całego tego tygodnia zdawało mu się to samo, co zdaje się człowiekowi, pilnującemu niebezpiecznego waryata, a bojącego się i waryata i tego, aby sam nie zwaryował. Wroński widział ciągle konieczność nieosłabiania ani na chwili tonu, pełnego oficyalnego szacunku, aby nie narazić się na jakiekolwiek uchybienie. Książę, jak to Wroński zauważył, traktował pogardliwie tych ludzi, którzy aż na głowach stawali, aby dostarczać mu rosyjskich zabaw.
Zdania i uwagi księcia o rosyjskich kobietach wywoływały nieraz rumieńce oburzenia na twarz Wrońskiego. Przedewszystkiem jednak książę był dlatego tak przykrym dla Wrońskiego, że Wroński pomimowoli widział w nim samego siebie, a to co widział w tem lustrze, nie było zbyt pochlebnem. Był to człowiek bardzo głupi i bardzo pewny siebie, bardzo zdrowy i bardzo dbający o swoją powierzchowność, i nic więcej; był on co prawda gentlemenem od stóp do głowy i Wroński nie mógł zaprzeczyć mu tego; względem wyższych książę nie był nadskakującym, z równymi sobie był swobodnym w obejściu i wesołym, niższych zaś od siebie traktował bardzo grzecznie, lecz z pewnem lekceważeniem. Wroński sam był takim i miał to sobie za zaletę, lecz w stosunku do księcia, który dawał mu do zrozumienia, że on, Wroński, co do pozycyi towarzyskiej stoi niżej od niego, to lekceważąco-uprzejme obchodzenie się drażniło i gniewało go.
„Głupie bydlę! czyżbym ja był podobny do niego?“ — myślał.
W każdym razie, gdy po upływie tygodnia książę wyjeżdżał do Moskwy, Wroński, żegnając go, ucieszył się, że pozbył się już tego kłopotu i tego nieprzyjemnego lustra. Pożegnał się z księciem na stacyi, dokąd przyjechali prosto z polowania na niedźwiedzie, na którem całą noc dawali dowody swej rosyjskiej tężyzny.
Wróciwszy do domu, Wroński znalazł u siebie list od Anny. Anna pisała: „Jestem chora i nieszczęśliwa; nie mogę wychodzić z domu i nie mogę niewidzieć cię. Bądź u mnie dzisiaj wieczorem; o siódmej Aleksiej Aleksandrowicz jedzie na posiedzenie i przed dziesiątą nie będzie go w domu.“
Wroński zadziwił się bardzo, że Anna pomimo żądania męża, zaprasza go do swego domu, jednak po chwilowem wahaniu postanowił pojechać.
W ciągu zimy Wroński zaawansował na pułkownika, wyszedł z pułku i mieszkał zupełnie samotnie. Zjadłszy śniadanie, położył się zaraz na kanapie; po upływie pięciu minut wspomnienia wstrętnych scen, jakie widział w ciągu ostatnich dni, poplątały się i powiązały z postaciami Anny i chłopa, prowadzącego obławę na polowaniu; wreszcie Wroński usnął. Gdy obudził się, drżąc ze strachu i gdy zapalił świecę, było już zupełnie ciemno. „Co takiego? Co? Czego przestraszyłem się tak we śnie? Tak, tak... zdaje się, że mały, brudny chłop, z potarganą brodą, pochylił się, coś robił, i nagle zaczął mówić po francusku jakieś dziwne słowa. Tak, nic więcej nie widziałem we śnie — rzekł — ale dlaczego sen ten wydał mi się tak strasznym?“ Nagle Wroński przypomniał sobie znowu chłopa i te dziwne francuskie słowa, jakie chłop mówił i mrowie przeszło go po plecach. „Co za głupstwo!“ — pomyślał i spojrzał na zegarek.
Było już w pół do dziewiątej, zadzwonił więc na lokaja, ubrał się prędko i wyszedł przed bramę, zapomniawszy zupełnie o swym śnie; niezadowolonym był tylko, ze się musi spóźnić. Gdy zajeżdżał do Kareninych, spojrzał na zegarek i przekonał się, że już jest dziewiąta bez dziesięciu minut. Wysoka, bardzo wąska kareta, zaprzężona w parę gniadych koni, stała przed bramą; Wroński poznał karetę Anny. „Jedzie do mnie“ — pomyślał — „i doprawdy lepiejby się stało, gdyż wolałbym nie wchodzić do tego domu... ale mniejsza z tem, nie mogę przecież kryć się!“ — i ze zwykłem sobie, nabytem od dziecka niekrępowaniem się, właściwem ludziom, którzy nie mają się czego wstydzić, Wroński wysiadł z sanek i podszedł ku drzwiom wchodowym.
Nagle drzwi otworzyły się i pokazał się w nich szwajcar z pledem w ręku, dając znak karecie, aby zajeżdżała. Wroński, chociaż nie przywykł do zwracania uwagi na drobne szczegóły, zauważył jednak obecnie wyraz zdziwienia, z jakim szwajcar spojrzał na niego. W samych już drzwiach prawie, Wroński spotkał się z Aleksiejem Aleksandrowiczem; lampa gazowa oświetlała jasno bezkrwistą, wychudzoną twarz pod czarnym kapeluszem i biały krawat lśniący się z pod bobrowego kołnierza. Nieruchome, mętne oczy Karenina, spoczęły na twarzy Wrońskiego, który ukłonił się, a Aleksiej Aleksandrowicz, poruszając ustami, podniósł rękę do kapelusza i oddalił się; Wroński widział, jak nie oglądając się, siadł do karety, odebrał przez okno od szwrajcara pled i lornetkę i jak ukrył się w głębi karety.
Wroński wszedł do przedpokoju z nachmurzonemi brwiami i z oczyma błyszczącemi złym i dumnym blaskiem.
„A to miła pozycya!“ — pomyślał — „gdyby on usiłował przeszkadzać mi, gdyby bronił swego honoru, mógłbym stawić mu opór i dać poznać swe zamiary; lecz ta słabość lub podłość... on stawia mnie tylko w pozycyi oszusta, chociaż ja nigdy nie miałem i niemam zamiaru być tym ostatnim.“
Od czasu rozmowy z Anną w ogrodzie Wrede myśli i poglądy Wrońskiego uległy zmianie, gdyż pomimowoli poddając się wpływowi Anny, która, będąc z góry przygotowaną na wszystko, zdała na niego rozstrzygnięcie swego losu, Wroński dawno już przestał przypuszczać, aby ich wzajemny stosunek skończył się tak, jak mu się wtedy zdawało. Jego plany co do przyszłości zeszły znowu na drugi plan i Wroński, czując, że wyszedł już z tej sfery, w której wszystko było z góry widocznem i pewnem, oddał się cały swej namiętności, a namiętność ta coraz silniej i silniej przykuwała go do Anny.
W przedpokoju jeszcze Wroński posłyszał oddalające się kroki Anny i domyślił się, że oczekując jego przyjazdu, stała podedrzwiami przedpokoju i że teraz powraca do salonu.
— Doprawdy! — zawołała ujrzawszy go, i przy pierwszych słowach łzy zakręciły się jej w oczach — doprawdy, jeśli tak dłużej trwać będzie, to to nastąpi znacznie, znacznie prędzej!
— Co takiego, moja kochana?
— Ja czekam, męczę się... godzinę, dwie!... Doprawdy, nie będę! Ja nie mogę kłócić się z tobą... zapewne nie mogłeś... nie, już nie będę.
Anna położyła obie dłonie na ramionach Wrońskiego i długo, długo patrzała na niego głębokiemi, pełnemi zachwytu i zarazem badawczemi oczyma, chciała bowiem napatrzeć się twarzy jego za cały ten czas, co go nie widziała.
— Spotkałeś się z nim? — zapytała, gdy siedli koło stołu, na którym paliła się lampa — widzisz, zostałeś ukaranym, boś się spóźnił...
— Nierozumiem jak to się stało, przecież on powinien był być na posiedzeniu?
— Był, wrócił do domu i znowu wyjechał, niewiem dokąd... lecz nic nie szkodzi... nie mówmy już o tem więcej. Gdzieżeś ty bywał tyle czasu, czy zawsze z księciem?
Anna wiedziała o każdym kroku Wrońskiego. Wroński chciał powiedzieć, że nie spał przez całą noc i że zaspał teraz, lecz widząc ją taką wzruszoną i uszczęśliwioną, zawstydził się, powiedział więc, że musiał pojechać zdać raport o wyjeździe księcia.
— A teraz zapewne już się wszystko skończyło? Czy on już wyjechał?
— Bogu dzięki skończyło się już... nie uwierzysz, jak mi to wszystko dało się we znaki...
— Dlaczego? przecież zwykle wy wszyscy młodzi mężczyżni prowadzicie takie życie — odparła Anna, ściągając brwi, poczem wzięła ze stołu robotę i nie patrząc zupełnie na Wrońskiego, poczęła wyjmować z niej szydełko.
— Ja już oddawna przestałem prowadzić takie życie — odparł Wroński, dziwiąc się zmianie, jaka zaszła w wyrazie twarzy Anny i starając się odgadnąć przyczynę tej zmiany — i przyznam ci się — rzekł, uśmiechając się i pokazując swe białe, równe zęby — że w ciągu tego tygodnia, gdym patrzał na to życie, miałem wrażenie, iż patrzę się w lustro i, co prawda, nie sprawiało mi to zbyt wielkiej przyjemności...
Anna trzymała w ręku robotę, nie robiła jej jednak, a utkwiła w Wrońskiego dziwne, błyszczące i nieprzyjazne spojrzenie.
— Dzisiaj rano była u mnie Liza... one nie boją się jeszcze bywać u mnie i nie zwracają uwagi na hrabinę Lidyę Iwanowną — dodała z goryczą — i opowiadała mi o waszym ateńskim wieczorze. Doprawdy co za obrzydliwości!...
— Ja chciałem tylko powiedzieć, że... — Anna przerwała mu:
— Czy to ta Theresse była, z którą znałeś się przedtem
— Chciałem powiedzieć...
— Jacy wy mężczyźni jesteście obrzydliwi! Jak wy nie możecie wyobrazić sobie, że kobieta nie może zapomnieć tego — mówiła, unosząc się coraz bardziej i bardziej, i zdradzając przez to powód swego rozdrażnienia — szczególniej kobieta, która nie może znać takiego życia. Co ja wiem? Co ja widziałam? — mówiła — tylko to, coś ty mnie powiedział. A skąd mogę wiedzieć, czyś ty mi mówił prawdę?...
— Anno, obrażasz mnie!... Czyż byś mi doprawdy nie wierzyła? Czyż nie mówiłem ci, że żadna myśl nie przejdzie mi przez głowę, abym jej nie powierzył tobie?
— W rzeczy samej — odparła — chcąc widocznie nie dawać do siebie przystępu uczuciu zazdrości — lecz gdybyś ty wiedział, jak mi jest ciężko... Wierzę, wierzę ci bez granic... Mówiłeś więc...
Lecz Wroński nie mógł na razie przypomnieć sobie, co miał mówić. Te napady zazdrości, które w ostatnich czasach zdarzały się coraz częściej i częściej, przerażały go, i chociaż Wroński usiłował nie dawać poznać tego po sobie, zazdrość Anny zrażała go ku niej, pomimo to iż wiedział, że zazdrość tę powodowała właśnie głęboka miłość ku niemu. Tyle przecież razy mówił sobie, że miłość jej stanowi jego szczęście, i oto ona kochała go, jak tylko może kochać kobieta, która dla miłości gotową jest wszystko poświęcić na świecie, a on był obecnie dalej od szczęścia, niż wtedy, gdy wyjeżdżał z Moskwy. Miał się wtedy za nieszczęśliwego, lecz liczył na to, że będzie szczęśliwym, teraz zaś wiedział już, że najrozkoszniejsze chwile szczęścia minęły bezpowrotnie. Anna zmieniła się zupełnie od chwili, gdy się z nią poznał, a zmieniła się na gorsze i pod moralnym i pod fizycznym względem; roztyła się trochę i twarz jej przybrała zły, szpecący ją wyraz, jak naprzykład w chwili, gdy była mowa o aktorce. Wroński spoglądał na Annę, jak spogląda człowiek na zerwany przez się i zwiędnięty kwiat, w którym z trudnością można dopatrzeć się reszty piękności, z powodu której kwiat ten zerwanym został i doprowadzonym do takiego stanu. I pomimo to Wroński czuł, że wtedy, gdy miłość jego była silniejszą, mógł, gdyby tego naprawdę pragnął, wyrwać tę miłość ze swego serca; lecz teraz w tej chwili, gdy mu się zdawało, że nie czuje w sobie miłości ku Annie, wiedział, że jego związek z nią nie może być rozerwanym.
— Cóż więc chciałeś mi powiedzieć o tym księciu? Odpędziłam od siebie djabła[16], odpędziłam — dodała — prawda, zacząłeś mówić coś o księciu? Dlaczego ci było tak przykro?
— Ach, nieznośnie... — odparł, usiłując skupić rozprószone myśli — on nic a nic nie zyskuje na bliższem poznaniu. Chcąc go określić, należy powiedzieć, że jest to śliczne, wykarmione zwierzę, jedno z tych, jakie na wystawach dostają pierwszą nagrodę i nic nad to — mówił Wroński z gniewem, który zwrócił na siebie uwagę Anny.
— Ale dlaczego? — zapytała — przecież on dużo widział i jest wykształconym?...
— Ich wykształcenie, to zupełnie inne wykształcenie. Po nim widać, że tylko dlatego jest wykształconym, aby mieć prawo pomiatać wykształceniem, jak w ogóle wszystkiem, co nie stanowi zwierzęcych przyjemności.
— Ale przecież wy wszyscy lubicie te zwierzęce przyjemności — odparła Anna, i Wroński zauważył w niej znowu ponure spojrzenie, unikające jego wzroku.
— Co ty tak bronisz go? — zauważył z uśmiechem.
— Nie bronię go, mnie to jest wszystko jedno, lecz zdaje mi się, że gdybyś sam nie kochał się w tych rozrywkach, to mógłbyś wymawiać się od nich... tobie jednak sprawia przyjemność przyglądać się Teresie w stroju Ewy...
— Znowu, znowu djabeł — rzekł Wroński, ujmując i całując jej rękę, leżącą na stole.
— W istocie, lecz nie mogę inaczej! Nie masz pojęcia co się ze mną działo, gdym wyczekiwała ciebie! Zdaje mi się, że nie jestem zazdrosną... doprawdy, ja nie jestem zazdrosną i wierzę ci, gdy ty jesteś tutaj przy mnie, lecz gdy ty, zdala odemnie, pędzisz gdzieś swe życie, którego ja nie znam i nie rozumiem...
Anna odsunęła się trochę od niego, wyciągnęła nakoniec szydełko z roboty i poruszając prędko wskazującym palcem, zaczęła robić oczka jedno za drugiem z białej bawełny, lśniącej się w świetle lampy, przyczem piękna, cienka jej ręka, nerwowo poczęła się poruszać w obszytym koronką rękawie.
— Więc cóż? gdzie spotkałeś się z Aleksiejem Aleksandrowiczem? — zapytała nagle zmienionym głosem.
— Spotkaliśmy się we drzwiach.
— I on ukłonił ci się jednak?
Anna wyciągnęła twarz i zmrużywszy do połowy oczy, zmieniła prędko wyraz twarzy, złożyła ręce i Wroński, zauważywszy na jej pięknem obliczu ten sam wyraz, z jakim ukłonił mu się Aleksiej Aleksandrowicz, uśmiechnął się, a ona roześmiała się swym miłym, serdecznym śmiechem, który stanowił jeden z jej uroków.
— Ja go stanowczo nie pojmuję — rzekł Wroński. — Gdyby po rozmowie, jaką mieliście wracając z wyścigów, był zerwał z tobą, a mnie wyzwał na pojedynek... rozumiałbym, ale nie pojmuję, w jaki sposób może on znosić takie położenie? A widać po nim, że cierpi.
— On? — z pogardliwym uśmiechem zapytała Anna — jemu jest z tem bardzo dobrze...
— Po co nas tyle męczy się, kiedy nam wszystkim mogłoby być bardzo dobrze?
— On jeden tylko nie męczy się. Czyż ja go nie znam?... jego, i tego kłamstwa, którem cały przesiąkł?... Czyż można, czując cobądź, żyć z kimś pod jednym dachem, jak on żyje ze mną? Na niego nic nie działa, nic mu nie trafia do przekonania. Czyż człowiek, na którym cobądż jest w stanie wywrzeć wrażenie, mógłby mieszkać w jednym domu z występną żoną? Czy mógłby rozmawiać z nią i mówić jej ty?
I Anna znowu, nie zdając sobie z tego sprawy, zaczęła naśladować męża: „Ty, ma chère, Anna, ty Anno!“
— To nie mężczyzna, nie człowiek, to, manekin! Nikt tego nie wie, lecz ja wiem. Gdybym ja była na jego miejscu, dawno już bym zbiła, porwała na drobne kawałki taką jak ja żonę, a nie mówiłabym jej: ty, ma chère, Anna! To nie człowiek, to ministeryalna maszyna; on nie rozumie tego, że jest mi obcym, że mi zawadza... ale nie mówmy już o tem więcej!...
— Niemasz racyi, moja kochana — rzekł Wroński, usiłując uspokoić ją — a zresztą wszystko jedno, nie będziemy już o tem mówili. Powiedz mi lepiej, coś porabiała przez ten czas? Co u ciebie słychać? Na co chorujesz i co ci doktor powiedział?
Anna patrzała na niego z zadowoleniem, pełnem ironii. Widać było, że wynalazła w swym mężu nowe potworne strony i czekała tylko na odpowiednią chwilę, aby znów zacząć mówić o nich.
Wroński jednak mówił w dalszym ciągu:
— Domyślam się, że to nie żadna choroba, lecz twój stan obecny. Kiedyż to nastąpi?
Z ust Anny znikł ironiczny uśmiech, a miejsce jego zajął inny, pełen smutku i zadumy.
— Już wkrótce. Mówisz, że położenie nasze jest przykrem i że należy nam wycofać się z niego. Gdybyś wiedział, jak ono mi cięży, co ja bym dała za to, aby móc śmiało i bez żadnej przeszkody kochać cię! I ja bym nie mordowała się i nie męczyłabym ciebie swą zazdrością; a zdaje się, że to nastąpi już prędko, ale inaczej, niż my przypuszczamy.
I na myśl o tem, jak to nastąpi, Anna wydała się samej sobie do tego stopnia godną litości, że łzy zakręciły się jej w oczach i nie mogła mówić; po chwili położyła na rękawie Wrońskiego swą białą rękę, błyszczącą w świetle lampy nadzwyczajną białością i kosztownymi pierścieniami.
— To się nie stanie tak, jak nam się zdaje. Nie chciałam ci mówić, ale ty sam rozpocząłeś tę rozmowę. Wkrótce już wszystko rozstrzygnie się, my wszyscy odzyskamy spokój i nie będziemy już cierpieć.
— Nie rozumiem cię.
— Pytałeś się, kiedy? — Wkrótce! ja nie przeżyję tego... nie przerywaj mi! — i Anna poczęła prędko mówić — wiem o tem i wiem napewno. Umrę i cieszę się z tego nadzwyczaj, że umrę i wybawię siebie i was.
Łzy popłynęły jej po policzkach; Wroński pochylił się nad jej ręką i począł ją całować, chcąc ukryć swe pomieszanie, które, jak wiedział, było bezpodstawnem, lecz którego nie mógł przezwyciężyć.
— Tak, tak — mówiła, ściskając go mocno za rękę — to jedno, jedno tylko pozostało nam...
Wroński opamiętał się i podniósł głowę.
— Co za głupstwa! Opowiadasz rzeczy, nie mające najmniejszego sensu.
— Nie, to jest prawda.
— Co takiego?
— To, że ja umrę... miałam sen...
— Sen? — powtórzył Wroński i w jednej chwili przypomniał sobie chłopa, jaki mu się śnił nad wieczorem.
— Tak, sen... — odparła — miałam go już dawno; śniło mi się, że wbiegłam do sypialnego pokoju, aby wziąć jakąś potrzebną mi rzecz, jak to czasami bywa we śnie — mówiła z przestrachem, otwierając szeroko oczy — i widzę, że tam w kącie coś stoi...
— Głupstwo! jakżeż można wierzyć...
Lecz Anna nie dawała sobie przerywać, gdyż przywiązywała zbyt wielką wagę do tego, co chciała powiedzieć...
— I to coś odwróciło się i ujrzałam chłopa z potarganą brodą, małego, lecz bardzo strasznego. Chciałam uciekać, lecz on pochylił się nad workiem i grzebał w nim rękoma...
Anna pokazała jak chłop grzebał; przerażenie malowało się na jej twarzy.
Wroński przypominając sobie swój sen, uczuł również, że ogarnia go przestrach.
— Grzebie rękoma i prędko, prędko mówi po francusku: Il faut le battre le fer, le broyer, le pétrir... Ja z przerażenia chciałam się obudzić i obudziłam się, lecz śniłam w dalszym ciągu. I poczęłam pytać się samej siebie, co to ma znaczyć? a Korniej odpowiada mi: „podczas połogu umrzesz, podczas połogu“... i ja obudziłam się...
— Głupstwo, głupstwo... — powtarzał Wroński, czując jednak, że przekonywania jego nie są szczere.
— Lecz nie mówmy już o tem. Zadzwoń, to każe podawać herbatę. — Poczekaj trochę, a ja...
I nagle Anna przestała mówić; twarz jej zmieniła się w mgnieniu oka. Przerażenie i znękanie ustąpiło miejsca cichemu, poważnemu i pełnemu zachwytu skupieniu uwagi.
Wroński nie mógł pojąć powodu tej zmiany; Anna poczuła w sobie drganie nowego życia.
Aleksiej Aleksandrowicz wsiadłszy do karety po spotkaniu się z Wrońskim, pojechał tak, jak miał zamiar, na włoską operę. Był tam przez dwa akty i widział się ze wszystkimi, z kim potrzebował się zobaczyć. Wróciwszy do domu, spojrzał bacznie na wieszadło i zauważywszy, że nie było na niem wojskowego szynelu, udał się, jak zwykle, do swego gabinetu, lecz wbrew długoletniemu przyzwyczajeniu, chodził wzdłuż i wszerz gabinetu aż do godziny 3. w nocy. Uczucie gniewu na żonę, która nie chcąc krępować się i spełniać jedynego postawionego jej warunku — nieprzyjmowania Wrońskiego — nie dawało mu pokoju. Żona nie spełniła jego żądania, więc on powinien ukarać ją i spełnić swą pogróżkę, zażądać rozwodu i odebrać syna. Aleksiejowi Aleksandrowiczowi były znane wszelkie trudności, połączone ze sprawą rozwodową, ponieważ jednak powiedział, iż to zrobi, powinien więc teraz spełnić swą groźbę. Hrabina Lidya Iwanowna dawała mu do zrozumienia, iż rozwód będzie nąjwłaściwszem rozwiązaniem całej tej sprawy, i że w ostatnich czasach rozwody stały się tak częstymi, że on ma bezwarunkową możność przezwyciężenia wszystkich formalności. Przykrości zawsze chodzą w parze, a więc i cała sprawa inorodców i oroszania pól gubernii Zarajskiej ściągnęła na Aleksieja Aleksandrowicza takie nieprzyjemności, że w ciągu ostatnich paru dni był ciągle rozdrażnionym do najwyższego stopnia.
Aleksiej Aleksandrowicz nie spał całą noc i gniew jego, wzmagając się nieustannie, stawał się coraz bardziej zaciętym. Aleksiej Aleksandrowicz ubrał się prędko i zdając się nieść pełen kielich gniewu i bojąc się go rozlać i razem z gniewem utracić i energię, która mu była potrzebną do rozmowy z żoną, poszedł do Anny, jak tylko się dowiedział, że już wstała.
Annę, która była zawsze przekonaną, że zna doskonale swego męża, uderzył jednak wygląd męża. Czoło było nachmurzone, a oczy patrzały ponuro przed siebie, unikając jej spojrzenia; usta były mocno i pogardliwie zaciśnięte; w chodzie, w ruchach i w dźwięku głosu była stanowczość i pewność siebie, jakich żona nigdy jeszcze w nim nie widziała. Aleksiej Aleksandrowicz wszedłszy do pokoju, nie przywitał się z żoną, lecz przystąpił odrazu do biurka i wziąwszy klucze, otworzył szufladę.
— Co panu potrzeba?! — zawołała Anna.
— Listów Wrońskiego — odparł.
— Niema ich tutaj — rzekła Anna, usiłując zamknąć szufladę, lecz Aleksiej Aleksandrowicz, widząc pośpiech z jakim to chciała uczynić, nabrał przekonania, że domysł jego jest słusznym, odepchnął więc żonę i prędko pochwycił tekę, w której, jak wiedział, żona chowała zwykle potrzebne jej papiery. Anna chciała odebrać tekę, lecz Aleksiej Aleksandrowicz nie pozwolił na to.
— Niech pani siądzie, muszę pomówić z panią! — rzekł, kładąc tekę pod pachę i tak mocno przyciskając ją łokciem, że aż wieko otworzyło się.
Anna milczała i z zadziwieniem i bojażnią patrzała na męża.
— Mówiłem pani, że zabraniam jej przyjmować u siebie Wrońskiego.
— Musiałam się z nim zobaczyć, aby...
Anna przestała mówić, gdyż nie mogła na razie wymyśleć żadnej wymówki.
— Nie wchodzę w szczegóły, dla których kobiecie może być potrzebnem widzenie się z...
— Ja chciałam, ja tylko... — rumieniąc się, rzekła Anna; impertynencye męża rozdrażniały ją tylko i dodawały odwagi. — Czyż pan nie widzi tego, że panu łatwo obrażać mnie? — zapytała.
— Obrażać można tylko uczciwego człowieka i uczciwą kobietę, lecz mówić złodziejowi, że jest złodziejem, to tylko la constatation d’un fait.
— Tej nowej dla mnie cechy pańskiego charakteru, okrucieństwa, nie znałam jeszcze w panu.
— Pani nazywa okrucieństwem, gdy mąż pozostawia żonie swobodę, gdy daje jej miejsce w uczciwym domu, a w zamian wymaga od niej tylko, aby była łaskawą zachowywać pozory przyzwoitości. Czyż to jest okrucieństwo?
— To gorzej niż okrucieństwo, to podłość, jeśli pan życzy sobie wiedzieć! — zawołała Anna, wybuchła gniewem i wstając z krzesła, chciała wyjść z pokoju.
— Nie! — krzyknął Aleksiej Aleksandrowicz swym piskliwym głosem, podniesionym o jedną nutę wyżej niż zwykle, i ujmując swymi dużymi palcami tak mocno jej rękę, że aż czerwona pręga pokazała się od bransoletki, którą nacisnął, posadził żonę gwałtem na krześle.
— Podłość? Pragnie pani używać tego wyrazu, to niech pani wie, że podłością jest rzucać męża i syna dla kogoś tam i jeść chleb męża...
Anna pochyliła głowę; nietylko, że nie powiedziała tego, co mówiła wczoraj Wrońskiemu, ale nawet nie pomyślała tego, gdyż widziała całą słuszność słów męża, odpowiedziała więc tylko po cichu:
— Niema pan pojęcia, do jakiego stopnia położenie moje jest przykrem, ja jedna tylko wiem o tem najlepiej; ale czemu pan mi to mówi?
— Dlaczego ja to mówię, dlaczego? — ciągnął Aleksiej Aleksandrowicz gniewnie — dlatego, żeby pani wiedziała, że ponieważ nie zastosowałaś się do mych życzeń i nie raczy pani zachowywać najmniejszych pozorów przyzwoitości, ja przedsięwezmę odpowiednie kroki, aby raz już skończyć z tem wszystkiem.
— Niezadługo skończy się i bez tego — rzekła Anna, i znowu łzy zakręciły się jej w oczach na myśl o bliskiej, a pożądanej obecnie śmierci.
— Skończy się prędzej, nim oboje przypuszczacie! Tak, pani pamięta tylko o sobie!... Cierpienia zaś człowieka, który był mężem pani, nic panią nie obchodzą, i nie wywiera to na pani żadnego wrażenia, że życie jego całe jest złamane i że on tyle cierpiał...
Aleksiej Aleksandrowicz mówił tak prędko, że zająknął się i w żaden sposób nie mógł wymówić tego ostatniego wyrazu i przekręcił go zupełnie. Annę rozśmieszyło to, zawstydziła się jednak natychmiast, iż w takiej chwili co bądź może się jej wydawać śmiesznem i po raz pierwszy postawiła się w położeniu męża, i żal jej się stało Aleksieja Aleksandrowicza. Cóż jednak mogła rzec lub uczynić? Pochyliła głowę i milczała. Aleksiej Aleksandrowicz również pomilczał czas jakiś, poczem zaczął znowu mówić już nie takim piskliwym ale obojętnym głosem, przyczem kładł nacisk na pierwsze lepsze wyrazy, niemające szczególnego znaczenia.
— Przyszedłem oznajmić pani — rzekł...
Anna spojrzała na niego.
„Nie, to mi się tylko zdawało“ — pomyślała, przypominając sobie wyraz jego twarzy, gdy zająknął się i niemógł wymówić słowa przecierpiał — „bo doprawdy czyż może człowiek z takiemi mętnemi oczyma, z takim niewzruszonym spokojem, myśleć lub odczuwać cokolwiek?“
— Ja nie mogę nic zmienić — szeptała.
— Przyszedłem oznajmić pani, że wyjeżdżam jutro do Moskwy i że nie powrócę więcej do tego domu, a o mojem postanowieniu będzie mieć pani wiadomość od adwokata, któremu oddam sprawę rozwodową. Syna zaś mego umieszczę u mojej siostry — rzekł Aleksiej Aleksandrowicz, przypominając sobie z wysiłkiem, co chciał powiedzieć o synu.
— Sieroża potrzebnym jest panu, aby wyrządzić mi przykrość — odrzekła Anna, patrząc ponuro na męża. — Pan nie kocha go... Niech mi pan zostawi Sierożę!...
— W istocie, wobec tego straciłem miłość nawet względem syna, gdyż i z nim połączony jest wstręt, jaki mam dla pani; w każdym jednak razie zabieram go. — A teraz żegnam panią!
I Aleksiej Aleksandrowicz chciał odejść, lecz Anna zatrzymała go.
— Aleksieju Aleksandrowiczu, zostaw mi pan Sierożę! — szepnęła raz jeszcze. — Niemam już nic więcej do powiedzenia... zostaw pan tylko Sierożę do mojej... ja niezadługo... niech go pan zostawi!...
Gdy Aleksiej Aleksandrowicz wszedł do poczekalni znakomitego petersburskiego adwokata, zastał w niej parę osób, pomiędzy któremi były trzy panie: staruszka, młoda kobieta i kupcowa, oraz trzech panów: jeden, bankier niemiec z pierścieniem na palcu; drugi, bogaty kupiec, i trzeci, jakiś urzędnik w złym humorze, ubrany w wice-mundur i z orderem na szyi. Klienci widocznie od dłuższego już czasu czekali na przyjście adwokata. Dwaj pomocnicy, skrzypiąc piórami, pisali przy biurkach. Pióra, ołówki, kałamarze, na które Aleksiej Aleksandrowicz, jako amator, zwrócił odrazu uwagę, były niezwykle ładne; Aleksiej Aleksandrowicz nie mógł nie spostrzedz tego. Jeden z dependentów, nie wstając, skrzywił się i nie zbyt grzecznie zwrócił się do Aleksieja Aleksandrowicza.
— Co panu potrzeba?
— Mam interes do adwokata.
— Adwokat obecnie zajęty — odparł niechętnie pomocnik i wskazując piórem na oczekujących, wziął się znowu do pisania.
— Ale czy nie mógłby obecnie znaleźć trochę czasu? — zapytał Aleksiej Aleksandrowicz.
— Nie może znaleźć wcale czasu, gdyż zawsze jest zajętym; zechce pan poczekać.
— Może pan będzie łaskaw oddać mu mój bilet wizytowy... — rzekł Aleksiej Aleksandrowicz, widząc konieczność zdradzenia swego incognito.
Pomocnik wziął bilet, którego treść nie wywarła na nim żadnego wrażenia i zniknął za drzwiami.
Aleksiej Aleksandrowicz w zasadzie był zwolennikiem jawnych sądów, lecz niezupełnie sprzyjał niektórym szczegółom zastosowywania ich, a to z wiadomych sobie wyższych służbowych powodów, krytykował je więc, o ile w ogóle był w stanie krytykować cobądź, co zostało najwyżej zatwierdzonem. Aleksiej Aleksandrowicz spędził całe życie na urzędowaniu w administracyi i dlatego, gdy czemukolwiek niezupełnie sprzyjał, to niesprzyjanie to łagodził tem, że uznawał konieczność błędów i możność naprawiania ich. W nowych sądowych instytucyach nie trafiały do przekonania jego warunki, w jakich znajdowała się adwokatura. Dotąd jednak nie miał nigdy żadnej styczności z nią i dlatego ganił tylko z teoretycznego punktu widzenia, obecnie jednak niezadowolenie to powiększyło się jeszcze bardziej wskutek nieprzyjemnego wrażenia, jakie wywarła na nim poczekalnia adwokata.
— W tej chwili wyjdzie — rzekł dependent i w rzeczy samej po upływie dwóch minut pokazała się we drzwiach długa postać starego prawnika, naradzającego się z adwokatem i postać samego adwokata.
Adwokat był to mały, łysy, barczysty człowiek, z ciemną rudawą brodą, jasnemi długiemi brwiami i pochyłem czołem. Ubrany był modnie; wszystko było na nim wykwintne, ale niegustowne, poczynając od krawatu i podwójnej dewizki, kończąc na lakierowanych kamaszkach. Twarz była rozumna, chłopska, ubranie strojne ale bez gustu.
— Służę panu — rzekł adwokat, zwracając się ku Aleksiejowi Aleksandrowiczowi i puszczając go przed sobą, zamknął drzwi.
— Niech pan będzie łaskaw — i wskazał fotel, stojący koło biurka założonego papierami, a sam usiadł na głównem miejscu, pocierając małe ręce, o palcach krótkich, obrośnięte białymi włosami, i pochylając na bok głowę. W chwili jednak, gdy adwokat usadowił się, przeleciał mól. Adwokat z prędkością, jakiej nie można się było spodziewać po nim, złapał mola i znów zajął poprzednie miejsce.
Zanim zacznę mówić z panem o mojej sprawie — rzekł Aleksiej Aleksandrowicz, spoglądając ze zdumieniem na ruchy adwokata — muszę uprzedzić pana, że sprawa, którą mu wyłożę, powinna pozostać tajemnicą.
Zaledwie dostrzegalny uśmiech przemknął po ustach adwokata i poruszył rudawe wąsy, zwieszające się nad wargami.
— Nie byłbym adwokatem, gdybym nie był w stanie zachować powierzonej mi tajemnicy. Jeśli pan jednak życzy sobie...
— Nazwisko moje wiadomem jest panu? — zapytał Aleksiej Aleksandrowicz.
— Jest mi wiadomem, jak również i pańska pożyteczna działalność — i znów złapał mola — którą zna każdy Rosyanin — rzekł adwokat, schylając się na krześle.
Aleksiej Aleksandrowicz westchnął, zbierając się na odwagę; lecz raz już zdecydowawszy się, mówił dalej swym piskliwym głosem, nie zająkując się i kładąc nacisk na niektóre wyrazy:
— Mam nieszczęście — zaczął Aleksiej Aleksandrowicz — być zdradzanym mężem, i pragnę drogą prawną rozerwać swój związek z żoną, to jest uzyskać rozwód, ale chciałbym to uczynić w taki sposób, aby syn nie pozostał się przy matce.
Szare oczy adwokata usiłowały nie śmiać się, podskakiwały jednak z radości, której adwokat nie umiał ukryć i Aleksiej Aleksandrowicz widział, że to była nietylko radość człowieka, który ma otrzymać korzystne zamówienie na swoją pracę, lecz, że był tu tryumf i zachwyt, był blask, podobny do tego złowieszczego blasku, jaki Aleksiej Aleksandrowicz widywał w oczach żony.
— Życzy pan sobie, abym dopomógł mu do uzyskania rozwodu?
— Tak, lecz muszę uprzedzić pana, że narażam się na nadużywanie pańskiej uprzejmości; przyszedłem tylko naradzić się poprzednio z panem. Pragnę rozwodu, lecz chodzi mi bardzo o sposób, w jaki go można otrzymać. Bardzo być może, że jeśli sposób ten nie będzie się zgadzał z memi wymaganiami, to będę musiał wyrzec się pomocy prawa.
— Będzie pan mógł to zrobić w każdej chwili — odparł adwokat — zależy to tylko od pana.
Adwokat spuścił oczy na nogi Aleksieja Aleksandrowicza, czując, że klient może się obrazić na widok radości, której nie był w stanie powstrzymać, i znowu spojrzał na mola, przelatującego właśnie przed nosem klienta i chciał go złapać, czego nie uczynił jednak przez wzgląd na Aleksieja Aleksandrowicza, którego musiałby poruszyć z miejsca.
— Chociaż obowiązujące pod tym względem przepisy prawa są mi znane w ogólnych zarysach — mówił Aleksiej Aleksandrowicz — pragnąłbym jednak wiedzieć, jakie kroki bywają stosowane w praktyce, w sprawach tego rodzaju.
— Życzy pan sobie — odparł adwokat, nie podnosząc wzroku i z widoczną przyjemnością, natrafiwszy na ton swego klienta — abym zaznajomił go ze wszystkimi sposobami, które mogą ułatwić spełnienie się jego życzeń?
Na potwierdzające skinienie głowy Aleksieja Aleksandrowicza, adwokat zaczął mówić, od czasu do czasu tylko spoglądając przelotnie na twarz swego klienta, na której wystąpiły czerwone plamy.
— Według naszych praw — rzekł adwokat z lekkim odcieniem niechęci ku naszym prawom — rozwód, jak panu wiadomo, możebnym jest w następujących wypadkach: Zaczekać! — zwrócił się do pomocnika, który wsunął głowę w otwarte do połowy drzwi, wstał jednak, rzekł mu parę słów i znów usiadł — w następujących wypadkach: fizyczne wady małżonków, pięcioletnia nieobecność, jeżeli miejsce pobytu nieobecnego małżonka jest niewiadomem — mówił, zaginając obrośnięty włosami krótki palec — potem wiarołomstwo... — wyraz ten wymówił z widocznem zadowoleniem. — Poddziały są następujące (adwokat w dalszym ciągu zaginał swe grube palce, chociaż główne przyczyny i ich poddziały nie mogły oczywiście być klasyfikowane razem): fizyczne wady męża lub żony, a następnie wiarołomstwo męża lub żony... — Ponieważ wszystkie palce wyczerpały się, adwokat rozgiął je i mówił w dalszym ciągu — tak się sprawa przedstawia z teoretycznego punktu widzenia; przypuszczam jednak, że pan czyniąc mi zaszczyt i zwracając się do mnie, chce dowiedzieć się i o środkach, stosowanych w praktyce. Dlatego też, kierując się antecedentami, muszę wyjaśnić, że wypadki rozwodów zależą wyłącznie od tych ostatnich. Bo braków fizycznych, o ile mogę przypuszczać, niema, jak również i nieobecności jednego z małżonków?...
Aleksiej Aleksandrowicz skinął twierdząco głową:
— A zatem pozostaje wiarołomstwo jednego z małżonków i dowiedzenie tego czynu występnej stronie za jej zgodą, lub mimo jej zgody. Muszę jednak uprzedzić pana, że ostatni wypadek w praktyce rzadko znajduje zastosowanie — rzekł adwokat, i bystro spojrzawszy na Aleksieja Aleksandrowicza, zamilkł, jak sprzedający pistolety, który opowiedziawszy o różnych zaletach broni, czeka na wybór, jaki kupujący zechce uczynić. Lecz Aleksiej Aleksandrowicz nic nie odpowiadał i dlatego adwokat mówił dalej. — Ja uważam za środek najzwyklejszy, najprostszy i najrozumniejszy, wykazanie wiarołomstwa, za obopólną zgodą. Nie pozwoliłbym sobie wyrażać się w ten sposób, gdybym mówił z człowiekiem mało rozwiniętym — rzekł adwokat — lecz przypuszczam, że pan to rozumie.
Lecz Aleksiej Aleksandrowicz był wzruszonym do tego stopnia, że nie odrazu pojął, i w roztargnionem spojrzeniu jego odbiła się niepewność; adwokat jednak dopomógł mu natychmiast:
— Dwoje ludzi nie może dłużej żyć razem, jest to fakt. Jeśli oboje godzą się na to, to szczegóły i formalności schodzą na drugi plan, a wtedy jest to najprostszy i najpewniejszy środek.
Aleksiej Aleksandrowicz zrozumiał już teraz zupełnie, lecz miał pewne skrupuły, które nie pozwalały na użycie środków tego rodzaju.
— Środek ten nie da się zastosować w tym wypadku — rzekł — tutaj można zrobić jedno tylko: dowieść winy listami, będącymi w mem posiadaniu.
Na wspomnienie o listach adwokat zacisnął wargi i wydał przeciągły, współczujący i pogardliwy dźwięk.
— Widzi pan — zaczął — sprawy tego rodzaju, jak panu wiadomo, bywają rozstrzygane przez władze duchowne, ojcowie zaś protopopi w sprawach tego rodzaju są ogromnymi amatorami najdrobniejszych szczegółów — rzekł z uśmiechem, który dowodził, że współczuje z amatorstwem ojców protopopów. — Listy mogą bezwątpienia dopomóc nam, dowody jednak muszą być zebrane drogą, któraby wykluczała wszelakie wątpliwości, to jest zeznaniami świadków. W ogóle, jeśli zrobi mi pan zaszczyt i obdarzy mnie swem zaufaniem, to będę prosił o pozostawienie mi wyboru w środkach, jakich użyć należy. Kto życzy sobie jakiegobądź rezultatu, musi zgodzić się i na środki.
— Jeśli tak... — rzekł Aleksiej Aleksandrowicz, pobladłszy nagle, lecz adwokat wstał prędko i znowu podszedł ku drzwiom, by rozmówić się z pomocnikiem, który przerwał mu na chwilę konferencyę.
— Powiedz jej pan, że my nie jesteśmy przekupkami! — rzekł i powrócił do Aleksieja Aleksandrowicza.
Wracając na swoje miejsce, złapał jeszcze jednego mola i marszcząc się pomyślał: „ładnie w lecie będzie wyglądał mój ryps!“
— Więc pan był łaskaw powiedzieć... — zwrócił się do Aleksieja Aleksandrowicza.
— Decyzyę moją zakomunikuję panu listownie — odparł Aleksiej Aleksandrowicz, wstając i opierając się o stół; postał tak czas jakiś, poczem odezwał się — ze słów pana wnoszę zatem, że przeprowadzenie rozwodu jest możebnem... prosiłbym pana również zapoznać mnie ze swymi warunkami.
— Wszystko jest możebne, jeśli pan pozostawi mi zupełną swobodę działania — rzekł adwokat, nie odpowiadając wprost na pytanie. — Na kiedy mogę liczyć, że otrzymam pańską odpowiedź? — zapytał, posuwając się ku drzwiom i świecąc oczyma i lakierkami.
— Za tydzień najdalej. Odpowiedź zaś swoją, czy pan zechce przyjąć na siebie prowadzenie tej sprawy i na jakich mianowicie warunkach, będzie pan łaskaw zakomunikować mi.
— Dobrze.
Adwokat skłonił się z szacunkiem, otworzył klientowi drzwi i pozostawszy w swym pokoju, oddał się radości, jaka go ogarnęła. Zrobiło mu się tak wesoło, że naprzekór swym zasadom, uczynił ustępstwo targującej się damie i przestał łapać mole, zdecydowawszy się ostatecznie, że trzeba będzie obić meble aksamitem, tak jak u Sigonina
Aleksiej Aleksandrowicz odniósł świetne zwycięstwo na i posiedzeniu komisyi z dnia 17. sierpnia, lecz wyniki tego zwycięstwa zachwiały go. Nowa komisya, wyznaczona dla wszechstronnego zbadania bytu inorodców, utworzyła się i udała się w drogę z nadzwyczajną prędkością, do czego przynaglał ją Aleksiej Aleksandrowicz. W ciągu trzech miesięcy ułożono sprawozdanie; byt inorodców został zbadanym i pod względem politycznym, administracyjnym, ekonomicznym, etnograficznym, materyalnym i religijnym. Na wszystkie zapytania zostały dane najbardziej wyczerpujące odpowiedzi, nie mogące ulegać żadnej wątpliwości, ponieważ nie były one wytworem ludzkiej myśli, ulegającej zawsze omyłkom, lecz owocem urzędowej działalności. Wszystkie odpowiedzi były rezultatem oficyalnych danych, raportów gubernatorów i archierejów, osnutych na raportach naczelników powiatów i dziekanów, które znów ze swej strony opierały się na raportach urzędów gminnych i parafialnych, a zatem wszystkie te odpowiedzi nie mogły ulegać najmniejszej wątpliwości.
Wszelakie pytania, jak naprzykład, dlaczego zdarzają się nieurodzaje, dlaczego mieszkańcy nie porzucają swych zabobonów i t. p., pytania, które bez pomocy machiny urzędowej nie dają się rozwiązywać i przez wieki całe rozwiązanemi być nie mogą, zostały rozwiązane nadzwyczaj jasno i szczegółowo. Odpowiedź dowiodła, że słuszność była po stronie Aleksieja Aleksandrowicza; lecz Stremow, który na ostatniem posiedzeniu uczuł się zadraśniętym do żywego, dowiedziawszy się o raporcie komisyi, użył fortelu, jakiego Aleksiej Aleksandrowicz nie spodziewał się zgoła. Stremow, pociągnąwszy za sobą niektórych członków, przeszedł nagle na stronę Aleksieja Aleksandrowicza, i nietylko, że począł gorąco bronić środków, których zastosowania żądał Karenin, lecz nawet zaproponował parę nowych w tym samym duchu. Środki te jeszcze radykalniejsze, niż przeprowadzone przez Aleksieja Aleksandrowicza, zostały przyjęte i wtedy dopiero wyszła na jaw taktyka Stremowa, gdyż powyższe środki, doprowadzone do ostateczności, okazały się nagle do tego stopnia głupimi, że i dygnitarze, i mądre damy, i gazety, jednem słowem wszyscy, oburzyli się na nie, wyrażając swą niechęć i ku nim, i ku ich duchowemu ojcu, Aleksiejowi Aleksandrowiczowi. Stremow zaś cofnął się, udając, że stosował się tylko ślepo do planów Karenina i że teraz sam dziwi się i nie pochwala tego co się stało. To zajście podcięło Aleksieja Aleksandrowicza. Lecz pomimo nadwerężonego zdrowia, pomimo domowych kłopotów, Aleksiej Aleksandrowicz nie ulegał. W komisyi rozpoczęły się rozterki. Jedni z członków, ze Stremowym na czele, usprawiedliwiali swój błąd tem, że uwierzyli komisyi rewizyjnej, której przewodniczył Aleksiej Aleksandrowicz, i która złożyła raport, i mówili, że cały ten raport jest tylko stekiem głupstw i marnowaniem papieru.
Aleksiej Aleksandrowicz z partyą ludzi, którzy widzieli niebezpieczeństwo w takim rewolucyjnym poglądzie na kancelaryjne załatwianie spraw, bronił rezultatów, do jakich doszła komisya rewizyjna. Wskutek tego w wyższych sferach, a nawet i w salonach wszystko poplątało się i chociaż wszyscy interesowali się tą sprawą, nikt nie mógł wyrobić sobie jasnego poglądu, czy inorodcy w istocie znajdują się w rozpaczliwem położeniu i giną z nędzy, czy też przeciwnie stan ich jest kwitnącym. Położenie Aleksieja Aleksandrowicza wskutek powyższych okoliczności, a potrochu wskutek lekceważenia, z jakiem z powodu zdrady żony, zaczęto spoglądać na niego, zachwiało się mocno. Aleksiej Aleksandrowicz zdecydował się na ryzykowny krok: ku wielkiemu zadziwieniu komisy i oświadczył, że prosić będzie o pozwolenie pojechania i zbadania na miejscu całej sprawy. Uzyskawszy; żądane pozwolenie Aleksiej Aleksandrowicz udał się do odległych gubernii.
Wyjazd Aleksieja Aleksandrowicza narobił dużo hałasu, tembardziej, że wyjeżdżając zwrócił przy urzędowej odezwie pieniądze na drogę, które dostał na dwanaście koni aż do miejsca przeznaczenia.
— Mojem zdaniem Aleksiej Aleksandrowicz postąpił bardzo szlachetnie — zauważyła Betsy w rozmowie z księżną Miahką — po co ma brać na konie pocztowe, kiedy pojedzie koleją.
Lecz księżna Miahka była innego zdania i słowa księżnej Twerskiej rozdrażniły ją nawet.
— Łatwo pani tak mówić — odparła — gdy pani ma Bóg wie ile milionów, a ja cieszę się bardzo, gdy mąż mój jedzie latem na rewizyę. On lubi się przejechać i idzie mu to na zdrowie, a ja tak się zawsze urządzam, że trzymam sobie za te pieniądze konie i stangreta.
Aleksiej Aleksandrowicz zatrzymał się po drodze na trzy dni w Moskwie.
Na drugi dzień po przyjeździe pojechał z wizytą do jenerał-gubernatora. Na rogu Gazetnego zaułku, gdzie zawsze jest tłum powozów i przechodniów, Aleksiej Aleksandrowicz usłyszał nagle swe nazwisko, wywołane tak głośno i wesoło, że nie mógł nie obejrzyć się.
Na rogu chodnika, w krótkim, modnym paltocie, w niskim, nowego fasonu kapeluszu na bakier, błyszcząc białymi zębami między czerwonemi wargami, wesoły, młody i promieniejący, stał Stepan Arkadjewicz, głośno wołając Karenina i jedną ręką trzymał się za okno karety, z której wysuwała się kobieca głowa w aksamitnym kapeluszu i dwie dziecinne główki. Stepan Arkadjewicz uśmiechał się i kiwał ręką na szwagra, dama uśmiechała się również i ruchem ręki przywoływała Aleksieja Aleksandrowicza; była to Dolly z dziećmi.
Aleksiej Aleksandrowicz nie życzył sobie widzieć się z nikim w Moskwie, a najmniej z bratem swej żony, skłonił się więc kapeluszem i chciał jechać dalej, lecz Stepan Arkadjewicz kazał jego furmanowi zatrzymać konie i pobiegł przez śnieg do karety szwagra.
— Ależ to zbrodnia nie dać nam znać! Dawnoś przyjechał? Byłem wczoraj u Dussot’a, i widzę w sieni na liście przyjezdnych „Karenin“, ale przez myśl mi nawet nie przeszło, abyś to ty był! — mówił Stepan Arkadjewicz, wsuwając głowę w okno karety — byłbym przecież zaszedł do ciebie. Bardzo dobrze, żeśmy się spotkali! — mówił Stepan Arkadjewicz, uderzając nogą o nogę, otrząsając śnieg z butów. — Doprawdy, to zbrodnia nie dać mi znać — powtórzył.
— Nie miałem czasu, jestem bardzo zajęty — odpowiedział ozięble Aleksiej Aleksandrowicz.
— Chodźmy do mojej żony; pragnie zobaczyć się z tobą!
Aleksiej Aleksandrowicz zdjął pled, okrywający mu nogi i wyszedłszy z karety, dostał się po śniegu do Daryi Aleksandrówny.
— Cóż to Aleksieju Aleksandrowiczu, taki pan na nas nie łaskaw? — zapytała Dolly z uśmiechem.
— Byłem bardzo zajęty. Przyjemnie mi, że widzę się z panią — odparł Aleksiej Aleksandrowicz, ale takim tonem, że widać było, iż spotkanie to sprawia mu przykrość.
— Jak zdrowie pani?
— Cóż tam porabia moja kochana Anna?
Aleksiej Aleksandrowicz coś odburknął i chciał odejść, lecz Stepan Arkadjewicz zatrzymał go.
— A wiecie państwo, co my zrobimy jutro? Dolly, proś go na obiad! Zaprosimy Koznyszewa i Piescowa, aby go ugościć moskiewską inteligencyą...
— Niech więc pan będzie łaskaw przyjechać — rzekła Dolly — będziemy czekać na pana między piątą a szóstą. Ale nic mi pan nie mówi o mojej kochanej Annie? Już tak dawno...
— Zdrowa... — mruknął niechętnie Aleksiej Aleksandrowicz — bardzo mi przyjemnie! — i Aleksiej Aleksandrowicz cofnął się ku swojej karecie.
— Przyjdzie pan? — zawołała Dolly i nie dosłyszała odpowiedzi Karenina z powodu turkotu ekwipaży.
— Jutro zajdę do ciebie! — krzyknął za nim Stepan Arkadjewicz.
Aleksiej Aleksiejewicz siadł do karety i wsunął się w sam kąt, aby nie widzieć nikogo i nie być przez nikogo widzianym.
— Dziwak! — odezwał się Stepan Arkadjewicz do żony i spojrzawszy na zegarek, machnął przed twarzą ręką, co miało oznaczać czułe pożegnanie z żoną i z dziećmi, i uśmiechając się rozkosznie, wmięszał się w tłum przechodniów.
— Stiwa! Stiwa! — zawołała Dolly, rumieniąc się.
Stepan Arkadjewicz odwrócił się.
— Muszę przecie kupić paltoty dla Tani i Gryszy... dajże mi pieniędzy!
Nazajutrz wypadła niedziela. Stepan Arkadjewicz zajechał na chwilę do Wielkiego Teatru na próbę baletu i oddał Maszy Czybisowej, ładniutkiej baletnicy, którą niedawno przyjęto za jego protekcyą, obiecany jej koralowy naszyjnik i za kulisami w dziennym półmroku zdążył pocałować jej ładną twarzyczkę, promieniejącą uśmiechem radości z odebranego podarunku. Stepan Arkadjewicz był dzisiaj na próbie nietylko aby oddać Maszy korale, ale aby umówić się z nią również o schadzkę po przedstawieniu; oznajmiwszy jej, że nie będzie mógł być na balecie od samego początku, obiecał, że przyjedzie przed ostatnim aktem, i że ją zawiezie na kolącyę. Z teatru Stepan Arkadjewicz pojechał na targ, wybrał osobiście ryby i szparagi na obiad, a o dwunastej był już u Dussôt’a, gdzie chciał się zobaczyć z trzema znajomymi, którzy, jak na jego szczęście, zatrzymali się w jednym hotelu, a mianowicie: z Lewinem, który przyjechał niedawno z zagranicy, ze swym nowym zwierzchnikiem, który parę dni temu objął swe stanowisko i przyjechał na rewizyę do Moskwy, i ze szwagrem Kareninem, którego chciał koniecznie sprowadzić do siebie na obiad.
Stepan Arkadjewicz lubiał zjeść dobry obiadek, jednak jeszcze bardziej lubiał wydać obiad, niekoniecznie wielki, ale wykwintny i pod względem jedzenia i picia, i pod względem doboru gości. Program dzisiejszego obiadu podobał mu się nadzwyczaj: będą okonie prosto z wody i szparagi, oraz jako piece de résistance doskonały rozbef i odpowiednie wina; to co do jedzenia i picia. A z gości będą Kiti i Lewin, a dla niepoznaki będzie jeszcze kuzynka Dolly i młody Szczerbacki, a jako piece de résistance z gości, Siergiej Koznyszew i Aleksiej Aleksandrowicz; Siergiej Iwanowicz, mieszkaniec Moskwy i filozof, Aleksiej Aleksandrowicz, peterburżanin i człowiek czynu; prócz nich poprosi się jeszcze znanego powszechnie dziwaka, Piescowa, liberała, gadułę, muzyka, historyka i najprzyjemniejszego pięćdziesięcioletniego młodzieńca, który będzie sosem lub garniturem do Koznyszewa i Karenina; on będzie drażnił ich i wyciągał na dysputy.
Kupiec zapłacił drugą ratę za las i pieniądze były, Dolly w ostatnich czasach była bardzo dobra i miła: Stepan Arkadjewicz cieszył się więc na samą myśl o obiedzie i był w różowym humorze; były jednak dwie niezbyt przyjemne okoliczności, lecz obie tonęły w morzu dobrego usposobienia, falującem w duszy Stepana Arkadjewicza. Okoliczności te były następujące: po pierwsze, że spotkawszy wczoraj na ulicy Aleksieja Aleksandrowicza, Stepan Arkadjewicz zauważył, iż ten usiłował trzymać się zdala od niego; zważywszy zaś zachowanie się Aleksieja Aleksandrowicza, i to, że nie był u niego i że nie dał znać o swym przyjeździe, oraz to, co mówiono o Annie i Wrońskim, Stepan Arkadjewicz wywnioskował, że stosunki pomiędzy mężem a żoną nie należą do najlepszych.
To była jedna nieprzyjemność.
Druga zaś polegała na tem, że nowy zwierzchnik, jak zwykle wszyscy nowi zwierzchnicy, z góry już miał opinię strasznego człowieka, wstającego o szóstej rano, pracującego jak koń i wymagającego takiej samej pracy od swych podwładnych. Prócz tego o nowym zwierzchniku mówiono, że jest przykrym w stosunkach i że jest podobno człowiekiem wręcz przeciwnych poglądów, niż poprzedni zwierzchnik i sam Stepan Arkadjewicz. — Wczoraj Stepan Arkadjewicz prezentował się oficyalnie nowemu zwierzchnikowi w pełnym mundurze; nowy zwierzchnik był nadzwyczaj grzecznym i gawędził z Obłońskim, jak z dawnym znajomym; Stepan Arkadjewicz miał więc sobie za obowiązek złożyć mu wizytę w tużurku. Obawa, że nowy naczelnik może przyjąć go ozięble, była tą drugą nieprzyjemną okolicznością, jaka chwilami psuła dobry humor Stepana Arkadjewicza. Instynktownie jednak przeczuwał, że wszystko to jakoś będzie i że będzie bardzo dobrze. „Wszyscy są ludźmi, i wszyscy mają swoje błędy, jak i my; pocóż więc mamy dąsać się i gniewać?“ — myślał wchodząc do hotelu.
— Jak się miewasz, Wasili — rzekł, idąc przez korytarz w kapeluszu na bakier, spotkawszy znajomego lokaja — zapuściłeś sobie bokobrody? Lewin pod siódmym numerem, co? Zaprowadź mnie... a dowiedz się, czy hrabia Aniczkin[17] przyjmuje?
— Słucham jaśnie pana — odparł z uśmiechem Wasili — pan dawno już nie był łaskaw na nas...
— Byłem wczoraj, ale na innym korytarzu. Czy to siódmy numer?
Lewin stał na środku pokoju, prócz niego był w numerze chłop z pod Tweru, który pomagał mu mierzyć arszynem świeżą skórę niedźwiedzią.
— Zabiłeś? — zawołał Stepan Arkadjewicz — śliczna sztuka! Niedźwiedzica? Jak się miewasz, Archip! — i podawszy rękę chłopu, siadł na fotelu, nie zdejmując paltota i kapelusza.
— Rozbierz się i posiedź trochę! — rzekł Lewin, zdejmując mu kapelusz.
— Dziękuję, ale niemam czasu, wpadłem tylko na sekundę — odparł Stepan Arkadjewicz, rozpiął palto, po chwili jednak zdjął je i przesiedział całą godzinę, rozmawiając z Lewinem o polowaniu i o najróżnorodniejszych rzeczach.
— No, powiedz mi z łaski swojej, coś porabiał za granicą? — zapytał Stepan Arkadjewicz, gdy chłop wyszedł.
— Byłem w Niemczech, w Prusach, we Francyi i w Anglii, nie w stolicach, lecz w fabrycznych miastach, widziałem dużo nowych rzeczy i cieszę się bardzo, żem tam był.
— Wiem o twoich pracach nad poprawą losu biednych robotników.
— Zupełnie nie! W Rosyi nie może być kwestyi robotniczej, jest tylko kwestya, w jakim stosunku powinien stać lud roboczy względem ziemi; kwestya ta istnieje i tam, lecz tam jest usiłowaniem poprawienia tego, co się popsuło, a u nas...
Stepan Arkadjewicz przysłuchiwał się uważnie Lewinowi.
— Tak, tak! — mówił — bardzo być może, że masz i racyę. Dobrze jednak, że jesteś w niezłym humorze, że jeździsz na niedźwiedzie, że pracujesz i że masz zajęcie. Szczerbacki mówił mi, on przecież spotkał się z tobą, żeś wpadł w melancholię i że myślisz tylko o śmierci...
— To i cóż z tego?... nie przestaję myśleć o śmierci — przerwał Lewin. — Co prawda, czas już umierać. Powiem ci szczerze: wszystko tu na świecie próżne; ja cenię pracę i ideę, lecz w rzeczy samej... pomyśl tylko o tem: przecież my wszyscy, to niezmiernie drobna pleśń, jaka wyrosła na naszej malutkiej planecie. A nam się zdaje, że możemy zrobić coś wielkiego, idee, czyny! Są to wszystko tylko ziarnka piasku...
— Ależ to, mój kochany, są rzeczy stare jak świat.
— Stare... a powiem ci jednak, że gdy zrozumiesz to dokładnie, to wszystko wyda ci się nadzwyczaj błahem. Gdy nabędziesz przeświadczenia, że umrzesz dzisiaj lub jutro i że nic się nie pozostanie po tobie, to wszystko tak ci zmaleje! Ja, naprzykład, uważam swą ideę za nadzwyczaj ważną, a ona, jak się pokazuje, nawet gdy zostanie wykonaną, jest warta akurat tyle, co i ta skóra. Tak też spędzamy i całe życie, starając się zabijać czas polowaniem, pracą, aby tylko nie myśleć o śmierci.
Stepan Arkadjewicz uśmiechnął się życzliwie i słuchał z zajęciem słów Lewina.
— No, rozumie się! Widzisz, że i ty ostatecznie przyznajesz się, iż robisz to samo co i ja; a pamiętasz, jak kiedyś napadłeś na mnie, że szukam w życiu tylko przyjemności. Moralisto, nie bądź tak surowym!
— Nie, nie, ale w każdym razie w życiu jest to dobre... — Lewin nagle zaplątał się. — Ależ ja nic niewiem, wiem tylko, że wkrótce pomrzemy.
— Dlaczego wkrótce?
— A wiesz, że zaznajemy mniej rozkoszy w życiu, gdy myślimy o śmierci, ale za to żyjemy jakoś spokojniej.
— Przeciwnie, przy końcu jest zawsze najweselej! A jednak czas już na mnie — rzekł Stepan Arkadjewicz, wstając po raz dziesiąty.
— Ależ posiedź jeszcze! — zapraszał Lewin, zatrzymując go. — Kiedyż się teraz zobaczymy? Ja wyjeżdżam jutro...
— A tom się urządził!... przecież po to przyszedłem do ciebie... musisz koniecznie być dzisiaj u mnie na obiedzie. Będzie twój brat, będzie mój szwagier, Karenin... nasz go przecież...
— To on bawi w Moskwie? — odezwał się Lewin i chciał zapytać o Kiti, gdyż słyszał, że w początkach zimy była u swej siostry, żony dyplomaty i nie wiedział, czy już powróciła; po chwili jednak rozmyślił się i nie pytał. — „Będzie, nie będzie, wszystko mi jedno.“
— Więc zjawisz się?
— Rozumie się.
— A zatem o piątej i w tużurku.
I Stepan Arkadjewicz wstał i zeszedł na dół do swego zwierzchnika; instynkt nie omylił go; jak się pokazało, nowy straszny zwierzchnik był bardzo sympatycznym człowiekiem, Stepan Arkadjewicz zjadł z nim śniadanie i zasiedział się u niego tak długo, że dopiero o czwartej wybrał się do Aleksieja Aleksandrowicza.
Aleksiej Aleksandrowicz powróciwszy z cerkwi, cały ranek przesiedział w domu. Tego dnia miał dwie sprawy do załatwienia: przyjąć i wyprawić do Petersburga przejeżdżającą obecnie przez Moskwę deputacyę inorodców, oraz napisać list do adwokata. Deputacya pomimo to, że była wysłaną z inicyatywy Aleksieja Aleksandrowicza, mogła go jednak narazić na wiele nieprzyjemności, a nawet i niebezpieczeństw, Aleksiej Aleksandrowicz był więc bardzo zadowolonym, że spotkał się z nią w Moskwie. Członkowie tej deputacyi nie mieli najmniejszego pojęcia o roli, w jakiej mieli wystąpić i o obowiązkach ciążących na nich. W naiwności swej byli pewni, że zadanie ich polega na tem, aby opowiadać o swych potrzebach i stanie, w jakim się znajdują, oraz prosić rząd o pomoc, i w żaden sposób nie mogli zrozumieć tego, że niektóre szczegóły ich opowiadań i większość ich żądań podtrzymywały tylko przeciwną partyę, a zatem narażały całą sprawę na wielkie niebezpieczeństwo. Aleksiej Aleksandrowicz miał dużo kłopotu z członkami deputacyi, dał im więc na piśmie program, którego winni byli się trzymać, i pożegnawszy się z nimi, napisał do Petersburga parę listów, zawiadamiających o przyjeździe deputacyi. Głównym pomocnikiem Aleksieja Aleksandrowicza była hrabina Lidya Iwanowna; deputacye były jej specyalnością i nikt, tak jak ona, nie umiał zająć się niemi i pokierować w odpowiedni sposób.
Załatwiwszy się z tą sprawą, Aleksiej Aleksandrowicz napisał i do adwokata, pozwalając mu bez najmniejszego wahania na wszelkie kroki, przyczem przesłał mu trzy listy Wrońskiego do Anny, znalezione w wyjętej z szuflady tece.
Z chwilą, gdy Aleksiej Aleksandrowicz wyjechał z domu, z zamiarem nie powracania już więcej do żony, i z chwilą, gdy był u adwokata i gdy zwierzył się ze swych zamiarów chociaż przed jedną osobą, z chwilą szczególniej, gdy sprawa ta przeszła na papier, Aleksiej Aleksandrowicz coraz bardziej zżywał się ze swym zamiarem, i widział możność doprowadzenia go do skutku.
Karenin kładł właśnie do koperty list do adwokata, gdy posłyszał donośny głos Stepana Arkadjewicza. Stepan Arkadjewicz sprzeczał się z lokajem i nastawał na to, aby go natychmiast zameldował.
— Wszystko jedno — pomyślał Aleksiej Aleksandrowicz — tem lepiej; powiem mu zaraz co zaszło między mną a jego siostrą, i dlaczego nie mogę być u niego na obiedzie.
— Prosić! — zawołał głośno, biorąc ze stołu papiery i chowając je do portfelu.
— Widzisz, żeś kłamał i że twój pan przyjmuje! — rzekł Stepan Arkadjewicz do lokaja, który go nie chciał puścić i po chwili, zdejmując palto po drodze, Obłoński wszedł do pokoju. — Dobrze, żem cię zastał! Spodziewam się... — zaczął mówić wesoło.
— Ja być nie mogę — odparł chłodno Aleksiej Aleksandrowicz, nie siadając i nie prosząc gościa, aby usiadł.
Aleksiej Aleksandrowicz zamyślał stanąć odrazu na chłodnej stopie, na jakiej, jak mu się zdawało, powinien był być z bratem swej żony, przeciwko której rozpoczął sprawę rozwodową; nie brał jednak w rachubę tego morza dobroduszności, które aż występowało z brzegów w duszy Stepana Arkadjewicza.
Stepan Arkadjewicz otworzył szeroko swe błyszczące, jasne oczy.
— Dlaczego nie możesz? Co chcesz przez to powiedzieć? — zapytał po francusku, nie wiedząc o co idzie — przecież obiecałeś mi już i rachujemy na ciebie...
— Chcę powiedzieć, że nie mogę być u was dlatego, ponieważ węzły pokrewieństwa, które nas łączą, zostaną niezadługo zerwane.
— Jak? W jaki sposób? Dlaczego? — zapytał z uśmiechem Stepan Arkadjewicz.
— Dlatego, że rozpoczynam sprawę rozwodową z moją żoną, a twoją siostrą. Musiałem...
Aleksiej Aleksandrowicz nie zdążył jeszcze skończyć, gdy Stepan Arkadjewicz postąpił już zupełnie inaczej, niż Karenin przypuszczał. Stepan Arkadjewicz westchnął boleśnie i usiadł na fotelu.
— Ależ, Aleksieju Aleksandrowiczu, co ty mówisz? zawołał Obłoński, a cierpienie odbiło się na jego obliczu.
— Tak jest w rzeczy samej...
— Wybacz mi, lecz nie mogę w żaden sposób wierzyć temu...
Aleksiej Aleksandrowicz usiadł, widząc, że słowa jego nie wywierają tego działania, na jakie liczył, że będzie musiał opowiedzieć wszystko i że pomimo to stosunek jego ze szwagrem nie ulegnie zmianie.
— Tak, widzę smutną konieczność żądania rozwodu — rzekł Aleksiej Aleksandrowicz.
— Jedno ci tylko powiem, Aleksieju Aleksandrowiczu!... Znam cię jako prawego, szlachetnego człowieka, znam również i Annę, i wybacz mi, lecz nie mogę zmienić o niej zdania, a wiem, że jest uczciwą kobietą; daruj mi, ale nie mogę temu dać wiary... tu zaszło jakieś fatalne nieporozumienie.
— W istocie, gdyby to było tylko nieporozumienie...
— Zaczekaj, ja cię rozumiem — przerwał szwagrowi Stepan Arkadjewicz. — Nie powinieneś tylko zbyt pospiesznie działać, to się rozumie samo przez się.
— To też ja się nie spieszę — przerwał wyniośle Aleksiej Aleksandrowicz — a w sprawach tego rodzaju nie można nikogo radzić się; zdecydowałem się już ostatecznie.
— Straszne rzeczy! — rzekł Stepan Arkadjewicz, wzdychając ciężko. — Ja, Aleksieju Aleksandrowiczu, na twojem miejscu zrobiłbym jeszcze jedną rzecz i błagam cię, uczyń to! — rzekł. — Sprawa, o ile mogę wywnioskować, nie zaczęła się jeszcze, zanim więc rozpoczniesz ją, zobacz się z moją żoną i porozmawiaj z nią o tem. Ona kocha Annę jak siostrę, kocha ciebie i jest nadzwyczaj dobrą kobietą. Na miłość Boską, pomów z nią! Błagam cię, zrób to dla mnie.
Aleksiej Aleksandrowicz zamyślił się, a Stepan Arkadjewicz patrzał na niego ze współczuciem i przez czas jakiś nie przerywał milczenia.
— Będziesz u niej?
— Sam nie wiem... tylko dlatego nie byłem u was zdaje mi się, że stosunki nasze powinny uledz zmianie.
— Dlaczego? Ja nie widzę żadnego powodu. Pozwól mi przypuszczać, że prócz pokrewieństwa, masz dla mnie choć część tej życzliwości, jaką ja mam zawsze dla ciebie... i wielki szacunek — dodał Stepan Arkadjewicz, ściskając dłoń szwagra — gdyby najgorsze nawet przypuszczenia twoje sprawdziły się, to nigdy nie będę się czuł w prawie wydawać sądów o jednej lub o drugiej stronie i doprawdy nie widzę żadnej dobrej racyi, dla której mielibyśmy zrywać. — Teraz jednak zobacz się koniecznie z moją żoną.
— Zapatrywania nasze różnią się pod tym względem — zauważył Aleksiej Aleksandrowicz ozięble. — A zresztą dajmy już temu pokój.
— Dobrze, ale dlaczego nie chcesz być u nas?... choćby dzisiaj na obiedzie... moja żona oczekuje cię. Bądź. łaskaw i przyjedź! A przedewszystkiem rozmów się z nią, to kobieta godna podziwu. Zaklinam cię na miłość Boską, błagam cię na kolanach!
— Jeśli ci na tem tak bardzo zależy, to przyjadę — rzekł Aleksiej Aleksandrowicz i westchnął, chcąc zaś zmienić przedmiot rozmowy, zaczął rozpytywać szwagra o to, co ich obydwóch zajmowało, więc o nowego zwierzchnika Stepana Arkadjewicza, niezbyt starego jeszcze człowieka, który nagle otrzymał taką wysoką nominacyę.
Aleksiej Aleksandrowicz i dawniej nie lubiał hrabiego Aniczkina i zawsze różnił się z nim w zapatrywaniach, teraz jednak nie mógł powstrzymać się od zazdrości, zrozumiałej dla wszystkich będących na służbie, jakiej doznaje człowiek, któremu stanęło coś na przeszkodzie w karyerze, wobec kolegi, który dostał awans.
— No i co, widziałeś się z nim? — zapytał Aleksiej Aleksandrowicz z jadowitym uśmiechem.
— A jakże, przecież był u nas wczoraj w biurze. Zdaje się, że zna się na rzeczy i że jest pracowitym.
— Tak, ale na co się zda jego pracowitość? — zapytał Aleksiej Aleksandrowicz — czy na to, aby tworzyć, czy też na to tylko, aby przerabiać to, co już przed nim zrobiono? Ta papierowa administracya, która ma w nim takiego godnego przedstawiciela, to nieszczęście naszej ojczyzny.
— Doprawdy niewiem, co w nim zasługuje na naganę; kierunku, w jakim zamyśla działać, nie znam, wiem tylko tyle, że to dobry chłopak — odparł Stepan Arkadjewicz. — Dopiero co byłem u niego i w istocie podobał mi się bardzo. Zjedliśmy śniadanie i nauczyłem go robić ten napój, wiesz: wino z pomarańczami, to chłodzi nadzwyczaj. Dziwna rzecz, że on nie znał tego jeszcze, bardzo mu się to podobało... doprawdy, to jakiś dobry człowiek.
Stepan Arkadjewicz spojrzał na zegarek.
— Ach! na miłość Boską, już piąta, a mam być jeszcze u Dołgowuszyna... pamiętaj więc i bądź na obiedzie, gdyż nie możesz sobie wyobrazić, do jakiego stopnia ja i moja żona bylibyśmy zmartwieni.
Aleksiej Aleksandrowicz żegnał się ze szwagrem już nie tak, jak się z nim witał.
— Obiecałem, więc przyjadę — rzekł niechętnie.
— Wierzaj mi, że wdzięczny ci jestem, i że nie będziesz tego żałował — rzekł Stepan Arkadjewicz, uśmiechając się i ubierając, ręką zawadził lokaja po głowie, roześmiał się i wyszedł.
— O piątej, w tużurku! — zawołał jeszcze raz, wracając się od drzwi.
Była godzina szósta i niektórzy goście już poprzyjeżdżali, gdy nareszcie zjawił się i sam gospodarz, który wszedł razem z Siergiejem Iwanowiczem Koznyszewym i Piescowym Stepan Arkadjewicz spotkał się z nimi na schodach; byli to dwaj główni przedstawiciele moskiewskiej inteligencyi, jak ich nazywał Obłoński. Obaj byli ludźmi powszechnie szanowanymi i dla swego charakteru i dla rozumu. Obydwaj poważali się nawzajem, lecz w niczem prawie nie mogli się zgodzić z sobą, nie dlatego, aby mieli należeć do różnych partyi, lecz właśnie dlatego, że należeli obydwaj do jednego obozu (przeciwnicy nie czynili pomiędzy nimi żadnej różnicy). Poglądy ich różniły się między sobą tylko w drobnych szczegółach, a ponieważ w niczem nie jest tak trudno pogodzić się, jak w poglądach na kwestye na wpół abstrakcyjne, przeto nigdy nie mogli się porozumieć, przyzwyczaili się już jednak do siebie i poprzestawali na tem, że każdy z nich wzruszał tylko ramionami, słuchając poglądów drugiego.
Idąc po schodach rozmawiali o pogodzie, gdy Stepan Arkadjewicz spotkał się z nimi; gdy weszli we trzech do salonu, zastali już tam księcia Aleksandra Dmitrjewicza Szczerbackiego, młodego Szczerbackiego, Turowcyna, Kiti i Karenina.
Stepan Arkadjewicz odrazu zauważył, że bez niego źle się dzieje w salonie; Darja Aleksandrowna w swej paradnej szarej jedwabnej sukni, myśląc o dzieciach, które jadły obiad w swym pokoju i niepokojąc się nieobecnością męża, nie umiała zająć się gośćmi. Wszyscy siedzieli jak popówne na wizycie (jak wyrażał się stary książę), sami nie wiedząc zapewne, po co przyszli tutaj, od czasu do czasu tylko rzucając urywane słowa; po poczciwym Turowcynie widać było, że nudzi się śmiertelnie i że niema co robić w takiem wykwintnem towarzystwie, a uśmiech grubych warg jego, z jakim spojrzał na wchodzącego Stepana Arkadjewicza, zdawał się mówić: „no mój kochany, wpakowałeś mnie między uczonych i mędrców! Wypić na przykład, a potem do Château des fleurs, to rozumiem“... Stary książę siedział, nie odzywając się wcale, od czasu do czasu tylko spoglądał swemi błyszczącemi oczyma na Karenina. Stepan Arkadjewicz wiedział już, że książę obmyślił zapewne jakieś dowcipne powiedzenie o tym mężu stanu, na którego zapraszają jak na sterlety. Kiti spoglądała nieustannie na drzwi, myśląc tylko o tem, aby nie zarumienić się, gdy ukaże się w niech Konstanty Lewin. Młody Szczerbacki, którego nikt nie zaprezentował Kareninowi, usiłował okazać, że to go nic a nic nie obchodzi. Karenin, trzymając się petersburgskiego zwyczaju, przyszedł na obiad, na którym wiedział, że będą i panie, we fraku i w białym krawacie, i Stepan Arkadjewicz poznał zaraz, że szwagier jego przyjechał tylko dlatego, aby dotrzymać danego słowa i że znajdując się na tem zebraniu spełniał tylko przykry i ciężki obowiązek. Z winy Aleksieja Aleksandrowicza panował ten chłód, który powarzył humory wszystkim gościom, zanim Stepan Arkadjewicz przyjechał.
Wszedłszy do salonu Stepan Arkadjewicz począł przepraszać gości, wymawiając się, iż został zatrzymanym przez księcia, który był zawsze kozłem odkupicielem wszelkich jego spóźniań się i wychodzeń z domu; w jednej chwili zaznajomił z sobą wszystkich i posadziwszy Siergieja Iwanowicza przy Aleksieju Aleksandrowiczu, podsunął im temat rusyfikacyi Polski, o którym oni obaj i Piecow trzeci zaczęli natychmiast rozmawiać; poklepawszy po ramieniu Turowcyna, szepnął mu coś śmiesznego do ucha i posadził koło swej żony i starego księcia; potem oznajmił Kiti, że bardzo ładnie dzisiaj wygląda i zaznajomił młodego Szczerbackiego z Kareninem. W jednej chwili Stepan Arkadjewicz do tego stopnia ożywił całe towarzystwo, że salon począł rozbrzmiewać wesołymi głosami. Brakowało tylko Konstantego Lewina, lecz to było może nawet i lepiej.
Wyszedłszy do jadalnego pokoju, Stepan Arkadjewicz, ku wielkiemu przerażeniu swemu, przekonał się, że portwein i cheres wzięto od Depré, a nie od Lowe’go, polecił więc natychmiast posłać stangreta do Löwe’go.
Powracając do salonu, Stepan Arkadjewicz spotkał się z Konstantym Lewinem.
— Spóźniłem się?
— Czyż ty możesz kiedykolwiek nie spóźniać się! — rzekł Stepan Arkadjewicz, biorąc go pod rękę.
— Masz dzisiaj dużo gości? Któż tam jest w salonie? — zapytał Lewin, rumieniąc się pomimowoli i otrzepując rękawiczką śnieg z czapki.
— Wszyscy swoi... jest i Kiti. Chodźmy, to zaznajomię cię z Kareninem.
Pomimo swego liberalizmu Stepan Arkadjewicz wiedział, że znajomość z Kareninem nie może niebyć pochlebną i dlatego obdarzał nią swych najlepszych przyjaciół. Lecz w danej chwili Konstanty Lewin nie był w stanie odczuć całej rozkoszy, jaką sprawia taka znajomość. Od owego pamiętnego wieczoru, na którym poznał Wrońskiego, nie spotykał jeszcze Kiti, jeśli nie liczyć tej krótkiej chwili, gdy widział ją jadącą gościńcem. W głębi duszy Lewin wiedział, że dzisiaj zobaczy się tutaj z Kiti. Lecz chcąc być zupełnie pewnym siebie, usiłował przekonać siebie samego, że nic o tem nie wie. Teraz zaś, usłyszawszy, że ona jest tutaj, uczuł nagle taką radość i zarazem taki przestrach, że o mało co nie stracił tchu i nie mógł wymówić tego, co chciał powiedzieć.
„Jaką ona jest teraz? Czy taką jak przedtem? czy taką jak wtedy w karecie? A może Darja Aleksandrowna mówiła prawdę? Dlaczego to nie mogłoby być prawdą?“ — myślał Lewin.
— Ach, mój kochany, bądź tak łaskaw i zaznajom mnie z Kareninem! — wymówił w końcu z trudnością i po rozpaczliwym wysiłku zdecydował się nareszcie wejść do salonu.
Kiti nie była ani taką jak dawniej, ani taką jak w karecie, była zupełnie inną; była wystraszoną, nieśmiałą, zawstydzoną i wskutek tego jeszcze bardziej zachwycającą; spostrzegła Lewina natychmiast, gdy wszedł do salonu, czekała na niego; uradowała się i natychmiast do tego stopnia zawstydziła się swej radości, iż była chwila, ta mianowicie, gdy on podchodził ku pani domu i znowu rzucił spojrzenie na nią, na Kiti, że i jej samej, i Lewinowi i Dolly, która widziała wszystko, zdawało się, że nie potrafi zapanować nad sobą, i że rozpłacze się; zarumieniła się cała, zbladła, znów zarumieniła i, jak martwa, czekała na niego; wargi drżały jej ze wzruszenia. Lewin zbliżył się ku niej, ukłonił i nic nie mówiąc, podał rękę. Tylko lekkie drganie warg i mgła, jaka zaciągnęła jej oczy i dodała im blasku, zdradzały jej zakłopotanie, gdy ze spokojnym uśmiechem odezwała się:
— Tyle czasu nie widzieliśmy się! — i zdobywając się na odwagę uścisnęła swą chłodną rączką dłoń Lewina.
— Pani nie widziała mnie, lecz ja widziałem panią! — rzekł Lewin, promieniejąc uśmiechem pełnym szczęścia — widziałem panią, gdy pani jechała z kolei do Jerguszowa.
— Kiedy? — zapytała ze zdumieniem.
— Jechała pani do Jerguszowa — powtórzył Lewin, czując, że szczęście odbiera mu przytomność. „I jak ja mogłem ośmielać się łączyć w myślach mych tę niewinną, zachwycającą istotę, z resztą świata! Zdaje się, że to prawda, co mówiła Darja Aleksandrowna“ — myślał.
Stepan Arkadjewicz wziął go za rękę i podprowadził do Karenina.
— Panowie pozwolą, że ich zaznajomię.
— Bardzo mi przyjemnie, że znowu spotykam pana — rzekł Aleksiej Aleksandrowicz obojętnie, ściskając rękę Lewina.
— Panowie znają się? — zapytał ze zdziwieniem Stepan Arkadjewicz.
— Spędziliśmy razem trzy godziny w wagonie — z uśmiechem odparł Lewin — i rozstaliśmy się zaintrygowani, jak na maskaradzie, przynajmniej ja.
— Nic o tem nie wiedziałem! Niech państwo pozwolą — odezwał się Stepan Arkadjewicz, wskazując na drzwi, prowadzące do jadalni.
Mężczyźni, wszedłszy do jadalnego pokoju, podeszli do stołu z zakąskami, na którym stało sześć gatunków wódek i tyleż gatunków sera, kawior, śledzie, różne marynaty, wędliny i kawałki białego francuskiego chleba.
Panowie stali koło aromatycznych wódek i zakąsek, a rozmowa o rusyfikacyi Polski, jaką prowadzili Siergiej Iwanowicz Koznyszew, Karenin i Piescow, zamilkła na chwilę w oczekiwaniu obiadu.
Siergiej Iwanowicz, który miał talent na zakończenie najbardziej abstrakcyjnej i poważnej rozmowy, niespodzianie dosypać attyckiej soli, uczynił to i obecnie.
Aleksiej Aleksandrowicz dowodził, że rusyfikacya Polski może mieć miejsce tylko wtedy, gdy rosyjska administracya wprowadzać będzie wyższą cywilizacyę. Piescow zaś twierdził, że jeden naród assymiluje drugi, tylko wtedy, gdy jest w przeważającej liczbie. Koznyszew godził się potrochu z jednym i z drugim poglądem, lecz z pewnemi ograniczeniami. W chwili, gdy wychodzili z salonu, Koznyszew na zakończenie rozmowy, rzekł z uśmiechem:
— A zatem jest tylko jeden sposób rusyfikacyi miejscowej ludności, mieć o ile można, najwięcej dzieci. Z tego wynika, że ja i brat mój postępujemy najgorzej. A wy panowie żonaci, a szczególniej pan, Stepanie Arkadjewiczu, postępujecie jak prawdziwi patryoci; ile pan ma? — zwrócił się z uśmiechem do Stepana Arkadjewicza, podstawiając mu malutki kieliszek.
Wszyscy roześmiali się, a najgłośniej i najweselej sam Stepan Arkadjewicz.
— Tak, to jest najlepszy środek! — odparł, przeżuwając kawałek sera i nalewając w podstawiony kieliszek jakąś wódkę szczególnego gatunku; i w rzeczy samej rozmowa urwała się na tym żarcie.
— Wcale niezły ser. Może pan pozwoli? — odezwał się gospodarz. — Czyś ty był znowu na gimnastyce? — zapytał Lewina, klepiąc go po muskułach. Lewin uśmiechnął się, wyprężył ramię i pod palcami Stepana Arkadjewicza podniosło się z pod cienkiego sukna surduta okrągłe jak ser, stalowe wzgórze.
— A to biceps! Samson!
— Zdaje mi się, że do polowania na niedźwiedzie trzeba mieć ogromną siłę — rzekł Aleksiej Aleksandrowicz, kładąc kawałek sera na cienki, jak pajęczyna, kawałek chleba; w ogóle Aleksiej Aleksandrowicz miał nadzwyczaj niedokładne pojęcie o polowaniu.
Lewin uśmiechnął się.
— Żadnej; owszem, nawet dziecko może zabić niedźwiedzia — odparł, ustępując z lekkim ukłonem przed paniami, które podchodziły właśnie do stołu z przekąskami.
— Mówiono mi, że pan zabił niedźwiedzia? — rzekła Kiti, starając się bezowocnie złapać widelcem nieposłusznego ślizkiego grzyba i potrząsając koronkami, przez które bielała jej ręka. — A czy u pana są niedźwiedzie? — dodała, zwracając ku niemu swą cudną główkę.
Zdaje się, że nie było nic nadzwyczajnego w tem, co powiedziała Kiti, lecz w każdym dźwięku jej głosu, w każdem poruszeniu jej ust, rąk i oczu, Lewin widział czar, niedający się wyrazić słowami, i czarem tym upajał się! Była tam i prośba o przebaczenie, i zaufanie i pieszczota, czuła, nieśmiała pieszczota, i obietnica, i nadzieja, i miłość ku niemu, której on nie mógł nie wierzyć i która przygniatała go szczęściem.
— U mnie niema niedźwiedzi, jeździliśmy na nie do twerskiej gubernii; wracając stamtąd spotkałem się w wagonie ze szwagrem pani, a raczej ze szwagrem szwagra pani — odparł z uśmiechem. — Było to zabawne spotkanie...
I Lewin wesoło i zabawnie opowiedział, jak po spędzonej bezsennie nocy wpadł w kożuchu do przedziału Aleksieja Aleksandrowicza.
— Konduktor, widząc mój kostyum, chciał mnie wyprosić, ja jednak zacząłem oponować mu górnolotnym stylem... a i pan również — rzekł, zwracając się do Karenina i zapominając, jak mu na imię — z początku, sądząc z mego kożucha, chciał mnie wyprosić, lecz potem wziął pan moją stronę, za co mu jestem nadzwyczaj wdzięczny.
— W ogóle prawa pasażerów co do wyboru miejsca są bardzo nieściśle określone — rzekł Aleksiej Aleksandrowicz, obcierając chustką końce palców.
— Widziałem, że pan nie wiedział co myśleć o mnie — uśmiechając się dobrodusznie, dodał Lewin — lecz ja pospieszyłem czemprędzej zacząć mądrą rozmowę, aby odciągnąć pańską uwagę od mego kożucha.
Siergiej Iwanowicz rozmawiając z Dolly i jednem uchem przysłuchując się bratu, popatrzał z boku na niego. „Co mu się stało? Wygląda na takiego zwycięzcę!“ — pomyślał. Siergiej Iwanowicz nie wiedział, że Lewinowi zdawało się, iż mu skrzydła wyrosły. Lewin wiedział, że Kiti przysłuchuje się jego słowom, i że one sprawiają jej przyjemność, i to jedno tylko zajmowało go. Nietylko w tym pokoju, ale na całym świecie istniały dla niego tylko dwie istoty: on, który sam ku sobie zaczął nagle mieć szacunek, gdyż ona słucha go i, ona. Zdawało mu się, że stoi na takiej wysokości, że aż w głowie mu się kręci, a tam nisko, gdzieś na dole, byli ci wszyscy zacni i poczciwi ludzie: Kareniny, Obłońscy i cały świat.
Nieznacznie, nie spojrzawszy nawet na nich, ale tak jak gdyby zabrakło już miejsca, aby ich posadzić, Stepan Arkadjewicz posadził Lewina i Kiti razem.
— No, ty siadaj choćby tutaj — rzekł do Lewina.
Obiad podany na ładnych nakryciach, których Stepan Arkadjewicz był ogromnym amatorem, był wyśmienitym. Zupa Marie Louise udała się kucharzowi; maleńkie paszteciki, rozpływające się w ustach, były bez zarzutu. Dwaj lokaje i Matwiej w białych krawatach podawali potrawy i rozlewali wino prędko i cicho. Z materyalnego punktu widzenia obiad udał się, lecz i z niemateryalnego powodzenie jego również było świetnem. Gwar nie milkł na chwilę i przy końcu obiadu ożywił się do tego stopnia, że mężczyźni wstając od stołu, nie przestali rozmawiać, a nawet Aleksiej Aleksandrowicz rozruszał się bardzo.
Piescow lubiał doprowadzić każdą rozmowę do końca, nie chciał więc poprzestać na żarcie Siergieja Iwanowicza, tem bardziej, iż widział, że sam nie miał przedtem słuszności.
— Nigdy nie miałem na myśli — odezwał się, jedząc zupę i zwracając się do Aleksieja Aleksandrowicza — tylko samej gęstości zaludnienia, lecz tę ostatnią w połączeniu z działaniem, a nie z zasadami tylko.
— Zdaje mi się — odparł powoli i obojętnie Aleksiej Aleksandrowicz — że to jest jedno i to samo. Mojem zdaniem ten tylko naród może wywierać wpływ na jakikolwiek inny, który jest bardziej rozwiniętym, który...
— Ale na tem też i polega rzecz cała — przerwał basem Piescow, który zawsze mówił spiesząc się i który, zdawało się, gotów był dać głowę za to co mówi — co należy rozumieć pod wyższym rozwojem? Anglicy, Francuzi, Niemcy, kto z nich stoi na niższym stopniu rozwoju? kto będzie unaradawiał innych? Widzimy, że Ren sfrancuział, a Niemcy nie stoją niżej! — wołał. — Tu rządzi inne prawo!
— Zdaje mi się, że przewaga jest zawsze po stronie prawdziwej oświaty — rzekł Aleksiej Aleksandrowicz, podnosząc z lekka brwi.
— Ale co mamy uznawać jako prawdziwą oświatę? — zapytał Piescow.
— Sądzę, że jej cechy są znane powszechnie — odparł Aleksiej Aleksandrowicz.
— Czyż doprawdy powszechnie są znane? — wtrącił się do rozmowy Siergiej Iwanowicz, uśmiechając się sprytnie — obecnie twierdzą, że tylko klasycyzm kształci naprawdę człowieka, patrzymy jednak na zaciętą walkę, toczoną przez zwolenników i przeciwników klasycyzmu, a w żaden sposób nie da się zaprzeczyć, że i przeciwnicy klasycyzmu przytaczają dowody, które mówią bezwarunkowo na ich korzyść.
— Pan, klasyk, Siergieju Iwanowiczu?... może nalać panu czerwonego? — rzekł Stepan Arkadjewicz.
— Ja nie wypowiadam swych zapatrywań co do jednego lub drugiego rodzaju wykształcenia — rzekł Siergiej Iwanowicz, uśmiechając się do Stepana Arkadjewicza z pobłażaniem, jak do dziecka, i podstawiając mu swą szklankę — powiadam tylko, że obie strony przytaczają przekonywujące argumenty — mówił dalej do Aleksieja Aleksandrowicza. — Odebrałem klasyczne wykształcenie, lecz w tym sporze nie mogę znaleźć dla siebie odpowiedniego miejsca, nie widzę jednak szczególnych powodów, dla których kierunkowi klasycznemu dano pierwszeństwo przed realnym.
— Nauki przyrodnicze wywierają również ogromny pedagogiczny wpływ na rozwój umysłu — podchwycił Piescow. — Weźcie, panowie, choćby tylko astronomię, botanikę, zoologię z jej systematem praw ogólnych!
— Nie mogę zupełnie zgodzić się z panem — odrzekł Aleksiej Aleksandrowicz — zdaje mi się, że nie można nie uznać tego, iż sam proces studyowania form językowych działa bardzo dodatnio na rozwój umysłowy; prócz tego nie ulega wątpliwości, że wpływ klasycznych pisarzy działa nadzwyczaj umoralniająco, niestety zaś z wykładem nauk przyrodniczych łączą się te szkodliwe i kłamliwe teorye, które są wrzodami naszych czasów.
Siergiej Iwanowicz chciał coś powiedzieć, lecz Piescow przerwał mu swym grubym basem i zaczął gorąco dowodzić niesłuszności poglądu Aleksieja Aleksandrowicza. Siergiej Iwanowicz czekał spokojnie zanim mu dadzą dojść do słowa i widocznem było, że miał już przygotowany przekonywujący argument.
— Nie można jednak — odezwał się wreszcie z uśmiechem, zwracając się do Karenina — niezgodzić się na to, że ścisłe rozważenie wszelkich za i przeciw i jednych i drugich nauk jest trudne, i że kwestya, którym z nich należy oddać pierwszeństwo, nie byłaby rozstrzygniętą tak prędko i tak stanowczo, gdyby po stronie wykształcenia klasycznego nie było tej przewagi, którą pan przed chwilą wykazał: umysłowego czyli — disons le mot — antinihilistycznego wpływu.
— Bez wątpienia.
— Gdyby po stronie nauk klasycznych nie było tej przewagi antinihilistycznego wpływu, tobyśmy się byli zapewne trochę więcej namyślili przed zastosowaniem ich, i z większą uwagą rozejrzelibyśmy się w argumentach obydwóch stron — mówił Siergiej Iwanowicz, uśmiechając się — wypróbowalibyśmy i jeden i drugi kierunek. Obecnie zaś wiemy, że w tych pigułkach klasycznego wykształcenia znajduje się leczniczy środek na antinihilizm i środek ten odważnie aplikujemy naszym pacyentom... Ale jeśli w tych pigułkach niema leczniczych własności? — zakończył Siergiej Iwanowicz, wysypując sól attycką.
Gdy Iwanowicz zaczął mówić o pigułkach, wszyscy roześmiali się, szczególniej zaś Turowcyn, który śmiał się głośno i wesoło, gdyż doczekał się nareszcie czegoś śmiesznego, na co oczekiwał ciągle, przysłuchując się rozmowie.
Stepan Arkadjewicz nie omylił się, zapraszając Piescowa, gdyż rozmowa w jego obecności, nie mogła nigdy zamilknąć na dłużej. W chwili, gdy Siergiej Iwanowicz zakończył rozmowę swym żartem, Piescow podniósł natychmiast nowy temat.
— Nie można nawet zgodzić się z tem — rzekł — aby rząd miał taki cel przed sobą. Widocznie rząd stara się tylko zadowolnić ogólne potrzeby, pozostając najzupełniej obojętnym na skutki, jakie mogą pociągnąć za sobą zastosowywane środki. Naprzykład kwestya wykształcenia kobiet powinnaby być uważaną za szkodliwą, a jednak rząd otwiera żeńskie kursy i uniwersytety dla kobiet.
I rozmowa ogólna przeszła natychmiast na nowy temat, na wykształcenie kobiet.
Aleksiej Aleksandrowicz rzekł, że kwestya wykształcenia kobiet bywa zwykle uważaną za jedno z kwestya emancypacyi kobiet i tylko z tego powodu może być uznawaną za szkodliwą.
— A mnie się właśnie zdaje, że obie te kwestye są z sobą nierozerwalnie związane — rzekł Piescow — jest to błędne koło; kobieta pozbawioną jest praw z powodu braku wykształcenia, a brak wykształcenia wynika z pozbawienia jej praw... nie należy również zapominać i o tem, że poniżenie kobiet istnieje już od bardzo dawnych czasów i wzrosło do takich rozmiarów, że my sami nie chcemy często widzieć tej przepaści, jaka dzieli nas od nich — dowodził z zapałem.
— Powiedział pan: prawa, prawa na zajmowanie stanowiska sędziów przysięgłych, wyborców, prezesów, urzędników, członków parlamentu...
— Bezwątpienia...
— Nawet w tym wypadku, gdy kobiety jako rzadkie wyjątki, mogą piastować te godności, to, jak mi się zdaje, użył pan niewłaściwie wyrażenia „prawa.“ Stosowniej byłoby powiedzieć: obowiązki. Każdy zgodzi się, że my mężczyźni, zajmując urząd sędziego przysięgłego, wyborcy, urzędnika telegrafu, wiemy, że spełniamy pewien obowiązek. I dlatego byłoby daleko właściwiej wyrazić się, że kobiety dobijają się o pełnienie obowiązków, a że mają do tego najzupełniejsze prawo, należy tylko współczuć ich pragnieniu, zasadzajacemu się na chęci dopomożenia nam mężczyznom w powszechnej pracy.
— I zapewne będą najzupełniej zdolne — wstawił Stepan Arkadjewicz — gdy będą otrzymywały odpowiednie wykształcenie. Widzimy to...
— A przysłowie? — rzekł książę, który oddawna już przysłuchiwał się rozmowie i spoglądał z ironicznym uśmiechem na rozmawiających — przy córkach można: włosy długie...
— To samo myślano o murzynach, zanim zniesiono niewolnictwo! — odezwał się gniewnie Piescow.
— Mnie to tylko dziwi, że kobiety poszukują ciągle nowych dróg dla swej działalności, gdy jednocześnie widzimy na nieszczęście, że mężczyźni zaniedbują swoje zwykle.
— Obowiązki bywają zwykle połączone z pewnymi przywilejami: władzą, wynagrodzeniem pieniężnem, zaszczytami; tego właśnie pragną kobiety — rzekł Piescow.
— To tak samo, jak ja bym pragnął mieć prawo pełnić obowiązki mamki i obrażał się, że kobietom płacą za to, a mnie nie — zauważył stary książę.
Turowcyn wybuchnął głośnym śmiechem, a Siergiej Iwanowicz żałował, że to nie jemu udało się powiedzieć; nawet Aleksiej Aleksandrowicz uśmiechnął się.
— Przypuśćmy, lecz mężczyzna nie może karmić — rzekł Piescow — tylko kobieta.
— Przecież Anglik na okręcie wykarmił swoje dziecko — rzekł stary książę, pozwalając sobie w obecności córek na trochę pieprzny żart.
— Ilu jest takich Anglików, tyleż i kobiet będzie urzędnikami — rzekł Siergiej Iwanowicz.
— Dobrze, ale cóż ma robić dziewczyna nie mająca rodziny? — ujął się Stepan Arkadjewicz, przypominając sobie Czybisową, o której ciągle myślał, współczując z Piescowem i stając po jego stronie.
— Gdy dobrze zbadamy historyę takiej dziewczyny, to przekonamy się, iż dziewczyna ta rzuciła rodzinę swoją lub swej siostry, gdzieby mogła znaleźć odpowiednie dla siebie zajęcie — rzekła Darja Aleksandrowna z rozdrażnieniem, wtrącając się niespodzianie do rozmowy. Dolly domyśliła się zapewne, jaką dziewczynę Stepan Arkadjewicz ma na myśli.
— Lecz nam idzie o zasadę, o ideę! — dźwięcznym basem dowodził Piescow — kobieta chce mieć prawo do niezależności i wykształcenia, i czuje się skrępowaną i uciemiężoną, ponieważ wie, że to jest niemożebnem.
— A ja czuję się skrępowanym i uciemiężonym, gdyż, nie przyjmą mnie na mamkę do domu podrzutków — zauważył stary książę ku wielkiej radości Turowcyna, który ze śmiechem upuścił szparag w sos.
Wszyscy, prócz Kiti i Lewina, brali udział w ogólnej rozmowie. Z początku, gdy mówiono o wpływie, jaki wywiera jeden naród na drugi, Lewinowi pomimowoli przychodziło do głowy to, co miał o tem do powiedzenia, lecz myśli te, które przedtem uważał za nadzwyczaj ważne, snuły mu się teraz po głowie jak we śnie i nie zajmowały go zupełnie. Wydawało mu się nawet dziwnem, dlaczego oni usiłują mówić o tem, z czego nic nikomu nie przyjdzie. Mogło się zdawać, że Kiti również powinna interesować się tem, co mówiono o prawach i obowiązkach kobiety; tyle przecież, razy myślała o tem, gdy przypominała sobie swą zagraniczną przyjaciółkę, Wareńkę, jej przykrą zależność, tyle razy zastanawiała się nad swą przyszłością i nad tem, co będzie robić, gdy nie wyjdzie za mąż, i tyle razy spierała się o to z siostrą; teraz jednak nie zajmowało ją to zupełnie. Pomiędzy nią a Lewinem zawiązała się rozmowa, a nawet nie rozmowa, tylko jakieś pełne tajemnic obcowanie, które z każdą minutą wiązało ich coraz bardziej i rodziło w nich nowe uczucie radosnego przestrachu przed tem nieznanem, jakie miało ich spotkać.
Z początku na zapytanie Kiti, gdzie widział ją w roku zeszłym w karecie, Lewin opowiadał, jak wracał z łąki przez, gościniec i jak ją spotkał.
— Było to bardzo, bardzo rano. Pani, zapewne, zaledwie obudziła się. Maman spała w kącie karety. Ranek był cudny. Idę i myślę: kto to jedzie czwórką w karecie? Śliczna czwórka z dzwonkami, i na chwilę mignęła mi pani przed oczyma; widzę, że pani siedzi w oknie i rękami przytrzymuje pod szyją tasiemki czepeczka, i o czemś zamyśliła się strasznie — mówił, uśmiechając się. — Co ja bym dał za to, żeby wiedzieć, o czem pani myślała wtedy! Czy o czem ważnem?
„Czy nie byłam przypadkiem nieuczesana?“ — pomyślała, lecz ujrzawszy uśmiech pełen zachwytu, jaki wywoływały na jego usta wspomnienia o tych szczegółach, Kiti zgadła odrazu, że przeciwnie, wrażenie, jakie wtedy wywarła, było dodatniem, zarumieniła się więc i uśmiechnęła radośnie.
— Doprawdy nie pamiętam.
— Jak ładnie śmieje się Turowcyn — rzekł Lewin, spoglądając z przyjemnością na jego wilgotne oczy i trzęsące się ciało.
— Pan dawno go zna? — zapytała Kiti.
— Kto go nie zna?!
— I widzę, że panu się zdaje, że to zły człowiek?
— Nie tyle zły, co bez żadnej wartości.
— A właśnie, że nieprawda, i niech pan więcej tak nie myśli! — rzekła Kiti. — Ja również miałam o nim bardzo liche wyobrażenie, ale jest to nadzwyczaj miły i dziwnie dobry człowiek; ma złote serce.
— A pani w jaki sposób przekonała się o jego sercu?
— Jesteśmy w wielkiej przyjaźni, znam go doskonale... Zeszłej zimy, wkrótce potem, jak... pan był u nas po raz ostatni — rzekła z uśmiechem, w którym malowało się poczucie swej winy i ufność — wszystkie dzieci Dolly zachorowały na szkarlatynę, a Turowcyn zaszedł do niej wypadkiem. Niech pan sobie wyobrazi — mówiła szeptem — że tak mu się jej żal zrobiło, że został się już i pomagał pielęgnować dzieci, przesiedział przy nich trzy tygodnie i jak najlepsza niańka zajmował się niemi.
— Opowiadam Konstantemu Dmitryczowi o Turowcynie i o szkarlatynie — rzekła Kiti, pochylając się ku siostrze.
— W istocie dobry, poczciwy człowiek — szepnęła Dolly, spoglądając na Turowcyna, który, domyślając się, że o nim mowa, uśmiechał się łagodnie.
Lewin raz jeszcze spojrzał na Turowcyna i zadziwił się, jak to mogło się stać, że nie poznał się odrazu na dobroci tego człowieka.
— Przepraszam, stokrotnie przepraszam, nigdy już nie będę źle myślał o ludziach! — rzekł wesoło, szczerze wypowiadając to, co czuł w danej chwili.
W rozmowie, jaka się wszczęła o prawach kobiet, były dość drażliwe kwestye co do nierówności praw w małżeństwie; Piescow podczas obiadu parę razy potrącał o nie, lecz Siergiej Iwanowicz i Stepan Arkadjewicz zręcznie odsuwali go od nich.
Gdy wszyscy powstawali od stołu i gdy panie odeszły do salonu, Piescow, nie idąc za niemi, zwrócił się do Aleksieja Aleksandrowicza i zaczął mówić o głównej przyczynie tej nierówności. Nierówność praw małżonków, zdaniem jego, polegała na tem, że wiarołomstwo męża i wiarołomstwo żony jest niejednakowo karane i przez prawo, i przez opinię.
Stepan Arkadjewicz zbliżył się prędko do Aleksieja Aleksandrowicza, częstując go cygarami.
— Dziękuję, nie palę — odparł Aleksiej Aleksandrowicz spokojnie, i jakby naumyślnie chcąc pokazać, że nie lęka się tej rozmowy, zwrócił się z obojętnym uśmiechem do Piescowa.
— Jestem przekonany, że powody takiego poglądu leżą w samej treści rzeczy — rzekł i chciał przejść do salonu, lecz teraz odezwał się nagle Turowcyn, zwracając się wprost do Aleksieja Aleksandrowicza.
— A czy pan słyszał o Priacznikowie? — rzekł Turowcyn, na którego podziałało wypite szampańskie, i który oddawna tylko czekał na sposobność, aby nareszcie po długiem milczeniu, które mu już dokuczyło, odezwać się. — Wasia Priacznikow — mówił Turowcyn ze swym dobrym uśmiechem wilgotnych i rumianych warg, zwracając się przeważnie do głównego gościa, Aleksieja Aleksandrowicza — jak mi dzisiaj opowiadano, pojedynkował się w Twerze z Kwytskim i zabił go na miejscu.
Jak każdemu zdarza się zawsze, iż uderza się, jakby naumyślnie, w najbardziej bolące miejsce, tak i teraz Stepan Arkadjewicz widział, że rozmowa, jak na złość, dotyka dzisiaj co chwila najbardziej bolących miejsc Aleksieja Aleksandrowicza, chciał więc znowu odciągnąć szwagra, lecz Aleksiej Aleksandrowicz zapytał sam z wielkiem zaciekawieniem.
— Dlaczego Priacznikow pojedynkował się?
— Z powodu swej żony; spisał się porządnie! Wyzwał i zabił!
— A! — obojętnie zauważył Aleksiej Aleksandrowicz i podniósłszy brwi, przeszedł do salonu.
— Jak to dobrze, że pan przyszedł — rzekła mu Dolly z uśmiechem, spotykając się z nim w gabinecie — muszę porozmawiać z panem. Siądźmy tutaj.
Aleksiej Aleksandrowicz ze zwykłym sobie wyrazem obojętności, jaki nadawały mu podniesione brwi, siadł koło Darji Aleksandrowny i uśmiechnął się z przymusem.
— Tembardziej — rzekł — że i ja chciałem przeprosić panią i pożegnać się. Muszę jutro wyjeżdżać.
Darja Aleksandrowna była niezłomnie przekonaną o niewinności Anny i czuła, iż blednieje i że wargi drżą jej z gniewu na tego obojętnego na wszystko, pozbawionego wszelakich uczuć człowieka, który z takim spokojem zamierzał zgubić jej niewinną przyjaciółkę.
— Aleksieju Aleksandrowiczu — rzekła, spoglądając mu w oczy i siląc się na energię — pytałam się pana o Annę, a pan mi nie odpowiedział. Co się z nią dzieje?
— Zdaje mi się, że zdrowa, Darjo Aleksandrowno! — odparł, nie patrząc na nią Aleksiej Aleksandrowicz.
— Aleksieju Aleksandrowiczu, niech mi pan wybaczy, ja niemam prawa, ale kocham i czczę Annę; proszę, błagam pana, niech mi pan powie, co zaszło między wami, co pan ma jej do zarzucenia?
Aleksiej Aleksandrowicz zmarszczył się i zamykając prawie oczy, pochylił głowę.
— Mąż pani opowiedział jej chyba, dlaczego uważam za konieczne zmienić me stanowisko względem Anny Arkadjewny — rzekł, nie patrząc Dolly w oczy i z niezadowoleniem spoglądając na przechodzącego przez gabinet Szczerbackiego.
— Nie wierzę, nie wierzę, nie mogę wierzyć temu! — załamując swe kościste ręce, stanowczo zawołała Dolly, poczem prędko wstała i położyła rękę na rękawie Aleksieja Aleksandrowicza — będą nam tu przeszkadzać, chodźmy lepiej gdzieindziej.
Wzruszenie Dolly podziałało i na Aleksieja Aleksandrowicza, wstał więc i posłusznie poszedł za nią do pokoju, gdzie dzieci odbywały lekcye; tam siedli oboje koło stołu, na którym leżała pokrajana scyzorykami cerata.
— Nie wierzę, nie wierzę temu — przemówiła Dolly, starając się uchwycić jego spojrzenie, które jej unikało.
— Nie można, Darjo Aleksandrowno, nie wierzyć faktom — odparł, kładąc nacisk na wyraz faktom.
— Ale cóż ona zrobiła takiego? — zapytała Darja Aleksandrowna — cóż mianowicie takiego?
— Zapomniała o swych obowiązkach i zdradziła swego męża... oto co uczyniła! — odparł.
— Nie, nie, nie może być! Nie, na miłość Boga, pan się omylił... — mówiła Dolly, dotykając rękoma skroni i zamykając oczy.
Aleksiej Aleksandrowicz, chcąc pokazać i jej i sobie niezłomność swego przekonania, uśmiechnął się obojętnie samemi tylko wargami; lecz ta gorąca obrona, chociaż i nie wzbudzała w nim żadnych wahań, drażniła jednak jego ranę, zaczął więc mówić z ogromnem ożywieniem:
— Trudno bardzo mylić się, gdy żona sama oznajmia o tem mężowi, gdy oznajmia, że ośm lat pożycia i syn, to była pomyłka, i że pragnie rozpocząć na nowo życie — rzekł gniewnie, sapiąc przez nos.
— Anna... i występek... Nie mogę połączyć tych pojęć, nie mogę wierzyć temu!
— Darjo Aleksandrowno! — rzekł, spoglądając teraz wprost na dobrą, wzruszoną twarz Dolly i czując, że język rozwiązuje mu się mimo woli — dałbym dużo, aby mogły jeszcze istnieć jakiebądż wątpliwości. Gdy wątpiłem, było mi przykro, ale lżej niż teraz. Gdym wątpił, miałem jeszcze nadzieję, a teraz już jej niemam i pomimo to wątpię o wszystkiem. Wątpię do tego stopnia, że nienawidzę nawet mego syna, i chwilami nie chcę wierzyć, że to jest mój syn. Jestem bardzo nieszczęśliwy!
Aleksiej Aleksandrowicz nie miał potrzeby mówić tego, gdyż Darja Aleksandrowna przekonała się o tem z chwilą, gdy Aleksiej Aleksandrowicz spojrzał jej w oczy. Dolly żal się stało szwagra i wiara jej w niewinność przyjaciółki zachwiała się.
— Ach, to straszne, straszne! Lecz czy to prawda, że pan zdecydował się na rozwód?
— Zdecydowałem się, jako na ostatni środek, jaki mi pozostawał, gdyż nic więcej uczynić nie mogę.
— Nic więcej, nic więcej... — przemówiła Dolly ze łzami w oczach — nie, nie, nic więcej! — rzekła.
— To też to jest najstraszniejszem w tego rodzaju boleści, że nie można, jak w każdej innej, w razie straty, śmierci, nieść swój krzyż z poddaniem się; w tem nieszczęściu trzeba działać — rzekł Aleksiej Aleksandrowicz, zdając się zgadywać jej myśl. — Należy wyjść z tego poniżającego położenia, w jakiem człowiek znalazł się, gdyż żadną miarą nie można żyć we troje...
— Rozumiem to, najzupełniej rozumiem — rzekła Dolly i pochyliła głowę. Potem pomilczała chwilę, myśląc o sobie, o swem nieszczególnem pożyciu z mężem, i nagle podniosła energicznie głowę i złożyła dłonie błagalnie. — Niech pan zaczeka! niech pan pomyśli o niej! Co się z nią stanie, jeśli pan ją opuści?
— Myślałem nad tem, Darjo Aleksandrowno, i dużo myślałem — odparł Aleksiej Aleksandrowicz. Czerwone plamy wystąpiły mu na twarz, a mętne oczy patrzały wprost na nią; Darji Aleksandrownie żal go było z całego serca. — Zrobiłem już to, gdy oznajmiła mi o mej hańbie... zostawiłem wszystko po dawnemu. Dałem jej możność poprawienia się, usiłowałem uratować ją. I cóż? Ona nie chciała spełnić najbardziej wyrozumiałego żądania mego: zachowania pozorów — mówił z rozdrażnieniem. — Ratować można człowieka, który niechce ginąć, lecz jeśli ktoś jest już do tego stopnia zepsutym, iż sam upadek wydaje mu się ratunkiem, cóż wypada robić w takim razie?
— Wszystko, tylko nie rozwód! — odparła Dolly.
— Co za wszystko?
— Nie, to straszna rzecz; nie będzie niczyją żoną i zginie marnie!
— Cóż ja mogę uczynić? — rzekł Aleksiej Aleksandrowicz, ruszając ramionami i podnosząc brwi. Wspomnienie o ostatnim postępku żony rozdrażniło go do tego stopnia, że znów stał się obojętnym, jak i na początku rozmowy. — Bardzo pani dziękuję za jej współczucie, lecz czas już na mnie — rzekł, wstając.
— Nie, niech pan zaczeka! Pan nie powinien gubić jej... niech pan pozwoli... opowiem panu o sobie: wyszłam za mąż i mąż zdradzał mnie; w chwili gniewu, miotana zazdrością, chciałam rzucić wszystko, chciałam sama... lecz opamiętałam się, i za czyjąż sprawą? Anna uratowała mnie i jakoś żyję. Dzieci rosną, mąż powraca do rodziny i czuje, że zawinił, staje się czystszym, lepszym i jakoś żyję... Ja przebaczyłam i pan powinien również przebaczyć!...
Aleksiej Aleksandrowicz słuchał, lecz słowa Dolly nie działały już na niego. Duszą jego zawładnęło znów takie same oburzenie, jak i wtedy, gdy zdecydował się na rozwód. Wzdrygnął się cały i począł mówić przejmującym, donośnym głosem:
— Wybaczyć nie mogę, niechcę i uważałbym to za niesprawiedliwość. Ja dla tej kobiety uczyniłem wszystko, a ona wszystko wdeptała w błoto, które jest jej żywiołem. Nie jestem złym człowiekiem, nigdy nie nienawidziłem nikogo, lecz ją nienawidzę całemi siłami mej duszy i nie mogę nawet przebaczyć jej, gdyż zbyt ją nienawidzę za wszystko to złe, jakie mi wyrządziła! — przemówił ze łzami rozdrażnienia w głosie.
— Kochajcie tych, którzy was nienawidzą... — cicho szepnęła Darja Aleksandrowna.
Aleksiej Aleksandrowicz uśmiechnął się pogardliwie; wiedział już oddawna o tem, lecz nie dawało się to zastosować w jego położeniu.
— Kochajcie tych, co was nienawidzą, ale kochać tego, kogo się nienawidzi, nie sposób. Wybaczy mi pani, żem ją zdenerwował... każdy ma dosyć swych kłopotów! — I zapanowawszy nad sobą, Aleksiej Aleksandrowicz najspokojniej w świecie pożegnał się i odjechał do hotelu.
Gdy wszyscy wstali od stołu, Lewin chciał udać się za Kiti do salonu, lecz obawiał się, że zbyt widoczne staranie się jego o jej względy, może ją urazić i być jej nieprzyjemnem, pozostał zatem w męskiem kółku i przyjął udział w ogólnej rozmowie; nie patrząc na Kiti, odczuwał jej ruchy, jej spojrzenie i miejsce, na którem znajdowała się w salonie.
Natychmiast też i bez najmniejszego wysiłku począł spełniać daną jej obietnicę, że zawsze będzie dobrze myślał o wszystkich, i że będzie wszystkich kochał. Rozmowa toczyła się o „obszczynie“, w której Piescow widział jakiś szczególny pierwiastek.
Lewin nie podzielał ani zdania Piescowa, ani zdania brata, który jakoś po swojemu, i uznawał i nie uznawał pożytku rosyjskiej obszczyny; Lewin jednak rozmawiał z nimi, starając się tylko pogodzić ich i łagodzić wyrażenia. Nic go to nie obchodziło, co sam mówił, a jeszcze mniej to, co oni mówili, pragnął tylko, aby i jemu i im było przyjemnie i wesoło; wiedział obecnie, że tylko jedna rzecz ma dla niego znaczenie. I ta jedna rzecz była z początku tam w salonie, a potem zaczęła się poruszać i zatrzymała się koło drzwi. Lewin nie odwracając się, uczuł skierowany na siebie wzrok i uśmiech, i nie był w stanie nie odwrócić się. Ona stała we drzwiach ze Szczerbackim i spoglądała na niego.
— Myślałem, że pani idzie do fortepianu? — rzekł Lewin podchodząc ku niej — jednego mi tylko brakuje na wsi: muzyki.
— Nie, szliśmy tylko po to, aby pana wywołać i wdzięczna jestem — rzekła, wynagradzając go uśmiechem jak podarunkiem — że pan był łaskaw przyjść. Po co pan ma się sprzeczać? Przecież nigdy jeden nie przekona drugiego...
— Ma pani racyę — odparł — najczęściej zdarza się, że sprzeczamy się z największym zapałem tylko dlatego, że nie możemy domyślić się, czego chce nam dowieść nasz przeciwnik.
Lewin zauważał często podczas bardzo ożywionych rozpraw, toczonych przez najrozumniejszych ludzi, że po olbrzymich wysiłkach, po zużyciu ogromnej ilości logicznych subtelności i masy wyrazów, sprzeczający się dochodzili nareszcie do tego, iż przekonywali się, że to, czego przez tyle czasu usiłowali dowieść sobie nawzajem, oddawna już, jeszcze z początku sprzeczki, było im doskonale wiadomem, lecz że każdy jest innego zdania i dlatego nie chce wyraźnie wypowiedzieć je, aby przez to nie zostać pokonanym. Na samym sobie przekonywał się często, że czasami podczas sporu można dobrze zrozumieć to, co chce dowieść przeciwnik, i wtedy nabiera się nagle tego samego zdania i odrazu przystaje się na to, a wtedy wszystkie dowody padają same przez się, jako najzupełniej zbyteczne; czasami zaś doświadczał wręcz czego innego: gdy wypowie się nareszcie swój pogląd i gdy na poparcie jego przytoczy się najrozmaitsze dowody, jeśli szczególniej mówi się wszystko szczerze i z przejęciem, to nagle oponent zgadza się ze zdaniem jego przeciwnika i zaprzestaje sprzeczki. To właśnie Lewin chciał powiedzieć Kiti.
Ona zmarszczyła czoło, chcąc zrozumieć go, lecz z chwilą, gdy zaczął jej jaśniej tłumaczyć, o co mu chodzi, Kiti już go zrozumiała.
— Rozumiem; trzeba wiedzieć o co idzie przeciwnikowi, jakie jest jego zdanie, w takim razie można...
Kiti zrozumiała i wypowiedziała już zupełnie dobrze jego myśl, którą on źle wyraził. Lewin uśmiechnął się radośnie, gdyż uderzyło go to nagłe przejście od zaplątanej, obfitującej w wyrazy sprzeczki z Piescowym i bratem, do tego lakonicznego i jasnego wykładu najbardziej skomplikowanych myśli, do którego nie trzeba było prawie używać wyrazów.
Szczerbacki odszedł od nich, a Kiti podeszła do rozstawionego stolika do kart, usiadła przy nim i wziąwszy kredkę, zaczęła rysować na zielonem suknie rozchodzące się koła.
Oboje wznowili rozmowę, jaką prowadzono podczas obiadu: o emancypacyi i pracy kobiet. Lewin zgadzał się ze zdaniem Darji Aleksandrowny, że panna, która nie wyszła za mąż, może znaleźć odpowiednie dla siebie zajęcie w swej własnej rodzinie; na dowód przytaczał, że żadna rodzina nie może obejść się bez pomocnicy i że w każdym biednym i bogatym domu są i muszą być bony i niańki.
— Nie — rzekła Kiti, rumieniąc się, lecz tem śmielej patrząc na niego swemi szaremi, szczeremi oczyma — panna może być w takiem położeniu, że nie może bez ujmy dla swej godności wejść do rodziny, a wtedy...
Lewin zrozumiał ją odrazu.
— Tak, to prawda... pani w istocie ma racyę.
I w jednej chwili zrozumiał to wszystko, co podczas obiadu dowodził Piecow o swobodzie kobiet, a zrozumiał tylko dlatego, że widział w sercu Kiti obawę staropanieństwa i poniżenia, i kochając ją, odczuł odrazu tę obawę i poniżenie, i w jednej chwili wyrzekł się swych dowodów.
Nastąpiła chwila milczenia; ona wciąż rysowała kredką po stole, oczy jej błyszczały spokojnym, cichym blaskiem. Poddając się jej nastrojowi i on odczuwał w całej swej istocie wzrastające wciąż naprężenie szczęścia.
— Ach, zarysowałam cały stół! — zawołała i kładąc kredkę, uczyniła ruch, jak gdyby chciała wstać.
„Jakżeż ja się zostanę sam bez niej?“ — z przerażeniem pomyślał Lewin i ujął za kredkę.
— Niech pani pozwoli — rzekł i usiadł koło stołu.
— Chciałem już oddawna zapytać się panią o jedną rzecz...
Lewin patrzał wprost w jej ładne, teraz trochę wystraszone oczy.
— Niech pan będzie łaskaw zapytać się.
— Zaraz — i napisał początkowe litery paru wyrazów: g, m, p, o: t, b, n, m, c, t, z — n, c, w? Litery te oznaczały: „gdy mi pani odpowiedziała: to być nie może, czy to znaczyło — nigdy czy wtedy?“ Nie było żadnego prawdopodobieństwa, aby Kiti mogła odgadnąć, lecz on patrzał na nią z takim wyrazem, jakby życie jego zależało od tego, czy ona zrozumie te słowa, czy też nie zrozumie ich.
Kiti spojrzała na niego poważnie, potem podparła ręką zachmurzone czoło i poczęła czytać. Od czasu do czasu spoglądała na niego, jakby pytając wzrokiem: „czy to to, co ja myślę?“
— Zrozumiałam — szepnęła, rumieniąc się.
— Co to za wyraz? — zapytał on wskazując na n, które oznaczało wyraz nigdy.
— Wyraz ten znaczy nigdy — odparła — lecz to nieprawda!
On starł prędko to, co napisał, podał jej kredkę i wstał.
Kiti napisała: w, j, n, m, i, o.
Dolly pocieszyła się zupełnie po rozmowie z Aleksiejem Aleksandrowiczem, gdy ujrzała te dwie postacie: Kiti z kredką w ręku i z nieśmiałym, szczęśliwym uśmiechem na ustach, spoglądającą na Lewina, stojącego obok niej, i na niego, gdy pochylony nad stołem, z ogniem w oczach, spoglądał to na Kiti, to na sukno na stoliku. Nagle spojrzenie jego rozjaśniło się; domyślił się. Litery te oznaczały: „wtedy ja nie mogłam inaczej odpowiedzieć.“
Spojrzał na nią nieśmiało i z zapytaniem:
— Czy tylko wtedy?
— Tak! — odparł jej uśmiech.
— A te... a teraz? — zapytał.
— Niech pan przeczyta. Powiem to, czego sobie życzę, czego sobie bardzo życzę! — i Kiti napisała: n, p, z, i, w, c, b. Miało to znaczyć: „niech pan zapomni i wybaczy, co było.“
Lewin ujął drżącymi palcami za kredę, złamał ją i napisał początkowe litery zdania: „niemam co zapominać i przebaczać, nigdy nie przestawałem kochać pani.“
Spojrzała na niego z uśmiechem i szepnęła:
— Zrozumiałam.
On siadł i napisał długie zdanie, ona zrozumiała je całe i nie pytając się, wzięła kredę i natychmiast odpowiedziała. On długo nie mógł domyślić się, co napisała i często spoglądał w jej oczy; szczęście oszałamiało go; lecz w cudnych, błyszczących zachwytem oczach, wszystko wyczytał, co mu było potrzeba, i napisał trzy litery, nie skończył jednak jeszcze pisać, a ona zaczęła już czytać, sama zakończyła i napisała odpowiedź: „Tak!“
— Gracie w secretaire? — zapytał stary książę, podchodząc ku nim — jedźmy już jednak, jeśli chcesz jeszcze zdążyć do teatru.
Lewin wstał i odprowadził Kiti do drzwi.
W rozmowie ich wszystko zostało powiedzianem: że ona kocha go i że powie ojcu i matce, i że on będzie jutro rano u nich.
Gdy Kiti odjechała i Lewin pozostał sam, poczuł taki niepokój bez niej i taką niecierpliwą chęć, aby jaknajprędzej dożyć do jutrzejszego rana, gdy znów ją ujrzy i gdy połączy się z nią na zawsze, że przeraził się jak śmierci tych czternastu godzin, które będzie musiał spędzić bez niej; nie mógł na żaden sposób być sam i musiał koniecznie z kimś rozmawiać, aby oszukiwać samego siebie co do czasu. Stepan Arkadjewicz byłby dla niego najprzyjemniejszym towarzyszem, lecz wyjeżdżał, jak mówił, na wieczór, a w rzeczy samej na balet. Lewin zaledwie zdążył powiedzieć mu, iż czuje się szczęśliwym, że go kocha, i że nigdy, nigdy nie zapomni tego, co Stepan Arkadjewicz uczynił dla niego. Spojrzenie i uśmiech Stepana Arkadjewicza dowiodły Lewinowi, iż Stepan Arkadjewicz we właściwy sposób rozumie to uczucie.
— Cóż, nie czas ci umierać? — rzekł, ściskając z rozczuleniem rękę Lewina.
— Nie — odparł Lewin.
Darja Aleksandrowna, żegnając się z nim, również zdawała się być wzruszoną, gdy rzekła mu: „ach, jak cieszę się, że pan spotkał się znowu z Kiti, zawsze trzeba cenić dawnych i starych przyjaciół!“ Lewinowi te słowa Darji Aleksandrowny nie podobały się; ona niebyła w stanie zrozumieć, do jakiego stopnia jest to wzniosłe i niedostępne dla niej, nie powinna więc była odważać się wspominać mu o tem. Lewin pożegnał się ze wszystkimi, lecz nie chcąc pozostawać sam na sam, przyłączył się do swego brata.
— Dokąd ty jedziesz?
— Na posiedzenie.
— A więc i ja z tobą. Czy można?
— Dlaczego nie? jedźmy! — rzekł z uśmiechem Siergiej Iwanowicz. — Co z tobą dziś?
— Ze mną szczęście! — odparł Lewin, spuszczając okno karety, którą jechali — nie zaszkodzi ci, bo tu gorąco i brak powietrza... spotkało mnie szczęście... czemuś ty nie ożenił się nigdy?
Siergiej Iwanowicz uśmiechnął się..
— Cieszę się bardzo, ona wydaje się bardzo dobrą dziewczyną — zaczął mówić Siergiej Iwanowicz.
— Nic nie mów, nic nie mów! — zawołał Lewin, chwytając rękoma za kołnierz futra brata i otulając go w nie. „To bardzo dobra dziewczyna.“ — Były to zbyt poziome, proste wyrazy, nielicujące zupełnie z jego usposobieniem.
Siergiej Iwanowicz roześmiał się wesołym śmiechem, co zdarzało mu się nader rzadko.
— W każdym razie mogę się przyznać, iż cieszę się z tego bardzo.
— Jutro... jutro, ale dzisiaj ani słowa o tem! O nic się nie pytaj i siedź cicho — rzekł Lewin, otulając go znowu futrem i dodał po chwili — kocham cię nad życie! Czy będę mógł być obecnym na posiedzeniu?
— Ma się rozumieć!
— O czem będziecie toczyć narady? — pytał Lewin, nie przestając się uśmiechać.
Na posiedzeniu Lewin przysłuchiwał się, jak sekretarz, jąkając się, odczytał protokół, którego widocznie sam nie rozumiał, lecz Lewin widział z twarzy tego sekretarza, że jest to bardzo dobry, szczery i przyjemny człowiek. Zdaniem Lewina widać to było z tego, że sekretarz, czytając raport, wyglądał na zmięszanego i zawstydzonego. Po przeczytaniu protokołu rozpoczęły się mowy; sprzeczano się o odrachowanie jakichś sum i o przeprowadzenie jakichś rur. Siergiej Iwanowicz przypiął łatkę dwom członkom i z miną zwycięzcy coś bardzo długo dowodził; drugi członek, napisawszy parę słów na kartce, wydawał się z początku onieśmielonym, lecz potem odpowiedział Siergiejowi Iwanowiczowi w nadzwyczaj jadowity i ładny sposób. A potem Świażski, który był tutaj także obecnym, również coś mówił bardzo ładnego i szlachetnego. Lewin słuchał ich i widział wyraźnie, że ani tych odrachowanych sum, ani rur, ani nic nie było, i że oni wcale nie gniewają się, i że wszyscy są tacy zacni, sympatyczni ludzie, a wszystko co robią, jest nadzwyczaj dobrem, szlachetnem i pożytecznem. Nikt na tem nie cierpiał, a wszystkim było dobrze. Lewina zastanawiało szczególnie, że widział ich wszystkich jakby nawskroś, i że poznawał z niewidocznych oznak, nie dających się przedtem zauważyć, duszę każdego, i jasno widział, że wszyscy są zacni, prawi ludzie. Przedewszystkiem zaś jego, Lewina, wszyscy dzisiaj kochali; widać to było z ich rozmów z nim i z tej serdeczności i życzliwości, z jaką patrzali na niego wszyscy, nawet ci, co go nie znali.
— No, podobało ci się? — zapytał Siergiej Iwanowicz.
— Bardzo... nie przypuszczałem, żeby to mogło być takie ciekawe! Śliczne! wspaniałe!
Świażski podszedł do Lewina i zaprosił go do siebie na herbatę. Lewin w żaden sposób nie mógł zrozumieć i przypomnieć sobie, co mu się nie podobało w Świażskim i co miał mu do zarzucenia. Był to zacny i dziwnie dobry człowiek.
— Bardzo mi przyjemnie! — odparł i zapytał o żonę i kuzynkę. I przez dziwne powinowactwo myśli, ponieważ w wyobraźni jego myśl o kuzynce Świażskiego łączyła się z myślą o małżeństwie, wydało mu się, że nikomu nie będzie stosowniej opowiedzieć o swojem szczęściu, jak żonie i kuzynce Świażskiego, i cieszył się bardzo, że je zobaczy.
Świażski wypytywał się, w jaki sposób Lewin zreformował swe gospodarstwo i, jak zwykle, twierdził, że w Europie nie można już znaleźć nic nowego, gdyż wszystko, co tylko można było wynaleźć, wynaleziono już dawno, lecz obecnie nawet i te dowodzenia Świażskiego nie raziły Lewina. Przeciwnie, zgadzał się, że Świażski ma racyę, że ta cała kwestya nic prawie nie jest warta i oceniał tę delikatność i uprzejmość, z jaką Świażski dowodził słuszności swych poglądów. Panie Świażskiego były nadzwyczaj sympatyczne; Lewinowi zdawało się, że one wszystko już wiedzą i że współczują z nim, nie mówią zaś tego tylko przez delikatność. Przesiedział więc u nich godzinę, dwie, trzy, rozmawiając o najróżnorodniejszych rzeczach, lecz mając wciąż na myśli to, co wypełniało mu duszę, nie zwracał uwagi na tę okoliczność, że sprzykrzył się już im okrutnie, i że chcą już iść spać! Świażski, wyprowadzając go do przedpokoju, ziewał i zachodził w głowę, co się stało jego przyjacielowi, że jest takim podnieconym. Była już druga godzina. Lewin wrócił do hotelu i przeraził się na myśl, że musi jeszcze spędzić dziesięć godzin sam na sam ze swoją niecierpliwością. Dyżurny numerowy, który chodził po korytarzu, zapalił mu świece w numerze i chciał odejść, Lewin jednak zatrzymał go. Numerowy ten, Jegor, na którego przedtem Lewin nie zwracał zupełnie uwagi, okazał się nadzwyczaj rozumnym i przyjemnym, a nadewszystko dobrym człowiekiem.
— Cóż, Jegor, przykro ci nie spać?
— Cóż robić! Taka już moja służba. Po prywatnych domach mniej roboty, ale za to tutaj więcej dochodów.
Pokazało się, że Jegor ma rodzinę, złożoną z trzech synów i córki, szwaczki, którą chce wydać za mąż za subjekta ze sklepu od rymarza.
Lewin oznajmił z tego powodu Jegorowi, że w małżeństwie najważniejszą rzeczą jest miłość i że, gdy jest miłość, jest się zawsze szczęśliwym, gdyż szczęście bywa tylko w nas samych.
Jegor słuchał go uważnie i najzupełniej dokładnie zrozumiał myśl jego, lecz na jej potwierdzenie przytoczył fakt jakiego Lewin nie spodziewał się zgoła, że on, Jegor, gdy służył po domach prywatnych u dobrych panów, był z nich zawsze zadowolonym, i że teraz czuje się również zadowolonym ze swego pana, chociaż to tylko Francuz.
„Dziwnie zacny człowiek!“ — myślał Lewin.
— No, a ty, Jegorze, gdyś się żenił, czyś kochał swoją żonę?
— Jakże mógłbym nie kochać? — odparł Jegor.
I Lewin widział, że Jegor również rozczulił się i miał zamiar szczerze wywnętrzyć się przed nim.
— Dziwny jest mój los... ja od małego dziecka... — począł opowiadać Jegor, błyszcząc oczyma i zarażając się widocznie od Lewina rozczuleniem, tak samo jak ludzie zarażają się ziewaniem.
Lecz w tej chwili rozległ się dzwonek, Jegor odszedł i Lewin pozostał sam. Nic prawie nie jadł podczas obiadu, będąc u Świażskiego wymówił się od herbaty i kolacyi, lecz nie mógł myśleć o jedzeniu; nie spał przez całą przeszłą noc, lecz i teraz nie mógł pomyśleć o śnie. W pokoju było chłodno, a jemu zdawało się, iż jest upał; otworzył okienko i siadł koło niego na stole. Nad dachem, pokrytym śniegiem, unosił się krzyż na wieży cerkiewnej, a nad nim wznosił się trójkąt gwiazdozbioru Woźnicy z jasnożółtawą kapelą. Lewin spoglądał to na krzyż, to na gwiazdę, wciągał w siebie świeże, mroźne powietrze, i jak przez sen pogrążył się we wspomnieniach, jakie powstawały w jego pamięci. O czwartej usłyszał na korytarzu czyjeś kroki i wyjrzał przez drzwi. To znajomy mu, namiętny gracz w karty, Miaskin, powracał z klubu; szedł ponuro, pokaszlując i spluwając od czasu do czasu. „Biedny, nieszczęśliwy“ — pomyślał Lewin i łzy miłości i żalu nad tym nieszczęśliwym człowiekiem zakręciły mu się w oczach. Chciał porozmawiać z nim, pocieszyć go, lecz przypomniawszy sobie, że jest rozebranym, rozmyślił się i znowu usiadł koło lufcika, by używać kąpieli w chłodnem powietrzu i spoglądać na ten krzyż cudnych kształtów, mający dla niego tyle znaczenia i na mrugającą po nad krzyżem jasno-żółtą gwiazdę.
O ósmej poczęły się rozlegać kroki służby hotelowej, dały się słyszeć dzwonki i Lewin poczuł, że zaczyna mu być zimno, zamknął więc lufcik, umył się, ubrał i wyszedł na ulicę.
Na ulicach było jeszcze zupełnie pusto; Lewin poszedł w kierunku domu Szczerbackich; frontowe drzwi były zamknięte i cały dom spał jeszcze, powrócił więc napowrót do hotelu i zażądał kawy. Dyżurny lokaj, ale już nie Jegor, przyniósł mu ją. Lewin chciał nawiązać z nim rozmowę, lecz ktoś zadzwonił i numerowy musiał wyjść. Lewin spróbował wypić kawę i zjeść bułkę, lecz jedzenie nie przechodziło mu przez gardło; włożył więc palto i znowu poszedł chodzić bez celu. Była już dziesiąta, gdy po raz drugi podszedł do bramy Szczerbackich; w domu wstawano dopiero i kucharz szedł do miasta. Trzeba było przeżyć jeszcze przynajmniej dwie godziny. Całą tę noc i ranek Lewin żył zupełnie bezświadomie i miał uczucie, że stoi zupełnie po za warunkami życia materyalnego. Cały dzień nic nie jadł, dwie noce nie spał, rozebrany spędził kilka godzin na mrozie, i pomimo to czuł się nietylko rzeźwym i zdrowym, jak nigdy, lecz nawet zupełnie niezależnym od ciała; poruszał się nie wysilając muskułów i czuł, że jest w stanie wszystko uczynić. Był przekonany, że jeśliby zaszła potrzeba, wzleciałby w górę lub poruszył róg domu. Resztę czasu chodził po ulicach, spoglądając nieustannie na zegarek i przypatrując się wszystkiemu.
I nigdy już potem nie widział tego, co widział wtedy. Szczególnie wzruszyły go dzieci, idące do szkoły, śnieżnobiałe gołębie, które z dachu sfrunęły na chodnik i wystawiane przez niewidzialną rękę bułki, posypane mąką. Te bułki, gołębie i dwaj chłopcy, były to istoty nieziemskie. Wszystko to stało się jednocześnie: chłopiec podbiegł do gołębia i z uśmiechem spojrzał na Lewina; gołąb zatrzepotał skrzydłami i pofrunął, błyszcząc się na słońcu pomiędzy iskrzącymi w powietrzu płateczkami śniegu, a z otwartego okna, na którem stały świeże bułki, uderzył zapach gorącego chleba. Wszystko to razem wzięte, było tak niezwykle ładne, że Lewin roześmiał się i zapłakał z radości. Okrążywszy Gazetny zaułek i Kisłówkę, powrócił znowu do hotelu i położywszy przed sobą zegarek, usiadł, oczekując dwunastej; w sąsiednim pokoju rozmawiano o maszynach i o jakiemś oszustwie, i kaszlano zwykłym, rannym kaszlem; tam nie rozumiano, że wskazówka zegara zbliża się ku dwunastej. Wskazówka stanęła nareszcie na dwunastej, Lewin zszedł do bramy. Dorożkarze wiedzieli już widocznie o wszystkiem i otoczyli go z uszczęśliwionemi twarzami, kłócąc się z sobą i ofiarowując swe usługi. Lewin starając się nie zrobić krzywdy pozostałym dorożkarzom i obiecując im, że innym razem skorzysta z ich usług, wziął jednego i kazał mu jechać do Szczerbackich. Dorożkarz wyglądał zachwycająco w koszuli, której biały kołnierz przylegał mu ściśle do czerwonego, krzepkiego karku. Sanki były wysokie, zgrabne, jednem słowem takie, jakiemi później Lewin nigdy już nie jeździł, i koń był bardzo dobry i chciał biedz, lecz nie ruszał się z miejsca. Dorożkarz znał dom Szczerbackich i wkrótce stanął przed bramą. Szwajcar wiedział już zapewne o wszystkiem; widać to było z jego uśmiechniętego spojrzenia i z tonu, jakim odezwał się: „No, dawno pan nie był u nas, Konstanty Dmitriczu!“ Szwajcar nietylko wiedział o wszystkiem, lecz widocznie zachwycało go to wszystko i czynił wysiłki, ażeby ukryć swą radość. Spojrzawszy w jego miłe, sympatyczne oczy, oczy starego człowieka, Lewin pojął nawet jeszcze coś nowego w swem szczęściu.
— Państwo wstali?
— Służę panu! A to niech pan zostawi tutaj — odezwał się szwajcar z uśmiechem, widząc, że Lewin chciał się wrócić po czapkę; nie było to bez znaczenia.
— Komu pan rozkaże zaanonsować siebie? — zapytał się lokaj.
— Księżnej... księciu... księżniczce... — odparł Lewin.
Pierwszą osobą, którą ujrzał, była mademoiselle Linon; przechodziła przez salon, a oblicze jej i loczki promieniały radością. Nie zdążyli jeszcze zamienić z sobą paru słów, gdy za drzwiami dał się słyszeć szelest sukni, mademoiselle Linon znikła mu z oczu i przejął go radosny przestrach, spowodowany bliskością szczęścia. Mademoiselle Linon wyszła z pospiechem drugiemi drzwiami; zaledwie znikła, rozległy się prędkie, lekkie kroki i jego szczęście, jego życie, on sam, lecz lepszy od siebie samego, to, czego poszukiwał i pragnął tak długo, przybliżało się doń szybko, bardzo szybko. Ona nie szła, lecz niosła ją ku niemu jakaś niewidzialna siła.
Widział tylko jej pogodne, szczere oczy, przelęknione tą radością miłości, która przepełniała i jego serce. Oczy jej świeciły coraz bliżej i bliżej, oślepiając go światłem miłości; zatrzymała się tuż koło niego, dotykając go; ręce jej podniosły się i spoczęły na jego ramionach; zrobiła wszystko co mogła, podbiegła ku niemu i oddała mu się cała z trwogą i radością. On objął ją i przycisnął wargi do jej ust, które szukały jego pocałunku.
I ona nie spała całą noc i oczekiwała nadejścia jego przez cały ranek.
Ojciec i matka musieli się widocznie zgadzać i byli szczęśliwi jej szczęściem. Ona czekała, na niego, gdyż pierwsza chciała mu oznajmić o swojem i jego szczęściu, chciała więc zobaczyć się z nim i cieszyła się tą myślą, i trwożyła, i wstydziła, i sama nie wiedziała co robić. Słyszała jego kroki i głos, i czekała za drzwiami na wyjście mademoiselle Linon. Nareszcie mademoiselle Linon wyszła. Ona, nie myśląc, nie pytając się jak i co, podeszła ku niemu i zrobiła to, co zrobiła.
— Chodźmy do mamy! — rzekła, ujmując go za rękę. On długo nie był w stanie odezwać się, nie dlatego, aby bał się zepsuć słowami napięcie swego uczucia, lecz czul, że ile razy będzie chciał cobądź wyrzec, zamiast słów trysną mu łzy szczęścia; wziął ją za rękę i pocałował.
— Czyżby to było prawdą? — odezwał się nareszcie stłumionym głosem — nie mogę uwierzyć, że mnie kochasz!...
Ona uśmiechnęła się z tego „ty“ i z tej nieśmiałości, z jaką spojrzał na nią.
— Tak! — odparła powoli ze szczególną intonacyą. — Jestem taka szczęśliwa!
Nie wypuszczając jego ręki weszła do salonu. Księżna, ujrzawszy ich, poczęła prędko oddychać i rozpłakała się natychmiast i w tej samej chwili roześmiała się, i krokiem pełnym energii, jakiej Lewin nie spodziewał się po niej, podbiegła ku nim i objąwszy głowę Lewina, pocałowała go i zwilżyła mu policzki łzami.
— Więc wszystko skończone. Cieszę się bardzo... kochaj ją... cieszę się z tego... Kiti!
— Prędko urządziliście się! — odezwał się stary książę, usiłując być obojętnym, lecz Lewin zauważył, że w chwili, gdy zwracał się ku niemu, książę miał wilgotne oczy. — Oddawna już, zawsze życzyłem sobie tego! — mówił książę dalej, biorąc Lewina za rękę i przyciągając go do siebie — jeszcze wtedy, gdy ten trzpiot chciał...
— Papo! — przerwała mu Kiti i ręką zamknęła ojcu usta.
— No, nie będę! — rzekł. — Jestem bardzo, bardzo zado... Ach, jakiż ja głupi!... — objął Kiti, pocałował ją w twarz, w rękę, znowu w twarz i przeżegnał.
I Lewina ogarnęło nowe uczucie miłości dla tego starego księcia, obcego mu przedtem człowieka, gdyż widział, że Kiti długo i czule całowała pulchną rękę ojca.
Księżna siedziała na fotelu, nic nie mówiąc, uśmiechając się tylko od czasu do czasu, książę usiadł obok niej, Kiti stała koło fotelu ojca, trzymając go ciągle za rękę. — Wszyscy milczeli.
Księżna pierwsza przerwała ogólne milczenie i ujęła w formę mowy myśli i uczucia, jakie ogarnęły wszystkich i poczęła roztrząsać życiowe kwestye. I w pierwszej chwili zdziwiło to wszystkich, a nawet wydało się przykrem.
— Kiedyż? Trzeba pobłogosławić i oznajmić znajomym. A kiedy wesele? Jak sądzisz, Aleksandrze?
— To jego rzecz — rzekł stary książę, wskazując na Lewina — on tu jest główną osobą.
— Kiedy? — powtórzył Lewin, rumieniąc się. — Jeżeli mnie się państwo pytacie, to mojem zdaniem dzisiaj pobłogosławić a jutro ślub.
— Ale, daj spokój, mon cher, to niema sensu!
— No, to za tydzień!
— Robisz wrażenie obłąkanego.
— No, to nie, ale dlaczego?
— Zmiłuj się! — mówiła matka, śmiejąc się radośnie na widok tego pośpiechu. — A wyprawa?
„Czyż musi być dopiero wyprawa i to wszystko?“ — z przerażeniem pomyślał Lewin. — „A zresztą, czyż wyprawa, błogosławieństwo i to wszystko“, „czyż to może zniweczyć moje szczęście? Nic nie jest w stanie zepsuć go.“ — Spojrzawszy na Kiti, zauważył, że ją nic a nic nie uraziła myśl o wyprawie. — „Widocznie tak powinno być“ — pomyślał Lewin.
— Ja przecież nic nie wiem, wypowiedziałem tylko me życzenie — odparł Lewin, tłumacząc się.
— Więc my zajmiemy się tem. Teraz można pobłogosławić i oznajmić o tem.
Księżna podeszła do męża, pocałowała go i chciała odejść, lecz on zatrzymał ją, objął i czule, jak młody zakochany, uśmiechając się, pocałował parę razy. Widocznie staruszkowie na chwilę zbili się z tropu i nie wiedzieli dokładnie, czy to oni znowu zakochani są w sobie, czy też tylko ich córka. Gdy książę i księżna wyszli, Lewin podszedł do narzeczonej i wziął ją za rękę; panował już teraz zupełnie nad sobą, był w stanie mówić i czuł potrzebę powiedzieć jej wiele, lecz powiedział zupełnie nie to, co było potrzeba.
— Jak ja mogłem przypuszczać, że się tak stanie! Nigdy nie miałem nadziei, lecz w głębi duszy zawsze byłem przekonany — rzekł. — Wierzę, że ty mi byłaś przeznaczona.
— A ja? — odparła Kiti — nawet wtedy... — urwała i po chwili mówiła dalej, patrząc na niego spokojnie swem szczerem spojrzeniem — nawet wtedy, gdym odtrąciła od siebie swoje szczęście. Kochałam zawsze tylko pana, lecz wtedy sama nie wiedziałam, co się ze mną dzieje. Muszę to wypowiedzieć... Czy pan będzie mógł zapomnieć?
— Może to nawet i lepiej, pani powinna wybaczyć mi dużo... muszę pani powiedzieć wszystko...
Pomiędzy wieloma innemi rzeczami, jakie postanowił jej wyznać, chciał jeszcze powiedzieć w ciągu pierwszych paru dni narzeczeństwa o dwóch, zdaniem jego najważniejszych: że nie jest tak niewinnym, jak ona, i po drugie, że nie jest wierzącym. Lewin wstydził się tego, lecz uważał, że obowiązkiem jego było powiedzieć narzeczonej i o jednem i o drugiem.
— Nie, nie teraz... później! — powiedział.
— Dobrze, później... lecz niech mi pan koniecznie powie. Nie obawiam się niczego... muszę wszystko wiedzieć. Teraz już klamka zapadła i muszę wszystko wiedzieć.
— Skończone, i pani weźmie mnie takim, jakim jestem, nie wyrzeknie się pani mnie, czy tak? — podpowiedział jej.
— Tak, Tak.
Rozmowę ich przerwała mademoiselle Linon, która uśmiechając się fałszywie lecz czule, przyszła powinszować swojej ukochanej uczennicy. Francuska nie zdążyła jeszcze wyjść, gdy weszła służba składać życzenia. Potem zaczęli się zjeżdżać krewni i rozpoczął się ten błogosławiony chaos, który pogrążył w sobie Lewina na cały czas narzeczeństwa aż do drugiego dnia po ślubie. Lewin czuł się wciąż skrępowanym, nudziło i niecierpliwiło go to wszystko, lecz napięcie szczęścia wzrastało nieustannie. Lewin był wciąż pod wrażeniem, że wymagają od niego wielu takich rzeczy, o jakich on sam niema pojęcia, robił więc to wszystko, co mu mówiono i wszystko co robił, czyniło go szczęśliwym. Myślał, że konkury jego nie będą miały nic wspólnego z konkurami innych, że zwykłe warunki starania się popsują jego szczęście wyjątkowe; lecz skończyło się na tem, że robił to wszystko co i inni, i szczęście jego powiększało się tylko przez to i stawało coraz bardziej wyjątkowem, nie mającem nic podobnego do siebie ani w przeszłości, ani w teraźniejszości.
— Teraz będziemy jedli cukierki — mówiła mademoiselle Linon, i Lewin jechał kupować cukierki.
— No, bardzom zadowolony — powiedział Świażski — radzę panu brać bukiety u Fomina...
— A czy potrzeba? — i Lewin jechał do Fomina.
Brat mówił mu, że trzeba postarać się o pieniądze, gdyż będzie dużo wydatków, na prezenty...
— A potrzebne prezenty? — i pędził do Fulda.
I w cukierni, i u Fomina i u Fulda Lewin dostrzegał, że czekano na niego, że są mu radzi i że ci ludzie obchodzą jego szczęście równie uroczyście, jak i wszyscy, z którymi tylko miał do czynienia w ciągu tego czasu. Co go zaś najbardziej dziwiło, to to, że wszyscy nietylko kochali go, lecz nawet i ci, co mu dawniej byli niesympatyczni, co byli dlań nieżyczliwi i obojętni, obecnie zachwycają się nim, ulegają mu we wszystkiem, troskliwie i delikatnie obchodzą się z jego uczuciem i podzielają jego przekonanie, że jest najszczęśliwszym człowiekiem na świecie, ponieważ narzeczona jego jest szczytem wszelakich doskonałości. Takie samo uczucie miała i Kiti. Kiedy hrabina Nordston pozwoliła sobie napomknąć, że pragnęła dla swej przyjaciółki czegoś lepszego, Kiti uniosła się do tego stopnia i tak przekonywająco poczęła dowodzić, że nie może być nic lepszego na świecie, iż hrabina Nordston zmuszoną była uznać to, i odtąd w obecności Kiti już bez uśmiechu zachwytu nie witała Lewina.
Wyznanie, jakie Lewin przyrzekł uczynić Kiti, było najprzykrzejszą chwilą, przez jaką przeszedł podczas tego czasu. Zasięgnąwszy rady starego księcia i otrzymawszy jego zezwolenie, Lewin wręczył Kiti swój dziennik, w którym było napisane to, co go męczyło; pisał on ten dziennik, mając na widoku swą przyszłą narzeczoną. Męczyły go dwie kwestye: brak niewinności i brak wiary. Wyznanie o braku wiary przeszło niepostrzeżenie; Kiti była religijną, nie wątpiła nigdy o dogmatach religii, ale jego zewnętrzna niewiara nie wywarła na niej żadnego wrażenia. Miłując, poznała całą duszę jego, widziała w niej to, co chciała, a że dusza jego, będąc w takim stanie, mogłaby być poczytaną za niewierzącą, to było dla niej obojętnem. Drugie natomiast wyznanie zmusiło ją do gorzkiego płaczu.
Lewin oddał jej swój dziennik nie bez wewnętrznej walki; wiedział, że pomiędzy nim a nią nie może i nie powinno być żadnych tajemnic i dlatego zdecydował się tak postąpić, lecz nie zdawał sobie sprawy z tego, jak to może podziałać na nią: jednem słowem nie postawił się na jej miejscu. Dopiero kiedy tego wieczoru przyjechał do nich przed teatrem, i wszedłszy do pokoju, ujrzał zapłakaną, unieszczęśliwioną sprawionem przez niego i nie dającem się powetować zmartwieniem biedną i miłą twarz jej, pojął tę przepaść, jaka oddzielała jego przeszłość od jej gołębiej czystości i przeraził się tego, co uczynił.
— Niech pan weźmie, niech pan weźmie te straszne książki! — rzekła, odsuwając leżące przed nią na stole zeszyty. — Po co pan mi je dawał? Nie, w każdym razie lepiej — dodała, z litością spojrzawszy na jego oblicze, na którem malowała się rozpacz — lecz to straszne, bardzo straszne!
On pochylił głowę i milczał, gdyż nie był w stanie nic powiedzieć, wreszcie szepnął:
— Pani mi nie przebaczy?
— Owszem, przebaczyłam już, lecz to straszne!
Szczęście jego jednak było do tego stopnia wielkiem, iż wyznanie to nie zmniejszyło go, a nadało mu tylko nowy odcień. Przebaczyła mu, lecz odtąd Lewin czuł, że jeszcze mniej jest jej wartym, tem bardziej czuł jej wyższość moralną i tem bardziej cenił swe niezasłużone szczęście.
Aleksiej Aleksandrowicz powracał do swego samotnego numeru, pomimo woli roztrząsając w swych wspomnieniach wrażenia rozmów, prowadzonych podczas i po obiedzie. Słowa Darji Aleksandrowny o przebaczeniu wywarły na nim tylko przykre wrażenie. Zastosowanie lub niezastosowanie w tym wypadku zasad chrześcijańskich było kwestyą zbyt trudną, której nie można było traktować lekkomyślnie, i kwestyę tę Aleksiej Aleksandrowicz rozstrzygnął już dawno, i rozstrzygnął ją przecząco. Ze wszystkiego, co było mówionem, najbardziej utrwaliły mu się w pamięci wyrazy głupiego, dobrego Turowcyna: „Spisał się porządnie, wyzwał i zabił!“ Wszyscy widocznie współczuli z tem, chociaż przez delikatność nie mówili tego głośno.
„Zresztą sprawę tę należy uważać za skończoną i niema co myśleć o niej“ — rzekł sam do siebie.
I myśląc tylko o oczekującym go wyjeździe i o rewizyi, wszedł do swego numeru, pytając się przeprowadzającego go szwajcara o swego lokaja; szwajcar odparł, że lokaj dopiero co wyszedł. Aleksiej Aleksandrowicz kazał podać sobie herbatę, siadł przy stole i wziąwszy rozkład jazdy na kolejach, począł układać marszrutę podróży.
— Dwie depesze — rzekł lokaj, wchodząc do pokoju — niech mi wasza ekscelencya wybaczy... wychodziłem tylko na chwilę.
Aleksiej Aleksandrowicz wziął depesze i rozpieczętował je. Pierwsza zawierała wiadomość o mianowaniu Stremowa na to właśnie stanowisko, którego pragnął Karenin. Aleksiej Aleksandrowicz rzucił depeszę, twarz oblała mu się rumieńcem, wstał i zaczął chodzić po pokoju. Quos vult perdere, dementat — szepnął, rozumiejąc pod quos tych, od których zależała ta nominacya. Nie fakt, że nie on otrzymał to stanowisko, że najwidoczniej pominięto go, sprawiał przykrość Aleksiejowi Aleksandrowiczowi, lecz Karenin nie mógł w żaden sposób zrozumieć i dziwiło go to bardzo, że owi quos nie dostrzegli, iż gaduła i frazeolog Stremow jest najmniej ze wszystkich odpowiednim na to stanowisko. W jaki sposób mogli nie spostrzedz się, że przez tę nominacyę narażają na szwank samych siebie i swoją opinię. „Zapewne jeszcze coś w tym rodzaju!“ — pomyślał złośliwie, rozpieczętowując drugą depeszę. Była ona od żony; podpis jej „Anna“ rzucił się mu przedewszystkiem w oczy. „Umieram, proszę, błagam przyjechać. Gdy przebaczysz, umrę spokojniej“ — przeczytał Aleksiej Aleksandrowicz: uśmiechnął się pogardliwie i położył depeszę na stole. W pierwszej chwili zdawało mu się, że to kłamstwo i podstęp, i nie ulegało to dla niego żadnej wątpliwości. „Niema kłamstwa, przed którem ona by się cofnęła. Ma połóg w tych dniach... może odbywa słabość! Lecz jakiż miałaby cel?... abym uznał dziecko, skompromitował się i zaniechał rozwodu“ — myślał. Lecz w depeszy jest „umieram“... Przeczytał więc znowu depeszę i nagle począł się zastanawiać nad jej treścią. — „A jeżeli to prawda? Jeżeli prawda, że w chwili męki i bliskiej śmierci żałuje szczerze, a ja, myśląc, że ona kłamie, nie skłonię się do jej prośby? Odmowa będzie nietylko okrucieństwem z mojej strony, za które wszyscy potępią mnie, lecz będzie nawet nierozsądną!“...
— Piotrze, zatrzymaj karetę... jadę do Petersburga — rzekł do lokaja.
Aleksiej Aleksandrowicz postanowił wracać do Petersburga i zobaczyć się z żoną. Jeżeli przekona się, że choroba jej jest tylko podstępem, zmilczy i wyjedzie; jeżeli zaś rzeczywiście Anna jest śmiertelnie chorą i chce przed śmiercią widzieć się z nim, w takim razie on, jeżeli zastanie ją jeszcze przy życiu, przebaczy jej; jeżeli zaś przyjedzie zbyt późno, odda nieboszczce ostatnią posługę. Podczas drogi Aleksiej Aleksandrowicz nie myślał nic o tem, jak ma postąpić.
Z uczuciem zmęczenia i ociężałości, jakie wywołuje noc spędzona w wagonie, Aleksiej Aleksandrowicz jechał w porannej petersburskiej mgle przez pusty jeszcze zupełnie Newski Prospekt i patrzał przed siebie, nie myśląc o tem, co go oczekiwało. Nie mógł myśleć o tem, ponieważ za każdym razem, gdy zastanawiał się nad tem, pomimowoli przychodziła mu do głowy myśl, której nie mógł pozbyć się, że śmierć żony rozstrzygnie odrazu całą trudność jego położenia. Przed oczyma jego migały pozamykane sklepy, wózki piekarzy, nocni dorożkarze, stróże, zamiatający chodniki, i Karenin przypatrując się wszystkiemu, starał się stłumić w sobie myśl o tem, co go oczekuje, czego nie śmie sobie życzyć, a czego jednakże pragnie. Zajechawszy przed bramę, ujrzał, że stoi przed nią kareta i dorożka. Wchodząc na schody, Aleksiej Aleksandrowicz, wyjął z najgłębszej komórki swego mózgu raz powzięte postanowienie i przyrzekł sobie zastosować się ściśle do niego. Postanowienie to brzmiało: „Jeżeli kłamstwo — milcząca pogarda i natychmiastowy wyjazd; jeżeli prawda — zachowanie form.“
Szwajcar otworzył drzwi, zanim Aleksiej Aleksandrowicz zdążył zadzwonić. Szwajcar Pietrow, zwany Kapytonyczem, zabawnie wyglądał w starym surducie, bez krawata i w pantoflach.
— Cóż pani?
— Wczoraj nastąpiło rozwiązanie zupełnie pomyślnie.
Aleksiej Aleksandrowicz zatrzymał się i pobladł, teraz dopiero przekonał się, jak gorąco pragnął jej śmierci.
— A jak się miewa?
Lokaj Kozniej biegł w fartuchu po schodach:
— Bardzo źle — rzekł — wczoraj było kilku lekarzy, a i teraz jest doktor.
— Weź rzeczy — rzekł Aleksiej Aleksandrowicz, czując pewną ulgę na wzmiankę, że jednakże istnieje jeszcze nadzieja śmierci i wszedł do przedpokoju.
Na wieszadle wisiało wojskowe palto; Aleksiej Aleksandrowicz zauważył je i zapytał:
— Kto tam jest.
— Doktor, akuszerka i hrabia Wroński.
Aleksiej Aleksandrowicz udał się w głąb mieszkania.W salonie nie było nikogo, z gabinetu żony, na odgłos jego kroków, wyszła akuszerka w czepku z liliowemi wstążkami, podeszła do Karenina i z poufałością, jaką usprawiedliwia bliskość śmierci, wzięła go za rękę i zaprowadziła do sypialni.
— Chwała Bogu, że pan przyjechał! Tylko o panu, i ciągle o panu... — rzekła.
— Dajcież prędzej lodu! — rozległ się z sypialni rozkazujący głos doktora.
Aleksiej Aleksandrowicz wszedł do gabinetu Anny; przy jej biurku na niskiem krześle, bokiem do oparcia, siedział Wroński i zasłaniając twarz ręką, głośno płakał. Usłyszawszy głos doktora, Wroński odjął rękę od twarzy i ujrzał Aleksieja Aleksandrowicza; na widok Karenina Wroński stropił się do tego stopnia, iż usiadł napowrót, wsunął głowę w ramiona, jak gdyby chciał się ukryć, po chwili jednak zapanował nad sobą, wstał i odezwał się:
— Ona umiera... doktorzy powiedzieli, że już niema żadnej nadziei. Jestem w pana władzy, lecz niech mi pan pozwoli być tutaj... Zresztą może pan wszystko ze mną uczynić, ja...
Aleksiej Aleksandrowicz na widok łez Wrońskiego, uczuł przypływ tego duchowego rozstroju, jaki ogarniał go zawsze na widok cierpienia bliźniego; odwracając się i nie dosłuchując słów Wrońskiego, podszedł szybko ku drzwiom. W sypialni słychać było głos Anny; głos jej był wesoły, ożywiony z bardzo wyraźną intonacyą. Aleksiej Aleksandrowicz wszedł do sypialni i zbliżył się do łóżka. Anna leżała zwrócona ku niemu twarzą. Policzki jej pałały, oczy błyszczały, maleńkie, białe ręce wysunęły się z rękawów kaftanika i bawiły się zwijając róg kołdry. Zdawało się, że Anna jest nietylko zdrową, lecz i w najlepszym humorze; mówiła prędko, dźwięcznie z niezwykle prawidłowemi intonacyami.
— Dlatego, bo Aleksiej — mówię o Aleksym Aleksandrowiczu — co za dziwna i straszna ironia losu, że obydwaj są Aleksiejami, nieprawdaż? — Aleksiej nie odmówiłby mi. Ja bym zapomniała, a on by przebaczył... Ale dlaczegóż on nie przyjeżdża? Od jest dobry, on sam nie wie, do jakiego stopnia jest dobry... Ach, mój Boże, jak mi smutno! Dajcie mi prędzej wody! Ach, to może zaszkodzić jej, mojej dziecinie! No, dobrze, dajcie jej mamkę. Zgadzam się, a nawet to będzie lepiej! On przyjedzie i przykro mu będzie widzieć ją... oddajcie ją...
— Anno Arkadjewno! on przyjechał... oto i on... — uspokajała ją akuszerka, starając się zwrócić uwagę Anny na Aleksieja Aleksandrowicza. — Ach, co za głupstwo! — mówiła Anna dalej, nie zauważywszy obecności męża. — Dajcież mi ją, moją córeczkę, dajcie! On jeszcze nie przyjechał. Dlatego mówicie, że nie przebaczy, bo nie znacie go. Nikt nie poznał go, tylko ja jedna, a i to mi trudno było. Trzeba znać jego oczy, Sieroża ma takie same, i dlatego nie mogę patrzeć na nie! Czy dali Sieroży obiad? Wiem przecież, że wszyscy zapomną o nim... on tylko jeden nie zapomniałby. Trzeba przenieść Sierożę do jadalnego pokoju i poprosić Mariettę, by nocowała z nim.
Nagle Anna skurczyła się, przycichła i ze strachem, jakby spodziewając się uderzenia, jakby broniąc się przed niem, ukryła twarz w rękach — ujrzała męża.
— Nie, nie — poczęła mówić — nie lękam się go, lękam się śmierci! Aleksieju, podejdź tutaj. Pilno mi, gdyż mam niewiele czasu, niewiele życia pozostało mi... dostanę zaraz gorączki i nie będę nic rozumiała. Teraz rozumiem już... rozumiem wszystko i widzę wszystko...
Pomarszczone oblicze Aleksieja Aleksandrowicza nabrało wyrazu cierpienia; wziął ją za rękę i chciał coś powiedzieć, lecz nie mógł nic wymówić; dolna warga drżała mu, lecz wciąż jeszcze walczył z ogarniającem go wzruszeniem i tylko od czasu do czasu spoglądał na żonę. I za każdym razem, gdy spojrzał na nią, widział jej oczy, patrzące na niego z miłością, jakiej nigdy jeszcze w niej nie widział.
— Poczekaj, ty nie wiesz... Poczekajcie... poczekajcie... — przestała mówić, zdając się zbierać myśli. — Tak — rozpoczęła znowu po chwili — tak, tak, tak... oto, co chciałam powiedzieć... nie dziw mi się... jestem zawsze ta sama... Lecz we mnie jest druga, ja lękam się jej... ona pokochała tamtego i ja chciałam znienawidzieć cię, ale nie mogłam zapomnieć o tamtej, która była wpierw. Tamta, to nie ja. Teraz jestem samą sobą, taką jak byłam. Teraz umieram, wiem, że umrę, spytaj się jego tam. I teraz czuję, oto one, pudowe ciężary na rękach, na nogach, na palcach. Palce, widzisz, jakie one są ogromne! Lecz to wszystko skończy się prędko... Pragnę tylko, abyś mi przebaczył, przebaczył zupełnie! Ohydna jestem, wstrętna jestem, lecz niania mi mówiła że była raz święta męczennica... jak się to ona nazywała?! Ona była jeszcze gorsza odemnie. I ja pojadę do Rzymu, tam jest pustelnia, i wtedy nie będę stała nikomu na przeszkodzie, tylko wezmę Sierożę i córeczkę... Nie, ty nie możesz przebaczyć! Wiem, że takich rzeczy nie można przebaczyć! Nie, nie, odejdź, tyś zbyt dobry!...
Jedną rozpaloną ręką trzymała go mocno, drugą zaś odpychała.
Rozstrój duchowy Aleksieja Aleksandrowicza potęgował się wciąż i dosięgnął obecnie tego stopnia, że Aleksiej Aleksandrowicz przestał już opierać się; nagle poczuł, że to; co on uważał za rozstrój duchowy, przeciwnie, było tym szczęśliwym stanem duszy, który nagle dał mu nowe, nigdy przezeń niezaznane dotąd szczęście; Aleksiej Aleksandrowicz nie myślał o tem, że ta zasada chrześcijańska, której chciał się trzymać przez całe życie, każe mu przebaczyć i kochać swych wrogów, lecz radosne uczucie miłości i przebaczania wrogom wypełniło jego duszę. Ukląkł i położywszy głowę na zgięciu jej ręki, która parzyła go nawet przez kaftanik, płakał jak dziecko. Anna objęła łysiejącą głowę męża, przysunęła się do niego i z wyzywającą dumą podniosła oczy.
— Otóż i on, wiedziałam! Teraz wszyscy żegnajcie mi, żegnajcie... znowu przyszli... czemu oni nie idą sobie?... Zdejmijcie ze mnie to futro!...
Doktor odjął jej ręce od Aleksieja Aleksandrowicza, położył ostrożnie na łóżku i nakrył kołdrą. Anna leżała spokojnie na wznak i z zachwytem patrzała przed siebie.
— Pamiętaj, że potrzeba mi było tylko przebaczenia i niczego więcej nie pragnę... Dlaczegóż on nie zbliża się? — rzekła, zwracając się ku stojącemu we drzwiach Wrońskiemu — podejdź i podaj mi rękę.
Wroński podszedł do łóżka i spojrzawszy na Annę, znowu zasłonił twarz ręką.
— Odsłoń twarz, patrz się na niego... on święty! — rzekła — ależ odsłoń, odsłoń twarz! — powtarzała z gniewem — Aleksieju Aleksandrowiczu, odsłoń mu twarz! ja chcę go widzieć!...
Aleksiej Aleksandrowicz ujął Wrońskiego za ręce i odsłonił mu twarz, którą wyraz wstydu i bolu, malującego się na niej, czynił straszną.
— Podaj mu rękę! Przebacz mu!
Aleksiej Aleksandrowicz, nie mogąc opanować wzruszenia, podał mu rękę.
— Chwała Bogu, chwała Bogu — wyszeptała Anna — teraz już wszystko gotowe... tylko trochę wyciągnę nogi. O tak, wybornie! Jak te kwiaty są zrobione bez żadnego gustu, zupełnie niepodobne do fiołków — mówiła, wskazując na obicie. — Boże, mój Boże! kiedyż to się skończy? Dajcie mi morfiny! O mój Boże, mój Boże!
I chora poczęła majaczyć.
Doktorzy orzekli, że była to gorączka połogowa, dziewięćdziesiąt dziewięć razy na sto kończąca się śmiercią. Chora cały dzień miała gorączkę, majaczyła i była nieprzytomną; puls prawie przestał uderzać.
Lada chwila oczekiwano śmierci. Wroński pojechał da domu, lecz rano przyjechał znowu, chcąc się dowiedzieć, jak chora miewa się. Aleksiej Aleksandrowicz, spotkawszy go w przedpokoju, odezwał się: „niech się pan zatrzyma, gdyż ona zapyta zapewne o pana“ — i zaprowadził go sam da gabinetu żony. Nad ranem maligna wzrosła znowu, Anna zaczęła znów nadzwyczaj szybko mówić i myśleć, i znów skończyło się na tem, że leżała zupełnie bez przytomności. Na trzeci dzień powtórzyło się to samo i doktorzy orzekli, że jest nadzieja.
Aleksiej Aleksandrowicz wszedł tego dnia do gabinetu, w którym siedział Wroński i zamknąwszy drzwi, siadł naprzeciw niego.
— Aleksieju Aleksandrowiczu — począł mówić Wroński, widząc, że nadchodzi chwila stanowczej rozmowy — nie jestem w stanie mówić i rozumieć tego, co do mnie mówią... niech pan oszczędza mnie! Wiem, że panu jest bardzo ciężko, ale niech mi pan wierzy, że mnie jest jeszcze ciężej.
Chciał wstać, lecz Karenin wziął go za rękę i rzekł:
— Musi mnie pan koniecznie wysłuchać, gdyż chcę wyjaśnić panu me zapatrywanie, które powodowało i które będzie mną powodować, gdyż nie chcę, aby pan mylił się pod tym względem. Wiadomo panu, że zdecydowałem się na rozwód, a nawet porobiłem już stosowne kroki. Nie będę taił przed panem, że rozpoczynając proces rozwodowy, wahałem się, że się męczyłem; przyznaję nawet, że prześladowało mnie pragnienie zemsty nad nią i nad panem. Gdym otrzymał depeszę, jechałem tutaj z temi samemi uczuciami, powiem więcej, pragnąłem jej śmierci, lecz... — Aleksiej Aleksandrowicz pomilczał chwilę, namyślając się, czy wypowiedzieć mu wszystko, czy też wstrzymać się — lecz zobaczyłem ją i przebaczyłem... i szczęście, jakie daje przebaczenie, wskazało mi mój obowiązek; przebaczyłem zupełnie. Chcę nadstawić drugi policzek, chcę oddać koszulę, gdy mi zabierają płaszcz. Błagam tylko Boga, aby nie pozbawiał mnie tego szczęścia, jakie zapewnia przebaczenie. — Łzy kręciły mu się w oczach i spokojne, jasne spojrzenie ich uderzyło Wrońskiego. — Takiem jest moje stanowisko! Może pan wdeptać mnie w błoto, uczynić pośmiewiskiem wszystkich, ja jednak nie zejdę z niego i nigdy nie powiem panu ani słowa wymówki — mówił dalej Karenin — obowiązek mój wytknięty jest dla mnie wyraźnie: powinienem być przy niej i będę. Jeżeli ona zechce widzieć pana, dam panu znać, teraz jednak myślę, że lepiej będzie, jak się pan stąd oddali...
Po rozmowie z Aleksiejem Aleksandrowiczem Wroński wyszedł na ganek domu Kareninych i stanął, zaledwie zdając sobie sprawę, gdzie znajduje się i dokąd ma jechać lub iść. Czuł się zawstydzonym, upokorzonym, winnym i pozbawionym możności zmycia swego upokorzenia; czuł się wykolejonym ze zwykłego trybu życia, którym dotychczas kroczył z taką dumą i łatwością. Nagle wszystkie przyzwyczajenia i zasady jego życia, które dotąd wydawały się niewzruszonemi, okazały się chwiejnemi i nie dającemi się zastosować. Oszukiwany mąż, który dotąd zdawał się być mizernem stworzeniem, wypadkową i trochę komiczną przeszkodą na drodze do szczęścia, został nagle postawionym przez tę przeszkodę właśnie na wzbudzającej szacunek wysokości, i ten mąż, postawiony na tej wysokości, okazał się nie fałszywym, nie złym, nie śmiesznym, lecz owszem dobrym, prawym i wspaniałomyślnym. Wroński nie mógł nie poznać się na tem. Role zmieniły się nagle; Wroński widział jego wyższość i swoje poniżenie, słuszność po jego, niesłuszność po swojej stronie; ujrzał, że mąż nawet i w nieszczęściu swojem był szlachetnym, a on sam lichym i tuzinkowym w swem oszustwie. Lecz to poczucie niższości wobec człowieka, którym tak niesprawiedliwie pogardzał, było tylko małą częścią jego troski, gdyż czuł się teraz niewypowiedzianie nieszczęśliwym, ponieważ namiętność jego ku Annie, która, o ile mu się zdawało, ostatniemi czasy, ochłódła, obecnie, gdy wiedział, że Annę utracił już na zawsze, wzmogła się tak, jak nigdy przedtem. I teraz właśnie, gdy ją poznał, i pokochał tak, jak naprawdę trzeba kochać, został upokorzonym w jej oczach i utracił ją na zawsze, pozostawiając o sobie li tylko smutne wspomnienie. Najstraszniejszą jednak była ta śmieszna, haniebna pozycya jego, gdy Karenin odejmował mu ręce od twarzy, którą piekło uczucie wstydu. Wroński stał na ganku domu Kareninych, straciwszy zupełnie głowę i nie wiedząc co czynić.
— Każe pan sprowadzić dorożkę? — zapytał Wrońskiego szwajcar.
— Dobrze, dorożkę.
Powróciwszy do domu po dwóch bezsennych nocach, Wroński, nie rozbierając się wcale, położył się na kanapie z podłożonemi pod głowę rękoma. Głowa ciężyła mu; wspomnienia i najdziwaczniejsze myśli przesuwały się przez nią z niezwykłą szybkością; chwilami, pod wpływem zupełnie świeżego wrażenia, widział lekarstwo, które, nalewając chorej na łyżkę, wylał; chwilami białe jej ręce, chwilami zaś Karenina, klęczącego koło łoża chorej żony.
„Zasnąć! zapomnieć!“ — postanowił Wroński ze spokojną pewnością zdrowego człowieka, przekonanego, że gdy jest zmęczonym i gdy chce mu się spać, to zaraz zaśnie. I rzeczywiście zaczęło mu się natychmiast mącić w głowie i Wroński pogrążył się w przepaść zapomnienia. Fale morza tego sennego życia poczynały się już zawierać nad jego głową, gdy w tem nagle doznał wrażenia jakoby silnego prądu elektrycznego; rzucił się tak mocno, że całem ciałem podskoczył na sprężynach kanapy i, oparłszy się na rękach, ukląkł z przestrachem. Oczy miał otwarte szeroko, jakby zupełnie nie spał. Ogólne osłabienie i ociężałość głowy, których tak silnie doświadczał przed chwilą, zniknęły zupełnie, jakby ręką odjęte.
„Może pan wdeptać mnie w błoto“, słyszał słowa Aleksieja Aleksandrowicza i widział go przed sobą, jak również i twarz Anny, pokrytą gorączkowymi wypiekami: błyszczące jej oczy patrzały czule i z miłością nie na niego, lecz na Aleksieja Aleksandrowicza; Wroński widział też i siebie samego w chwili, gdy Karenin odejmował mu ręce od twarzy i sam sobie wydawał się głupio i śmiesznie wyglądającym. Po chwili znowu wyciągnął nogi i położył się z zamkniętemi oczyma na kanapie.
„Zasnąć! zasnąć!“ — powtarzał. Lecz gdy zamykał oczy, jeszcze wyraźniej widział twarz Anny.
„Tego niema i nie będzie, i ona chce zatrzeć to w swoich wspomnieniach. A ja nie mogę żyć bez tego... jakżeż więc pogodzimy się, jakżeż więc pogodzimy się?“... — rzekł głośno i nieprzytomnie, i począł powtarzać tych parę wyrazów. Powtarzanie to powstrzymywało tworzenie się nowych obrazów i wspomnień, które odczuwał, jak kłębiły się po głowie. Lecz powtarzanie paru wyrazów powstrzymywało wyobraźnię nie na długo; z nadzwyczajną szybkością przesuwały mu się przed oczyma lepsze, szczęśliwsze chwile, a wraz z niemi i niedawno doznane poniżenie. — „Odejmij ręce!“ — mówi głos Anny. On odejmuje ręce, i Wroński czuje teraz jeszcze piekące rumieńce wstydu i śmieszny, głupi wyraz twarzy.
Leżał ciągle, starając się zasnąć, chociaż czuł, że niema najmniejszej nadziei, aby udało mu się zasnąć i powtarzał wciąż szeptem wyrazy, które wypadkiem przyszły mu na myśl, chcąc przeszkodzić w ten sposób tworzeniu się nowych obrazów. Zaczął przysłuchiwać się i usłyszał dziwnym szeptem, szeptem waryata, powtarzane wciąż wyrazy: „nie umiał cenić, nie umiał korzystać!“
„Cóż to?... czyż ja dostaję obłędu?“ — rzekł sam do siebie. — „Być może... z czegóż ludzie warjują? z jakiego powodu strzelają do siebie?“ — odparł sam sobie i otworzywszy oczy, ujrzał ze zdziwieniem koło swej głowy wyhaftowaną poduszkę, którą zrobiła mu Waria, żona brata; dotknął się haftu i spróbował przypomnieć sobie Warię i swe ostatnie widzenie się z nią, lecz myślenie o czemkolwiek innem męczyło go. — „Nie, trzeba koniecznie zasnąć!“ — Przysunął poduszkę i przycisnął do niej głowę, lecz musiał wysilać się, by móc leżyć z zamkniętemi oczyma. Nagle zerwał się i usiadł: „wszystko skończyło się, trzeba pomyśleć, co i jak mam uczynić teraz.“ Przebiegł szybko myślą całe swe życie, wyłączając z niego miłość ku Annie.
„Pragnienie sławy? jak Sierpuchowskoj? Wielki świat? Dwór?“ Na niczem nie mógł zatrzymać swych rozgorączkowanych myśli, gdyż wszystko tylko kiedyś, dawno, miało dla niego pewną treść, obecnie zaś nic już nie było. Wstał z kanapy, zdjął tużurek, rozluźnił pasek i obnażywszy pierś, aby mu lżej było oddychać, przeszedł się po pokoju.
„W ten sposób ludzie warjują“ — powtórzył — „i z takich właśnie powodów strzelają do siebie, aby nie potrzebowali się wstydzić!“ — dodał powoli.
Podszedł ku drzwiom i zamknął je, poczem ze skupionem spojrzeniem i z mocno zaciśniętymi zębami podszedł do stołu, wziął rewolwer, uregulował bębenek i zamyślił się. Z pochyloną głową, zamyślony głęboko, stał tak z rewolwerem w ręku ze dwie minuty.
„Ma się rozumieć“ — rzekł, jak gdyby logiczny, długi i prosty bieg myśli doprowadził go do nieulegającego zaprzeczeniu wniosku. W rzeczy zaś samej to przekonywujące go „ma się rozumieć“ było tylko wynikiem powtórzenia zupełnie takiego samego koła wspomnień i wyobrażeń, jakie myśli jego okrążyły przynajmniej już z dziesięć razy w ciągu godziny: były to te same wspomnienia szczęścia, utraconego już raz na zawsze, to samo przeświadczenie o bezcelowości i bezmyślności wszystkiego, co go oczekiwało jeszcze w życiu, toż samo poczucie swego poniżenia moralnego. Porządek, w jakim następowały te uczucia i wyobrażenia, również był takim samym.
„Ma się rozumieć“ — powtórzył, gdy myśl jego po raz już trzeci skierowała się ku temu samemu zaczarowanemu kołu wspomnień i myśli; przyłożywszy rewolwer do lewej piersi, szarpnął mocno ręką, jak gdyby ściskając coś w pięści i nacisnął kurek. Nie słyszał huku wystrzału, tylko silne uderzenie w piersi zwaliło go z nóg. Chciał schwycić się za róg stołu, wypuścił z ręki rewolwer, zachwiał się i usiadł na podłodze, z zadziwieniem rozglądając się dokoła. Nie poznawał swego pokoju, spoglądając z dołu na powyginane nogi stołu, na kosz do papierów i na tygrysią skórę. Prędkie, skrzypiące kroki służącego, przechodzącego przez salon, kazały mu opamiętać się. Zmusił się na chwilę do równowagi umysłowej i pojął, że znajduje się na podłodze, dostrzegłszy zaś krew na tygrysiej skórze i na swej ręce, zrozumiał, że strzelał do siebie.
„Głupio!... nie trafiłem!“ — szepnął, szukając ręką rewolweru. Rewolwer leżał tuż koło niego, lecz on szukał go dalej. Nie przestając szukać, przechylił się na drugą stronę i nie mając sił utrzymać równowagi, upadł, brocząc we własnej krwi.
Elegancki lokaj z bokobrodami, który niejednokrotnie już uskarżał się przed znajomymi na swe słabe nerwy, przestraszył się do tego stopnia, ujrzawszy swego pana na podłodze, że zostawił go broczącego we krwi i pobiegł po pomoc. W godzinę później przyjechała bratowa Wrońskiego, Waria, i z pomocą trzech doktorów, po których posłała i którzy jednocześnie prawie przyjechali, położyła rannego do łóżka i pozostała, by pielęgnować go.
Karenin, przygotowując się do widzenia z żoną, nie przypuszczał na chwilę tej okoliczności, że skrucha Anny będzie szczerą, że on przebaczy, że jednak ona może nie umrzeć. Był to błąd z jego strony, którego znaczenie pojął dopiero w dwa miesiące po powrocie z Moskwy. Lecz błąd, jaki uczynił, był nietylko skutkiem nierachowania się z tą okolicznością, lecz również i skutkiem nieznajomości swego serca, którego, jak się pokazało, Aleksiej Aleksandrowicz nie znał aż do dnia widzenia się z umierającą żoną. Przy łożu chorej żony po raz pierwszy w życiu poddał się temu uczuciu tkliwego współczucia, jakie budziły w nim zawsze cierpienia bliźnich i którego dawniej wstydził się, uważając je za oznakę słabego charakteru. I litość nad żoną i wyrzuty sumienia, że pragnął jej śmierci, a co najważniejsze, radość, będąca wynikiem przebaczenia, sprawiły, że poczuł nagle nietylko uśmierzanie się swych cierpień, lecz i ten spokój wewnętrzny, którego pierwej nigdy nie doświadczał. Nagle poczuł, że to samo, co było ongi źródłem jego cierpień, stało się dlań obecnie źródłem radości; to, co wtedy, gdy potępiał, nienawidził i czemu złorzeczył, zdawało mu się być nie do rozstrzygnięcia, teraz, gdy przebaczał i kochał, stało się jasnem i zrozumiałem.
Przebaczył żonie, a jej cierpienia i skrucha budziły w nim litość. Przebaczył Wrońskiemu i litował się nad nim, szczególnie, gdy doszły go pogłoski o jego samobójczym zamachu. Litował się i nad synem więcej niż przedtem i wyrzucał sam sobie, że zbyt mało troszczył się o niego. Lecz dla nowonarodzonej małej dziewczynki miał jakieś szczególne uczucie, nietylko litości, lecz i tkliwości. Z początku, powodowany li tylko miłosierdziem, zajął się tem maleństwem, które nie było jego córką, o którem zapomniano podczas choroby matki i które byłoby umarło zapewne, gdyby on nie zaopiekował się niem, i Aleksiej Aleksandrowicz sam nie spostrzegł się, jak już pokochał dziewczynkę. Parę razy dziennie chodził do dziecinnego pokoju i siadywał tam długo, tak, że mamka i niańka, które z początku bały się go, przyzwyczaiły się doń najzupełniej. Czasami po pół godziny stał nad kołyską, wpatrywał się w śpiącą szafranowo-czerwoną twarzyczkę dziecka i śledził, jak czoło małej marszczyło się, a pulchne rączki ze zgiętymi palcami tarły oczęta odwrotną stroną dłoni. Aleksiej Aleksandrowicz szczególnie w takich chwilach czuł się zupełnie spokojnym i był w zgodzie z samym sobą, a w położeniu swojem nie widział nic niezwykłego, nic takiego, co wymagałoby zmiany.
Lecz im więcej upływało czasu, tem bardziej widział, że chociaż obecnemu stanowi rzeczy on osobiście niema nic do zarzucenia, stan ten jednak nie może trwać dłużej, gdyż całe otoczenie nie pozwoli na to. Aleksiej Aleksandrowicz wiedział, że prócz wzniosłej, moralnej siły, kierującej jego duszą, istnieje jeszcze druga siła, brutalna, może jeszcze bardziej potężna, która kieruje jego życiem, i że siła ta nie da mu tego spokoju, pochodzącego z zaparcia się siebie samego, którego on tak pragnie. Aleksiej Aleksandrowicz czuł pomimowoli, że wszyscy spoglądają na niego pytająco i ze zdziwieniem, że nie rozumieją go, i że spodziewają się po nim czegoś. Szczególnie zaś odczuwał nienaturalność i nietrwałość swych stosunków z żoną. Gdy minął stan tkliwości, spowodowany u niej bliską śmiercią, Aleksiej Aleksandrowicz zaczął uważać, że Anna obawia się go, że obecność jego ciąży jej i że żona nie może patrzeć mu prosto w oczy. Zdawało się, że ma mu coś do powiedzenia, lecz że nie może odważyć się na rozmowę z nim, i jakby również przeczuwając, że taki wzajemny stosunek ich nie może trwać nadal, spodziewa się, że on ze swej strony przedsięweźmie odpowiednie kroki.
Przy końcu lutego zdarzyło się pewnego razu, że córeczka Anny, również Anna, zachorowała. Aleksiej Aleksandrowicz był rano w dziecinnym pokoju, kazał posłać po doktora i pojechał do ministeryum. O godzinie czwartej, załatwiwszy się w biurze, powrócił do domu. Gdy wszedł do przedpokoju, ujrzał wystrojonego lokaja w galonach i niedźwiedziej pelerynie, trzymającego białą rotundę, podbitą amerykańskimi psami.
— Kto tam jest? — zapytał Karenin.
— Księżna Elżbieta Teodorówna Twerskaja — odparł lokaj z uśmiechem, przynajmniej tak zdawało się Aleksiejowi Aleksandrowiczowi.
W ciągu tych przykrych paru miesięcy, Karenin niejednokrotnie zauważył, że znajomi jego, a szczególniej kobiety, zajmowali się nadzwyczaj nim i jego żoną; u wszystkich swych znajomych zauważył ukrywaną z trudnością radość, jaką widział wtedy w oczach adwokata, a obecnie w oczach lokaja. Wszyscy zdawali się być przejętymi bardzo, jak gdyby wydawali kogoś za mąż. Znajomi przy spotkaniu pytali go o zdrowie żony z radością, którą napróżno starali się ukryć.
Obecność księżnej Twerskiej była mu nieprzyjemną, tak z powodu wspomnień połączonych z nią, jak i dlatego, że wogóle nie lubiał jej; Aleksiej Aleksandrowicz poszedł więc wprost do dziecinnych pokoi.
W pierwszym pokoju Sieroża, oparty o stół, założywszy nogi na poręcz krzesła, rysował i opowiadał coś z ożywieniem. Angielka, która podczas choroby Anny zajęła miejsce francuski, wstała prędko, ukłoniła się Aleksiejowi Aleksandrowiczowi i poczęła strofować Sierożę, że niegrzecznie siedział.
Aleksiej Aleksandrowicz pogładził syna po głowie, odpowiedział guwernantce, zapytującej go o zdrowie żony i począł dowiadywać się, co powiedział doktor o baby.
— Doktor powiedział, że niema nic niebezpiecznego i kazał ją kąpać...
— Ale ona wciąż cierpi — przerwał Karenin, przysłuchując się dziecku, krzyczącemu w sąsiednim pokoju.
— Mojem zdaniem mamka jest nieodpowiednia — rzekła stanowczo angielka.
— Dlaczego pani tak przypuszcza? — zapytał Aleksiej Aleksandrowicz.
— To samo miało miejsce u hrabiny Pohl... leczono dziecko, a tymczasem pokazało się, że było ono poprostu głodnem, gdyż mamka była bez pokarmu.
Aleksiej Aleksandrowicz zamyślił się i postawszy kilka sekund, wszedł do drugiego pokoju. Dziewczynka leżała i wijąc się na rękach niańki, nie chciała ani ssać podawanej jej pulchnej piersi, ani też uciszyć się, i nie zwracała uwagi na sykania niańki i schylonej nad sobą mamki.
— Czy nie lepiej? — zapytał Aleksiej Aleksandrowicz.
— Niespokojna — szeptem odparła niańka.
— Miss Edouard przypuszcza, że może mamka niema, pokarmu.
— I mnie się tak zdaje.
— Dlaczegóż więc nic nie mówicie?
— Komu mam powiedzieć?... Anna Arkadjewna wciąż choruje... — z niezadowoleniem odparła niańka.
Służyła już ona dawno u Kareninych i w jej szczerej, prostej odpowiedzi, Aleksiej Aleksandrowicz zauważył aluzyę do swej pozycyi.
Dziecko krzyczało coraz głośniej, zanosząc się od płaczu. Niania, machnąwszy ręką, podeszła do niego, wzięła je z rąk mamki i zaczęła chodzić, kołysząc na ręku.
— Trzeba poprosić doktora, aby obejrzał mamkę — zauważył Aleksiej Aleksandrowicz.
Zdrowa na wygląd, wystrojona mamka, zląkłszy się, że straci miejsce, mruknęła coś pod nosem i chowając dużą pierś, pogardliwie uśmiechnęła się, że ktobądż może mieć wątpliwości co do ilości jej mleka. W uśmiechu tym Karenin również zauważył ironię nad swym losem.
— Nieszczęśliwe dziecko! — odezwała się niańka, uspakajając je i chodząc po pokoju. Aleksiej Aleksandrowicz usiadł na krześle i z ponurem obliczem, na którem malowało się cierpienie, patrzał na chodzącą wciąż niańkę.
Gdy wreszcie dziecko uciszyło się i niańka, poprawiwszy poduszkę, położyła je do łóżeczka i wyszła, Aleksiej Aleksandrowicz wstał i usiłując iść na palcach, podszedł ku małej. Przez chwilę milczał i patrzał na nią ponuro, lecz nagle uśmiech, który poruszył mu włosy i skórę na głowie, opromienił jego twarz i Aleksiej Aleksandrowicz pocichutku wyszedł z pokoju.
W jadalnym pokoju zadzwonił i kazał służącemu posłać znowu po doktora; czuł żal do żony, że nie troszczy się o to zachwycające dziecko i będąc niezadowolonym, nie chciał iść do jej pokoju, gdzie wiedział, że zastanie księżną Betsy, z którą również nie chciał się widzieć. Lecz żona mogła zadziwić się, dlaczego on, wbrew zwyczajowi, nie zachodzi do niej; zapanował więc nad sobą i poszedł do sypialni. Idąc ku drzwiom po miękkim puszystym dywanie, usłyszał przypadkiem rozmowę, jakiej właśnie nie życzył sobie słyszeć.
— Rozumiałabym odmowę pani i jego, gdyby on nie wyjeżdżał, lecz mąż pani powinien być wyższym po nad to — mówiła Betsy.
— Nic dla siebie nie chcę, lecz dla męża! Niech pani nie rozmawia ze mną o tem... — odparła Anna wzruszonym głosem.
— Dobrze... lecz pani nie może nie życzyć sobie pożegnania z człowiekiem, który z powodu pani chciał się zastrzelić.
— Dlatego właśnie nie chcę.
Aleksiej Aleksandrowicz zatrzymał się, na twarzy jego odbił się przestrach i poczucie swej winy, chciał już odejść po cichu; lecz przyszło mu na myśl, że byłoby to bardzo niewłaściwem, wrócił się więc, kaszlnął i zbliżył ku drzwiom gabinetu żony. Głosy zamilkły i Karenin otworzył drzwi.
Anna siedziała na sofie w szarym szlafroku, z krótko ostrzyżonymi, czarnymi włosami, które gęsto pokrywały jej okrągłą głowę. Jak zwykle w obecności Aleksieja Aleksandrowicza, ożywienie znikło nagle z jej twarzy, pochyliła głowę i zmięszana spojrzała na Betsy. Księżna ubrana według ostatniej mody, w kapeluszu, unoszącym się gdzieś wysoko nad jej głową, podobnym do kołpaczka nad lampą, w sukni perłowego koloru w ukośne pasy, siedziała koło Anny, trzymając prosto swój płaski, wysoki stan i skinąwszy głową, powitała Karenina ironicznym uśmiechem.
— A! — zawołała, jakby zadziwiona — bardzom zadowolona, że zastaję pana w domu. Nie pokazuje się pan nigdzie i od czasu choroby Anny nigdzie pana nie widziałam. Słyszałam wszystko... o pańskich kłopotach i przykrościach... w istocie pan jest mężem godnym podziwu! — rzekła znacząco i łaskawie, jakby wynagradzając go orderem za jego postąpienie z żoną.
Aleksiej Aleksandrowicz skłonił się obojętnie i pocałowawszy żonę w rękę, zapytał o jej zdrowie.
— Zdaje mi się, że lepiej — odparła Anna, unikając jego spojrzenia.
— Lecz pani wygląda, jakby pani miała gorączkę — rzekł, kładąc nacisk na wyraz „gorączka.“
— Za dużo rozmawiałyśmy — wtrąciła Betsy — widzę, że jest to egoizm z mojej strony, więc odjeżdżam.
Księżna wstała, lecz Anna, oblewając się nagle rumieńcem, schwyciła ją za rękę.
— Nie, niech pani posiedzi jeszcze. Muszę powiedzieć pani... nie, panu — zwróciła się do Aleksieja Aleksandrowicza, a jej szyja i czoło pokrywały się stopniowo rumieńcem.
— Nie chcę i nie mogę ukrywać nic przed panem... — dodała Anna.
Aleksiej Aleksandrowicz począł trzeszczyć palcami i pochylił głowę.
— Betsy mówiła, że hrabia Wroński chce być u nas przed swym wyjazdem do Taszkientu i pożegnać się z nami... — Anna nie patrzała na męża i widocznie spieszyła się z powiedzeniem wszystkiego, chociaż sprawiało jej to widoczną przykrość; — odpowiedziałam, że nie mogę go przyjąć.
— Pani powiedziała, że to będzie zależało od Aleksieja Aleksandrowicza — poprawiła ją Betsy.
— Ależ nie, nie mogę go przyjąć i to do niczego nie... — i nagle przestała mówić i spojrzała z zapytaniem na męża (on nie patrzał na nią) — jednem słowem nie chcę.
Aleksiej Aleksandrowicz przysunął się do żony i chciał ją ująć za rękę.
Anna odruchowo odsunęła swą rękę od szukającej jej wilgotnej, z grubemi nabrzmiałemi żyłami, ręki; lecz po chwili zrobiła widocznie nad sobą wysiłek i uścisnęła jego dłoń.
— Bardzo jestem wdzięczny pani za jej zaufanie, lecz... — odparł z pomieszaniem i gniewem, że o tem, co tak łatwo i po prostu mógł rozstrzygać sam z sobą, nie może mówić w obecności księżnej Twerskiej, w której widział uosobienie tej brutalnej siły, co musiała kierować w oczach świata jego życiem i przeszkadzała mu oddać się zupełnie uczuciu miłości i przebaczenia. Patrząc na księżnę Twerską, przestał mówić i zamyślił się.
— No, do widzenia mój skarbie — odezwała się Betsy, wstając i całując Annę. Gdy wyszła, Aleksiej Aleksandrowicz odprowadził ją do przedpokoju.
— Aleksieju Aleksandrowiczu! mam pana za prawego, wspaniałomyślnego człowieka — rzekła Betsy, zatrzymując się w saloniku i niezwykle mocno ściskając mu raz jeszcze rękę — jestem osobą obcą, lecz do tego stopnia kocham ją i szanuję pana, że pozwalam sobie udzielić rady... bądź pan łaskaw usłuchać jej... upraszam pana o to... Aleksiej Wroński jest uosobieniem honoru i wyjeżdża do Taszkientu.
— Dziękuję, księżno, za pani współczucie i rady, lecz kwestyę, czy żona moja może, czy nie może przyjąć kogokolwiek, rozstrzygnie ona sama.
Aleksiej Aleksandrowicz wypowiedział te słowa, jak zwykle, z nadzwyczajną godnością i z podniesionemi brwiami, odrazu jednak przyszło mu na myśl, że cokolwiek by powiedział, to wszystko nie jest w stanie uczynić należytego wrażenia w tem położeniu, w jakiem on się znajduje i w rzeczy samej przekonał się o tem ze złego, ironicznego, zaledwie tajonego uśmiechu, z jakim Betsy spojrzała na niego, usłyszawszy powyższą odpowiedź.
Aleksiej Aleksandrowicz pożegnał się z Betsy w salonie i powrócił do żony. Anna leżała na kanapce, lecz usłyszawszy jego kroki, prędko usiadła i patrzała na męża z przestrachem; Karenin zauważył, że przed chwilą płakała.
— Wdzięczny ci jestem bardzo za zaufanie, jakie masz ku mnie — łagodnie powtórzył po rosyjsku zdanie powiedziane przy Betsy po francusku i usiadł koło żony. Gdy mówił do żony po rosyjsku i gdy mówił jej „ty“, to „ty“ rozdrażniało ją do najwyższego stopnia — wdzięczny ci też jestem za twe postanowienie... i ja jestem również zdania, że ponieważ on wyjeżdża, to niema żadnej racyi, by hrabia Wroński przyjeżdżał tu... zresztą...
— Przecież już powiedziałam, więc pocóż będziemy powtarzać? — przerwała mu nagle Anna z rozdrażnieniem, nad którem nie zdołała zapanować.
„Żadnej racyi“ — pomyślała — „niema, aby ktoś przyjeżdżał żegnać się z kobietą, którą kochał, dla której chciał zginąć i z powodu której zmarnował się, a która bez niego żyć nie może... niema żadnej racyi!“ — zacisnęła usta i spuściła błyszczące swe oczy na jego ręce z opuchniętemi żyłami.
— Nie będziemy już nigdy mówili o tem — dodała spokojniej.
— Pozostawiłem tobie rozstrzygnięcie tej kwestyi i cieszy mnie, że widzę... — zaczął Aleksiej Aleksandrowicz.
— Iż życzenie moje zgadza się z pańskiem — dokończyła prędko Anna, podrażniona jego powolnem mówieniem, i wiedząc z góry, co jej powie.
— W rzeczy samej potwierdził Aleksiej Aleksandrowicz — i księżna Twerska najniestosowniej wtrąca się do najdyskretniejszych spraw rodzinnych... szczególniej ona...
— Nie wierzę niczemu, co o niej mówią — przerwała mu Anna szybko — wiem tylko, że kocha mnie szczerze.
Aleksiej Aleksandrowicz westchnął i umilkł. Anna zdenerwowana bawiła się kutasami szlafroka, spoglądając od czasu do czasu na męża z tem przykrem uczuciem fizycznego wstrętu ku niemu, za które miała żal ku samej sobie, lecz którego nie mogła przezwyciężyć; obecnie pragnęła tylko jednego, aby uwolnił ją od swej obecności, która poczęła już jej ciężyć.
— A ja dopiero co posłałem po doktora — rzekł Aleksiej Aleksandrowicz, przerywając milczenie.
— Jestem zdrowa... na cóż mi doktór?
— Nie dla ciebie, ale dla malutkiej, która wciąż krzyczy; podobno mamka ma za mało pokarmu.
— Czemuż więc nie pozwoliłeś mi karmić, gdym błagała o to? Wszystko jedno (Aleksiej Aleksandrowicz zrozumiał, co ma znaczyć to „wszystko jedno“), zagłodzą biedne dziecko; — zadzwoniła i kazała przynieść dziewczynkę — prosiłam, by dano mi ją karmić, ale spotkała mnie odmowa, a teraz muszę słuchać wymówek.
— Nie robię żadnych wymówek...
— Właśnie że pan robi! Mój Boże, czemu nie umarłam... — i rozpłakała się. — Przebacz mi, jestem rozdrażniona i niesprawiedliwa — wyrzekła opamiętując się... — odejdź jednak...
„Nie, tak nie może pozostać“ — stanowczo pomyślał Aleksiej Aleksandrowicz, wychodząc z pokoju żony.
Aleksiejowi Aleksandrowiczowi nigdy jeszcze nie przedstawiała się z taką dokładnością, jak dzisiaj, nienaturalność jego położenia w oczach świata, i nienawiść, jaką żona żywiła ku niemu. W ogóle dzisiaj przekonał się o potędze tej brutalnej tajemniczej siły, która kierowała jego życiem i wymagała bezwarunkowego spełniania swej woli; przekonał się również, że stosunek jego względem żony zmienił się raz na zawsze. Widział, że cały świat i żona żądają od niego czegoś, lecz czego mianowicie, nie był w stanie pojąć. Czuł, że z tego powodu w duszy jego wzrasta uczucie rozdrażnienia, burzące jego spokój i całą zasługę. Myślał, iż dla Anny będzie lepiej, gdy zerwie wszelkie stosunki z Wrońskim, lecz jeżeli oni wszyscy są zdania, że zerwanie jest niemożebnem, on gotów jest pozwolić na nowo na te stosunki, aby tylko nie hańbić dzieci, nie rozstawać się z nimi i nie zmieniać swego położenia. Jakkolwiek byłoby to złem, to w każdym razie lepszem od zupełnego zerwania, skutkiem którego jej pozycya musiałaby się stać hańbiącą, a on utraciłby wszystko, co ukochał.
Aleksiej Aleksandrowicz czuł się bezsilnym i już z góry wiedział, że wszyscy są przeciwko niemu i że nie pozwolą mu uczynić tego, co obecnie zdawało mu się zupełnie naturalnem i właściwem, zmuszą go zaś do zrobienia tego, co jest złem, lecz co wydaje się im koniecznem.
Jeszcze Betsy nie zdążyła wyjść z salonu, gdy Stepan Arkadjewicz, który dopiero co powrócił od Jelisiejewa, dokąd nadeszły świeże ostrygi, spotkał się z nią we drzwiach.
— A, księżna! a to dopiero przyjemne spotkanie! — zawołał — a ja byłem u pani.
— Spotkanie, ale tylko na chwilę, gdyż już wychodzę — odparła Betsy, uśmiechając się i wkładając rękawiczki.
— Niech pani wstrzyma się z wkładaniem rękawiczek, muszę najprzód, księżno, ucałować rączkę pani. Za nic nie jestem tak wdzięczny powrotowi dawnych zwyczai, jak za całowanie rąk... — i Stepan Arkadjewicz pocałował Betsy w rękę — kiedyż się zobaczymy?
— Niewart pan tego — odparła Betsy z uśmiechem.
— A właśnie żem wart, ponieważ stałem się obecnie poważnym człowiekiem... załatwiam nietylko swoje, lecz i cudze rodzinne sprawy — dodał ze znaczącym uśmiechem.
— Ach; cieszę się z tego bardzo! — odpowiedziała Betsy, domyślając się natychmiast, że Stepan Arkadjewicz mówi o Annie.
Oboje powrócili do salonu i stanęli w kącie.
— On zamorzy ją — szepnęła Betsy tajemniczo — tak być nie może, nie może...
— Cieszy mnie, że i pani jest tego zdania — odparł Stepan Arkadjewicz, z powagą i ze współubolewaniem kiwając głową — dlatego też przyjechałem do Petersburga.
— Całe miasto mówi o tem — dowodziła Betsy — tak być nie może. Ona literalnie gaśnie w oczach. On nie rozumie, że ona jest jedną z tych kobiet, które nie mogą żartować ze swemi uczuciami. Jedno z dwojga: albo niech on zdobędzie się na energię i niech ją wywiezie stąd, albo też niech jej da rozwód. Stan obecny może ją zabić.
— Tak, tak, właśnie... — przerwał Obłoński z westchnieniem — po to też przyjechałem... to jest właściwie nie po to wyłącznie... zostałem niedawno szambelanem, więc muszę podziękować, lecz przedewszystkiem chciałbym załatwić i tę sprawę.
— Więc szczęść Boże! — rzekła Betsy.
Odprowadzając księżnę do sieni, Stepan Arkadjewicz jeszcze raz pocałował ją w rękę, w tem właśnie miejscu, gdzie uderza puls, nagadał tyle głupstw, że ona sama nie wiedziała czy ma się śmiać, czy też gniewać, poczem poszedł do siostry, którą zastał we łzach.
Stepan Arkadjewicz, pomimo swego humoru, tryskającego wesołością, odrazu zaczął mówić tym współczującym, poetyczno-wzniosłym tonem, jaki najbardziej odpowiadał usposobieniu Anny: zapytał siostrę o zdrowie i jak spędziła ranek.
— Źle, bardzo źle... i dzień i ranek i wszystkie minione już i nadejść mające dni — odrzekła.
— Zdaje mi się, że poddajesz się zbytnio ponuremu usposobieniu; trzeba się otrząsnąć z tego, trzeba spojrzeć spokojnie na życie. Wiem, że ci ciężko, lecz...
— Słyszałam, że kobiety kochają mężczyzn nawet za ich wady — nagle zaczęła Anna — lecz ja nienawidzę go za jego zalety. Nie mogę żyć z nim... zrozum, że widok jego działa na mnie odrażająco, że wyprowadza mnie z równowagi. Nie mogę w żaden sposób żyć z nim, nie mogę!... cóż mam robić... byłam nieszczęśliwą i myślałam, że już nie można być nieszczęśliwszą, lecz tego strasznego położenia, w jakim znajduję się obecnie, nie byłam nawet w stanie wyobrazić sobie. Czy uwierzysz, że ja wiedząc, iż on jest dobrym, doskonałym człowiekiem, żem nie warta jego paznogcia, nienawidzę go pomimo tego wszystkiego... nienawidzę go za jego wspaniałomyślność! I nic mi nie pozostaje, tylko...
Chciała powiedzieć, śmierć, lecz Stepan Arkadjewicz nie pozwolił jej dokończyć.
— Jesteś chora i rozdrażniona — rzekł — wierzaj mi, że przesadzasz... w tem wszystkiem niema nic tak strasznego...
Stepan Arkadjewicz uśmiechnął się; nikt, będąc na jego miejscu i mając do czynienia z taką zrozpaczoną kobietą, nie pozwoliłby sobie uśmiechać się (uśmiech wydaje się w takich razach urąganiem), lecz w uśmiechu Obłońskiego było tyle dobroci i prawie kobiecej delikatności, że nietylko nie raził, lecz owszem uspakajał i łagodził. Ciche, łagodne słowa i uśmiechy Stepana Arkadjewicza działały kojąco na Annę, jak balsam na ranę, i Anna odrazu poczuła to.
— Nie, Stiwo! — odezwała się — jestem zgubiona... gorzej niż zgubiona, gdyż nie mogę nawet powiedzieć, że wszystko skończyło się już dla mnie, owszem, wiem, że jeszcze daleko do końca... jestem jak ta zbyt naciągnięta struna, która musi pęknąć! Lecz to jeszcze nie koniec, a koniec będzie straszny...
— Nic nie szkodzi... powoli można ujmować ciężaru strunie; niema położenia, z którego nie byłoby wyjścia.
— Myślałam o tem bardzo dużo... jedno tylko...
Z jej wylęknionego spojrzenia Stepan Arkadjewicz przekonał się znowu, że, według niej, tem jedynem wyjściem jest śmierć, i nie dał jej dokończyć.
— Bynajmniej — rzekł — pozwól mi; nie możesz widzieć swego położenia tak jak ja. Pozwól mi jeszcze wypowiedzieć szczere moje zdanie — Stepan Arkadjewicz uśmiechnął się znowu ostrożnie i łagodnie — zacznę od początku: wyszłaś za mąż za człowieka o dwadzieścia lat starszego od ciebie; wyszłaś za mąż bez miłości lub też nie mając o niej najmniejszego pojęcia. Przypuśćmy, że był to błąd...
— Straszny błąd — podpowiedziała Anna.
— Lecz powtarzam: to fakt spełniony; potem na swe nieszczęście zakochałaś się w nie swoim mężu. Jest to nieszczęście, lecz i to nieszczęście należy uważać jako fakt dokonany... mąż twój dowiedział się o tem i przebaczył. Stepan Arkadjewicz zatrzymywał się po każdem zdaniu, spodziewając się, że siostra będzie mu przeczyć, lecz Anna nie odzywała się wcale. Teraz cała kwestya polega na tem tylko, czy możesz żyć nadal ze swym mężem? Czy ty chcesz tego? czy on chce tego?
— Nic nie rozumiem.
— Lecz sama przecież powiedziałaś, że nie możesz znosić go...
— Nie, nie powiedziałam... wyrzekam się tych słów... nic nie wiem i nic nie rozumiem się na tem...
— Tak, lecz pozwól...
— Nie możesz zrozumieć tego! Czuję, że chociaż lecę w przepaść głową na dół, nie powinnam ratować się... i nie mogę...
— Nic nie szkodzi, postaramy się, abyś się nie potłukła i złapiemy cię... Rozumiem cię, rozumiem, że nie możesz podjąć się wypowiedzenia swych pragnień, swych uczuć...
— Niczego, niczego nie pragnę... tylko, aby raz już skończyło się to wszystko...
— Lecz on widzi to i wie o tem... i czy ty myślisz, że jemu to wszystko mniej ciąży, niż tobie? Ty cierpisz nad tem, on cierpi, i cóż może z tego wyniknąć... Rozwód zaś rozwiąże to wszystko — z pewnym wysiłkiem wymówił Stepan Arkadjewicz swą główną myśl i znacząco spojrzał na siostrę.
Anna nic nie odpowiedziała i z przeczeniem pokiwała swą ostrzyżoną głową, lecz z wyrazu jej oblicza, które nagle rozjaśniło się poprzednią urodą, Stepan Arkadjewicz przekonał się, że siostra jego nie pragnęła rozwodu tylko dlatego, że wydawał się on jej szczęściem niemożebnem do ziszczenia.
— Żałuję ogromnie was oboje! Byłbym nadzwyczaj szczęśliwy, gdyby cała ta sprawa dała się załatwić! — rzekł Obłoński, uśmiechając się już śmielej. — Nic już nie mów...
oby tylko Bóg pozwolił mi powiedzieć mu to wszystko co czuję... idę do niego.
Anna spojrzała na brata rozmarzonemi, tęsknemi oczyma i nie odezwała się wcale.
Stepan Arkadjewicz z trochę uroczystą miną, z jaką zasiadał zwykle na swym prezesowskim fotelu w biurze, wszedł do gabinetu Aleksieja Aleksandrowicza, który założywszy ręce na plecach, chodził właśnie po pokoju i myślał o tem samem, o czem Stepan Arkadjewicz rozmawiał z jego żoną.
— Nie przeszkadzam ci? — zapytał Stepan Arkadjewicz, doświadczając nagle na widok szwagra nieznanego sobie uczucia zakłopotania; by ukryć swe zmieszanie, wyjął z kieszeni dopiero co kupioną papierośnicę, otwierającą się nowym sposobem i powąchawszy skórę, poczęstował szwagra papierosami.
— Dziękuję. Czy masz mi co do powiedzenia? — zapytał Aleksiej Aleksandrowicz.
— Tak, chciałem... muszę po... tak, w rzeczy samej muszę pomówić z tobą — odparł Stepan Arkadjewicz, czując ze zdziwieniem, że opanowywa go bojaźń, uczucie niezwykłe u niego.
Bojaźń ta była do tego stopnia dziwną i niespodziewaną, że Obłoński nie mógł uwierzyć, iż była ona głosem sumienia, mówiącego mu, że to, co zamierza uczynić, jest złem. Stepan Arkadjewicz zapanował nad sobą i przezwyciężył ogarniające go zakłopotanie.
— Mam nadzieję, iż wierzysz, że kocham siostrę i że jestem ci życzliwy i szanuję cię — rzekł, rumieniąc się.
Aleksiej Aleksandrowicz przestał chodzić i nic nie odpowiedział, lecz oblicze jego uderzyło Stepana Arkadjewicza wyrazem, w którym odbijało pokorne poddanie się swemu nieszczęśliwemu losowi.
— Miałem zamiar... chciałem pomówić o siostrze i o waszych wzajemnych stosunkach — rzekł Obłoński, walcząc wciąż jeszcze z nieznanem sobie uczuciem zakłopotania.
Aleksiej Aleksandrowicz uśmiechnął się ze smutkiem, popatrzał na szwagra i nie odpowiadając mu wcale, podszedł do stołu, wziął do ręki rozpoczęty list i podał go Stepanowi Arkadjewiczowi.
— Ja również bezustannie myślę o tem... i oto com zaczął pisać, gdyż jestem przekonany, że lepiej wysłowię się listownie, a że obecność moja rozdrażnia ją — odparł Karenin, podając list.
Stepan Arkadjewicz wziął list, ze zdziwieniem popatrzał na mętne oczy, których spojrzenie zatrzymało się na nim i począł czytać.
„Widzę, że obecność moja jest przykrą dla pani — chociaż sprawia mi boleść być przekonanym o tem — czuję jednak, że tak jest w rzeczy samej i że inaczej być nie może. Nie winię pani i Bóg mi świadkiem, że ujrzawszy panią podczas jej choroby, postanowiłem z całej duszy zapomnieć o wszystkiem, co zaszło między nami, i rozpocząć nowe życie. Tego, co uczyniłem, nie żałuję, i nigdy żałować nie będę; pragnąłem tylko szczęścia pani, pragnąłem uspokoić ją, widzę jednak teraz, żem nie osięgnął zamierzonego celu. Niech pani sama powie mi, co jest w stanie zapewnić jej prawdziwe szczęście i spokój. Oddaję się cały na wolę pani i ufam jej poczuciu sprawiedliwości.“
Stepan Arkadjewicz oddał list i patrzał na szwagra, nie wiedząc co powiedzieć. Milczenie było dla nich obydwóch do tego stopnia przykrem, że wargi Stepana Arkadjewicza poczęły drgać nerwowo, gdy patrzał na Karenina, nie spuszczając z niego wzroku.
— Oto, co chciałem jej powiedzieć — przemówił Aleksiej Aleksandrowicz, odwracając się.
— Tak, tak... — odparł Stepan Arkadjewicz z trudnością, gdyż łzy ściskały go za gardło — tak, tak... rozumiem cię — wykrztusił nareszcie.
— Chcę wiedzieć, czego ona żąda...
— Obawiam się, że ona sama nie zdaje sobie z tego sprawy. Nie jest ona sędzią — mówił Stepan Arkadjewicz, zapanowując nad sobą. — Twoja wspaniałomyślność działa na nią przygnębiająco... dobrze mówię... przygnębiająco. Jeżeli przeczyta ten list, nie będzie się czuła na siłach dać żadnej odpowiedzi, tylko przygnębi ją to jeszcze bardziej.
— Tak, lecz cóż robić w takim razie?... jak tłómaczyć to sobie?... w jaki sposób można się przekonać, czego ona sobie właściwie życzy...
— Jeżeli pozwalasz mi wypowiedzieć otwarcie moje zdanie, myślę, że od ciebie poprostu zależy zastosować te środki, jakie uznasz za stosowne, aby położyć kres temu nienormalnemu stanowi.
— A więc mówisz, że trzeba położyć mu kres? — zapytał Aleksiej Aleksandrowicz szwagra... — ale w jaki sposób? — dodał, robiąc ręką niezwykły sobie ruch, którym zdawał się zakrywać oczy... — nie widzę żadnego możliwego wyjścia...
— Niema pozycyi bez wyjścia — odparł Stepan Arkadjewicz, wstając z krzesła i ożywiając się — była chwila, gdyś chciał zerwać... Jeżeli obecnie przekonałeś się, że nie możecie wzajemnie być szczęśliwi...
— Różnie można pojmować szczęście... lecz przypuśćmy, że zgadzam się na wszystko i że nie stawiam żadnych warunków. Wskaż mi tylko to wyjście?...
— Jeżeli chcesz znać mój pogląd — rzekł Stepan Arkadjewicz z tym samym łagodnym, kojącym uśmiechem, z jakim rozmawiał z Anną. Poczciwy ten uśmiech był do tego stopnia przekonywującym, że Aleksiej Aleksandrowicz pomimowoli, znając swą słabość ku szwagrowi i poddając się jej, gotów był uwierzyć w to, co mu powie Stepan Arkadjewicz. — Ona nigdy nie powie tego. Możebnem jest jednak, że żądać będzie jednego tylko — ciągnął Stepan Arkadjewicz — zerwania stosunków i wszystkich połączonych z nimi wspomnień. Mojem zdaniem, powinniście przedewszystkiem wyjaśnić wasze nowe, wzajemne stosunki. A stosunki te mogą się uregulować tylko wtedy, gdy obie strony będą wolne.
— Rozwód!... — przerwał ze wstrętem Aleksiej Aleksandrowicz.
— Tak, mojem zdaniem rozwód... tak rozwód... — powtórzył Stepan Arkadjewicz, rumieniąc się. — Jest to najrozumniejsze pod każdym względem wyjście dla małżeństwa, będącego w tem położeniu co wy. Cóż pozostaje do czynienia z chwilą, gdy małżonkowie dojdą do przekonania, że wspólne ich pożycie staje się niemożliwym? Okoliczność tego rodzaju może zajść zawsze...
Aleksiej Aleksandrowicz westchnął ciężko i przymknął oczy.
— Zajść tu może tylko kwestya tego rodzaju: czy jedno z małżonków pragnie wstąpić w nowe związki? Jeżeli nie, to rzecz cała jest nadzwyczaj prosta — dowodził Stepan Arkadjewicz, czując się coraz bardziej panem samego siebie.
Aleksiej Aleksandrowicz, marszcząc się ze wzruszenia, mruknął coś sam do siebie i nic nie odpowiedział. Wszystko to, co Stepanowi Arkadjewiczowi wydawało się nadzwyczaj łatwem, a nad czem Aleksiej Aleksandrowicz zastanawiał się tysiące razy, przedstawiało mu się nietylko, że nie tak bardzo łatwą rzeczą, ale poprostu niemożebną do wykonania. Rozwód, którego szczegóły były mu już wiadome, wydawał mu się obecnie niemożebnym, ponieważ poczucie godności osobistej i poszanowanie dla religii nie pozwalały mu na poddanie się fikcyjnemu oskarżeniu o wiarołomstwo i tem bardziej nie mógł zezwolić, by żona, której przebaczył i którą kocha, została narażoną na hańbę, i aby usiłowano dowieść jej winę. Rozwód wydawał mu się niemożebnym i z innych, jeszcze bardziej ważnych powodów. W razie rozwodu co stanie się z synem? Niesposób pozostawić go przy matce; matka-rozwódka będzie miała swoją nielegalną rodzinę, w której pozycya i wychowywanie pasierba, według wszelkiego prawdopodobieństwa, będą nieodpowiednie. Zestawić go przy sobie? Mogłoby to zostać wziętem za zemstę z jego strony, a tego nie życzył sobie. Lecz prócz tego rozwód wydawał się Kareninowi najbardziej niemożebnym z tego powodu, że, zgadzając się nań, tem samem gubił Annę. Zapadły mu głęboko w duszę słowa Darji Aleksandrownej, które słyszał podczas rozmowy, jaką miał z nią w Moskwie, że decydując się na rozwód, myśli tylko o sobie, niepomnąc na to, że raz na zawsze gubi Annę. I Karenin połączywszy te wyrazy ze swem przebaczeniem i przywiązaniem do dzieci, pojmował je po swojemu. Zgodzić się na rozwód, dać żonie zupełną wolność, było według jego pojęć, pozbawieniem siebie samego ostatniego łącznika, istniejącego jeszcze pomiędzy nim a życiem dzieci, które kochał; a żony ostatniego punktu oparcia na drodze cnoty; pozbawić ją tego, byłoby to samo, co pchnąć ją ku zgubie. Wiedział, że gdy będzie rozwódką, połączy się z Wrońskim i związek ten będzie nielegalnym i występnym, ponieważ żona, w myśl przepisów Kościoła, nie może wstępować w związek małżeński, póki mąż żyje. „Połączy się z nim i po roku, dwóch, albo on rzuci ją, albo ona zawrze nowy stosunek“ — myślał Aleksiej Aleksandrowicz. — „I ja, godząc się na nielegalny rozwód, będę sprawcą jej zguby.“ Karenin myślał nad tem wszystkiem już ze sto razy i doszedł do przekonania, że kwestya rozwodu nietylko, że nie jest bardzo prostą, jak dowodzi jego szwagier, lecz owszem rozwód jest niemożebnym. Aleksiej Aleksandrowicz nie dawał wiary niczemu, co mówił Stepan Arkadjewicz, na każde słowo jego miał tysiące zbijających argumentów, słuchał go jednak, gdyż wiedział, że w słowach szwagra objawia się ta potężna, brutalna siła, która kieruje jego, Karenina, życiem i której on będzie musiał uledz.
— Pytanie tylko, na jakich warunkach zgodzisz się na rozwód. Ona niczego nie żąda, nie śmie o nic prosić cię i oddaje się cała na twą łaskę i niełaskę.
„Boże mój! Boże! za co?“ — pomyślał Karenin, przypominając sobie, co mu adwokat mówił o rozwodach i wiedząc, że będzie musiał całą winę wziąć na siebie i zasłonił ze wstydu twarz ręką, tymsamym zupełnie ruchem, jakim zasłaniał się Wroński.
— Jesteś wzruszonym, rozumiem to dobrze; lecz jeżeli pomyślisz...
„I temu co uderzył cię w prawy policzek, nadstaw lewy, a temu co zdjął ci wierzchnie ubranie, oddaj koszulę“ — przypomniał sobie Aleksiej Aleksandrowicz.
— Tak, tak! — zawołał piskliwym głosem — wezmę cały wstyd na siebie, oddam nawet syna, lecz... lecz czy nie lepiej dać temu spokój? A zresztą rób jak chcesz...
I Karenin, odwracając się od szwagra tak, żeby nie mógł mu patrzeć w twarz, siadł na krześle pod oknem, czuł się nadzwyczaj nieszczęśliwym, wstydził się, lecz wraz z tym wstydem i nieszczęściem doznawał radości i zachwytu z powodu wzniosłego zwycięstwa nad samym sobą.
Stepan Arkadjewicz był wzruszony, przez czas jakiś nie odzywał się zupełnie.
— Aleksieju Aleksandrowiczu! wierzaj mi, iż ona oceni twą wspaniałomyślność — rzekł po chwili — widocznie, taka już wola Boska — dodał i wyrwawszy się z tem, spostrzegł natychmiast, że powiedział głupstwo i zaledwie powstrzymał się od śmiechu ze swej własnej głupoty.
Karenin chciał coś odpowiedzieć, lecz łzy zatamowały mu głos.
— Jest to nieszczęście, spowodowane siłą wyższą i trzeba się z niem pogodzić. Uważam je jako fakt dokonany i staram się dopomódz i jej i tobie — mówił Stepan Arkadjewicz.
Wyszedłszy z pokoju szwagra Obłoński był rzeczywiście wzruszonym, lecz nie przeszkadzało mu to czuć zadowolenia, że z takiem powodzeniem załatwił tę sprawę, gdyż był pewnym, że Karenin nie cofnie swych słów; cieszyła go również myśl, jaka mu przyszła do głowy, że gdy rzecz cała będzie już załatwioną, zapyta się żony i bliższych znajomych: „jaka jest różnica pomiędzy mną a feldmarszałkiem? Feldmarszałek robi rozwód[18] i nikomu tem nie pomaga, a ja zrobiłem rozwód i odrazu trzem osobom przyszedłem z pomocą... Albo: jakie jest podobieństwo pomiędzy mną a feldmarszałkiem? — Gdy... — „Zresztą pomyślę jeszcze nad tem“ — szepnął sam do siebie i uśmiechnął się.
Rana Wrońskiego była niebezpieczna, chociaż kula ominęła serce, i Wroński przez parę dni znajdował się między życiem a śmiercią. Gdy po raz pierwszy był w stanie odezwać się, w pokoju była tylko bratowa jego, Waria.
— Wariu! — rzekł, surowo spoglądając na nią — zraniłem się przez nieostrożność... i proszę cię nie wspominać o tem nigdy i bądź łaskawą, zapowiedz to wszystkim znajomym... jest to przecież dość głupia historya!
Waria, nic nie odpowiadając, nachyliła się nad nim i z radosnym uśmiechem popatrzała mu w twarz. Oczy miał przytomne, nie rozgorączkowane, lecz spojrzenie ich było nadzwyczaj surowe.
— No, chwała Bogu! — rzekła. — Nie boli cię?
— Trochę... tutaj — wskazał na pierś.
— Pozwól, obandażuję cię...
Zacisnął mocno swe szerokie szczęki i w milczeniu spoglądał na nią, gdy bandażowała go; gdy skończyła, rzekł: nie majaczę... proszę cię postaraj się, aby nie mówiono, że strzeliłem do siebie umyślnie.
— Nikt też nie mówi. Mam jednak nadzieję, że już nie będziesz więcej nienaumyślnie strzelał do siebie? — odezwała się z uśmiechem, w którym znać było zapytanie.
— Zapewne nie będę, a może lepiej by było... — i uśmiechnął się posępnie.
Pomimo tych słów i uśmiechu, które przestraszyły bardzo Warię, Wroński, gdy gorączka minęła zupełnie i gdy zaczął powracać do sił, spostrzegł, że uwolnił się zupełnie od jednej części swego zmartwienia. Zdawało mu się, że swym postępkiem zmył z siebie wstyd i hańbę, na jaką był narażonym przedtem. Teraz mógł już myśleć spokojnie o Aleksieju Aleksandrowiczu; widział całą jego wspaniałomyślność, i wspaniałomyślność ta przestała go już upokarzać, a tem samem mógł znowu żyć po dawnemu. Widział możność patrzenia się śmiało ludziom w oczy i mógł żyć, tak jak żył dotąd. Jednego tylko uczucia nie mógł wyrwać z serca swego, pomimo, że walczył z niem nieustannie; uczuciem tem był żal, graniczący z rozpaczą, że utracił ją na zawsze; w głębi duszy był przekonanym, że teraz, gdy okupił przed mężem swą winę, powinien wyrzec się jej i nigdy już nie stawać pomiędzy nią, żałującą swego błędu, a jej mężem; lecz nie mógł wyrwać z serca żalu, że utracił jej miłość i nie mógł zatrzeć w swych wspomnieniach tych szczęśliwych chwil, jakie zaznał z nią, jakie wówczas cenił tak mało, a które obecnie wciąż mu stawały w pamięci, prześladując go swym urokiem.
Sierpuchowskoj wyjednał dla niego nominacyę do Taszkientu i Wroński przyjął ofiarowany sobie urząd bez najmniejszego wahania. Im bardziej jednak zbliżał się dzień wyjazdu, tem cięższą wydawała się Wrońskiemu ofiara, którą, jak mu się zdawało, składał na ołtarzu obowiązku.
Rana zagoiła się już zupełnie i Wroński zaczął zajmować się przygotowaniami do wyjazdu do Taszkientu.
„Raz tylko zobaczyć ją, a później zakopać się, lub umrzeć“ — myślał Wroński, i składając pożegnalne wizyty, odezwał się z tem do księżnej Betsy. Z tem to właśnie poselstwem Betsy jeździła do Anny i przywiozła odmowną odpowiedź.
„Tem lepiej — pomyślał Wroński, otrzymawszy tę wiadomość — pragnienie moje było słabością, przez którą mogłaby zginąć reszta sił moich.“
Na drugi dzień rano Betsy przyjechała do niego i oznajmiła mu, że otrzymała od Obłońskiego stanowczą wiadomość, że Aleksiej Aleksandrowicz daje rozwód i że nic nie stoi na przeszkodzie widzeniu się Wrońskiego z Anną.
Nie pożegnawszy się nawet z Betsy, zapomniawszy o wszystkich swych postanowieniach, nie pytając kiedy będzie można, gdzie mąż, Wroński natychmiast pojechał do Kareninych; wbiegł na schody, nikogo i nic nie widząc, i szybko, zaledwie wstrzymując się od biegu, wszedł do jej pokoju. I nie zastanawiając się, nie zwracając uwagi, czy jest ktobądź w pokoju, czy też niema nikogo, objął ją i zaczął pokrywać pocałunkami jej twarz, ręce i szyję.
Anna była przygotowaną na to, że ujrzy Wrońskiego, myślała o nim i o tem, co mu ma do powiedzenia, lecz nie zdążyła jeszcze odezwać się do niego, a już uniesienie jego ogarnęło i ją. Chciała uspokoić i Wrońskiego i siebie, lecz było już późno, uczucie jego udzieliło się i jej, nie mogła wymówić ani słowa, gdyż wargi drgały nerwowo.
— Tak, owładnąłeś mną i jestem twoją — wymówiła wreszcie, przyciskając do piersi jego rękę.
— Tak powinno było być — odparł — póki żyjemy, nie może być inaczej... wiem już o tem.
— To prawda — mówiła, blednąc coraz bardziej i obejmując go za głowę — pomimo to, po wszystkiem, co zaszło, ja lękam się...
— Wszystko przejdzie i minie, będziemy jeszcze szczęśliwi! Miłość nasza, gdyby mogła być jeszcze silniejszą, byłaby nią, ponieważ jest w niej coś strasznego — odparł Wroński, podnosząc głowę i odsłaniając w uśmiechu swe mocne, zdrowe zęby.
A ona nie była w stanie nie odpowiedzieć uśmiechem, nie na słowa, lecz na rozkochane oczy jego. Ujęła go za rękę i gładziła nią swe blade policzki i ostrzyżone włosy.
— Nie poznaję cię z tymi krótkimi włosami... wypiękniałaś... istny chłopiec!... lecz jakaś ty blada!...
— Tak, jestem bardzo osłabiona — odparła, uśmiechając się i wargi znów jej zadrżały.
— Pojedziemy do Włoch... powrócisz tam do sił — rzekł Wroński.
— Wydaje mi się niemożebnem, abyśmy byli jak mąż i żona, sami jedni i zawsze razem — odpowiedziała, wpatrując mu się w oczy.
— Dziwię się tylko, że mogło być kiedykolwiek inaczej — rzekł Wroński.
— Stiwa powiada, że on zgadza się na wszystko, lecz ja nie mogę korzystać z jego wspaniałomyślności — odezwała się Anna, patrząc w zamyśleniu przed siebie i nie zwracając uwagi na Wrońskiego. — Rozwodu nie chcę i teraz już mi to wszystko jedno. Nie wiem tylko, co on zrobi z Sierożą.
Wrońskiemu nie mogło pomieścić się w głowie, że podczas tych krótkich chwil, gdy byli sam na sam, mogła myśleć i pamiętać o swym synku i o rozwodzie. Czyż to nie powinny już były być rzeczy najzupełniej obojętne dla niej?
— Już nie mów i nie myśl o tem — uspakajał ją Wroński, trzymając rękę Anny w swej dłoni i usiłując zwrócić jej uwagę na siebie, lecz Anna wciąż nie patrzała na niego.
— Ach! czemu ja nie umarłam... byłoby daleko lepiej! — zawołała i łzy same przez się pociekły jej po policzkach, usiłowała jednak uśmiechać się, aby nie zmartwić Wrońskiego.
Według poprzednich pojęć Wrońskiego wymówienie się od wyjazdu na odpowiedzialne i niebezpieczne stanowisko do Taszkientu byłoby postępkiem niegodnym. Lecz teraz nie namyślając się ani przez chwilę, powiedział, że nie pojedzie, i zauważywszy, iż ten krok jego wywarł w odpowiednich sferach niekorzystne wrażenie, podał się natychmiast do dymisyi.
Po upływie miesiąca Karenin został sam jeden z synem w swem mieszkaniu, a Anna wyjechała w towarzystwie Wrońskiego za granicę bez rozwodu, gdyż stanowczo nie chciała się nań zgodzić.
Księżna Szczerbacka była zdania, że nie sposób jest wyprawiać wesela przed postem, do którego pozostawało zaledwie pięć tygodni, ponieważ połowa wyprawy nie byłaby gotową do tego czasu, lecz nie mogła również nie zgodzić się z Lewinem, że po poście byłoby już zbyt późno, ponieważ stara, rodzona ciotka Szczerbackiego, była śmiertelnie chora i mogła umrzeć lada dzień, a wtedy wesele musiałoby się znowu odwlec z powodu żałoby. Dlatego też księżna postanowiła podzielić wyprawę na dwie części, małą i dużą, i przystała, aby ślub odbył się przed nastaniem postu. Zdecydowała się więc przygotować małą część wyprawy zaraz, resztę zaś wysłać później, i gniewała się bardzo na Lewina, że on w żaden sposób nie mógł odpowiedzieć jej poważnie, czy zgadza się na to, czy też nie. Kombinacya ta dawała się tem łatwiej przeprowadzić, że państwo młodzi mieli pojechać zaraz po ślubie na wieś, gdzie rzeczy, stanowiące dużą wyprawę, nie będą im potrzebne.
Lewin był wciąż w tym samym stanie oszołomienia, w którym zdawało mu się, że on i jego szczęście stanowią główny i jedyny cel dla całego świata, i że on sam niema potrzeby myśleć i troszczyć się o cokolwiek, gdyż wszystko robią i zrobią dla niego inni. Nie miał też żadnego celu przed sobą na przyszłość, ani też nie czynił żadnych planów, pozostawiał to drugim, wiedząc, że wszystko będzie dobrze. Brat jego, Siergiej Iwanowicz, Stepan Arkadjewicz i księżna wskazywali mu, co ma czynić, on zaś zgadzał się zupełnie na wszystko, co mu tylko proponowano. Brat pożyczył dla niego pieniędzy, księżna radziła wyjechać z Moskwy zaraz po ślubie, Stepan Arkadjewicz radził jechać za granicę; Lewin zgadzał się na wszystko. — „Róbcie, co wam się tylko żywnie podoba, jeżeli wam to tylko sprawia przyjemność; jestem szczęśliwy i szczęście moje nie może być ani większem, ani mniejszem, niezależnie od tego, co wy robić będziecie“ — myślał. — Gdy powiedział Kiti, że Stepan Arkadjewicz radzi wyjechać za granicę, zadziwił się bardzo, że narzeczona nie zgadza się na wyjazd i że ma pewne własne wymagania co do przyszłego ich życia. Kiti wiedziała, że Lewin ma na wsi zajęcie, któremu oddaje się z zamiłowaniem; Lewin zaś wiedział, że Kiti nietylko nie zna się na tem zajęciu, lecz nawet nie pragnie znać się na niem. Nie przeszkadzało jej to jednak uważać je za nadzwyczaj ważne. Prócz tego wiedziała, że dom ich będzie na wsi, nie życzyła więc sobie jechać za granicę, gdzie nie będzie mieszkała, lecz tam, gdzie będzie miała po ślubie swój dom. Ten pogląd, wypowiedziany zupełnie stanowczo, zadziwił Lewina, lecz ponieważ rzecz ta była dla niego zupełnie obojętną, poprosił natychmiast Stepana Arkadjewicza, tak, jakby to było obowiązkiem tego ostatniego, aby pojechał na wieś i przygotował tam wszystko, co tylko uzna za stosowne; Lewin ufał gustowi Stepana Arkadjewicza, któremu w istocie można było zaufać pod tym względem.
— Powiedz mi jednak — zagadnął pewnego razu Lewina Stepan Arkadjewicz po swym powrocie ze wsi, gdzie przygotował już wszystko na przyjęcie państwa młodych — czy masz świadectwo, żeś był u spowiedzi?
— Nie, a co?
— Bo bez niego nie dadzą ci ślubu.
— Aj, aj, aj! — zawołał Lewin — przecież ja, jak mi się zdaje, dziewięć lat już przeszło nie byłem u spowiedzi... nawet przez, myśl mi to nie przeszło...
— Dobryś! — rzekł, śmiejąc się Stepan Arkadjewicz — a mnie nazywasz nihilistą! W każdym razie tak być nie może... musisz spowiadać się.
— Ale kiedy? Pozostaje jeszcze tylko cztery dni...
Stepan Arkadjewicz zajął się i tem, i Lewin zaczął przygotowywać się do spowiedzi. Dla niego, jako dla człowieka niewierzącego i jednocześnie szanującego przekonania innych, obecność i udział we wszystkich obrzędach kościelnych były nadzwyczaj ciężkiem i trudnem zadaniem. Lewinowi, przy obecnym wewnętrznym nastroju, w jakim się znajdował, ta konieczność udawania nietylko że ciężyła, lecz wydawała się nadto zupełnie niemożebną. W chwili, gdy czuje się tak potężnym, w pełni rozkwitu, widzi się zmuszonym albo kłamać, albo popełniać świętokradztwo, a nie czuł się na siłach czynić ani jednego, ani drugiego; dopytywał się więc Stepana Arkadjewicza, czy nie można otrzymać świadectwa bez spowiadania się, Obłoński oświadczył jednak, że niema na to rady.
— Cóż ci to szkodzi? dwa dni zaledwie? Będziesz miał do czynienia z bardzo miłym i rozumnym staruszkiem... tak ci wyrwie ten ząb, że nie poczujesz nawet.
Podczas pierwszej mszy Lewin próbował odświeżyć w sobie młodzieńcze wspomnienia gorącego religijnego nastroju, w jakim znajdował się, mając lat szesnaście lub siedmnaście, lecz przekonał się natychmiast, że jest to rzecz niemożebna. Próbował zapatrywać się na wszystko, jako na formę, niemającą żadnego głębszego znaczenia, jak naprzykład składanie wizyt, lecz przekonał się, że i tego nie można w żaden sposób uczynić. Stosunek Lewina do religii był tak niewyraźnym, jak i większości współczesnych mu; nie mógł wierzyć, a jednocześnie nie był głęboko przekonanym, że to wszystko jest nieprawdą. Dlatego też nie będąc w stanie ani wierzyć w słuszność tego co czynił, ani też zapatrywać się na to obojętnie, jako na zwykłą formalność, doznawał nieustannie podczas tych rekolekcyj uczucia wstydu i skrępowania, gdyż czyniąc to, czego nie rozumiał dobrze, był przekonanym, iż słyszy wewnętrzny głos, mówiący mu, że on, Lewin, popełnia kłamstwo i nieuczciwość.
Podczas nabożeństwa chwilami słuchał modlitw, starając się tłumaczyć je sobie w taki sposób, aby dały się zastosować do jego zapatrywań, albo też, przekonywując się, że nie może ich rozumieć i musi krytykować je, starał się nie słuchać ich, zajmował się swemi myślami, spostrzeżeniami i wspomnieniami, które podczas bezczynnego stania w cerkwi, przychodziły mu nadzwyczaj prędko do głowy.
Był na całej mszy, na nieszporach i wieczornem nabożeństwie, a na drugi dzień wstał wcześniej niż zwykle, nie pił herbaty i o ósmej rano poszedł do cerkwi spowiadać się.
W cerkwi nie było nikogo, prócz jakiegoś biednego żołnierza, dwóch staruszek i cerkiewnej służby.
Młody diakon w cienkiej komży, z pod której uwydatniały się wyraźnie długie plecy, wyszedł na spotkanie Lewina i podszedłszy natychmiast do stolika, stojącego pod ścianą, zaczął czytać modlitwy. W miarę słuchania, przedewszystkiem zaś podczas częstego i prędkiego powtarzania przez diakona tych samych słów: „Panie, pomiłuj nas“, które brzmiały zupełnie, jak „pomiłos, pomiłos“, Lewin czuł, że jego władze umysłowe są niezdolne obecnie do żadnych wysiłków i zupełnie uśpione, stał więc spokojnie za diakonem, przysłuchiwał się mu i nie wnikając bynajmniej w jego słowa, myślał zupełnie o czem innem. „Dziwnie dużo wyrazu ma jej ręka“ — myślał, przypominając sobie, jak siedzieli wczoraj przy stole, stojącym w rogu pokoju. Nie mieli o czem rozmawiać, jak zwykle prawie w ostatnich czasach i ona, trzymając rękę na stole, otwierała i zamykała ją, i przyglądając się jej, roześmiała się w końcu. Dalej przypomniał sobie, jak pocałował ją w rękę i jak później przypatrywał się liniom, biegnącym po jej różowej dłoni. „Znowu pomiłos“ — pomyślał Lewin, żegnając się, bijąc pokłony i patrząc na sprężyste ruchy pleców, bijącego również pokłony diakona. — „Wzięła później moją rękę i przypatrywała się jej: „ładną masz rękę“ — rzekła. I Lewin popatrzał na swoją rękę i na krótką rękę diakona. — „Tak, teraz już prędko skończy się“ myślał. — „Nie... zdaje mi się, że znowu od początku“ — pomyślał przysłuchując się modlitwom. — „Nie, stanowczo już się kończy — bije pokłony aż do samej ziemi...to zawsze tak przy końcu.“ Diakon, chowając zręcznym ruchem daną mu przez Lewina trzyrublówkę, powiedział, że zapisze do książki i stukając nowymi butami po kamiennej posadzce cerkwi, poszedł do ołtarza. W minutę później wyjrzał stamtąd i skinął palcem na Lewina. W głowie Lewina poczęły się snuć nowe myśli, stłumił je jednak w sobie czemprędzej. — „Jakoś to będzie“ — pomyślał i podszedł ku ambonie, wszedł na schodki i spojrzawszy przed siebie ujrzał księdza. Staruszek — kapłan z rzadką, mocno szpakowatą brodą, ze zmęczonemi poczciwemi oczyma, stał koło anałoju[19] i przerzucał stronice brewiarza. Ukłoniwszy się Lewinowi, kapłan zaczął natychmiast czytać jednostajnym głosem modlitwy; skończywszy czytać zrobił głęboki pokłon aż do ziemi i zwrócił się ku Lewinowi.
— Chrystus, przyjmując spowiedź pańską, jest tutaj obecnym, choć niewidzialnym — przemówił, wskazując na krucyfiks. — Czy wierzy pan w to wszystko, czego naucza nas święta cerkiew apostolska? — mówił, odwracając oczy od twarzy Lewina i chowając ręce pod kapę.
— Wątpiłem i wątpię o wszystkiem — odparł Lewin głosem nieprzyjemnym dla siebie samego i umilkł.
Kapłan poczekał kilka sekund, czy Lewin nie powie jeszcze czego i, zmrużywszy oczy, zaczął mówić prędko, kładąc akcent na „o“: Powątpiewanie wrodzonem jest ułomności ludzkiej, lecz powinniśmy się modlić, ażeby Pan umocnił nas we wierze. — Jakie szczególne grzechy ciążą panu na sumieniu? — dodał natychmiast, jakby usiłując nie tracić czasu.
— Szczególnym mym grzechem jest powątpiewanie: wątpię o wszystkiem i znajduję się w stanie zwątpienia:
— Powątpiewanie jest wrodzoną ułomnością ludzką — powtórzył kapłan — o czem pan głównie wątpi?
— O wszystkiem... chwilami nawet o istnieniu Boga — mimowoli rzekł Lewin i przeraził się tego co powiedział; zdawało się jednak, że słowa jego nie wywarły na księdzu żadnego wrażenia.
— Jakież mogą zachodzić wątpliwości co do istnienia Boga? — z zaledwie dającym się dostrzedz uśmiechem zapytał ksiądz.
Lewin milczał.
— Jakżeż pan może, patrząc na dzieła Stwórcy, wątpić o Jego istnieniu? — mówił ksiądz prędko — któż upiększył firmament gwiazdami? któż przyodział ziemię tak cudnie? Jakże Stwórca może nie istnieć? — zapytał, patrząc badawczo na Lewina.
Lewin czuł, że byłoby niestosownie z jego strony rozpoczynać z księdzem filozoficzne dysputy i dlatego dał odpowiedź, dotyczącą wprost zapytania.
— Nie wiem... — odparł.
— Nie wie pan? Jakżeż więc możesz pan wątpić, że Bóg stworzył wszystko? — wesoło i ze zdumieniem zapytał spowiednik.
— Nic nie wiem — odpowiedział Lewin, rumieniąc się ze wstydu i czując, że powiedział głupstwo, i że w danym razie nie trzeba było nic odpowiadać.
— Niech się pan modli do Boga... nawet Ojcowie Święci ulegali chwilowym zwątpieniom i błagali Boga, aby utwierdził ich w wierze. Djabeł jest silnym, nie powinniśmy jednak ulegać mu. Módl się więc pan gorąco, módl się — powtórzył prędko.
Ksiądz przestał mówić i zdawał namyślać się.
— Pan, o ile słyszałem, ma zamiar żenić się z córką mego parafianina i mego penitenta, księcia Szczerbackiego? — dodał z uśmiechem. — Śliczna panienka.
— Tak — odparł Lewin, rumieniąc się za księdza. — „Po co on pyta się o to na spowiedzi?“ — pomyślał.
I jakby odpowiadając mu na uczynione przez niego w myśli zapytanie, spowiednik rzekł:
— Chce się pan żenić i być może, że Bóg obdarzy pana potomstwem; czyż nie tak? Jakżeż pan będzie w stanie wychować swe dziateczki, gdy pan nie zwalczy w sobie pokus djabła, popychającego pana do niewiary? — mówił z łagodną wymówką. — Będzie pan kochał swe dziecię i, jako dobry ojciec, będzie mu pan życzył nietylko bogactw, szczęścia, zaszczytów, lecz będzie pan również życzył sobie, aby dziecię to zostało zbawionem, i aby światło wiary rozpromieniało umysł jego. Tak, czy nie? Cóż mu pan odpowie, gdy niewinna dziecina zapyta: „ojcze, kto stworzył to wszystko, czem zachwycam się, ziemię, wodę, słońce, kwiaty, trawę?“ Czyż pan mu powie: „nie wiem?“ Nie może pan nie wiedzieć tego, co Bóg objawił nam w nieprzebranem Swem miłosierdziu! Dziecię, naprzykład, spyta się pana: „co czeka mnie w życiu pozagrobowem?“ Cóż mu pan powie, gdy pan sam nie będzie wiedział o niczem? Jakżeż je pan objaśni? Czyż pan pozostawi swe dziecię bez żadnego puklerza przeciw światu i djabłu?... A to będzie bardzo, bardzo źle... — dodał i zamilkł, pochylając głowę na bok i spoglądając na Lewina dobremi, pogodnemi oczyma.
Lewin nic nie odpowiadał, nie dlatego, że nie chciał wszczynać sporów z księdzem, lecz dlatego, że nikt nie zadawał mu podobnych pytań, a gdy dzieci jego przyszłe będą go pytać o rzeczy tego rodzaju, to jeszcze będzie miał wtedy dosyć czasu pomyśleć nad odpowiedzią.
— Wkracza pan w ten okres życia — mówił dalej spowiednik — gdy trzeba obrać sobie drogę, po której zamierza się dążyć. Módl się pan do Boga, by on w niewyczerpanej Swej dobroci dopomógł panu i zmiłował się nad nim... — zakończył. — „Niech Pan i Bóg nasz, przez łaskę Swą i miłosierdzie ku ludziom, ci, synu mój“... — i zmówiwszy rozgrzeszającą modlitwę, kapłan udzielił Lewinowi błogosławieństwa.
Wróciwszy do domu, Lewin doznawał radosnego uczucia, że nie potrzebował kłamać. Prócz tego pozostało mu mętne wspomnienie, że słowa tego dobrego i miłego staruszka nie były tak głupiemi, jak mu się z początku zdawało, i że w tem wszystkiem jest coś takiego, co należy sobie wytłumaczyć dokładnie.
„Ma się rozumieć, że nie teraz — pomyślał Lewin — lecz kiedyindziej, później.“ Lewin teraz jeszcze bardziej niż przedtem czuł, że w duszy swej ma coś niewyraźnego, i że w stosunku jego do religii jest coś takiego, co wyraźnie dostrzegał i czego nie lubiał w innych, i co miał zawsze za złe przyjacielowi swemu Swiażskiemu.
Spędzając ten wieczór razem z narzeczoną u Dolly, Lewin był w doskonałym humorze i objaśniając Stepanowi Arkadjewiczowi swój stan podniecenia, w jakim znajdował się, zauważył, że jest mu tak wesoło, jak temu psu, którego uczono skakać przez obręcz, i który zrozumiawszy wreszcie o co chodzi i przeskoczywszy przez tę obręcz, skomli z radości i machając ogonem, skacze z zachwytu na stoły i okna.
W dzień ślubu Lewin, stosując się do zwyczaju[20], nie widział swej narzeczonej i jadł obiad u siebie w hotelu, razem z trzema nieżonatymi przyjaciółmi, którzy wypadkiem zeszli się u niego: Siergiejem Iwanowiczem, Katawasowym, swym uniwersyteckim kolegą, obecnie profesorem nauk przyrodniczych, którego Lewin spotkał na ulicy i zaciągnął do siebie, i z Czyrikowym, swym drużbą, moskiewskim sędzią pokoju, z którym polował zwykle na niedźwiedzie. Obiad był bardzo wesoły. Siergiej Iwanowicz był w doskonałym humorze i bawił się oryginalnością Katawasowa. Katawasow zaś, widząc, że oryginalność jego jest ocenianą i rozumianą właściwie, popisywał się nią. Czyrikow wesoło i chętnie podtrzymywał każdą rozmowę.
— Przecież on — mówił Katawasow, rozciągając słowa z przyzwyczajenia, nabytego na katedrze — ten nasz przyjaciel, Konstanty Dmitrjewicz, był zdolnym chłopcem. Mówię o nieobecnym, ponieważ już go niema; i naukę kochał wtedy, a gdy wyszedł z uniwersytetu, obchodziły go ogólnoludzkie cele; teraz zaś jedna połowa jego zdolności skierowaną jest ku oszukiwaniu samego siebie, a druga ku usprawiedliwianiu tego samo-oszukiwania.
— Nie widziałem nigdy bardziej nieprzejednanego wroga żenienia się, jak pan — zauważył Siergiej Iwanowicz.
— Nie, nie jestem wrogiem, jestem przyjacielem podziału pracy. Ludzie, którzy nie mogą nic robić, powinni się żenić, a pozostali współdziałać, w ich oświacie i pomyślności... ja w ten sposób zapatruję się na te sprawy. Wiem, że jest sporo zwolenników, którzy uprawiają jednocześnie oba te rzemiosła, ja jednak nie należę do ich liczby.
— Jakiż ja będę szczęśliwy, gdy się dowiem, że się pan zakochał! — odparł Lewin. — Musi mnie pan tylko koniecznie zaprosić na wesele.
— Jużem się zakochał.
— Tak, w tarantuli. Czy wiesz — zwrócił się Lewin do brata — że Michał Siemionowicz pisze dzieło o odżywianiu się i...
— Niech już pan tylko nie plącze!... to już wszystko jedno, o czem. Rzecz cała polega na tem, że istotnie kocham tarantulę.
— Lecz ona nie przeszkodzi panu kochać żony.
— Ona nie przeszkodzi, ale żona przeszkodzi...
— Ale dlaczego?
— Przekona się pan. Pan, naprzykład, lubi polowanie, gospodarstwo; niech pan zaczeka tylko...
— A dzisiaj był Archip i mówił, że w Prudnem jest moc łosiów i dwa niedźwiedzie — wtrącił Czirikow.
— Bierzcie je już sobie panowie bezemnie.
— Masz racyę — rzekł Siergiej Iwanowicz — i na przyszłość pożegnaj się już z polowaniem na niedźwiedzie; żona nie puści!
Lewin uśmiechnął się; myśl, że żona nie będzie chciała go puścić, była mu tak przyjemną, że gotów był wyrzec się raz na zawsze rozkoszy widzenia niedźwiedzi.
— Szkoda w każdym razie, że te dwa niedźwiedzie będą wzięte bez pana... a pamięta pan ostatniego razu w Chapiłowie? Mielibyśmy wspaniałe polowanie... — żałował Czirikow.
Lewin nie chciał go rozczarowywać, aby gdziebądź mogło istnieć cobądż wspaniałego bez niej, i dlatego też nic nie odrzekł.
— Nie napróżno weszło w zwyczaj żegnać się z kawalerskim stanem — zauważył Siergiej Iwanowicz — chociażby największe szczęście miało oczekiwać człowieka, w każdym razie przykro rozstawać się ze swobodą.
— Niech się pan jednak przyzna, Konstanty Dmitrjewiczu, że istnieje takie uczucie, jak u tego narzeczonego u Gogola, co to chce wyskoczyć przez okno?
— Ręczę, że istnieje, tylko nie chce się przyznać! — rzekł Katawasow i roześmiał się głośno.
— Cóż, okno otwarte... Jedźmy natychmiast do Tweru! Jedna niedźwiedzica... można w każdej chwili iść na nią! Doprawdy, jedźmy pociągiem o piątej... a tutaj niech sobie radzą, jak im się żywnie podoba — radził Czirikow, uśmiechając się.
— Jak Boga kocham — odparł z uśmiechem Lewin — nie mogę odszukać w mej duszy tego uczucia żalu po mej swobodzie!
— Bo w duszy pana panuje obecnie taki chaos, że nic pan w niej nie znajdzie — rzekł Katawasow — niech pan poczeka, jak pan trochę ochłonie, to zaraz pan znajdzie!
— Nie, gdyż czułbym chociaż trochę prócz mego uczucia... (Lewin nie chciał powiedzieć przy nim „miłości“) i szczęścia, że żałuję tej swobody, którą mam utracić!...
Rzecz się ma wręcz przeciwnie, gdyż jestem właśnie zadowolony, że tracę tę swobodę...
— Źle! Niema już żadnej nadziei! stracony osobnik... — zawołał Katawasow. — No, wypijmy, aby wyzdrowiał lub też życzmy mu tylko, aby choć setna część jego marzeń spełniła się... a i to już będzie takie szczęście, jakiego dotąd nie było jeszcze na świecie!
Goście rozjechali się wkrótce po obiedzie, aby zdążyć przebrać się przed ślubem.
Gdy Lewin pozostał sam i zaczął przypominać sobie słowa swych przyjaciół, raz jeszcze zapytał samego siebie, czy ma w duszy to uczucie żalu po stracie swobody, o którem tyle mówili? Zadając sobie to pytanie, uśmiechnął się... „Swoboda?!... po co swoboda? Szczęście polega tylko na tem, aby kochać i pragnąć, myśleć jej myślami i jej pragnieniami, a więc żadnej swobody! oto na czem szczęście polega“...
„Lecz czy ja znam jej myśli, jej pragnienia, jej uczucia?“ — szepnął mu nagle wewnętrzny głos. Uśmiech zniknął mu z twarzy i Lewin zamyślił się; ogarnęły go przestrach i zwątpienie, zwątpienie o wszystkiem.
„A jeżeli ona nie kocha mnie? Jeżeli wychodzi za mnie dlatego tylko, aby wyjść za mąż? Jeżeli sama sobie nie zdaje sprawy z tego, co czyni? — pytał się. — „Może się opamiętać i dopiero po wyjściu za mąż spostrzedz się, że mnie nie kocha i kochać nie mogła“... I jakieś dziwne, jak najgorsze myśli o niej, zaczęły przychodzić mu do głowy; był zazdrosny o Wrońskiego, jak przed rokiem; zdawało mu się, że ten wieczór, gdy widział ich razem, był dopiero wczoraj; podejrzewał, że nie powiedziała mu wszystkiego. Nagle zerwał się prędko z krzesła. — „Nie, tak być nie może! — rzekł sam do siebie z rozpaczą.
— Pójdę do niej, zapytam, powiem ostatni raz: jesteśmy jeszcze wolni i czy nie będzie lepiej, gdy zawczasu zerwiemy. Wszystko będzie lepszem, niż wieczne nieszczęście, hańba, nieufność!...
Lewin wyszedł z hotelu z rozpaczą w sercu, rozdrażniony na cały świat, na nią, na siebie i pojechał do niej.
Zastał ją w dalszych pokojach; siedziała na kufrze i wydawała rozporządzenia służącej, porządkując całe stosy różnokolorowych sukien, porozwieszanych na poręczach krzeseł i porozrzucanych po podłodze.
— Ach! — zawołała Kiti, ujrzawszy go, cała rozpromieniona radością. Jakżeś to ty... jak pan... (aż do ostatniego dnia przed ślubem mówiła mu to „ty“, to „pan“). Nie spodziewałam się! A ja przepatruję moje panieńskie suknie, komu dać którą...
— A, to bardzo dobrze! — odezwał się, spoglądając z niechęcią na służącą.
— Idż, Demiana, zawołam cię, gdy będziesz mi potrzebną — zwróciła się Kiti do pokojówki. — Co ci się stało? — Zaczynając mówić mu „ty“ i kładąc nacisk na to „ty“. Kiti zauważyła że Lewin jest jakiś nieswój, że jest wzruszony i rozdrażniony i dziwny lęk ogarnął ją.
— Kiti! ja cierpię! Nie mogę tak cierpieć! — rzekł z rozpaczą w głosie, stając przed nią i błagalnie patrząc jej w oczy.
Patrząc na jej oblicze, na którem malowała się szczerość i głęboka niekłamana miłość, Lewin przekonał się odrazu, że to, co chce powiedzieć Kiti, jest jaknajzupełniej bezcelowem, czuł jednak wewnętrzną potrzebę być jeszcze i przez nią umocnionym w swem przekonaniu. — Przyjechałem tu po to, aby ci powiedzieć, że czas się jeszcze cofnąć! Wszystko jeszcze można uważać za niebyłe i wszystko można naprawić...
— Co?... Nic nie rozumiem?... Co ci się stało?
— To, o czem ci tysiące razy mówiłem i o czem nie mogę nie myśleć... to, że nie jestem wart ciebie. Tyś nie mogła zgodzić się wyjść za mnie... pomyśl... mylisz się...pomyśl dobrze... ty nie możesz kochać mnie... jeżeli... w każdym razie powiedz szczerze... — mówił, nie patrząc na nią. Będę nieszczęśliwy... niech ludzie mówią, co im się żywnie podoba; wszystko lepszem będzie od nieszczęścia... Lepiej teraz, póki czas...
— Nie rozumiem — odparła wylękniona Kiti... — to jest, że chcesz zerwać ze mną... że nie potrzeba?...
— Jeżeli mnie nie kochasz...
— Zwarjowałeś! — zawołała, rumieniąc się z gniewu. Lecz Lewin wydawał się do tego stopnia godnym litości, że Kiti zapanowała nad swem rozdrażnieniem, zrzuciła parę sukni z krzesła i usiadła bliżej narzeczonego. — Co chcesz powiedzieć? powiedz mi wszystko...
— Chcę powiedzieć, że nie możesz mnie kochać! Za co możesz mnie kochać?
— Mój Boże, co ja mogę w takim razie!?... — odparła i rozpłakała się.
— Ach, co ja narobiłem! — zawołał Lewin i klękając przed Kiti, zaczął całować ją po rękach.
Księżna, wszedłszy w pięć minut potem do pokoju, zastała ich w zupełnej zgodzie. Kiti nietylko umocniła narzeczonego w przekonaniu, że go kocha, lecz nawet, odpowiadając na jego pytania, za co go kocha, wytłumaczyła mu za co. Powiedziała mu, że kocha go za to, że rozumie go; za to, że wie, że on ją kocha i za to, że jest pewną, iż wszystko, co on kocha, musi być dobrem i szlachetnem. I to tłumaczenie wydało się Lewinowi zupełnie słusznem i przekonywującem. Kiedy księżna weszła do nich, siedzieli oboje koło siebie na kufrze, przerzucali suknie i sprzeczali się o to, że Kiti chciała oddać Duniaszy tę brązową suknię, którą miała na sobie, gdy Lewin oświadczał się jej, on zaś nalegał, aby tej sukni nie oddawała nikomu, a Duniaszy aby oddała niebieską.
— Jak ty nic nie znasz się na tem! Przecież to brunetka i w niebieskiej sukni nie będzie jej do twarzy... Już ja to wszystko obmyśliłam...
Księżna, dowiedziawszy się po co Lewin przyjeżdżał, rozgniewała się trochę na żarty, trochę na seryo i kazała mu jechać do domu, aby ubierał się i nie przeszkadzał Kiti czesać się, gdyż Charles nadejdzie lada chwila.
— Ona i tak nic już nie jada od paru dni i zbrzydła, a ty ją jeszcze rozstrajasz do reszty swem głupiem gadaniem — powiedziała mu — wynoś się, wynoś, mój kochanku!...
Lewin wrócił do hotelu zawstydzony i z poczuciem swej winy, lecz uspokojony zupełnie. Brat jego, Darja Aleksandrowna i Stepan Arkadjewicz, wszyscy ubrani już zupełnie, czekali na niego, aby pobłogosławić go ikoną. Nie można już było zwlekać. Darja Aleksandrowna musiała jeszcze zajechać do domu i zabrać z sobą swego upomadowanego i ufryzowanego synka, który miał jechać w jednej karecie z panną młodą i z ikoną. Następnie trzeba było jedną karetę posłać po drużbę, a drugą, która miała odwieźć Siergieja Iwanowicza, przysłać z powrotem... W ogóle było bardzo dużo skomplikowanych okoliczności, nie ulegało jednak wątpliwości, iż należy się śpieszyć, ponieważ jest już w pół do siódmej. Błogosławienie ikoną nie wywarło należnego wrażenia; Stepan Arkadjewicz stanął koło żony w pozie komiczno-uroczystej, wziął do rąk ikonę i kazał Lewinowi bić pokłony aż do ziemi i błogosławił go, uśmiechając się, jak zwykle, poczciwie i ironicznie zarazem, i trzykrotnie pocałował go; to samo zrobiła i Darja Aleksandrowna i chciała w tej chwili jechać, i znowu pomyliła się w kombinacyach z karetami.
— No, zrobimy więc tak: ty jedź po niego w naszej karecie, a Siergiej Iwanowicz może będzie tak uprzejmy, pojedzie do nas, a potem odeszle karetę.
— I owszem, z całą przyjemnością.
— A my za chwilę przyjedziemy z nim. Czyś wysłał już rzeczy? — zapytał Stepan Arkadjewicz.
— Wysłałem — odparł Lewin i kazał Kuźmie przygotować wszystko do ubierania się.
Tłum, składający się przeważnie z kobiet, otaczał cerkiew, którą już oświetlono. Ci, co nie zdołali dostać się do środka, cisnęli się koło okien, popychali się, kłócili i zaglądali przez kraty.
Wzdłuż ulicy stało przeszło dwadzieścia karet, którym żandarmi wskazywali miejsce. Oficer policyjny, nie zwracając uwagi na mróz, stał u wejścia, olśniewając swym mundurem. Powozy zajeżdżały nieustannie; wysiadały z nich to panie, strojne w kwiaty, unosząc wysoko treny, to panowie, zdejmując wojskowe czapki lub cylindry; wszyscy wchodzili do cerkwi. Obydwa pająki i wszystkie świece przed obrazami były już pozapalane. Złote odblaski na czerwonem tle ikonostasów, pozłacane sukienki ikon, srebro kadzielnic i lichtarzy, płyty posadzki, dywaniki, chorągwie w górze na klirosach, stopnie ambony, stare poczerniałe księgi, ornaty i stuły, wszystko to było zalane potokami światła. Po prawej stronie ogrzewanej cerkwi, w tłumie fraków i białych krawatów, mundurów i haftów, aksamitów, atłasów, włosów, kwiatów, obnażonych ramion i rąk, długich rękawiczek, słyszyć się dawał przytłumiony i ożywiony szmer rozmów, odbijający się dziwnie od wysokiego sklepienia. Za każdym razem, gdy rozlegało się skrzypienie otwieranych drzwi, szmer w tłumie cichł i wszyscy oglądali się, spodziewając się, że ujrzą wchodzących państwa młodych. Lecz drzwi otwierały się już przeszło dziesięć razy i za każdym razem był to ktoś z zaproszonych, przyłączający się natychmiast do grona gości weselnych, stojących po prawej stronie cerkwi. Od czasu do czasu wchodziła jedna z kobiet, stojących na ulicy, której udało się zmylić czujność oficera policyi lub też uprosić go. Widzowie ci przyłączali się do tłumu, stojącego po lewej stronie. I krewni i publiczność przeszli już przez wszystkie fazy oczekiwania.
Z początku myślano, że państwo młodzi przyjadą lada chwila i opóźnianiu się ich nie przypisywano żadnego znaczenia. Potem zaczęto coraz częściej spoglądać na drzwi i przebąkiwać, że musiało się stać coś niezwykłego. Jeszcze potem opóźnienie to poczęło wydawać się wszystkim dość zagadkowem, i krewni, i goście usiłowali pokazywać po sobie, że ani narzeczony, ani narzeczona nic ich nie obchodzą i poczęli rozmawiać półgłosem.
Protodyakon kaszlał ze zniecierpliwieniem, że aż szyby drżały w oknach, zdając się przypominać zebranym o wartości swego czasu. Na chórze słychać było, jak znudzeni śpiewacy próbują głosów. Duchowny wysyłał nieustannie to diaczka, to diakona, aby dowiedzieli się, czy pan młody nie przyjechał przypadkiem, sam zaś w liliowej kapie i haftowanym pasie, podchodził coraz częściej do bocznych drzwi, oczekując pana młodego. Wreszcie jedna z dam, popatrzywszy na zegarek, odezwała się: „a jednak to dziwna rzecz!“ i wszyscy zaniepokoili się i głośno zaczęli objawiać swe niezadowolenie i zdumienie. Jeden z drużbów pojechał dowiedzieć się, co się stało z panem młodym. Kiti tymczasem, ubrana już oddawna, w białej sukni, w długim welonie i we wianku z pomarańczowych kwiatów na głowie, z drużką i siostrą swą Lwową, stała w obszernym salonie Szczerbackich i spoglądała w okno, oczekując już przeszło od pół godziny na swego drużbę, który miał natychmiast dać znać o przyjeździe pana młodego do cerkwi.
Lewin zaś chodził po swoim numerze, w spodniach, lecz bez kamizelki i fraka, wyglądając co chwila przez uchylone drzwi na korytarz; lecz w korytarzu nie pojawiał się ten, na kogo Lewin czekał i Lewin cofając się i machając z rozpaczą ręką, zwracał się do Stepana Arkadjewicza, spokojnie palącego papierosa.
— Czy ktokolwiek był kiedykolwiek w tak idyotycznie głupiem położeniu? — zapytywał.
— W istocie, głupie położenie — zgadzał się z nim Stepan Arkadjewicz, uśmiechając się łagodnie. — Uspokój się jednak... przyniosą ci zaraz.
— Nie rozumiem doprawdy — mówił Lewin z hamowaną wściekłością. — I te głupie wycięte kamizelki! Doprawdy można zwarjować! — wołał, spoglądając na pomięty gors swej koszuli. — I co będzie, jeżeli odwieziono już rzeczy na kolej! — zawołał z rozpaczą.
— Włożysz w takim razie moją.
— Trzeba już dawno było to zrobić.
— Nie należy być tak śmiesznym... Poczekaj, jakoś to będzie.
Rzecz polegała na tem, że gdy Lewin kazał sobie podawać ubranie, Kuźma przyniósł mu frak, kamizelkę i wszystko, co było potrzebne, nie przyniósł mu jednak koszuli.
— A koszula? — zawołał Lewin.
— Koszula na panu — odparł Kuźma, uśmiechając się spokojnie.
Kuźma nie domyślił się, że trzeba zostawić czystą koszulę i stosując się do otrzymanego polecenia, zapakował wszystkie rzeczy i odwiózł je do Szczerbackich, skąd tego samego wieczoru państwo młodzi mieli wyjeżdżać. Prócz frakowego garnituru wszystko było już zapakowane. Koszula włożona rano, pomięła się i nie można jej było użyć do modnej, wyciętej kamizelki. Posyłać do Szczerbackich było zadaleko. Posłano do miasta po nową. Lokaj wrócił z wiadomością, że wszystkie sklepy są pozamykane z powodu niedzieli. Koszula, po którą Stepan Arkadjewicz posyłał do siebie, okazała się za krótką i za szeroką. Wreszcie Kuźma pobiegł do Szczerbackich rozpakowywać kufry. W cerkwi czekano na pana młodego, on zaś tymczasem, jak zwierzę zamknięte w klatce, chodził po pokoju, wyglądając co chwila na korytarz i przypominał sobie z rozpaczą i przestrachem o wszystkiem, co nagadał Kiti, i aż włosy stawały mu ze strachu na głowie, gdy zaczął przypuszczać, co ona może myśleć o nim, z powodu jego nieobecności.
Wreszcie, sprawca całego nieszczęścia, Kużma, cały zadyszany, z koszulą w ręku wpadł do pokoju.
— Dobrze, że ich jeszcze zastałem; kładziono już rzeczy na furmankę.
Po upływie trzech minut, Lewin, nie patrząc na zegarek, aby nie jątrzyć rany, biegł pędem przez korytarz.
— Nic już sobie tem nie pomożesz — uspokajał go Stepan Arkadjewicz, idąc powoli za nim i uśmiechając się. — Jakoś to będzie... jakoś to będzie... zaręczam ci!
— Przyjechali! To on! który? Czy ten młodszy? A ona wygląda ledwo żywa! — rozległo się w tłumie, gdy Lewin, podawszy w kruchcie rękę narzeczonej, razem z nią wszedł do cerkwi.
Stepan Arkadjewicz opowiedział żonie, dlaczego pan młody spóźnił się, goście uśmiechali się i szeptali półgłosem. Lewin na nic i na nikogo nie zwracał uwagi, gdyż patrzał się nieustannie tylko na narzeczoną. Wszyscy mówili, że Kiti zbrzydła bardzo w ciągu ostatnich paru dni, i że w ślubnej sukni wygląda nie tak ładnie jak zwykle, lecz Lewin nie uważał tego, przypatrywał się jej wysokiemu uczesaniu, długiemu, białemu welonowi i białym kwiatom, wysokiemu, stojącemu kołnierzowi, zasłaniającemu z boków i odsłaniającemu z przodu jej długą szyję i uderzająco szczupłą figurę i zdawało mu się, że narzeczona jego była ładniejszą niż kiedykolwiek; nie dlatego, aby te kwiaty, ten welon, ta suknia, sprowadzona prosto z Paryża, dodawały jej urody i wdzięku, lecz dlatego, że bez względu na ten zbyteczny przepych ubioru, wyraz jej miłej twarzy, jej spojrzenia, jej ust, był jak zawsze, tymsamym wyrazem niewinności i szczerości.
— Myślałam już, że chcesz uciec — rzekła mu i uśmiechnęła się.
— Wstyd doprawdy mówić, co mi się zdarzyło! — odpowiedział, rumieniąc się i w tej samej chwili musiał przywitać się z Siergiejem Iwanowiczem, który podchodził właśnie ku niemu.
— Ładna historya z tą koszulą! — odezwał się Siergiej Iwanowicz, potrząsając głową i uśmiechając się.
— Rzeczywiście, rzeczywiście — odparł Lewin, nie zdając sobie sprawy z tego, co Siergiej Iwanowicz mówi.
— No, kochany Kostusiu, musisz rozstrzygnąć jeszcze jedną, nader ważną kwestyę — zwrócił się do niego Stepan Arkadjewicz z udanym wyrazem przestrachu. Teraz właśnie jesteś w stanie ocenić całą jej wagę: zakrystyan pyta mnie, czy ma zapalić świece już używane, czy też zupełnie nowe. Chodzi tu o dziesięć rubli... — dodał z uśmiechem. Pozwoliłem sobie zastąpić cię, lecz obawiam się, czy nie będziesz miał nic przeciwko temu.
Lewin domyślił się, że Stepan Arkadjewicz żartuje sobie z niego, lecz nie był zdolnym uśmiechnąć się.
— No i jakże?... Używane czy nowe? oto pytanie.
— Dobrze, dobrze... nowe.
— Bardzo ładnie! cała rzecz już skończona — rzekł Stepan Arkadjewicz z uśmiechem.
— Jak to jednak ludzie głupieją w tem położeniu — szepnął Stepan Arkadjewicz do Czyrikowa. Lewin, spojrzawszy na niego z roztargnieniem, zbliżył się do narzeczonej.
— Pamiętaj, Kiti, stań pierwsza na dywanie — rzekła hrabina Nordston, podchodząc do panny młodej. — Udało się panu! — zwróciła się do Lewina.
— Co... nie boisz się? — zapytała stara ciotka Marja Dmitrjewna.
— Czy ci nie chłodno? Wyglądasz blado!... poczekaj, schyl głowę!... — mówiła Lwowa, siostra Kiti i uśmiechając się, poczęła poprawiać swymi prześlicznymi palcami kwiaty na głowie siostry.
Podeszła i Dolly, chciała coś powiedzieć, lecz nie mogła mówić ze wzruszenia, rozpłakała się, i w końcu roześmiała się z przymusem.
Kiti, również jak Lewin, patrzała przed siebie, nie widząc nic, ani nikogo.
Duchowieństwo ubierało się tymczasem i ksiądz w towarzystwie diakona podszedł do anałoju, stojącego przed ołtarzem. Ksiądz zwrócił się do Lewina i przemówił do niego parę słów, których Lewin nie dosłyszał.
— Niech pan weźmie narzeczoną za rękę i niech pan ją poprowadzi — szepnął drużba Lewinowi.
Lewin z początku nie zdawał sobie sprawy, czego od niego żądają, wszyscy poprawiali go i chcieli dać mu już pokój, ponieważ brał ciągle nie tą ręką, albo nie za tę rękę, za którą należało, aż wreszcie domyślił się, że trzeba, nie zmieniając pozycyi, ująć swą prawą ręką narzeczonej prawą rękę. Gdy nakoniec wziął narzeczoną za rękę, tak jak trzeba było, ksiądz poprowadził ich parę kroków i zatrzymał się przy anałoju. Tłum krewnych i znajomych, szepcząc i szeleszcząc trenami, ruszył za nimi. Jedna z pań schyliła się i poprawiła tren panny młodej. W cerkwi zrobiło się tak cicho, iż słychać było kapanie kropel wosku. Ksiądz-staruszek, w kamiławce z połyskującymi srebrem siwymi włosami, rozczesanymi nad uszami na obydwie strony, wyjął swe drobne, drżące ręce, z pod ciężkiej, haftowanej srebrem kapy ze złotym krzyżem na plecach i szukał czegoś na anałoju. Stepan Arkadjewicz podszedł ku niemu ostrożnie, szepnął mu parę słów i mrugnąwszy na Lewina, powrócił na swoje miejsce.
Kapłan zapalił dwie przybrane kwiatami świece, trzymając je krzywo w lewej ręce, tak, że wosk kapał z nich
„Czyżby to było naprawdę?“ — pomyślał Lewin i spojrzał na narzeczoną; widział jej profil trochę z góry i z zaledwie dostrzegalnego ruchu jej warg i rzęs przekonał się, że poczuła jego spojrzenie. Kiti nie obejrzała się, lecz wysoki koronkowy kołnierz poruszył się i podniósł ku jej maleńkiemu, różowemu uchu. Widział, że wstrzymała westchnienie w piersiach i widział, jak zadrżała maleńka jej ręka w długiej rękawiczce.
W pamięci Lewina zatarło się wspomnienie kłopotów z koszulą, spóźnienie się, rozmowy ze znajomymi i krewnymi, ich niezadowolenie, własne śmieszne położenie, wszystko to nagłe znikło i stało mu się wesoło i strasznie zarazem.
Przystojny, tęgi protodyakon w srebrnej stule, ze zwieszającymi się fryzowanymi lokami, wystąpił śmiało naprzód i, ująwszy brewiarz wprawnym ruchem, stanął przed księdzem.
„Bło-go-sław Panie!“ — rozległy się uroczyste dźwięki, poruszające stopniowo fale powietrza. — „Chwalmy Boga naszego nieustannie, teraz i zawsze i na wieki wieków!“ — słabym i śpiewnym głosem odpowiedział staruszek ksiądz, porządkując wciąż na anałoju.
I, napełniając całą cerkiew od okien aż pod strop, zgodnie i szeroko rozległ się, wzmacniał, na chwilę ustał i powoli począł zamierać, pełny akord niewidzialnego chóru.
Wznoszono, jak zwykle, modły o zbawienie, za synod, za cesarza i za zawierające obecnie śluby małżeńskie sługi Boże: Konstantego i Katarzynę.
„Módlmy się do Boga, aby zesłał im zupełną, spokojną miłość i pomoc swą“ — zdawała się rozbrzmiewać cała cerkiew głosem protodyakona.
Lewin słuchał uważnie słów modlitwy i zastanawiał się nad niemi. „Że też oni domyślili się, iż właśnie pomocy, pomocy, pomocy potrzeba mi przede wszystkiem!“... — myślał, przypominając sobie swe niedawne obawy i zwątpienia. — „Ja nic nie wiem i pojęcia niemam, jak radzić sobie bez niczyjej pomocy w tej strasznej sprawie. Teraz właśnie pomoc jest mi konieczną!“
Gdy protodyakon skończył modlitwę, ksiądz z brewiarzem w ręku zwrócił się do państwa młodych:
„Boże przedwieczny, któryś zjednoczył rozprószonych“ — czytał łagodnym, monotonnym głosem — „i któryś dał im nierozerwalny węzeł miłości, któryś błogosławił Izaaka i Rebekę, któryś potomków ich uczynił spadkobiercami łask Swych, pobłogosław i te sługi Twoje, Konstantego i Katarzynę, kierując kroki ich drogą zbawienia wiecznego. Jako miłosiernemu i rodzaj ludzki miłującemu Panu oddajemy chwałę Tobie Ojcu, Synowi i Duchowi świętemu, teraz i zawsze i na wieki wieków!“ „Amen!“ — rozległ się znowu niewidzialny chór. — „Któryś zjednoczył rozprószonych, i któryś dał im nierozerwalny węzeł miłości... jak mądre są te słowa i jak odpowiadają temu, co czuję w tej chwili!“ — myślał Lewin. — „Czy też ona doznaje tego samego uczucia co i ja?“
I obejrzawszy się, spotkał jej spojrzenie, a z wyrazu tego spojrzenia wywnioskował, że rozumiała również jak i on. Lecz mylił się, gdyż ona prawie zupełnie nie rozumiała słów obrzędu i nawet nie słuchała ich podczas ceremonii. Nie mogła słuchać i rozumieć ich, do tego stopnia silnem było w niej to jedno uczucie, które napełniało jej duszę i wzmagało się coraz bardziej. Uczuciem tem była radość, że spełniło się już zupełnie to, co przeszło od półtora miesiąca spełniało się w jej duszy i co w ciągu tych sześciu tygodni napełniało ją szczęściem i przestrachem. Tego dnia, gdy w salonie domu rodziców, w swej bronzowej sukni podeszła w skupieniu do niego i oddała mu się, w duszy jej tego dnia i godziny nastąpiło zupełne zerwanie z całą przeszłością i rozpoczęło się życie zupełnie inne, nowe, zupełnie nieznane jej dotąd, w rzeczy zaś samej ciągnęło się dawne. Te sześć tygodni były dla niej najbardziej błogą i zarazem najprzykrzejszą epoką. Całe jej życie, wszystkie pragnienia, nadzieje, ześrodkowały się dla niej w tym jednym człowieku, chwilami jeszcze zagadkowym dla niej, z którym łączyło ją jeszcze bardziej niezrozumiałe, niż on sam uczucie, to zbliżające, to odpychające, a jednocześnie warunki poprzedniego życia trwały w dalszym ciągu. Żyjąc dawnem swem życiem oburzała się na siebie, na swą zupełną, nieprzezwyciężoną obojętność, ku całej swej przeszłości, ku rzeczom, przyzwyczajeniom, ludziom, którzy ją kochali i których ona kochała; ku matce, którą martwiła jej obojętność, ku poczciwemu, dawniej najbardziej na świecie ukochanemu, szlachetnemu ojcu. Chwilami lękała się tego uczucia obojętności, chwilami zaś napawało ją radością to, co doprowadzało do tej obojętności. Po za życiem z tym człowiekiem nie mogła o niczem myśleć ani niczego pragnąć, lecz tego nowego życia jeszcze nie było, i Kiti nie mogła nawet wyobrazić je sobie wyraźnie. Było tylko oczekiwanie, radość i bojaźń przed czemś nowem i nieznanem. I teraz, już za chwilę, oczekiwanie, niepewność i żal za poprzedniem życiem, którego wyrzekła się, wszystko to skończy się i rozpocznie nowe życie. To nowe życie nie mogło nie być strasznem, gdyż było zupełnie nieznanem, ale w każdym razie w jej duszy spełniło się już sześć tygodni temu, teraz zaś otrzymywało tylko sankcyę to, co dawno już dokonanem było w jej duszy.
Powróciwszy znowu do anałoju, ksiądz ujął maleńką obrączkę Kiti i wziąwszy rękę Lewina, włożył mu ją na pierwszy staw serdecznego palca. „Sługa Boży Konstanty zaślubia sługę Bożą Katarzynę.“ — I włożywszy dużą obrączkę na maleńki, różowy, delikatny palec Kiti, ksiądz wymówił te same wyrazy. Państwo młodzi chcieli parę razy domyśleć się, co mają w danej chwili zrobić i za każdym razem mylili się i ksiądz poprawiał ich szeptem. Wreszcie, uczyniwszy, co w danej chwili potrzeba było uczynić i przeżegnawszy ich obrączkami, ksiądz znowu wręczył Kiti dużą, a Lewinowi małą obrączkę, oni znowu pomylili się i dwa razy oddawali sobie obrączki, a pomimo to nie zrobili tak, jak tego wymagał obrządek.
Dolly, Czirikow i Stepan Arkadjewicz podeszli ku nim, chcąc ich poprawić. Nastąpiło zamieszanie, szmery i uśmiechy, lecz uroczysto-błogi wyraz twarzy państwa młodych nie zmienił się; przeciwnie, oboje wyglądali poważniej i uroczyściej, niż pierwej, a uśmiech, z jakim Stepan Arkadjewicz szepnął, aby każde z nich włożyło teraz swoją obrączkę, zamarł mu pomimowoli na ustach. Obłoński widział, że każdy uśmiech urazi ich.
„Boś Ty na początku stworzył mężczyznę i kobietę — czytał ksiądz zaraz po zamianie obrączek — i za Twoją sprawą zaślubia się żona mężowi, aby mu była pomocą i przedłużeniem rodzaju ludzkiego. Boś Ty sam, Boże nasz, zesłał prawdę na potomków Twych, na sługi Twe, ojców naszych, z pokolenia w pokolenie; udziel sił sługom Twym Konstantemu i Katarzynie i utwierdź śluby ich w wierze, zgodzie, prawdzie i miłości“...
W cerkwi była cała Moskwa, rodzina i znajomi. Podczas obrzędu zaręczyn, w oślepiająco jasno oświetlonej cerkwi, w kole wystrojonych pań i mężczyzn w białych krawatach, frakach i mundurach, nie ustawał ani na chwilę trochę przyciszony szmer, sprawcami którego byli przeważnie mężczyźni, podczas gdy panie były pochłonięte całe przypatrywaniem się wszystkim szczegółom wzruszającego je zawsze sakramentu.
W najbliższem kółku panny młodej znajdowały się dwie jej siostry: Dolly i starsza, znana piękność Lwowa, która przyjechała na ślub z zagranicy.
— Dlaczego to Marie w liliowej, zupełnie jak w czarnej, na ślubie? — pytała Korsuńska.
— Ratuje jak może swą cerę — odparła Drubecka — dziwię się, czemu biorą ślub wieczorem... tak po kupiecku...
— Ładniej... ja też brałam wieczorem — odrzekła Korsuńska i westchnęła, przypominając sobie, że była taką ładną tego dnia, że mąż jej aż do śmieszności był zakochanym, i że teraz to wszystko zmieniło się zupełnie.
— Powiadają, że kto więcej nad dziesięć razy drużbuje, ten nie ożeni się sam; chciałem drużbować po raz dziesiąty, aby się zabezpieczyć, lecz drużbowie już byli — mówił hrabia Siniawin do ładniutkiej księżniczki Czarskiej, mającej na niego pewne widoki. Czarska odpowiedziała mu tylko uśmiechem; patrzała na Kiti, myśląc o tem, jak i kiedy będzie stała z hrabią Siniawinym na jej miejscu i jak wtedy przypomni mu dzisiejszy żart jego.
Szczerbacki mówił starej freilinie Nikołajewowej, że ma zamiar włożyć wianek na fryzurę Kiti, aby córka była szczęśliwą.
— Nie trzeba było fryzować głowy — odezwała się Nikołajewowa, która dawno już zdecydowała, że jeżeli stary wdowiec, na którego polowała, ożeni się z nią, ślub będzie najskromniejszy. — Nie lubię tego...
Siergiej Iwanowicz rozmawiał z Darją Dmitrjewną i przez żarty zapewniał ją, że zwyczaj podróży poślubnych rozpowszechnił się dlatego, że państwo młodzi zawsze mają pewne wyrzuty sumienia.
— Brat pana może być dumnym... ma taką milutką żonę... zdaje mi się, że panu zazdrość.
— Dla mnie należy to już do przeszłości, Darjo Dmitrjewno — odparł Siergiej Iwanowicz i twarz jego spochmurniała nagle, a oczy przybrały smutny i poważny wyraz.
Stepan Arkadjewicz opowiadał jednej z kuzynek kalambur o rozwodzie.
— Trzeba poprawić wianek — odrzekła, nie słuchając go.
— Jaka szkoda, że ona tak zbrzydła — mówiła hrabina Nordston do Lwowej. — On z tem wszystkiem nie wart jej palca... jestem bezwarunkowo tego zdania.
— On mi się jednak bardzo podoba, nie dlatego, że to przyszły mój beau frère — zauważyła Lwowa — lecz taki jest zawsze na swojem miejscu, a to tak trudno, będąc w jego położeniu, nie być śmiesznym... on zaś nie jest ani śmiesznym, ani sztywnym, widać tylko, że jest naprawdę wzruszonym.
— Zdaje się, żeście państwo spodziewali się tego?
— Prawie. Ona zawsze lubiła go bardzo.
— Trzeba będzie zauważyć, które z nich stanie pierwej na dywanie. Radziłam Kiti...
— Wszystko jedno — odparła Lwowa — my wszystkie jesteśmy uległe żony, mamy to już we krwi.
— A ja naumyślnie pierwsza stanęłam. A pani? — zwróciła się ku Dolly.
Dolly stała koło nich, słyszała rozmowę, lecz nic nie odpowiadała; była wzruszoną, łzy kręciły się jej w oczach. Gdyby się była odezwała, musiałaby się rozpłakać natychmiast; widok Kiti i Lewina wzruszał ją, gdyż przypominała sobie swój ślub i spoglądając na uśmiechniętego i rozradowanego Stepana Arkadjewicza, zapomniała o teraźniejszości a pierwsza, niewinna, gorąca miłość ku niemu, stawała jej przed oczyma. Przypominała — sobie nietylko samą siebie, lecz i wszystkie krewne i znajome; widziała je znów w tej uroczystej dla nich chwili, gdy również jak Kiti obecnie, stały przed ołtarzem pełne miłości, z nadzieją i obawą w duszy, wyrzekając się przeszłości i wstępując w tajemniczą przyszłość.
Pomiędzy temi narzeczonemi, których widok wskrzeszała jej pamięć, Dolly wspomniała i swą miłą Annę, jak niemniej szczegóły projektowanego rozwodu jej. Ona również taka niewinna, stała kiedyś w welonie, z kwiatami pomarańczowemi na głowie... a teraz co? — „Dziwne dzieją się rzeczy!“ — pomyślała Dolly.
Nietylko siostry, przyjaciółki i krewne zwracały uwagę na wszystkie szczegóły obrzędu; nawet obce zupełnie pannie młodej kobiety, ze wzruszeniem tamującem im oddech, przypatrywały się państwu młodym, usiłując nie stracić żadnego ruchu, wyrazu twarzy, ani spojrzenia obojga narzeczonych i nie odpowiadały, a często nawet i nie słyszały tego, co mówili mężczyźni, którzy obojętnie przypatrywali się wszystkiemu i od czasu do czasu czynili żartobliwe uwagi, lub rozmawiali o rzeczach, nie mających żadnego związku z uroczystością, której byli świadkami.
— Czemu taka zapłakana? Czy idzie za mąż pomimo swej woli?
— Dlaczego ma iść mimo swej woli? Podobno to książę...
— A to siostra, ta w tej białej sukni atłasowej? Uważaj, jak dyakon zaraz huknie: „niech się słucha“...
— A śpiewacy zapewne z czudowskiego monasteru?
— Z synodu.
— Pytałam lokaja... powiada, że zaraz po ślubie jadą do dziedzicznego majątku; słychać, że szalenie bogaty... dlatego też wydano ją za niego.
— Co też pani mówi... taka dobrana para...
— Dowodziła pani, Maryo Wasiljewno, że wszyscy noszą teraz staniki z falbanami... Niech pani spojrzy na tę w liliowej, powiadają, że to żona posła...
— A panna młoda wygląda jak owieczka! Mówcie co chcecie, ale w każdym razie szkoda jej!
Takie były rozmowy wśród tłumu przypatrujących się kobiet, które zdołały dostać się do cerkwi.
Po skończonym obrzędzie zamiany obrączek, sługa cerkiewny rozesłał przed anałojem pośrodku cerkwi kawałek różowej jedwabnej materyi, chór zaintonował trudny i melodyjny psalm, w którym bas i tenor śpiewali nawzajem, a ksiądz odwróciwszy się, wskazał państwu młodym kawałek rozesłanej tkaniny. Chociaż oboje dużo i często słyszeli o tej przepowiedni, że kto pierwszy stanie na dywanie, ten będzie głową rodziny, jednakże ani Lewin ani Kiti nie byli w stanie pamiętać o tem wtedy, gdy przechodzili te kilka kroków. Nie słyszeli ani głośnych uwag ani sprzeczek gości, z których jedni twierdzili, że on stanął pierwszy, drudzy zaś, że oboje jednocześnie.
Po zwykłych zapytaniach, czy pragną zawrzeć związek małżeński i czy już nie ślubowali komu, i po dziwnie dla nich samych brzmiących odpowiedziach, rozpoczęła się druga część ceremonii. Kiti słuchała słów modlitwy, chcąc zrozumieć znaczenie ich, lecz nie mogła. Uczucie tryumfu i wzniosłej radości coraz bardziej, w miarę dokonywania się obrzędu, wypełniało jej duszę i pozbawiało ją możności skupienia uwagi.
W modlitwie wspomnianem było, że Bóg stworzył kobietę z żebra Adamowego; błagano, by Bóg dał im płodność i błogosławieństwo, jak Izaakowi i Rebece, Józefowi, Mojżeszowi i Leforze, i aby mogli oglądać dzieci swych dzieci.
„Wszystko to bardzo ładnie — myślała Kiti, słuchając tych słów — wszystko to nawet nie może być inaczej“ — i uśmiech radości, udzielający się pomimowoli wszystkim patrzącym na nią, opromieniał jej uszczęśliwioną twarzyczkę.
— Włóżcie zupełnie! — dały się słyszeć rady, gdy ksiądz włożył na nich wianki i Szczerbacki trzymał wianek trzęsącą się ręką wysoko nad jej głową.
— Niech pan włoży! — szepnęła Kiti, uśmiechając się.
Lewin spojrzał na nią i został zdumiony tym radosnym odblaskiem, jaki bił z jej twarzy, a uczucie to bezwiednie udzieliło się i jemu. Lewinowi, również jak i jej, zrobiło się wesoło i pogodnie.
Wesoło im było, gdy słuchali, jak protodyakon czytał błogosławieństwo apostolskie i jak głos jego rozbrzmiewał, gdy, ku wielkiej uciesze zebranej publiczności, odczytywał ostatni wiersz.
Wesoło im było, gdy pili z płaskiej czary ciepłe czerwone wino z wodą i jeszcze weselej, gdy ksiądz, odrzuciwszy kapę i ująwszy swą ręką obydwie ich ręce, oprowadzał ich dokoła anałoju przy głośnym śpiewie basu. Szczerbacki i Czirykow, podtrzymując, jako drużbowie, wianki, chociaż plątali się w trenie panny młodej, uśmiechali się jednak również i wydawali się uszczęśliwionymi, to pozostając za młodą parą, to potrącając o nią, gdy ksiądz zatrzymywał się. Zdawało się, że iskra radości, jaka rozżarzyła się w Kiti, udzieliła się wszystkim obecnym w cerkwi. Lewin miał wrażenie, że i ksiądz i protodyakon, równie jak i on chcą się uśmiechać.
Zdjąwszy z głowy wianki, ksiądz przeczytał ostatnią modlitwę i złożył państwu młodym życzenia. Lewin spojrzał na Kiti i nigdy dotąd nie widywał jej taką; była zachwycającą tym nowym odblaskiem szczęścia, jakie biło z jej spojrzenia i całej postaci. Lewin chciał odezwać się do niej, lecz nie wiedział, czy ceremonia skończyła się już. Kapłan wyprowadził go z tego trudnego płożenia, gdyż uśmiechnął się i życzliwie odezwał: „pocałuj pan żonę, a pani niech pocałuje męża“ — i odebrał im z rąk świece.
Lewin pocałował ją ostrożnie w uśmiechnięte usta, podał jej rękę i doznając dziwnego wrażenia, że ona znajduje się tak blisko niego, szedł przez cerkiew. Nie wierzył, nie mógł wierzyć, że tak było istotnie. Tylko wtedy wierzył, że już po wszystkiemu, gdy zadziwione i nieśmiałe spojrzenia ich spotykały się, ponieważ czuł wtedy, że stanowią już jedną całość.
Zaraz tej samej nocy, po kolacyi weselnej, państwo młodzi wyjechali na wieś.
Wroński i Anna od trzech miesięcy podróżowali już razem po Europie: zwiedzili Wenecyę, Rzym, Neapol i dopiero co przyjechali do jednego z mniejszych miast włoskich, gdzie zamierzali czas jakiś zamieszkać. Przystojny starszy kelner, z gęsto napomadowanymi włosami, z zaczynającym się od samej szyi przedziałem, we fraku, w białej batystowej koszuli z szerokim gorsem, z pękiem breloków na zaokrąglonym już brzuszku, z rękoma w kieszeniach, pogardliwie przymrużając oczy, odpowiadał od niechcenia na pytania, zadawane mu przez gościa, który dopiero co przyjechał. Usłyszawszy z drugiej strony werandy czyjeś kroki, kelner odwrócił się i ujrzawszy rosyjskiego hrabiego, który zajmował najlepsze pokoje, wyjął przez uszanowanie ręce z kieszeni i kłaniając się nisko, rzekł, że niedawno przychodził posłaniec i że sprawę o wynajęcie pałacu można uważać za załatwioną, gdyż rządca gotów jest każdej chwili podpisać kontrakt.
— To dobrze! — odparł Wroński. — A pani w domu, czy też wyszła?
— Pani wychodziła na spacer, lecz teraz już wróciła — odpowiedział kelner.
Wroński zdjął z głowy miękki kapelusz z dużem rondem i obtarł chustką spocone czoło i włosy, które spadały mu aż do uszów, a które nosił zaczesane w tył, gdyż w ten sposób zakrywały mu łysinę. Spojrzawszy z roztargnieniem na stojącego i przypatrującego mu się pana, chciał wyminąć go.
— Ten pan jest Rosyaninem i pytał się o pana — zameldował kelner.
Z uczuciem, w którem łączyło się niezadowolenie, że nigdzie nie można ukryć się przed znajomymi, ale i z chęcią znalezienia jakiejbądż rozrywki w swem jednostajnem życiu, Wroński raz jeszcze obejrzał się na tego pana, który odszedł parę kroków i obydwom jednocześnie rozjaśniły się oczy.
— Goleniszczew!
— Wroński!
W rzeczy samej był to Goleniszczew, kolega Wrońskiego z korpusu paziów. Goleniszczew należał w korpusie do partyi liberalnej, wyszedł z korpusu w randze cywilnej i nigdzie nie służył. Koledzy po wyjściu z korpusu rozeszli się i później widzieli się tylko raz jeden. Podczas tego widzenia się Wroński nabrał przekonania, że Goleniszczew oddał się jakiejś bardzo mądrej liberalnej działalności, i że wskutek tego chce lekceważyć działalność i stanowisko Wrońskiego. Dlatego też przy spotkaniu się z Goleniszczewym; Wroński dał mu tę chłodną i dumną odprawę, jaką umiał dawać ludziom, a której sens moralny był mniej więcej taki: „panu może się podobać lub niepodobać moje postępowanie, lecz to mnie nic a nic nie obchodzi; w każdym razie powinien pan szanować mnie, jeżeli życzy sobie mieć ze mną stosunki!“ Goleniszczew zaś odpowiadał na zachowywanie się Wrońskiego pogardliwą obojętnością. Można było przypuszczać, że to spotkanie powinno ich jeszcze bardziej oddalić od siebie. Teraz jednak rozjaśniły się im twarze i obydwaj aż krzyknęli z radości, gdy poznali się nawzajem. Wroński nie spodziewał się zupełnie, że widok Goleniszczewa tak go ucieszy, lecz prawdopodobnie sam nie zdawał sobie z tego sprawy, do jakiego stopnia nudzi się; zapomniał o nieprzyjemnem wrażeniu, jakiego doznał przy ostatniem spotkaniu i ze szczerem zadowoleniem wyciągnął rękę ku byłemu koledze. Na twarzy Goleniszczewa, na której malowała się przedtem pewna obawa, odbiło się uczucie radości.
— Rad jestem bardzo, że spotykam się z tobą! — zawołał Wroński, uśmiechając się przyjaźnie i pokazując w uśmiechu swe silne białe zęby.
— A ja słyszę od służby: Wroński, lecz który, nie wiem! Cieszę się, cieszę... bardzom zadowolony!
— Zajdź do mnie!... coż ty porabiasz obecnie?
— Mieszkam już tutaj drugi rok... pracuję...
— Hm! — chrząknął Wroński ze współczuciem. — Chodźmy!
I ze zwykłym obyczajem Rosyan, zamiast powiedzieć to, czego nie chciał, aby służba słyszała po rosyjsku, zaczął rozmawiać po francusku.
— Znasz Kareninę? Podróżujemy razem. Idę właśnie do niej — rzekł po francusku, wpatrując się z uwagą w twarz Goleniszczewa.
— A! nie wiedziałem... (chociaż wiedział o tem) — odparł obojętnie Goleniszczew. — Dawno przyjechałeś? — dodał po chwili.
— Ja?... cztery dni temu — odrzekł Wroński, raz jeszcze patrząc z uwagą w oczy koledze.
„Tak, porządny z niego człowiek i zapatruje się na rzeczy tak, jak należy“ — powiedział sobie w duchu Wroński, zrozumiawszy, co miał oznaczać wyraz twarzy Goleniszczewa i zmiana przedmiotu rozmowy. — „Można poznać go z Anną... zapatruje się jak należy!“
Wroński, podczas tych trzech miesięcy, które spędził razem z Anną za granicą, spotykając się wciąż z nowymi ludźmi, zadawał sobie zawsze pytanie, jak każdy z tych nowych znajomych będzie się zapatrywał na jego stosunek z Anną, i po większej części znajdował u mężczyzn zapatrywanie się, jak należy. Lecz gdyby zapytano i jego i tych, co zapatrywali się „jak należy“, na czem polega to zapatrywanie się, to on i oni niezawodnie znaleźliby się w ogromnym kłopocie.
W rzeczy zaś samej ci, co zapatrywali się, zdaniem Wrońskiego, „jak należy“, nie zdawali sobie zupełnie z tego sprawy, a zachowywali się, jak w ogóle zachowują się dobrze wychowani ludzie wobec wszystkich drażliwych i trudnych do rozstrzygnięcia kwestyi, których tyle nastręcza otaczające nas życie: to jest zachowywali się przyzwoicie, unikając wszelakich napomknień i nieprzyjemnych pytań. Udawali, że pojmują zupełnie znaczenie i istotę położenia, uznają a nawet pochwalają je, lecz są zdania, że wdawać się w wyjaśnienia i żądać ich jest zbytecznem i nie powinno mieć miejsca.
Wroński spostrzegł się zaraz, że Goleniszczew był właśnie jednym z takich, i dlatego też był mu rad podwójnie. Rzeczywiście Goleniszczew zachowywał się wobec Kareninej tak, jak tylko Wroński mógł sobie tego życzyć. Widocznem było, że bez zadawania sobie najmniejszego przymusu, unikał wszystkich rozmów, które mogłyby być nieprzyjemnemi dla Anny lub Wrońskiego.
Goleniszczew nie znał dawniej Anny i uderzyła go nadzwyczaj jej uroda, a jeszcze bardziej jej prostota, z jaką zachowywała się. Anna zarumieniła się, gdy Wroński wprowadził Goleniszezewa, któremu podobał się ten dziecinny rumieniec, jaki zakwitł na jej pięknej i szczerej twarzy. Szczególnie zaś podobało mu się, że Anna natychmiast, jakby naumyślnie, aby nie mogły przy obcym zajść żadne nieporozumienia, nazwała Wrońskiego poufale Aleksiejem i powiedziała, że przenosi się z nim do wynajętej willi, którą tutaj nazywają pałacem. To proste i szczere zapatrywanie się na swoją pozycyę, podobało się Goleniszczewowi. Patrząc na naturalne, wesołe, pewne siebie postępowanie Anny, znając Aleksieja Aleksandrowicza i Wrońskiego, Goleniszczewowi zdawało się, iż najzupełniej pojmuje Annę. Zdawało mu się, że pojmuje to, czego ona sama nie była w stanie pojąć zupełnie, mianowicie w jaki sposób mogła, uczyniwszy męża nieszczęśliwym, porzuciwszy i jego i syna, i utraciwszy opinię, czuć się wesołą i szczęśliwą.
— Pałac ten jest w przewodniku — rzekł Goleniszczew o pałacu wynajętym przez Wrońskiego — znajduje się tam śliczny Tintoretto... z ostatnich czasów mistrza.
— Wiecie państwo... taka śliczna pogoda, chodźmy tam, obejrzymy jeszcze raz — powiedział Wroński, zwracając się do Anny.
— Świetny pomysł, zaraz pójdę włożyć kapelusz. Powiadasz, że gorąco? — zapytała, zatrzymując się we drzwiach i spoglądając z zapytaniem na Wrońskiego. I gorący rumieniec oblał jej twarz.
Wroński domyślił się z jej spojrzenia, że nie wiedziała na jakiej stopie on, Wroński, chce stanąć z Goleniszczewym, i że obawia się, czy zachowuje się tak, jak on życzy sobie tego.
I Wroński popatrzał na nią czule i przeciągle.
— Nie, nie bardzo — odrzekł.
Annie wydawało się, że pojęła już wszystko, przedewszystkiem zaś, że jest z niej zadowolonym i uśmiechnąwszy się, szybkim krokiem opuściła pokój.
Przyjaciele spojrzeli na siebie i na twarzach oby dwóch odbiło się pewne zakłopotanie, jak gdyby Goleniszczew, który widocznie zachwycał się nią, chciał porozmawiać o niej, a nie wiedział jak się wziąć do tego, Wroński zaś zdawał się również chcieć i obawiać tego samego.
— A więc — zaczął Wroński, aby nawiązać jakąbądż rozmowę. — Zamieszkałeś więc tutaj? Ciągle pracujesz nad tem samem? — mówił dalej, przypominając sobie, iż słyszał, że Goleniszczew pisze jakieś dzieło...
— Tak, pisze drugą część Dwóch podstaw — odpowiedział Goleniszczew, rumieniąc się z radości, że zadano mu to pytanie; to jest, aby być ścisłym, nie piszę jeszcze, lecz przygotowuję i zbieram materyały. Praca ma będzie o wiele obszerniejszą i poruszy prawie wszystkie kwestye; u nas w Rosyi nie chcą rozumieć, żeśmy spadkobiercy Bizancyum — zaczął długo i gorąco dowodzić.
Wroński był z początku w kłopocie, że nie znał pierwszego artykułu o Dwóch podstawach, o którym autor mówił mu, jako o rzeczy powszechnie znanej. Lecz później, gdy Goleniszczew zaczął objaśniać dokładnie rzecz całą i Wroński zrozumiał o co mu idzie, to nie znając Dwóch podstaw, słuchał go z pewnem zaciekawieniem, gdyż Goleniszczew mówił bardzo zajmująco. Wrońskiego zdziwiło i było mu nieprzyjemnem wzruszenie, z jakiem Goleniszczew mówił o zajmującym go przedmiocie. Im dłużej mówił, tem bardziej zapalały mu się oczy, tem prędzej odpowiadał mniemanemu przeciwnikowi swemu i tem bardziej trwożliwem i, jak się zdawało, obrażonem spojrzeniem spoglądał przed siebie. Przypominając sobie Goleniszczewa z czasów korpusu szczupłym, żywym, dobrodusznym i szlachetnym chłopcem, zawsze będącym pierwszym uczniem, Wroński w żaden sposób nie mógł zrozumieć przyczyny tego rozdrażnienia i nie pochwalał go. Szczególnie zaś nie podobało mu się, że Goleniszczew, człowiek należący do najlepszego towarzystwa, stawiał sam siebie na równi z pierwszymi lepszymi pismakami, którzy go rozdrażniali i na których gniewał się. Czy rzecz cała była warta tego? Nie podobało się to Wrońskiemu, pomimo to jednak czuł, że Goleniszczew ma się naprawdę za nieszczęśliwego, i żal mu go było. Na tej ruchliwej, dosyć ładnej twarzy widać było nieszczęście, graniczące z obłąkaniem, gdy nie zauważając nawet wejścia Anny, w dalszym ciągu prędko i gorączkowo wypowiadał swe poglądy.
Gdy Anna w kapeluszu i zarzutce, bawiąc się trzymaną w ręku parasolką, stanęła koło niego, Wroński, z uczuciem ulgi oderwał się od bacznie skierowanego nań wzroku Goleniszczewa, w którym znać było skargę, i z miłością spojrzał na swoją zachwycającą, pełną życia i szczęścia przyjaciółkę, Goleniszczew opamiętał się i z początku był pochmurnym i bez humoru, lecz Anna, która chciała dogodzić wszystkim (w tych czasach ciągle była w takiem usposobieniu), swą prostotą i wesołością doprowadziła go prędko do równowagi; chcąc rozruszać go, zaczęła rozmawiać z nim o malarstwie, na którem znał się bardzo dobrze i słuchała go z uwagą. Całe towarzystwo doszło piechotą do wynajętego domu, aby obejrzeć go.
— Bardzom zadowolona z jednej rzeczy — rzekła Anna do Goleniszczewa, gdy powrócili do hotelu — Aleksiej będzie miał bardzo wygodne atelier. Weź koniecznie ten pokój — zwróciła się do Wrońskiego po rosyjsku i mówiąc do niego „ty“, gdyż wiedziała już, że w ich osamotnieniu Goleniszczew uważanym będzie za domownika, i że niema żadnej potrzeby krępować się jego obecnością.
— Alboż ty malujesz? — zapytał Goleniszczew, zwracając się ku Wrońskiemu.
— Tak, dawniej malowałem i teraz znowu zacząłem trochę — odparł Wroński, rumieniąc się.
— Ma bardzo dużo talentu — rzekła Anna z radosnym uśmiechem — ja, ma się rozumieć, nie jestem znającym się sędzią, lecz ci, co naprawdę się znają na malarstwie, powiadają to samo.
Anna w tym pierwszym okresie swego wyzwolenia i szybkiego powrotu do zdrowia, czuła się szczęśliwą do tego stopnia, że nie mogła darować sobie tego szczęścia i radości, jaką napełniało ją życie. Wspomnienie o nieszczęściu, jakie spotkało jej męża, którego to nieszczęścia była przyczyną, nie zatruwało jej radości. Wspomnienie to z jednej strony było zbyt strasznem, aby myśleć o niem, z drugiej zaś strony, nieszczęście jej męża dało jej samej zbyt wiele szczęścia, aby miała odczuwać skruchę. Wspomnienie o wszystkiem, co działo się z nią po chorobie, pojednanie się z mężem, zerwanie, wiadomość o zranieniu się Wrońskiego, jego zjawienie się, rozwód, wyjazd z domu męża, pożegnanie się z synem, wszystko to wydawało się jej gorączkowym snem, z którego, gdy obudziła się, była sam na sam z Wrońskim za granicą. Wspomnienie o krzywdzie, wyrządzonej mężowi, wywoływało w niej uczucie, podobne do wstrętu i do uczucia, jakiego doznaje tonący, który po długiem szamotaniu się odtrącił od siebie drugiego tonącego, chwytającego go za nogi i ręce. Odtrącony utonął. Ma się rozumieć, że było to źle, lecz był to jedyny ratunek, i lepiej nie wspominać o tych strasznych szczegółach. Jedno tłumaczenie swego postępku, które uspakajało ją, przyszło jej wtedy, w pierwszej chwili zerwania, do głowy, i gdy teraz wspominała kiedykolwiek całą swą przeszłość, przypominała sobie i to tłómaczenie. „Bezwarunkowo jestem sprawczynią nieszczęść tego człowieka — myślała — lecz niechcę korzystać z jego nieszczęść; ja cierpię również i będę cierpiała; tracę, co było mi najdroższego, tracę uczciwe imię i syna. Postąpiłam źle i dlatego nie chcę szczęścia, nie chcę rozwodu, i będę cierpiała przez hańbę i rozłączenie z synem.“ Lecz aczkolwiek Anna szczerze pragnęła cierpieć, nie cierpiała jednak. Żadnej hańby nie było. Z tym taktem, którego oboje posiadali tyle, unikając rosyjskich dam, nigdy nie stawiali się za granicą w fałszywem położeniu i wszędzie spotykali ludzi, którzy udawali, że rozumieją ich wzajemną pozycyę daleko lepiej, niż oni sami ją rozumieli. Rozłąka z synem, którego kochała, nie dawała jej się z początku odczuwać. Dziewczynka, jego dziecko, była tak miłą i tak przywiązała do siebie Annę z chwilą, gdy pozostała sama przy matce, że Anna rzadko wspominała syna.
Energia życiowa, wzmożona wyzdrowieniem, była zbyt potężną i warunki życia były do tego stopnia nowymi i przyjemnymi, że Anna sama sobie nie mogła darować swego szczęścia. Im bardziej poznawała Wrońskiego, tem bardziej kochała go. Kochała go dla niego samego i za jego miłość ku niej. Niepodzielne posiadanie go sprawiało jej nieustanną rozkosz. Obecność jego była jej zawsze pożądaną. Wszystkie rysy jego charakteru, który poznawała coraz gruntowniej, zachwycały ją bardziej z każdym dniem. Powierzchowność jego, która zmieniła się wraz ze zmianą munduru na cywilne ubranie, pociągało Annę ku sobie, jak młode dziewczę, zakochane po raz pierwszy. We wszystkiem, cokolwiek myślał, mówił lub czynił, widziała szczególną wzniosłość i szlachetność. Zachwyt, jaki Wroński wzbudzał w niej, przerażał często ją samą; starała się odnaleźć w nim cobądź, co by nie było doskonałem, i nie mogła. Nie śmiała zdradzać się przed nim z poczuciem swej niższości w porównaniu z nim, gdyż zdawało się jej, że on, wiedząc o tem, może prędzej przestać ją kochać, a niczego tak się nie obawiała teraz, chociaż nie miała żadnych powodów, aby przypuszczać, że może utracić jego miłość. Lecz nie mogła nie być mu wdzięczną za to wszystko, co uczynił dla niej i nie mogła nie okazywać mu, do jakiego stopnia ceni go za to. On, mający jej zdaniem, takie wybitne powołanie do działalności państwowej, w której powinienby zająć odpowiednie stanowisko, dla niej uczynił ofiarę ze swej ambicyi i nigdy nie dał jej poznać; że żałuje tego; był dla niej z jeszcze większym szacunkiem niż dawniej i na chwilę nie przestawał myśleć o tem, aby Anna nie potrzebowała w jakibądź sposób poczuć swe fałszywe położenie. On, człowiek energiczny i samodzielny, nietylko że nigdy nie różnił się z nią w zdaniu, lecz nie miał nawet swej woli i zdawało się, że wszystkie myśli jego najęte są tylko uprzedzaniem jej chęci. I Anna nie mogła nieoceniać tego, chociaż chwilami ciążyły jej i jego pieczołowitość i ta atmosfera troskliwości, jaką ją otaczał.
Wroński zaś, pomimo, że urzeczywistniło się wszystko, czego pragnął tak długo, nie był zupełnie szczęśliwym; poczuł on prędko, że urzeczywistnienie pragnień dało mu tylko ziarnko piasku z tej góry szczęścia, którego spodziewał się. Urzeczywistnienie to dowiodło mu owego wiecznego błędu, popełnianego przez ludzi, którzy wyobrażają sobie szczęście jako urzeczywistnienie swych pragnień. W pierwszych chwilach po połączeniu się z nią i po przebraniu się po cywilnemu, Wroński uległ wogóle urokowi swobody, której dawniej nie znał zupełnie, a szczególnie swobody miłości i czuł się zupełnie zadowolonym, lecz nie zbyt długo. Poczuł wkrótce, że w duszy jego powitało pragnienie pragnień, tęsknota. Niezależnie od swej woli, chwytał się każdego przelotnego kaprysu, biorąc go za pragnienie i cel. Szesnaście godzin na dobę trzeba było koniecznie zająć w jakiś sposób, ponieważ żyli za granicą najzupełniej swobodnie, po za tem kołem warunków codziennego towarzyskiego życia, które zajmowało każdemu z nich czas w Petersburgu. O przyjemnościach kawalerskiego życia, którym Wroński oddawał się podczas poprzednich swych wycieczek za granice, nie można było nawet marzyć, gdyż jedna próba tego rodzaju, kolacya ze znajomymi, która przedłużyła się trochę, wywarła na Annie niespodziewane zupełnie przygnębienie. Wobec nieokreślonej pozycyi nie można było podtrzymywać stosunków z miejscowem i rosyjskiem towarzystwem. Przypatrywanie się rzeczom godnym uwagi, nie mówiąc już o tem, że wszystko to widział dawno, nie posiadało dla niego, jako dla Rosyanina i człowieka rozumnego, tego niewytłumaczonego znaczenia, jakie tylko Anglicy umieją przywiązywać do tego. — Jak głodne zwierzę chwyta każdy przedmiot, jaki ujrzy, myśląc, że znajdzie w nim pożywienie, tak i Wroński, zupełnie nie zdając sobie z tego sprawy, chwytał się to polityki, to nowych książek, to obrazów.
Ponieważ za młodu okazywał pewne zdolności do malarstwa i ponieważ, nie wiedząc na co ma wydawać pieniądze, zaczął zbierać ryciny, zatrzymał się więc na malarstwie, zaczął pracować nad niem i włożył w nie zbywający zasób pragnień, wymagający zadosyćuczynienia.
Wroński miał dar rozumienia sztuki i był w stanie dokładnie i ze smakiem naśladować ją, zdawało mu się więc, że ma wszelkie dane, aby zostać artystą, i po krótkiem wahaniu się nad rodzajem malarstwa, jakie ma sobie obrać: religijnem, historycznem, rodzajowem, czy też realistycznem, wziął się do malowania. Znał się na wszystkich rodzajach, i każdy z nich mógł go natchnąć, lecz nie mógł wyobrazić sobie, aby można było niewiedzieć zupełnie, jakie są rodzaje malarstwa i natchnąć się bezpośrednio tem, co w duszy powstaje, nie troszcząc się wcale, czy to, co się maluje, będzie należało do jakiegobądż rodzaju. Ponieważ nie wiedział o tem, i nie bezpośrednie życie dawało mu natchnienie, lecz pośrednie, wcielone w sztukę, przeto natchnienie przychodziło nań nadzwyczaj prędko i łatwo, i również prędko i łatwo Wroński osiągał to, że namalowane przezeń obrazy były bardzo podobne do tego rodzaju, jaki chciał naśladować.
Najbardziej ze wszystkich rodzajów podobał mu się francuski, efektowny, i w tym rodzaju zaczął malować portret Anny we włoskim kostyumie, a portret ten wydawał się i jemu i wszystkim, co go oglądali, bardzo udatnym.
Stary zapuszczony pałac, z wysokimi rzeźbionymi plafonami i freskami na ścianach, z mozajkowemi posadzkami, z grubemi, żółtemi, aksamitnemi portyerami, z wysokiemi oknami, z urnami na konsolach i kominkach, z rzeźbionemi drzwiami, z ponuremi salami, zawieszonemi obrazami; pałac ten samą swą powierzchownością podtrzymywał we Wrońskim, gdy się tylko do niego wprowadził, to przyjemne złudzenie, że on, Wroński, jest nie tyle rosyjskim właścicielem ziemskim, koniuszym dworu nie pełniącym służby, ile wykształconym znawcą i mecenasem sztuk pięknych i skromnym artystą, który wyrzekł się świata, stosunków i ambitnych zamiarów dla ukochanej kobiety.
Rola, jaką obrał sobie po przeniesieniu się do pałacu, udała się zupełnie, i Wroński, zaznajomiwszy się przez Goleniszczewa z paroma wybitniejszymi mieszkańcami, przez kilka dni był zupełnie zadowolonym; pod kierunkiem włoskiego profesora malarstwa malował szkice z natury i studyował średniowieczne włoskie życie, które od jakiegoś czasu do tego stopnia zachwycało go, że zaczął nawet nosić kapelusz i pled przez ramię po średniowiecznemu, z czem było mu bardzo do twarzy.
— A my siedzimy tu i o niczem nie wiemy — rzekł raz Wroński do Goleniszczewa, gdy ten rano zaszedł do niego. — Widziałeś obraz Michajłowa? — zapytał, podając mu dopiero co otrzymaną gazetę rosyjską i wskazując artykuł o rosyjskim artyście, który przebywał w jednem z nimi mieście. Malarz ten ukończył wreszcie obraz, o którym chodziły już oddawna różne pogłoski i który był już zakupiony. W artykule czyniono przymówki rządowi i akademii, że pozwalają artyście pozostawać bez wszelkiej pomocy i zachęty.
— Widziałem — odparł Goleniszczew — ma się rozumieć, że nie jest pozbawiony talentu, kierunek jego jednak jest najzupełniej fałszywym... Ciągle to samo Iwanowsko[21]-Strausowsko-Kenanowskie zapatrywanie się na Chrystusa i na malarstwo religijne.
— Cóż przedstawia ten obraz? — zapytała Anna.
— Chrystusa przed Piłatem. Chrystus przedstawiony jest jako żyd, z całym realizmem, właściwym nowej szkole.
Zapytanie Anny o treść obrazu pozwoliło Goleniszczewowi wszcząć rozmowę na swój ulubiony temat, zaczął więc dowodzić z zapałem:
— Nie rozumiem, w jaki sposób mogą oni mylić się aż do tego stopnia! Chrystusa wcieliła już sztuka wielkich mistrzów średniowiecznych. Wynika więc z tego, że jeżeli chcą przedstawiać nie Boga, lecz rewolucyonistę lub mędrca, to niech biorą historyczne postacie: Sokratesa. Franklina, Charlottę Corday, w żadnym jednak razie Chrystusa... biorą postać nienadającą się dla sztuki, a później...
— Czy to prawda, że ten Michajłow jest w takiej nędzy? — przerwał Wroński, myśląc, że wypada mu, jako rosyjskiemu mecenasowi, dopomódz artyście, bez względu na to, czy obraz jest ładny, czy też nie.
— Chyba, że nie... Doskonały z niego portrecista. Czyście widzieli państwo portret Wasilczykowej jego pędzla? Zdaje mi się jednak, że nie chce już więcej malować portretów i dlatego, być może, rzeczywiście jest w potrzebie. Powiadam, że...
— Czy nie można by go poprosić o portret Anny Arkadjewny? — zapytał Wroński.
— Dlaczego o mój? — rzekła Anna. — Mam już jeden malowany przez ciebie i niechcę żadnego innego... już lepiej Ani[22]. Oto i ona — dodała, spoglądając przez okno na przystojną mamkę, przechadzającą się właśnie z dzieckiem po ogrodzie i natychmiast spojrzała na Wrońskiego. Mamka, której głowę Wroński malował na swym obrazie, była jedyną przykrością Anny, chowaną w głębokiej tajemnicy. Wroński malował Włoszkę, zachwycał się jej urodą i średniowiecznym wyglądem i Anna nie śmiała przyznać się przed samą sobą, że lęka się być zazdrosną o tę kobietę i dlatego dogadzała we wszystkiem i jej, i jej maleńkiemu synkowi.
Wroński spojrzał również w okno i w oczy Anny, i zwracając się w tej chwili do Goleniszczewa, rzekł:
— A ty znasz tego Michajłowa?
— Spotykałem się z nim, lecz to dziwak i człowiek bez żadnego wykształcenia. Jest to jeden z tych dzikich nowych ludzi, jakich teraz zdarza się często spotykać; jest to jeden z tych wolnomyślnych okazów, którzy d’emblée są wychowani w zasadach niewiary, przeczenia i materyalizmu. Dawniej — mówił Goleniszczew, nie zauważając lub też nie chcąc zauważyć, że i Anna i Wroński chcą mówić — dawniej wolnomyślny bywał człowiekiem, którego wychowywano w zasadach religii, praw, moralności, a który osobistą walką i pracą umysłową doszedł do wolnomyślności; lecz teraz zjawia się nowy typ samorodnych postępowców, którzy doszli do lat, nie słysząc nawet nigdy, że istnieją jakiekolwiek zasady moralności lub religii, że istniały autorytety, i którzy wyrastają poprostu w zasadach przeczenia wszystkiemu, to jest są dzikimi. Otóż i on należy do ich liczby; jest to, zdaje mi się, syn jakiegoś lokaja z Moskwy, który nie otrzymał żadnego wykształcenia; gdy wstąpił do akademii i gdy wyrobił sobie opinię, to jako człowiek nie głupi chciał się trochę wykształcić; zwrócił się więc ku temu, co zdawało mu się być źródłem wszelkiej wiedzy — do dzienników. Dawniej człowiek chcący się wykształcić, przypuśćmy Francuz, zacząłby czytać wszystkich klasyków, więc teologów i tragików, historyków i filozofów; wyobrażacie sobie państwo ten ogrom pracy, jaki go czekał. Lecz u nas, obecnie taki Iwanow odrazu wziął się do literatury, przeczącej wszystkiemu, posiadł bardzo prędko cały ekstrakt tej wiedzy i począł się uważać za skończonego człowieka. Ale to jeszcze nie wszystko: lat temu dwadzieścia byłby znalazł w tej literaturze ślady pewnej walki z powagami, z poglądami utrwalonymi przez wieki, a z tej walki byłby się dowiedział, że przedtem istniało coś innego; lecz obecnie odrazu natrafił na taką literaturę, która nie zaszczyca nawet walką dawnych poglądów, a powiada wprost: nic niema, évolution, dobór, walka o byt... i na tem koniec. Ja w mym atykule...
— A wiecie panowie — rzekła Anna, która już od dość dawna porozumiewała się ostrożnie wzrokiem z Wrońskim i która wiedziała, że Wrońskiego nic nie obchodzi wykształcenie tego malarza, lecz że chce tylko dopomódz mu i zamówić u niego portret; wiecie panowie co? — przerwała stanowczo rozprawiającemu Goleniszczewowi — jedźmy do niego!
Goleniszczew opamiętał się i z chęcią przystał na propozycye Anny; ponieważ artysta mieszkał dość daleko, postanowiono pojechać do niego powozem.
Po upływie godziny powóz z Anną, Goleniszczewem i Wrońskim, siedzącym na przedniem siedzeniu, zajechał przed nowy brzydki dom. Dowiedziawszy się od żony stróża, która wyszła na ich spotkanie, że Michajłow przyjmuje u siebie w pracowni, lecz że obecnie jest w mieszkaniu, odległem o parę kroków, całe towarzystwo posłało mu swe bilety z prośbą o pozwolenie zwiedzenia pracowni.
Malarz Michajłow, gdy mu przyniesiono bilety Wrońskiego i Goleniszczewa, był, jak zwykle, zajęty pracą; ranek spędził w pracowni na malowaniu swego dużego obrazu; wróciwszy do domu, rozgniewał się na żonę, że nie potrafiła rozmówić się z gospodynią, upominającą się o komorne.
— Mówiłem ci ze dwadzieścia razy, abyś nie bawiła się w żadne gadaniny. I tak już jesteś głupia, a jak zaczniesz w dodatku gadać po francusku, toś trzy razy jeszcze głupsza! — zawołał po dość długiej i ożywionej sprzeczce.
— Nie moja wina, żeś się zadłużył. Gdybym miała pieniądze...
— Daj mi spokój, na miłość Boską! — zawołał Michajłow ze łzami w oczach, i zatykając sobie uszy, poszedł do swego gabinetu, gdzie zamknął się na klucz. — „Strasznie głupia!“ — szepnął, siadł koło stołu i wyjąwszy z teki rozpoczęty rysunek, począł go wykańczać z gorączkowym pośpiechem.
Michajłow nigdy nie pracował z takim zapałem i powodzeniem, jak wtedy, gdy mu się w życiu nie wiodło, a szczególniej wtedy, gdy pokłócił się z żoną... „Ach, żeby to już raz djabli wzięli!“ — myślał, pracując gorączkowo; rysował właśnie człowieka gniewającego się. Rysunek ten był już raz zrobionym, lecz Michajłow był z niego niezadowolonym. — „Nie, tamten był lepszy... Gdzie on się podział?“ — poszedł więc do żony i marszcząc brwi i nie patrząc na nią, zapytał najstarszą córeczkę, gdzie jest ten papier, który dostała od niego? Papier z nieudanym rysunkiem znalazł się, lecz był cały powalany i pokapany stearyną. Pomimo to Michajłow wziął rysunek, położył go przed sobą na stole i odstąpiwszy parę kroków, zaczął mu się przyglądać z zamrużonemi oczyma; naraz uśmiechnął się i machnął z radością ręką.
— Tak, tak! — zawołał, i w tej chwili wziąwszy ołówek, począł prędko rysować. Stearynowa plama nadawała rysunkowi zupełnie inną pozę.
Michajłow rysował tę pozę, i nagle przypomniała mu się energiczna twarz kupca z wystającym podbródkiem, u którego brał zwykle cygara, i narysował taką samą twarz i podbródek. Malarz roześmiał się z radości, gdyż postać z martwej, wymyślonej, stała się odrazu żywą i taką, że nie można już było jej zmieniać. Postać ta żyła, była zrozumiała i pełna wyrazu. Można było poprawić rysunek w ogólnych zarysach, można, a nawet trzeba było rozstawić inaczej nogi, zmienić zupełnie gest lewej ręki i odrzucić włosy z czoła; czyniąc jednak te poprawki, Michajłow nie zmieniał samej postaci, usuwał tylko wszystko, co zaciemniało główną postać; zdawało mu się, że zdejmuje z niej zasłony, jakie zakrywały sobą niektóre części całej postaci; każde nowe pociągnięcie ołówka bardziej jeszcze dodawało postaci energii i siły, jakie wystąpiły tak wyraźnie od stearynowej plamy. Michajłow kończył już rysunek, gdy oddano mu bilety wizytowe.
— Zaraz! zaraz! — i udał się do żony.
— No, co tam Sasza, nie gniewaj się! — rzekł, uśmiechając się nieśmiało i serdecznie. — Tyś była winna, jam był winien, ale załatwię to wszystko. — I pogodziwszy się z żoną, ubrał się w oliwkowe palto z aksamitnym kołnierzem, włożył kapelusz i udał się do pracowni; o rysunku, który mu się udał, zapomniał już zupełnie.
O obrazie, nad którym obecnie pracował, miał w głębi duszy przekonanie, że obrazu takiego nikt nigdy jeszcze nie malował: nie przypuszczał, aby obraz jego miał być lepszym od rafaelowskich, lecz wiedział, że tego, co chce oddać na swym obrazie, nikt nigdy nie oddawał jeszcze. O tem wiedział napewno i wiedział już oddawna, gdyż od chwili, gdy zaczął pracować nad tym obrazem; w każdym razie jednak do sądów ludzkich, bez różnicy od kogo by one pochodziły, przywiązywał ogromną wagę i sądy te obchodziły go bardzo. Każda uczyniona mu, choćby najdrobniejsza uwaga, która dowodziła, że patrzący się widzą choć cząstkę tego, co on widzi w swym obrazie, wzruszała go do głębi; przypuszczał, że sędziowie jego mają więcej daru rozumienia niż on, i pewnym był, że oni dojrzą coś takiego w jego obrazie, czego on sam nie widzi, i zdawało mu się, że w sądach widzów znajduje to często.
Michajłow zbliżał się prędko do drzwi swej pracowni i chociaż był wzruszonym, uderzyło go jednak łagodne oświetlenie postaci Anny, stojącej w cieniu koło drzwi wchodowych i rozmawiającej z ożywieniem z Goleniszczewem, który jej właśnie coś opowiadał. Rozmawiając z Goleniszczewem Anna chciała jednocześnie przyjrzeć się nadchodzącemu artyście. Michajłow sam nie zauważył tego, jak podchodząc ku nim, uchwycił w jednej chwili to wrażenie, równie jak dawniej podbródek kupca sprzedającego cygara, i schował je w sobie, by wyjąć je, gdy tego zajdzie potrzeba. Goście, których opowiadania Goleniszczewa rozczarowały już poprzednio do Michajłowa, jeszcze bardziej zostali rozczarowani jego wyglądem: średniego wzrostu, barczysty, niezgrabny w ruchach, Michajłow wywarł ujemne wrażenie swym cynamonowym kapeluszem, oliwkowym paltotem i wąskiemi spodniami, gdy tymczasem oddawna już noszono szerokie; szczególnie zaś swą pospolitą, szeroką twarzą i wyrazem onieśmielenia, połączonego z chęcią nieuronienia swej godności.
— Służę państwu — rzekł, usiłując wydawać się obojętnym i wszedłszy do sieni, wyjął z kieszeni klucz i otworzył drzwi.
Wszedłszy do pracowni, Michajłow raz jeszcze obrzucił gości spojrzeniem i umocnił sobie w pamięci wyraz twarzy Wrońskiego, szczególniej zaś jego szczęk; pomimo to, że artystyczne poczucie jego pracowało nieustannie, zbierając materyały, pomimo to, że artysta był coraz bardziej i bardziej wzruszonym zbliżającą się chwilą, w której miał być wydanym sąd o jego pracy, Michajłow z niedających się zauważyć oznak prędko i dokładnie utworzył sobie ogólne pojęcie o tych trzech osobach. Ten (Goleniszczew) był tutejszym Rosyaninem. Michajłow nie pamiętał ani jego nazwiska, ani gdzie się spotykali, nie pamiętał również, o czem wtedy rozmawiali. Pamiętał tylko twarz jego, jak w ogóle pamiętał wszystkie twarze, które przynajmniej raz widział, pamiętał też jednak, że była to jedna z tych, jakie w swej wyobraźni umieścił w ogromnym dziale pozornie wiele mówiących, lecz w gruncie rzeczy ubogich treścią twarzy. Długie włosy i bardzo wysokie czoło dodawały zewnętrznej powagi twarzy Goleniszczewa, na której malował się tylko jeden mało mówiący, dziecinny, niespokojny wyraz, ześrodkowany nad nosem między brwiami. Co do Wrońskiego i Anny, Michajłow wywnioskował, że są bogatymi i znakomitymi Rosyanami, którzy nic się nie znają na sztuce, jak w ogóle wszyscy bogaci Rosyanie, lecz którzy grają rolę znawców i mecenasów. „Zwiedzili już zapewne galerye i muzea, i teraz obchodzą pracownie współczesnych malarzy: szarlatana Niemca i głupiego prerafaelisty Anglika, a do mnie przyjechali tylko po to, aby módz sobie powiedzieć, że widzieli wszystko — myślał Michajłow, obznajomiony doskonale ze sposobem postępowania dyletantów (a ci czem są mądrzejsi, tem gorsi), zasadzającym się na zwiedzania pracowni współczesnych artystów tylko po to, aby mieć prawo powiedzieć, że sztuka coraz bardziej chyli się do upadku, i że dopiero przypatrując się dziełom współczesnych artystów, widzi się, że nikt nie jest w stanie dorównać dawnym mistrzom. Michajłow spodziewał się tego wszystkiego, widział to wszystko na twarzach swych gości, dostrzegł to w ich obojętnem zachowywaniu się, gdy rozmawiali z sobą, gdy przyglądali się manekinom i biustom, i gdy nie krępując się bynajmniej, przechadzali się po pracowni, oczekując na zdjęcie zasłony z obrazu. Pomimo to jednak Michajłow podnosząc rolety i zdejmując prześcieradła był wzruszonym, i to tembardziej, że chociaż wszyscy dobrze urodzeni i bogaci Rosyanie powinni być osłami i głupcami podług jego pojęć, Wroński, a szczególniej Anna, podobali mu się.
— Może państwo zechcą się przyjrzeć? — rzekł, odchodząc na bok i wskazując na obraz — rozmowa z Piłatem, XXVII rozdział z ewangelii św. Mateusza — odezwał się, czując, iż wargi drżą mu ze wzruszenia; poczem cofnął się i stanął za gośćmi.
W ciągu tych paru sekund, podczas których goście wśród głębokiej ciszy przypatrywali się obrazowi, Michajłow również patrzał nań i patrzał obojętnem okiem. W ciągu tych paru sekund wierzył z góry, że ci goście, któremi minutę temu tak pogardzał, wydadzą najsprawiedliwszy sąd. Zapomniał już o wszystkiem, co myślał o swym obrazie podczas ostatnich trzech lat, od kiedy zaczął go malować; zapomniał o wszystkich jego zaletach, o których nie wątpił; patrzał na obraz swój obojętnie, bezstronnie i zupełnie inaczej niż dotąd i nie widział w nim nic dodatniego; widział na pierwszym planie gniewną twarz Piłata i spokojne oblicze Chrystusa, na drugim zaś postacie świty Piłata i oblicze Jana, przypatrującego się temu, co się dzieje w jego obecności. Każda twarz z temi poprawkami, błędami, z właściwym każdej wyrazem, twarz każda, która była dla niego powodem tylu zmartwień i radości, wszystkie te twarze, tyle razy zmieniane, wszystkie odcienia kolorytu i tonów, co wszystko osiągnął z takim trudem: to wszystko teraz, gdy patrzał oczyma widzów, zdawało mu się rzeczą pospolitą, odtwarzaną już tysiące razy. Najdroższe mu oblicze, oblicze Chrystusa, główne środowisko obrazu, które, gdy je tworzył, dostarczało mu tyle upojenia, również przestało przedstawiać dla niego jakąbądż wartość z chwilą, gdy spojrzał na obraz ich oczyma. Widział dobrze namalowane (i to nawet nie zupełnie, gdyż spostrzegł teraz wyraźnie bardzo wiele błędów) naśladownictwo tej ogromnej ilości Chrystusów Tycyana, Rafaela, Rubensa i zawsze tych samych żołdaków i Piłata. Całość była pospolita, uboga treścią, przestarzała i nawet źle namalowana, pstro i z błędami. Goście ci będą mieli słuszność, chwaląc obraz przez grzeczność w obecności artysty, a ganiąc i wyśmiewając go po wyjściu z pracowni.
Ogólne milczenie poczęło już ciążyć Michajłowowi (chociaż nie trwało dłużej niż minutę); aby je przerwać i dać poznać po sobie, że nie jest wzruszonym, Michajłow, zebrawszy się na wysiłek, zwrócił się do Goleniszczewa.
— Zdaje się, że miałem zaszczyt poznać pana — rzekł do niego, spoglądając z niepokojem to na Annę, to na Wrońskiego, aby nie stracić żadnego rysu z wyrazu ich twarzy.
— A jakże! widzieliśmy się u Rossi... pamięta pan tego wieczoru, gdy ta włoska panna deklamowała, nowa Rachel? — odparł Goleniszczew, bez najmniejszego żalu odrywając spojrzenie od obrazu i zwracając się ku malarzowi.
Zauważywszy jednak, że Michajłow czeka na sąd o swym obrazie, Goleniszczew rzekł:
— Obraz pański posunął się znacznie od tego czasu, gdym go widział po raz ostatni. I teraz również jak i wtedy uderza mnie szczególnie postać Piłata; rozumie się i widzi jak nawskroś, tego dobrego, poczciwego człowieka, ale urzędnika do szpiku kości, który nie chce nawet wiedzieć, co czyni. Zdaje mi się jednak...
Nerwowe, ruchliwe oblicze Michajłowa rozjaśniło się nagle, oczy nabrały blasku, malarz chciał odezwać się, do tego jednak stopnia był onieśmielonym, że nie mógł ust otworzyć i udał, że zakaszlał się. Michajłowa zachwycił sąd Goleniszczewa, chociaż zdolności jego co do ocenienia dzieł sztuki artysta stawiał nadzwyczaj nisko, i chociaż ta uwaga o świetnym wyrazie twarzy Piłata, jako urzędnika, była dość błahą; Michajłowa mogło też urazić, że Goleniszczew zwrócił uwagę na taki drobny szczegół i nie zauważył znaczniejszych rzeczy, on również myślał o postaci Piłata to samo co i Goleniszczew. Fakt, że uwaga powyższa była jedną z miliona tych, które, jak Michajłow był o tem głęboko przekonany, wszystkie były jak najzupełniej słuszne, nic nie ujęło wagi spostrzeżeniu uczynionemu przez Goleniszczewa. Michajłow pokochał Goleniszczewa za to spostrzeżenie, i o ile przedtem był przygnębionym, o tyle teraz opanował go zachwyt; cały obraz ożył nagle przed nim. Michajłow znowu chciał odezwać się i powiedzieć, że i on również w ten sposób a nie inaczej pojmuje Piłata, lecz wargi drżały mu do tego stopnia, że nie był w stanie odezwać się ani słowa. Wroński i Anna również rozmawiali z sobą tym przyciszonym głosem, jakim zwykle rozmawia się na wystawach obrazów, potrochu, aby nie urazić twórcy tych obrazów, potrochu, aby nie powiedzieć głośno głupstwa, które zwykle wyrywa się z taką łatwością podczas wszelkich rozmów o sztuce. Michajłowowi zdawało się, że obraz i na nich wywarł wrażenie, podszedł więc bliżej ku nim.
— Dziwny wyraz ma Chrystus! — rzekła Anna. Wyraz ten podobał jej się najbardziej ze wszystkiego, co widziała na obrazie, domyśliła się więc, że jest to środek ciężkości obrazu i że pochwała ta sprawi artyście przyjemność. — Widać, że żal mu Piłata.
I znowu było to jedno z miliona słusznych spostrzeżeń, jakie można było uczynić nad obrazem i nad postacią Chrystusa. Anna zauważyła, że Chrystusowi żal Piłata; w wyrazie Chrystusa powinien malować się i żal, gdyż jest w nim i miłość, i nadziemski spokój, i głęboka pewność o zbliżającej się śmierci, i głębokie przekonanie, że słowa będą daremne. Rozumie się, że Piłat ma wyraz urzędnika, a Chrystus wyraz żalu, ponieważ pierwszy jest wcieleniem zmysłowego, drugi zaś nadzmysłowego życia. Uwaga ta wraz z wieloma innemi przesunęła się w jednej chwili przez umysł Michajłowa. I znowu błysnęło mu w oczach najwyższe zadowolenie.
— W istocie postać Chrystusa namalowana jest świetnie i nadzwyczaj plastycznie! Zdaje się, że można ją obejść dokoła — rzekł Goleniszczew, chcąc widocznie tą uwagą dać do zrozumienia, że nie pochwala sposobu, w jaki Chrystus został pojętym przez artystę.
— Zdumiewająca biegłość i wprawa! — rzekł Wroński. — Jak te postacie na dalszym planie odcinają się świetnie! To dopiero technika! — rzekł, zwracając się do Goleniszczewa, przypominając mu w ten sposób rozmowę, jaką prowadzili przedtem, podczas której Wroński wątpił, czy dojdzie kiedykolwiek do takiej techniki.
— Zaiste zdumiewająca! — potwierdzili Goleniszczew i Anna.
Uwaga o technice odezwała się bolesnym zgrzytem w sercu Michajłowa i pomimo podniecenia, w jakiem znajdował się, spojrzał z gniewem na Wrońskiego i zmarszczył się nagle. Zdarzało mu się często słyszeć ten wyraz: technika, nie pojmował jednak stanowczo, co mianowicie miał on oznaczać. Wiedział, że pod tym wyrazem rozumiano powszechnie mechaniczną zdolność malowania i rysowania, niezależną zupełnie od treści obrazu. Zauważał często, jak to miało miejsce i w obecnej pochwale, że technikę przeciwstawiano wewnętrznym zaletom, jak gdyby można było ładnie namalować obraz, nieładny sam z siebie. Michajłow wiedział, że trzeba być bardzo uważnym i ostrożnym, aby zdejmując zasłony nie uszkodzić samego dzieła, że nawet trzeba umieć zdejmować te zasłony; ale sztuki malowania, techniki, nie było w tem żadnej. Gdyby małemu dziecku lub jego własnej kucharce objawiło się to, co objawia się jemu, to i ona umiałaby przedstawić to, co widzi! A najbardziej doświadczony i wprawny malarz-technik nie byłby wstanie nic namalować tylko za sprawą mechanicznych zdolności, gdyby przedtem nie urodziła się w jego duszy idea obrazu. Przede wszystkiem zaś wiedział, że gdy raz już jest mowa o technice, to nie sposób było chwalić go za nią; we wszystkich swych dawniejszych i nowszych obrazach widział w oczy bijące braki, pochodzące z nieostrożnego zdejmowania zasłon; braków tych nie można było w żaden sposób poprawić, nie psując całego dzieła i prawie na wszystkich postaciach i twarzach widział te braki, które szkodziły całemu dziełu.
— Pozwoli pan uczynić sobie jedną uwagę — odezwał się Goleniszczew.
— Proszę pana bardzo — odparł Michajłow, uśmiechając się z przymusem.
— Chrystus jest u pana człowiekiem — Bogiem, a nie Bogiem-człowiekiem... a zresztą wiem, że pan życzył sobie tego.
— Nie mogę malować Chrystusa, jakiego nie mam w duszy — odrzekł Michajłow niechętnie.
— Tak, ale w takim razie, jeżeli pan pozwoli powiedzieć mi swą myśl... pański obraz jest doskonały i uwaga moja nie może mu zaszkodzić, a w dodatku jest to mój pogląd osobisty. U pana to co innego, sam motyw jest zupełnie inny... ale weźmy choćby Iwanowa. Mojem zdaniem, jeżeli Chrystus został postawionym na równi z innemi postaciami historycznemi, Iwanow byłby postąpił właściwiej, gdyby był wybrał sobie inny temat historyczny, zupełnie nowy i dotychczas nieporuszany zupełnie.
— Jeżeli jednak jest to najwznioślejszy temat, jaki sztuka może sobie wyobrazić?...
— Znajdą się inne, gdy się ich poszuka. Idzie mi jednak o to, że w dziele sztuki nie może być nic wątpliwego i niezrozumiałego, a patrząc na obraz Iwanowa i wierzący i niewierzący pomimowoli zadaje sobie pytanie: Czy to Bóg czy nie Bóg?... a sam fakt, że pytanie tego rodzaju nasuwa się, wpływa na zniweczenie jedności wrażenia.
— Dlaczego? zdaje mi się, że dla człowieka wykształconego nie może być żadnych wątpliwości pod tym względem.
Goleniszczew nie zgodził się na to i obstając wciąż przy swojem twierdzeniu, że w sztuce konieczną jest jedność wrażenia, doprowadził Michajłowa do tego, że ten uznał się za zwyciężonego.
Artysta niecierpliwił się, lecz nie wiedział co ma przytoczyć na obronę swych przekonań.
Anna i Wroński oddawna już spoglądali na siebie, żałując, że ich mądry przyjaciel lubi mówić tak dużo; wkońcu Wroński nie czekając na gospodarza, podszedł do drugiego niedużego obrazu.
— Ach, jakie to śliczne! Co to za ładna rzecz! — jednogłośnie zaczęli wołać oboje z Anną.
„Co też im się tak podobało?“ — pomyślał Michajłow, który zapomniał już zupełnie o tym obrazie, namalowanym trzy lata temu. Zapomniał już o swych cierpieniach i zachwytach, jakie przeżył, malując ten obraz, gdy w ciągu paru miesięcy w dzień i w nocy nim tylko był zajęty; zapomniał, jak zwykle zapominał o skończonych już obrazach; nie lubiał nawet patrzeć nań, i dlatego tylko wystawił go, że oczekiwał wizyty Anglika, który chciał obraz ten kupić.
— To dawny szkic — rzekł.
— Śliczne — odezwał się Goleniszczew, który również uległ czarowi, wywieranemu przez obraz.
Dwaj chłopcy w cieniu wierzby łowili ryby na wędkę. Jeden z nich, starszy, dopiero co zarzucił wędkę i uważnie wyciągał popławek zaplątany o krzak i cały był pochłonięty tem zajęciem; drugi zaś, młodszy, leżał na trawie, oparł na ręku rozczochraną jasną główkę i spoglądał na wodę błękitnemi, zamyślonemi oczyma. O czem on też myślał?
Na widok zachwytu, wywołanego przez obraz, poprzednie wzruszenie poczęło na nowo ogarniać Michajłowa, który w ogóle unikał i nie lubiał tych jałowych wspomnień przeszłości, dlatego też, chociaż pochwały te cieszyły go, chciał jednak zwrócić uwagę widzów na trzeci obraz.
Wroński zapytał, czy obraz nie jest przeznaczonym na sprzedaż? Michajłow nigdy nie lubiał rozmów o kwestyach pieniężnych, szczególnie zaś, gdy był podnieconym, jak obecnie.
— Przeznaczyłem go na sprzedaż — odparł z niechęcią i skrzywił się.
Gdy goście opuścili pracownię, Michajłow siadł naprzeciwko obrazu Chrystusa i Piłata, i przypominał sobie to, co powiedzieli i czego nie powiedzieli, lecz co mieli na myśli ci goście. I dziwna rzecz, to co miało dla niego tyle wagi wtedy, gdy oni byli w jego pracowni i gdy w wyobraźni swej patrzał na obraz pod ich kątem widzenia, straciło nagle dla niego wszelkie znaczenie; zaczął przypatrywać się swemu obrazowi całem swem artystycznem spojrzeniem i doszedł do stanu zupełnej pewności, że obraz jest doskonałym i że ma wartość. Stan taki potrzebnym bywał Michajłowowi, aby osiągnąć natężenie, wyłączające wszystkie myśli o czem bądź innem; Michajłow tylko przy takiem natężeniu umysłu mógł pracować.
Noga Chrystusa w sandale była w każdym razie nie taką, jaką Michajłow życzył sobie widzieć, ujął więc pędzel i wziął się do pracy. Poprawiając nogę patrzał nieustannie na postać Jana, umieszczoną na drugim planie, na którą goście nie zwrócili nawet uwagi, lecz która, a Michajłow wiedział o tem dobrze, była szczytem doskonałości. Skończywszy nogę Chrystusa, chciał zabrać się do tej postaci, lecz czuł się zanadto wzruszonym i rozdrażnionym. Michajłow nie mógł pracować wtedy, gdy był zbyt spokojnym i wtedy, gdy był zbyt wzruszonym, a pod tym względem znał doskonale samego siebie; dla niego istniał tylko jeden stopień, przejście z obojętności w natchnienie: wtedy mógł pracować. Obecnie artysta czuł się zanadto wzruszonym; chciał zasłonić obraz, lecz wstrzymał się i stojąc przed swem dziełem z prześcieradłem w ręku, uśmiechał się, patrząc długo z zachwytem na postać św. Jana. W końcu, zdając się ze smutkiem rozstawać z ukochaną postacią, spuścił zasłonę i zmęczony, lecz uszczęśliwiony, udał się do domu.
Wroński, Anna i Goleniszczew, wracając do hotelu, byli bardzo ożywieni i w doskonałych humorach; rozmawiali o Michajłowie i o jego obrazach. Wyraz talent, pod którym rozumieli wrodzoną, prawie fizyczną zdolność, niezależną ani od rozumu, ani od uczucia, i którym chcieli określić wszystko, przez co przechodzi artysta, tworząc swe dzieło, dawał się słyszeć dość często w ich rozmowie, gdyż wyraz ten był im koniecznie potrzebny, aby nazwać rzecz, o której nie mieli najmniejszego pojęcia, lecz o której chcieli rozmawiać. Mówili, że Michajłowowi nie można odmówić talentu, lecz że talent jego nie mógł się rozwinąć z powodu braku wykształcenia, wspólnego nieszczęścia rosyjskich artystów. A pomimoto obraz przedstawiający chłopców, wyrył się im w pamięci i pomimo woli wciąż się przypominał. Jaki śliczny! Jak mu się udał! On sam nie wie, co za arcydzieło stworzył. Nie można zaniedbać sposobności i trzeba go koniecznie kupić — mówił Wroński.
Michajłow sprzedał Wrońskiemu swój obraz i zgodził się malować portret Anny; w umówiony dzień malarz stawił się w pałacu Wrońskiego.
Począwszy od piątego posiedzenia portret zaczął uderzać wszystkich, a szczególniej Wrońskiego, nietylko swem podobieństwem, lecz i swą nadzwyczajną pięknością. Zadziwiającem było, w jaki sposób Michajłow mógł odkryć tę nadzwyczajną piękność Anny. „Trzeba znać ją i kochać tak, jak ja ją kocham, aby dostrzedz ten zachwycający duchowy jej wyraz“ — myślał Wroński, chociaż sam dopiero z portretu Michajłowa przekonał się o istnieniu tego zachwycającego duchowego wyrazu, a wyraz ten był do tego stopnia prawdziwym, że i jemu samemu i obcym zdawało się, że znają go już oddawna.
— Ja mozolę się tyle czasu i nic nie zrobiłem — mówił Wroński o swym portrecie — a on popatrzał i namalował... oto co znaczy technika!
— Przyjdzie ona sama przez się — pocieszał go Goleniszczew, zdaniem którego Wroński posiadał talent, a nadewszystko wykształcenie, które daje zawsze wzniosłe poglądy na sztukę. Wiarę Goleniszczewa w talent Wrońskiego podtrzymywała jeszcze ta okoliczność, że współczucie i pochwały Wrońskiego były mu potrzebne, a Wroński nie szczędził ich jego artykułom, i Goleniszczew był zdania, że należy wywzajemniać i pochwały i uznanie.
W obcym domu, a szczególniej w „palazzo“ u Wrońskiego Michajłow był zupełnie innym człowiekiem, niż u siebie w pracowni; zachowywał się z pozornym szacunkiem, lecz nadzwyczaj odpornie, jak gdyby obawiał się zbliżać ku ludziom, których nie szanuje; nazywał Wrońskiego stale „jaśnie panem“ i nigdy, pomimo zapraszań Wrońskiego i Anny, nie chciał zostać u nich na obiedzie, nigdy też nie przychodził w innej porze, tylko na posiedzenia. Anna była dla niego bardziej uprzejmą niż dla kogobądż innego i była mu szczerze wdzięczną za portret. Wroński był względem niego nadzwyczaj uprzedzającym i widocznem było, iż obchodzi go sąd artysty o obrazie, jaki właśnie malował. Goleniszczew nie ominął nigdy sposobności, aby nie wpajać w Michajłowa prawdziwych poglądów na sztukę. Życzliwe to obejście nie działało jednak na Michajłowa; Anna widziała z jego spojrzenia, że Michajłow lubi przypatrywać się jej; lecz artysta unikał wszelkich rozmów z nią. Wrońskiemu, gdy mówił o sztuce, Michajłow odpowiadał uporczywem milczeniem i również nie odezwał się ani słowa, gdy mu pokazano obraz Wrońskiego; widocznem też było, że rozmowy Goleniszczewa ciążą artyście, który nie podtrzymywał ich nigdy.
W ogóle Michajłow swem chłodnem i odstręczającem, jak gdyby wrogiem zachowywaniem się, przy bliższem poznaniu bardzo się wszystkim niepodobał; Anna i Wroński byli więc zadowoleni, gdy posiedzenia skończyły się, gdyż pozostał im w ręku bardzo ładny portret, a Michajłow przestał przychodzić.
Goleniszczew pierwszy wyraził głośno myśl, która już wszystkim przychodziła do głowy, że Michajłow zazdrości Wrońskiemu.
— Przypuśćmy, że nie zazdrości, gdyż ma talent, w każdym razie niepodoba mu się, że arystokrata, człowiek bogaty, w dodatku do tego hrabia (a oni przecież bardzo nie lubią tego), bez żadnych wysiłków robi to samo, a może nawet i lepiej, co i on, który poświęcił na to całe swe życie... Przedewszystkiem wykształcenie, którego mu brak zupełnie...
Wroński bronił Michajłowa, lecz w głębi duszy wierzył temu, gdyż zgodnie z jego pojęciami człowiek należący do innego, niższego świata, nie mógł nie zazdrościć mu.
Portret Anny, tak samo malowany z natury i przez niego i przez Michajłowa, powinien był wykazać Wrońskiemu różnicę, jaka istniała między nim i Michajłowem, lecz Wroński nie dostrzegał jej; tylko, gdy Michajłow skończył malować portret Anny, Wroński również zaprzestał dalszej pracy, tłómacząc się, że drugi portret jest już zbytecznym; obraz zaś swój z czasów średniowiecznych malował w dalszym ciągu. I on sam i Goleniszczew, a szczególnie Anna byli przekonani, że obraz udał się, ponieważ był daleko bardziej podobnym do znakomitych obrazów, niż obraz Michajłowa.
A Michajłow tymczasem, pomimo że portret Anny zajął go bardzo, jeszcze więcej od nich był rad, że posiedzenia już się skończyły, że nie będzie musiał słuchać już dłużej rozpraw Goleniszczewa o sztuce, i że będzie mógł zapomnieć o malarstwie Wrońskiego. Michajłow wiedział, że nie sposób zabronić Wrońskiemu zabijać czas malowaniem obrazów, wiedział, że Wroński na równi ze wszystkimi dyletantami ma najzupełniejsze prawo malować co mu się tylko żywnie podoba, malowanie to jednak sprawiało artyście pewnego rodzaju nieprzyjemność. Nie można zabronić nikomu ulepić ogromną lalkę z wosku i całować tę lalkę; ale gdyby ten człowiek z lalką przyszedł i siadł naprzeciwko pary zakochanych i począł pieścić swą lalkę, jak kochanek pieści swą kochankę, to zakochanemu byłoby nieprzyjemnie patrzeć na taką profanacyę swych uczuć. Takiego samego mniej więcej nieprzyjemnego wrażenia doświadczał Michajłow na widok malarstwa, uprawianego przez Wrońskiego; chciało mu się i śmiać i gniewać, przykro mu było i czuł się urażonym.
Zapał Wrońskiego ku wiekom średnim i malarstwu nie trwał zbyt długo; Wroński miał w sobie na tyle smaku artystycznego, na tyle znał się na malarstwie, że nie był w stanie dokończyć swego obrazu. Obraz nie posuwał się dalej. Wroński przeczuwał, że braki obrazu, z początku nie dające się dostrzegać, będą uderzać w oczy, gdy cały obraz zostanie ukończonym. Z Wrońskim zaszło to samo co i z Goleniszczewem, który przekonał się już, że niema nic do powiedzenia, lecz który wciąż oszukiwał samego siebie, że idea jego nie dojrzała jeszcze, że wciąż nosi ją w sobie, i że tak jak dotychczas, musi się ograniczać tylko na zbieraniu materyałów; a jednak między nimi obydwoma była ogromna różnica; Goleniszczew martwił się i gniewał, Wroński zaś nie był w stanie łudzić się i martwić, a szczególnie gniewać, tylko ze zwykłą sobie stanowczością, nic nie mówiąc nikomu i nie usprawiedliwiając się ani przed sobą, ani przed nikim, przestał zajmować się malarstwem.
Lecz gdy nie stało tego zajęcia i dla niego i dla Anny, która nie mogła nadziwić się dość jego zniechęceniu, życie we włoskiem mieście stało się strasznie nudnem; pałac począł się nagle wydawać im nadzwyczaj brudnym i starym, plamy na portyerach, szpary w podłogach, poodrywane gzymsy zbrzydły im, i do tego stopnia poczęli ich nudzić wciąż jedni i ci sami znajomi: Goleniszczew, włoski profesor i turysta Niemiec, że powzięli oboje zamiar wjazdu; postanowili wyjechać do Rosyi na wieś. W Petersburgu Wroński chciał załatwić z bratem sprawy majątkowe, a Anna zobaczyć się z synem, lato zaś chcieli spędzić w dużym, dziedzicznym majątku Wrońskiego.
Lewin był już żonaty od trzech miesięcy; był szczęśliwy, ale zupełnie nie w taki sposób, jak się spodziewał; na każdym kroku rozczarowywał się co do poprzednich swych marzeń, oczarowywały go zaś rzeczy, jakich się zupełnie nie spodziewał. Był szczęśliwym, lecz rozpocząwszy życie rodzinne, przekonywał się na każdym kroku, że życie to jest zupełnie innem, niż je sobie wyobrażał; na każdym kroku Lewin doświadczał tego, czego doświadczyłby człowiek po wejściu do łódki, której lekkim, równym biegiem po jeziorze zachwycał się, stojąc na brzegu. Człowiek ten przekonałby się, że nie wystarcza siedzieć spokojnie i nie kołysać się, ale że należy mieć ciągle skupioną uwagę; że na chwilę nawet nie można zapominać dokąd się płynie; że pod nogami ma się wodę, i że trzeba wiosłować, co nieprzyzwyczajonym rękom sprawia ból; że łatwo jest tylko patrzeć na płynącą łódkę, a wiosłować i kierować nią jest ciężko, chociaż i przyjemnie.
Zdarzało się, że gdy był kawalerem, Lewin uśmiechał się tylko pogardliwie, patrząc na różne małżeństwa, na sprzeczki o byle co, na zazdrość. Zdaniem Lewina w przyszłem jego małżeństwie nietylko że coś podobnego nie będzie mogło mieć miejsca, lecz nawet zdawało mu się, że zewnętrzne formy nie powinny być podobne w niczem do tego, co widywał naokoło siebie. I nagle, zamiast tego wymarzonego życia, rzeczywiste jego życie z żoną nietylko że nie składało się z czegoś szczególnego, lecz złożyło się z tych samych właśnie drobiazgów, którymi pogardzał przedtem, lecz które teraz, pomimo jego woli, występowały z nadzwyczajną i niedającą się pokonać siłą.
Lewin przekonywał się, że zadośćuczynienie wszystkim tym drobiazgom wcale nie było tak łatwem, jak mu się przedtem zdawało. Pomimo to, iż był przekonanym, że nadzwyczaj dokładnie przedstawia sobie pożycie rodzinne, równie jak i wszyscy mężczyźni, pomimowoli wyobrażał sobie życie rodzinne tylko jako napawanie się miłością, której nic nie powinno stać na przeszkodzie i od której nie powinny odciągać żadne drobiazgi codziennego życia. On — wyobrażał sobie — powinien pracować i po pracy rozkoszować się szczęściem miłości, ona zaś powinna być kochaną, i na tem koniec. Lecz Lewin, równie jak i wszyscy mężczyźni, zapominał, że i ona musi koniecznie mieć zajęcie, nie mógł więc wyjść z podziwu, w jaki sposób ona, ta poetyczna, zachwycająca Kiti, mogła w ciągu pierwszych, nie już tygodni, ale dni po wyjściu za mąż, myśleć i pamiętać o wszystkiem, zajmować się obrusami, meblami, materacami dla gości, kucharzem, obiadem, naczyniami i t. p. Gdy był jeszcze narzeczonym, uderzyła go stanowczość, z jaką Kiti odrzuciła projekt wyjazdu za granicę i chciała jechać na wieś, jak gdyby miała na widoku coś takiego, co jest niezbędnem, i jak gdyby była w stanie myśleć o czemś innem prócz o swej miłości; sprawiło mu to wtedy pewną przykrość, a i teraz parę razy były mu przykrymi jej drobne kłopoty, widział jednak, że żona nie może się obejść bez tego. I Lewin, kochając żonę, chociaż i nie rozumiał, co powodowało te kłopoty, chociaż i śmiał się z nich, nie mógł jednak nie zachwycać się nimi: śmiał się, gdy Kiti rozstawiała meble, przywiezione z Moskwy, gdy przestawiała krzesła i stoły w swoim i jego pokoju, gdy zawieszała portyery, gdy wyznaczała pokoje dla przyszłych gości i dla Dolly, gdy urządzała pokój dla swej nowej panny służącej, gdy dysponowała obiad staremu kucharzowi, gdy spierała się z Agafią Michajłowną, usiłując odsunąć ją od spiżarni. Lewin widział, jak stary kucharz uśmiechał się, zachwycając się swą panią i słuchając jej poleceń, niemożebnych do wykonania; widział, jak Agafia Michajłowna łagodnie i z wyrozumiałością potrząsała głową, przypatrując się rządom młodej gospodyni w spiżarni; widział, że Kiti była zachwycającą, gdy śmiejąc się i płacząc, przychodziła do niego i mówiła mu, że Masza przywykła uważać ją za pannę, i że z tego powodu nikt niechce jej, Kiti, słuchać. To wszystko wydawało się Lewinowi nadzwyczaj miłem, ale był zdania, że lepiej byłoby, aby tego nie było.
Lewin nie znał tego uczucia, wywoływanego przez zmianę warunków i otoczenia, jakiego doznawała Kiti. Dopóki była w domu rodziców, gdy zachciało jej się czasami kapusty z kwasem lub cukierków, nie mogła mieć ich na zawołanie, a teraz w każdej chwili mogła kazać podać sobie co tylko jej się żywnie podobało; cukierki kupować całemi pudłami, wydawać ile tylko zechciała pieniędzy i kazać kucharzowi zrobić każdą leguminę.
Dlatego też marzyła teraz ze szczególną przyjemnością o przyjeździe Dolly z dziećmi, gdyż dzieciom będzie mogła dawać ulubione przez nie leguminy i przysmaki, a Dolly potrafi ocenić jak należy, całe jej gospodarstwo; Kiti sama nie zdawała sobie sprawy po co i dlaczego, lecz gospodarstwo domowe pociągało ją ku sobie z nieprzepartą siłą. Kiti, czując instynktem zbliżanie się wiosny, i wiedząc, że nadejdą i dnie niepogodne, wiła, jak umiała swe gniazdo i usiłowała jednocześnie wić je i uczyć się, jak to czynić należy.
Ta drobiazgowość Kiti, wręcz przeciwna ideałowi, jaki Lewin wyrobił sobie o szczęśliwych chwilach miodowego miesiąca, stanowiła jedno z jego rozczarowań, lecz zarazem taż drobiazgowość, której nie rozumiał, lecz którą nie mógł nie zachwycać się, oczarowywała go.
Drugiem rozczarowaniem, lecz i oczarowaniem zarazem, były sprzeczki; Lewin nigdy nie mógł wyobrazić sobie, aby pomiędzy nim a żoną mogły istnieć innego rodzaju stosunki, prócz najbardziej czułych, opartych na wzajemnym szacunku i miłości, i nagle w ciągu pierwszych dni pokłócili się z sobą do tego stopnia, że ona powiedziała mu, iż on nie kocha jej, iż kocha tylko samego siebie, zaczęła płakać i machać rękoma.
Ta pierwsza sprzeczka zaszła z tego powodu, że Lewin pojechał na jeden z dalszych folwarków i nie było go w domu o pół godziny dłużej, gdyż zabłądził z powrotem, chcąc dostać się do domu krótszą drogą; wracał, myśląc tylko o niej, o swej miłości, o swem szczęściu, i im bliżej był domu, tem większa czułość ku niej ogarniała go. Wbiegł do pokoju z tem samem uczuciem, a nawet z jeszcze silniejszem, niż wtedy, gdy przyjechał do Szczerbackich oświadczać się i nagle spotkał się z ponurem jej wejrzeniem, jakiego nigdy przedtem u niej nie widział, a gdy chciał pocałować ją, Kiti odsunęła się.
— Co ci się stało?
— Wesoło ci... — zaczęła mówić, usiłując być spokojną i jadowitą zarazem.
Zaledwie jednak otworzyła usta, gdy wyrwały się z nich potoki niczem nieusprawiedliwionych wyrzutów zazdrości, żalu, wszystkiego, co męczyło ją w ciągu pół godziny, spędzonej nieruchomie koło okna. Teraz dopiero Lewin po raz pierwszy pojął dokładnie, czego nie mógł zrozumieć, gdy po ślubie odprowadzał ją od ołtarza; zrozumiał, że ona nietylko była mu bliską, lecz że teraz on sam nawet nie wie, gdzie kończy się ona, a zaczyna on. Zrozumiał to z tego bolesnego uczucia rozdwojenia, jakiego doznał; na razie uczuł się obrażonym, lecz spostrzegł natychmiast, że nie może być obrażonym przez nią, że ona, to on sam. W pierwszej chwili owładnęło nim uczucie, jakiego doznaje człowiek, który otrzymawszy silne uderzenie w plecy, odwraca się z gniewem i pragnieniem zemsty ku sprawcy bólu i przekonywa się, że to on sam uderzył się nienaumyślnie, że niema się na kogo gniewać, i że trzeba cierpliwie znieść ból.
Nigdy już potem nie dało mu się to odczuć z taką siłą, lecz wtedy, za pierwszym razem, nie mógł dość długo przyjść do siebie. Poczucie słuszności wymagało, aby się usprawiedliwił i dowiódł jej, że to ona jest winną; lecz dowieść jej winę, znaczyło bardziej jeszcze rozdrażnić ją, przez co powiększyłoby się tylko nieporozumienie, które go tak zmartwiło. Jedno poczucie skłaniało go ku temu, aby usprawiedliwić siebie i całą winę złożyć na nią, drugie zaś, silniejsze, aby prędko, o ile można najprędzej, załagodzić całe nieporozumienie, nie dając mu się rozjątrzyć. Przykro mu było pozostawać pod takim niesłusznym zarzutem, lecz jeszcze gorzej było narazić ją na przykrość, uniewinniając samego siebie. Człowiek w malignie, męczony bólem, chce oderwać od siebie, odrzucić bolące miejsce i opamiętawszy się, przekonywa się, że to bolące miejsce, to on sam. I z Lewinem również rzecz się miała; należało tylko starać się aby bolące miejsce było w stanie przecierpieć, i Lewin postanowił tak uczynić.
Pogodzili się. Ona, uznając swą winę, lecz nie przyznając się do niej, stała się czulszą dla niego i oboje doznali nowego, zwiększonego szczęścia miłości. Nie przeszkadzało to jednak, aby nieporozumienia takie nie powtarzały się, a nawet dość często, i to z najbardziej nieoczekiwanych, błahych powodów. Nieporozumienia te pochodziły często z tego powodu, że żadne z nich nie wiedziało jeszcze, czemu drugie nadaje największą wagę i że oboje w ciągu pierwszych tygodni bywali często w złym humorze. Gdy jedno z nich było w dobrym, drugie zaś w złym humorze, spokój nie był naruszanym; lecz gdy im obojgu zdarzyło się być w złych humorach, to nieporozumienia powstawały z takich błahych przyczyn, że nawet nie pamiętali potem, o co się sprzeczali. Co prawda, gdy oboje byli w dobrem usposobieniu, to szczęście ich podwajało się. W każdym jednak razie początek ich pożycia był dla nich najnieprzyjemniejszym okresem.
W ciągu całego tego czasu dawało im się szczególniej we znaki zbyt silne naprężenie, podobne do pociągania w jedną lub drugą stronę tego łańcucha, którym byli złączeni. W ogóle ten miodowy miesiąc, to jest pierwszy miesiąc po ślubie, od którego Lewin, zgodnie z tradycyą, spodziewał się bardzo wiele, nietylko że nie był miodowym, lecz pozostał w ich wspomnieniu najbardziej nieprzyjemnym i upokarzającym zarazem okresem ich życia. Oboje usiłowali w dalszem swem życiu wymazać z pamięci wszystkie potworne, upokarzające zdarzenia, jakie zaszły w ciągu tego nienormalnego okresu, gdy oboje nadzwyczaj rzadko bywali we właściwem sobie usposobieniu, gdy rzadko bywali samymi sobą.
Dopiero w ciągu trzeciego miesiąca po powrocie z Moskwy, dokąd pojechali na parę tygodni, pożycie ich stało się równiejszem i spokojniejszem.
Powrócili dopiero co z Moskwy i radzi byli swemu osamotnieniu. On siedział w gabinecie przy biurku i pisał, a ona w ciemnoliliowej sukni, którą nosiła w pierwszych dniach po ślubie, którą i dzisiaj włożyła, a która była mu szczególniej pamiętną i drogą, siedziała na kanapie, na tej samej starej skórzanej kanapie, która stała zawsze w gabinecie jego ojca i dziada. Kiti haftowała broderie anglaise, a Lewin zamyślał się i pisał, nie przestając na chwilę odczuwać jej obecności.
Lewin wciąż w dalszym ciągu pracował nad gospodarstwem i nad swem dziełem, w którem miały być wyłożone nowe teorye gospodarowania; lecz gdy przedtem te zajęcia i myśli wydawały mu się nadzwyczaj błahe i nikłe w porównaniu z mrokiem, okrywającym całe życie: tak równie nikłe i błahe wydawały mu się teraz w porównaniu z oczekującem go życiem, oblanem jasnem światłem szczęścia. Pracował w dalszym ciągu, lecz czuł obecnie, że środek ciężkości jego wszystkich myśli przeniósł się na co innego, i że wskutek tego zupełnie inaczej i jaśniej patrzy na swą pracę. Przedtem praca była dla niego wybawieniem od życia, i zdawało mu się, że bez tej pracy życie jego będzie bezcelowem. Obecnie zaś ta praca była mu konieczną, aby życie nie było zbyt jednostajnie promiennem. Wziąwszy się znowu do swych papierów, przeczytawszy co było już napisane, Lewin z zadowoleniem doszedł do przekonania, że rzecz wartą jest tego, aby nad nią popracować. Niektóre z poprzednich myśli wydały mu się zbytecznemi i zanadto krańcowemi, lecz i niektóre luki, o których przedtem wiedział, zostały obecnie zapełnionemi, gdy rzecz całą odświeżył sobie w umyśle. Lewin pisał właśnie nowy rozdział o przyczynach nieświetnego stanu rolnictwa w Rosyi; dowodził, że zły stan finansowy Rosyi jest skutkiem nietylko nieprawidłowego podziału własności ziemskiej i w ogóle nieodpowiedniego kierunku całego systemu rolniczego, lecz że współdziała również temu stanowi nienormalnie zaszczepiona Rosyi zewnętrzna cywilizacya, szczególniej zaś komunikacye, koleje żelazne, pociągające za sobą centralizacyę w miastach, szerzenie się zbytku, a co za tem idzie i rozwój przemysłu fabrycznego, wpływającego ujemnie na rolnictwo, rozwój kredytu i satelity jego, gry na giełdzie. Lewinowi zdawało się, że przy normalnym rozwoju bogactw w państwie wszystkie te objawy następują dopiero wtedy, gdy włożono już w rolnictwo dużo pracy i gdy ono oparło się już na regularnych, a przynajmniej trwałych warunkach; że bogactwo kraju wzrastać powinno równomiernie, bezwarunkowo jednak w ten sposób, aby żadna gałąź przemysłu nie wyprzedzała rolnictwa; że do pewnego stanu rolnictwa powinny być zastosowane drogi komunikacyjne, i że przy obecnem nieprawidłowem użytkowaniu ziemi, koleje żelazne, budowane nie z ekonomicznych, lecz z politycznych względów, były przedwczesnemi i zamiast, jak spodziewano się po nich, dopomóc rolnictwu, wyprzedziły je i wywołały rozwój przemysłu i kredytu, tamując w ten sposób rozwój rolnictwa. Że również dlatego, podobnie jak jednostronny i przedwczesny rozwój jednego organu w zwierzęciu przeszkadzałby ogólnemu jego rozwojowi, tak dla ogólnego rozwoju bogactwa w Rosyi kredyt, komunikacye, wzrastający przemysł fabryczny, bezwarunkowo konieczne w Europie, gdzie są na czasie, Rosyi przyniosły tylko szkodę, gdyż odsunęły na dalszy plan kwestyę agrarną.
A tymczasem, gdy on był zajęty swojem pisaniem, Kiti myślała o tem, że mąż jej był dziwnie uprzejmym dla młodego księcia Czarskiego, który dość nietaktownie nadskakiwał jej przez cały wieczór w wilię wyjazdu. „Toć on jest zazdrosnym — myślała — mój Boże, jaki on jest nierozsądny i miły zarazem! Być zazdrosnym o mnie! On chyba nie wie, że na nich wszystkich spoglądam tak samo, jak na naszego kucharza Piotra! — myślała, patrząc z dziwnem dla samej siebie poczuciem własności na tył jego głowy i na czerwoną szyję. — „Chociaż żal mi go odrywać od pracy (zdąży przecież w każdym razie), ale muszę popatrzeć mu w twarz; ciekawam, czy też poczuje, że patrzę na niego? Chcę, żeby się odwrócił... chcę tego, no!“ — i Kiti otworzyła szerzej oczy, chcąc w ten sposób powiększyć siłę swego spojrzenia.
— Tak, odciągają one wszystkie soki i dają fałszywy blask — mruknął Lewin, przestał pisać i czując, że żona patrzy na niego, i że się uśmiecha, obejrzał się.
— Co? — zapytał z uśmiechem i wstał od biurka.
„Obejrzał się“ — pomyślała.
— Nic, chciałam tylko, abyś się obejrzał — odparła, patrząc na niego i pragnąc domyśleć się, czy mąż gniewa się, czy nie, za oderwanie go od pracy.
— Ach, jak nam dobrze tak we dwoje! To jest mnie przynajmniej — rzekł, podchodząc do niej, rozpromieniony uśmiechem szczęścia.
— Mnie też tak dobrze! Nigdzie już nie pojadę! szczególnie nie do Moskwy.
— A o czem tak myślałaś?
— Ja?... Ja myślałam... ale idź lepiej pisać, nie odrywaj się od pracy — rzekła, wydymając wargi — i ja też muszę powycinać teraz te dziurki, widzisz je?
Wzięła nożyczki i zaczęła wycinać.
— Dobrze, ale powiedz o czem myślałaś? — rzekł, przysuwając się do niej i przypatrując się kolistemu ruchowi jej maleńkich nożyczek.
— A... o czem ja myślałam?... Myślałam o Moskwie... o twojej szyi.
— Czem zasłużyłem sobie na takie szczęście... pojąć doprawdy nie mogę; jest mi zbyt dobrze — rzekł, całując jej rękę.
— A ja naodwrót: czem mi lepiej, tem łatwiej to rozumiem.
— Tu masz loczek! — rzekł, odwracając ostrożnie jej główkę.
— Loczek... tutaj w tem miejscu... Ale my przecież musimy pracować.
Nie pracowali jednak dalej i, jak złapani na gorącym uczynku, odsunęli się od siebie, gdy wszedł Kuźma, meldując, że samowar na stole.
— Czy z miasta co nadeszło? — zapytał Lewin Kuźmy.
— Przed chwilą właśnie przywieziono i teraz rozpakowują.
— Przychodź tylko prędzej — rzekła Kiti do męża, wychodząc z gabinetu — bo bez ciebie przeczytam listy... a potem będziemy grać na cztery ręce.
Gdy Kiti odeszła i Lewin pozostał sam, poskładał swe papiery do teki, którą ona mu kupiła i zaczął myć ręce w nowej umywalni, na której stały nowe, wykwintne przybory do mycia. Przybory te pojawiły się razem z Kiti. Lewin uśmiechnął się do swych myśli i z pewnym rodzajem wyrzutu pokiwał na nie głową; męczyło go uczucie podobne do wyrzutów sumienia. W obecnem jego życiu było coś zniewieściałego, czego trzeba się było wstydzić, coś „kapujskiego“, jak sam to nazywał. „Nie należy pędzić takiego życia — myślał sobie — niedługo już minie trzy miesiące, a ja nic prawie nie robię. Tak naprawdę, to dzisiaj po raz pierwszy wziąłem się na seryo do pracy... i cóż? Zaledwie zacząłem i już musiałem dać spokój... zaniedbałem nawet zwykle me zajęcia; do gospodarstwa prawie że nie wychodzę i nie wyjeżdżam; to przykro mi ją zostawić samą, to widzę, że się nudzi. A myślałem przecież, że do czasu ożenienia się to życie idzie tak sobie i nie wchodzi wcale w rachubę, a że istotne życie rozpoczyna się dopiero po ślubie. Lada dzień będzie już trzy miesiące, a jam jeszcze nigdy tak nie marnował czasu... tak dłużej trwać nie może i trzeba nakoniec wziąć się do pracy. Rozumie się, że ona nic a nic nie jest winna, i nie mogę mieć za to żadnej urazy do niej. Ja sam powinienem mieć więcej silnej woli i powinienem wykazać mą męską niezależność, gdyż jeżeli tak dalej pójdzie, to i sam przywyknę i ją do tego przyzwyczaję... Rozumie się, że ona nic a nic nie jest winna“... — mówił do siebie.
Lecz człowiekowi niezadowolonemu trudno jest powstrzymać się od robienia komubądź wyrzutów, a szczególnie osobie najbliższej sobie. Więc Lewinowi pomimowoli przychodziło do głowy, że nie ona jest winną (ona niczemu winną być nie mogła), lecz winnem było jej wychowanie zbyt powierzchowne i lekkomyślne („ten osioł Czarski; wiem że chciała, ale nie potrafiła dać mu odprawy“). „I w rzeczy samej, oprócz zainteresowania się domem (a to jej przyznać należy), prócz swoich toalet i broderie anglaise, niema o niczem na seryo do myślenia. Nie interesuje się ani swem zajęciem, ani gospodarstwem, ani chłopami, ani muzyką, w której jest dość biegłą, ani czytaniem... nic nie robi i bardzo jej z tem dobrze.“ Lewinowi nie podobało się to w głębi duszy: nie domyślał się jeszcze, że żona przygotowuje się do tego okresu swej działalności, jaki czeka na nią, gdy będzie musiała być jednocześnie żoną męża, panią domu, karmicielką i wychowawczynią dzieci; nie rozumiał tego, że żona jego instynktownie wiedziała o tem i, przygotowując się do tej strasznej pracy, nie poczytywała sobie za złe, że w chwilach swobody i szczęścia, których używała i obecnie i podczas których wiła swe przyszłe gniazdko, oddaje się niepodzielnie uczuciu miłości.
Gdy Lewin wszedł na górę, żona siedziała już koło nowego srebrnego samowaru i, posadziwszy przy małym stoliku starą Agafię Michajłowną, przed którą stała filiżanka herbaty, czytała list od Dolly; Kiti i Dolly pisywały do siebie stale i często.
— Posadziła mnie nasza pani, kazała mi siedzieć przy sobie — rzekła Agafia Michajłowna, patrząc na Kiti i uśmiechając się życzliwie.
Z tych słów Agafii Michajłownej Lewin wywnioskował, że nastąpiło już rozwiązanie dramatu, rozgrywającego się od jakiegoś czasu między Agafią Michajłowną a Kiti; przekonał się, że pomimo całego zmartwienia, jakie młoda gosposia narobiła Agafii Michajłownej, usiłując wytrącić z jej rąk berło gospodarskie, Kiti dopięła swego i zmusiła starą niańkę do pokochania siebie.
— Otworzyłam list do ciebie — rzekła Kiti, podając mężowi kopertę, zaadresowaną niewprawną ręką — to zdaje się od tej kobiety twego brata... — rzekła; — nie czytałam go jednak, a to od moich i od Dolly... wyobraź sobie, że Dolly woziła do Sarmackich na dziecinny bal Gryszę i Tanię; Tania była markizą.
Lecz Lewin nie słuchał jej; rumieniąc się wziął list Maryi Nikołajewny, byłej kochanki brata i zaczął czytać. Był to już drugi list od niej. W pierwszym pisała, że Mikołaj wypędził ją od siebie bez żadnej winy z jej strony i ze wzruszającą naiwnością dodawała, że chociaż znowu jest w nędzy, lecz o nic nie prosi, niczego nie chce, tylko truje się myślą, że Mikołajowi Dmitrjewiczowi nie powodzi się, gdyż jest ciągle chorym, i prosiła, aby Konstanty czuwał nad nim. Teraz zaś pisała co innego: odszukała ona Mikołaja Dmitrjewicza, znów zeszła się z nim i razem z nim pojechała do gubernialnego miasta, gdzie Mikołaj dostał rządową posadę, pokłócił się tam jednak ze swym naczelnikiem i postanowił powrócić do Moskwy, lecz w drodze rozchorował się do tego stopnia, że niema już prawie żadnej nadziei na jego wyzdrowienie. — „Wspomina nieustannie pana, a i pieniędzy już mu zabrakło“ — pisała Marya Nikołajewna.
— Przeczytaj co Dolly pisze o tobie — zaczęła Kiti uśmiechając się, lecz nagle przestała mówić, zauważywszy zmianę na twarzy męża.
— Co ci się stało? Co takiego?
— Pisze mi ona, że Mikołaj, brat mój, jest umierający. Jadę do niego.
Twarzyczka Kiti przybrała naraz poważny wyraz. Myśli o Tani, przebranej za markizę, o Dolly; wszystko to znikło nagle.
— Kiedy wyjeżdżasz? — zapytała.
— Jutro.
— A ja czy będę mogła pojechać z tobą? — zapytała.
— Kiti, a to po co? — rzekł z wyrzutem.
— Jakto?... po co?... — zawołała Kiti, obrażając się, że mąż z pewną niechęcią a nawet z gniewem przyjmuje jej propozycyę. — Dlaczegóż ja niemam jechać? Ja ci nie będę przeszkadzała... Ja...
— Ja jadę dlatego, że brat mój umiera — odparł Lewin — ale po co ty masz jechać?
— Po co? po to, co i ty...
„Nawet podczas takiej przykrej dla mnie chwili, ona myśli tylko o tem, że będzie się nudzić, gdy pozostanie sama“ — pomyślał Lewin, i myśl ta rozgniewała go.
— To niemożebne — odparł surowo.
Agafia Michajłowna widząc, że lada chwila może wybuchnąć sprzeczka, odsunęła po cichu filiżankę i wyszła z pokoju. Kiti nie zauważyła nawet jej wyjścia. Ton, jakim mąż przemówił do niej, tem ją przeważnie uraził, że przebijała się w nim niewiara w to, co powiedziała.
— A ja ci powiadam, że jeżeli ty pojedziesz, to i ja pojadę z tobą, bezwarunkowo pojadę — zaczęła mówić prędko i gniewnie — dlaczego wyjazd mój ma być niemożebnym? dlaczego jesteś tego zdania?
— Dlatego, że trzeba będzie pojechać Bóg wie dokąd, po jakich drogach, i Bóg wie po jakich hotelach zatrzymywać się... będziesz mnie krępowała — dowodził Lewin, usiłując zachować zimną krew.
— Wcale nie, ja nic nadzwyczajnego nie wymagam. Dokąd ty możesz jechać, tam i ja też mogę.
— No, choćby już dlatego tylko, że tam jest ta kobieta, z którą ty przecież nie możesz mieć nic wspólnego.
— Nic nie wiem i nic nie chcę wiedzieć, kto tam jest i jak tam jest. Wiem, że brat mego męża umiera, że mąż jedzie do niego, a ja jadę z mężem, aby...
— Kiti, nie gniewaj się tylko! Pomyśl i zastanów się, że rzecz jest za poważną, i przykro mi pomyśleć, że ty w takiej chwili nie możesz zapanować nad sobą, że myślisz o tem, iż będziesz się nudzić, gdy zostaniesz sama... jedź więc w takim razie do Moskwy.
— To ty zawsze przypisujesz mi brzydkie i podłe myśli — zaczęła mówić ze łzami urazy i gniewu — ja wiem tylko, że moim obowiązkiem jest znajdować się przy mężu, gdy ten ma jakiekolwiek zmartwienie, ale ty chcesz mi naumyślnie zrobić przykrość i nie chcesz rozumieć...
— To przechodzi wszelkie pojęcie... być niewolnikiem! — zawołał Lewin, zrywając się z krzesła i nie będąc w stanie zapanować nad swym gniewem; natychmiast jednak przekonał się, że uderza samego siebie.
— Po co więc ożeniłeś się?... byłeś wolny... po co, jeżeli teraz masz żałować tego? — zaczęła prędko mówić, zerwała się z krzesła i uciekła do salonu.
Gdy Lewin przyszedł do niej, Kiti zanosiła się od łez.
Lewin zaczął mówić; nie chodziło mu już o przekonanie jej, tylko o uspokojenie. Lecz ona nie słuchała go i nie chciała zgodzić się na nic; on pochylił się nad nią i ujął za rękę, która stawiała mu opór. Lewin ucałował rękę Kiti, jej włosy, po raz drugi pocałował rękę; ona wciąż nie odzywała się, dopiero, gdy ujął ją obydwoma rękoma za twarz i rzekł: „Kiti!“ — nagle ona opamiętała się, popłakała trochę i pogodziła się z mężem.
Wyjazd miał nastąpić nazajutrz rano. Lewin powiedział żonie, iż wierzy, że tylko dlatego chce jechać, aby mu być pomocą, że obecność Maryi Nikołajewny przy bracie nie przedstawia nic niewłaściwego; w głębi duszy jednak był niezadowolonym i z żony i z siebie. Z żony był niezadowolonym, ponieważ nie mogła zdobyć się na to, aby go puścić, gdy zaszła potrzeba (i dziwnie mu było pomyśleć, że tak niedawno jeszcze nieśmiał wierzyć temu szczęściu, że ona może pokochać go, a czuł się teraz nieszczęśliwym, że kocha go zanadto); z siebie zaś również był niezadowolonym, że nie potrafił postawić na swojem. W głębi duszy bardziej jeszcze nie zgadzał się na to, że ją nie obchodzi nic ta kobieta, która jest przy bracie, i z przestrachem myślał o wszystkich, mogących wydarzyć się zajściach; sam fakt, że jego żona, jego Kiti będzie w jednym pokoju z kobietą publiczną, przejmował go dreszczem wstrętu i oburzenia.
Hotel w gubernialnem mieście, w którym leżał Mikołaj Lewin, był jednym z tych gubernialnych hoteli, stawianych według najnowszych wymagań, z najlepszymi zamiarami zapewnienia gościom czystości, komfortu, a nawet i elegancyi, które jednak z powodu publiczności, jaka je odwiedza, zamieniają się nadzwyczaj prędko na brudne szynki, mające pretensye do współczesnych ulepszeń, i które z powodu tych pretensyj są jeszcze gorsze, niż dawne skromne, po prostu brudne, zajazdy. Hotel ten znajdował się już w tym stanie; i dymisyonowany żołnierz w brudnym mundurze, palący papierosa przed bramą i udający szwajcara, i żelazne, pełne przeciągów, ciemne i ponure schody, i zbyt pewny siebie kelner w poplamionym fraku, i sala ogólna z bukietem ze sztucznych kwiatów, pokrytym grubą warstwą kurzu, brud, kurz i zaniedbanie wszędzie; jednem słowem całe otoczenie wywarło na Lewinych nadzwyczaj nieprzyjemne wrażenie, gdyż nie godziło się ono zupełnie z tem, co ich oczekiwało.
Jak zwykle, po zadaniu przyjezdnym pytania, w jakiej cenie życzą sobie numeru, pokazało się, że ani jednego porządnego pokoju niema wolnego; jeden z nich zajmował rewizor kolejowy, drugi adwokat z Moskwy, a trzeci księżna Ostafjewa ze wsi. Był tylko jeden wolny numer, obok którego obiecano na wieczór przygotować drugi. Lewin zaprowadził żonę do przeznaczonego dla nich brudnego pokoju, gniewając się na nią, że sprawdza się to, czego się spodziewał, a mianowicie, że w chwili przyjazdu, gdy serce zamierało w nim ze wzruszenia na myśl o bracie, musi myśleć o niej, zamiast biedz odrazu do chorego.
— Idź, idź! — rzekła Kiti, spoglądając na niego przelęknionem, poczuwającem się do winy spojrzeniem.
Lewin, nic nie odpowiadając, wyszedł na korytarz, gdzie spotkał natychmiast Maryę Nikołajewna, która wiedziała już o jego przyjeździe, lecz nie śmiała wejść do pokoju. Marya Nikołajewna nic nie zmieniła się od tego czasu, gdy Lewin widział ją po raz ostatni w Moskwie; była w tej samej wełnianej sukni, z obnażonemi rękoma i szyją; twarz jej tylko stała się cokolwiek pełniejszą i zawsze miała ten sam dobroduszny, trochę tępy wyraz.
— No i cóż? jakżeż on się miewa?
— Bardzo źle. Nie wstaje zupełnie... czekał tylko ciągle na pana. On... Czy pan... z żoną?
Lewin nie wiedział z początku o co jej idzie, lecz Marya Nikołajewna w tej chwili wytłumaczyła mu.
— Ja odejdę, pójdę do kuchni — rzekła — on ucieszy się bardzo, gdyż wie, że pan już się ożenił i przypomina sobie, że widywał ją za granicą.
Lewin zrozumiał, że Marya Nikołajewna ma na myśli jego żonę, i nie wiedział co ma odpowiedzieć.
— Chodźmy więc do niego! — rzekł.
Nie zdążył jednak jeszcze przejść paru kroków, gdy drzwi jego numeru otworzyły się znowu i wyjrzała z nich Kiti; Lewin aż zarumienił się ze wstydu i gniewu na żonę, która i siebie i jego postawiła w takiem przykrem położeniu, lecz Marya Nikołajewna zarumieniła się jeszcze bardziej, skuliła się cała i oblała gorącym rumieńcem, tak, że aż łzy zakręciły się jej w oczach, i schwyciwszy w ręce końce chustki, poczęła ją skubać czerwonymi palcami, nie wiedząc co mówić i co robić z sobą.
Lewin w pierwszej chwili w tem spojrzeniu, jakiem Kiti patrzała na tę niezrozumiałą dla siebie straszną kobietę, widział wyraz chciwej ciekawości; Kiti przez mgnienie oka przypatrywała się Maryi Nikołajewnie, poczem zapytała:
— No i cóż? Jak on się miewa?
— Nie można przecież rozmawiać na korytarzu — rzekł Lewin gniewnie, oglądając się na jegomościa, który kołysząc się na nogach, przechodził właśnie korytarzem.
— Więc proszę wejść — rzekła Kiti, zwracając się do Maryi Nikołajewny, która powoli odzyskała już zimną krew; zauważywszy jednak niezadowolenie na twarzy męża, dodała natychmiast — proszę iść do niego i potem przysłać po mnie — i wróciła do swego pokoju. Lewin poszedł do brata.
Nie spodziewał się zupełnie, że ujrzy u brata to, co ujrzał; spodziewał się, że zastanie go znowu w stanie łudzenia się, co, jak wiedział, jest charakterystycznym objawem u suchotników; stan ten uderzył Lewina, gdy Mikołaj przyjeżdżał do niego jesienią. Lewin spodziewał się teraz, że zastanie bardziej wyraźne fizyczne oznaki zbliżającej się śmierci, większe osłabienie, chudość, lecz że ogólny stan będzie mniej więcej taki sam. Spodziewał się, że sam dozna tego uczucia żalu z powodu oczekiwanej lada chwila utraty ukochanego brata i przerażenia na myśl o jego śmierci, jakiego doznawał wtedy, tylko, że teraz w jeszcze większym stopniu, Lewin więc był przygotowanym na to, zastał jednak zupełnie co innego.
W małym, brudnym numerze, ze ścianami pokrytemi brudnemi plamami, przedzielonym cienkiem przepierzeniem, z poza którego słychać było rozmowę, w atmosferze przesiąkniętej zepsutem powietrzem, na odstawionem od ściany łóżku, leżało ciało, przykryte prześcieradłem. Jedna ręka tego ciała leżała na prześcieradle, a ogromna, jak grabie, dłoń tej ręki dziwnie odbijała od cienkiego ramienia; głowa, przekręcona trochę na bok, leżała na poduszce. Lewin dojrzał spocone rzadkie włosy na skroniach, i czoło, na którem wyschła skóra zdawała się być zupełnie przeźroczystą.
— Nie może być, aby to straszne ciało miało być moim bratem Mikołajem — pomyślał Lewin; podszedł jednak bliżej, spojrzał na twarz i nie mógł już dłużej wątpić. Pomimo przerażającej zmiany, jaka zaszła z twarzą, Lewinowi dość było spojrzeć na te żywe oczy, które podniosły się na niego, gdy wchodził, i zauważyć lekkie poruszenie ust pod zlepionymi wąsami, aby przekonać się o strasznej prawdzie, że to martwe ciało było jego żywym bratem.
Błyszczące oczy surowo i z wyrzutem spojrzały na wchodzącego brata. Spojrzeniem tem bracia porozumieli się; Lewin w skierowanem na siebie spojrzeniu poczuł wyrzut i ogarnął go jakiś żal wewnętrzny, że jest tak szczęśliwym.
Gdy Konstanty ujął go za rękę, Mikołaj uśmiechnął się; uśmiech był słaby, zaledwie dawał zauważyć się i, pomimo tego uśmiechu, surowy wyraz spojrzenia nie uległ zmianie.
— Nie spodziewałeś się ujrzeć mnie w takim stanie — wymówił z wysiłkiem Mikołaj.
— Tak... nie — odparł Lewin, nie mogąc zdobyć się na odpowiedź — dlaczego nie dałeś mi przedtem znać o sobie, to jest jeszcze przed mym ślubem? ja dowiadywałem się wszędzie o ciebie...
Trzeba było mówić, aby milczeniem swem nie drażnić chorego, tembardziej, że brat nic nie odpowiadał, a patrzał tylko na niego nie spuszczając oczów, i widocznie wsłuchiwał się z uwagą w każde słowo młodszego brata. Lewin powiedział bratu, że przywiózł z sobą żonę. Mikołaj odparł na to, że cieszy się, lecz zarazem obawia, czy stan jego nie przerazi jej. Nastało milczenie, nagle Mikołaj poruszył się na łóżku i zaczął coś mówić. Lewin ze skupionego wyrazu oblicza brata spodziewał się jakiejś poważniejszej rozmowy, lecz Mikołaj zaczął mówić o swem zdrowiu; czynił zarzuty lekarzowi, żałował, że nie przyjechał znakomity doktór z Moskwy, i Lewin przekonał się, że brat jego wciąż jeszcze nie traci nadziei.
Korzystając z pierwszej chwili milczenia, Lewin wstał z krzesła, a chcąc choć na chwilę otrząsnąć się z przygnębiającego go wrażenia, mówiąc bratu, że idzie po żonę.
— Dobrze, a ja każę tutaj tymczasem trochę uporządkować... brudno i zdaje się, że i powietrze musi być nie najlepsze. Masza, posprzątaj tutaj!... a jak posprzątasz, to wyjdź! — dodał, spoglądając pytająco na brata.
Lewin nic nie odpowiedział, wyszedł na korytarz i przystanął na nim; powiedział, że przyprowadzi żonę, lecz teraz, gdy zdał sobie sprawę z tego uczucia, jakiego sam doznał, postanowił, że właśnie teraz będzie usiłował namówić ją, aby nie chodziła do chorego. „Po co ona ma się męczyć tak jak ja?“ — pomyślał.
— No i cóż? jak tam? — zapytała Kiti z przestrachem.
— Strasznie! strasznie! Po coś ty przyjechała? — zawołał Lewin.
Kiti pomilczała przez parę sekund, patrząc z obawą i litością na męża, potem podeszła ku niemu i obydwoma rękoma ujęła go za łokieć.
— Kostia, zaprowadź mnie do niego, lżej nam będzie we dwoje. Ty tylko zaprowadź mnie tam, zaprowadź na miłość Boską i wyjdź — zaczęła go prosić. — Zrozum, że dla mnie patrzeć na ciebie i nie widzieć jego, jest jeszcze większą przykrością. Tam mogę być zapewne pożyteczną i jemu i tobie... pozwól mi, pozwól... proszę cię! — błagała męża, jak gdyby szczęście jej życia zależało od tego.
Lewin musiał się przychylić do próśb żony i po krótkim odpoczynku, zapomniawszy zupełnie o Maryi Nikołajewnie znów udał się do umierającego brata, tym razem w towarzystwie Kiti.
Idąc po cichu i nieustannie spoglądając na męża, i chcąc mu okazać w ten sposób swą odwagę i współczucie, Kiti weszła do pokoju chorego i odwróciwszy się cichutko, zamknęła za sobą drzwi bez żadnego hałasu; krokami, które nie dawały się słyszeć, podeszła prędko do łoża chorego i zbliżając się w ten sposób, aby chory nie miał potrzeby odwracać głowy, ujęła natychmiast swą silną młodą ręką szkielet jego ogromnej dłoni, uścisnęła ją i z tem ożywieniem, właściwem tylko kobietom, zaczęła niezbyt głośno rozmawiać z Mikołajem.
— Widywaliśmy się w Sodenie, ale nie znaliśmy się — rzekła. — Pan nie przypuszczał zapewne, że ja będę jego bratową.
— Pani nie poznałaby mnie? — rzekł z uśmiechem.
— Owszem, poznałabym. Jak też pan dobrze zrobił, że dał nam pan znać. Kostia codzień wspominał o panu i był bardzo niespokojny.
Dobry humor chorego nie trwał jednak długo.
Kiti nie skończyła jeszcze mówić, gdy już na twarzy Mikołaja odbił się surowy wyraz, pełen zazdrości, jaką umierający żywi zwykle ku ludziom zdrowym.
— Zdaje się, że panu nie jest tutaj zupełnie dobrze — rzekła Kiti, odwracając się od skierowanego na siebie spojrzenia Mikołaja i oglądając się po pokoju. — Trzeba będzie wziąć inny pokój — rzekła do męża — a zresztą chciałabym, abyśmy byli bliżej.
Lewin nie mógł patrzeć spokojnie na brata i nie mógł sam być spokojnym i naturalnym w jego obecności. Gdy wchodził do chorego, wzrok i uwaga jego zdawały się tępieć, i Lewin nie widział i nie odróżniał szczegółów stanu brata; czuł nieprzyjemny zapach, widział brud, nieporządek i że niema już żadnej nadziei, słyszał jęki, i wiedział, że nic na to poradzić nie może. Na myśl mu nawet nie przyszło, aby wniknąć we wszystkie szczegóły stanu chorego, zastanowić się nad tem, jak tam pod kołdrą leży to ciało, jak przy zginaniu się układają się te wychudłe golenie, ramiona, plecy, i czy możnaby ułożyć je inaczej, aby leżały w taki sposób, jaki, gdyby nawet nie pomógł choremu, w każdym razie uczyniłby stan jego znośniejszym. Lewina przebiegały dreszcze, gdy zaczynał myśleć o tych szczegółach; dla niego nie ulegało żadnej wątpliwości, że nic nie można uczynić, aby przedłużyć to życie i aby ulżyć cierpieniom brata. Chory wiedział, iż Lewin jest przekonanym, że wszelka pomoc jest niemożebną i zbyteczną, i rozdrażniał się tem, co Lewinowi sprawiało jeszcze większą przykrość: znajdować się w pokoju chorego było mu ciężko, nie być tam, jeszcze ciężej, nieustannie więc, pod najrozmaitszymi pozorami wychodził od brata i znowu wracał do niego, nie czując się na siłach pozostawać z sobą sam na sam.
Lecz Kiti myślała, czuła i działała zupełnie inaczej; gdy ujrzała chorego, ogarnęła ją litość nad nim. I litość na kobiecą jej duszę wywarła nie to uczucie przestrachu i obrzydzenia, jak na Lewina, lecz wywołała potrzebę działania, zapoznania się ze wszystkimi szczegółami stanu chorego i ulżenia mu, i Kiti natychmiast wzięła się do dzieła. Te same szczegóły, myśl o których przerażała jej męża, zwróciły natychmiast na siebie jej uwagę; posłała po doktora i do apteki, kazała służącej, którą przywiozła z sobą i Maryi Nikołajewnie zamiatać, ścierać kurze, sama coś obmywała i czyściła, podkładała pod kołdrę; z rozporządzenia jej wnoszono do pokoju chorego i wynoszono różne rzeczy. Kiti sama chodziła parę razy do swego numeru, nie zwracając żadnej uwagi na panów, spotykanych na korytarzu, wyjmowała z kufra i przynosiła prześcieradła, powłoczki, ręczniki i koszule.
Lokaj, który na ogólnej sali usługiwał przy obiedzie przyjezdnym inżynierom, z niechęcią przychodził parę razy na jej wołanie, nie mógł jednak nie spełniać jej poleceń, gdyż Kiti wydawała mu je nadzwyczaj uprzejmie i w żaden sposób nie można było wymówić się od ich wykonania. Lewin nie pochwalał tego wszystkiego, gdyż nie wierzył, aby choremu mogło to co bądź dopomódz, przedewszystkiem zaś obawiał się, aby chory nie rozgniewał się. Ale chory chociaż spoglądał obojętnie na krzątanie się koło siebie, nie gniewał się jednak, zdawał się tylko być zawstydzonym, w ogóle zaś można było nawet mniemać, że zajmuje go to wszystko, co Kiti z nim robi. Powróciwszy od doktora, do którego Kiti posyłała go, Lewin wszedł do numeru w chwili, gdy choremu z polecenia Kiti zmieniano bieliznę. Wychudłe ciało pleców z ogromnemi, sterczącemi łopatkami, żebrami i kręgami było obnażone, a Marya Nikołajewna zaplątała rękaw koszuli i nie mogła wsunąć długiej, obwisłej ręki chorego. Kiti, która zamykała właśnie drzwi za mężem, nie patrzała w tę stronę, ale chory jęknął i Kiti prędko pobiegła do łóżka.
— Prędzej! — zawołała.
— Proszę nie chodzić... — rzekł chory gniewnie. — Ja sam...
— Co pan mówi? — zapytała Marya Nikołajewna.
Lecz Kiti dosłyszała chorego i domyśliła się, że Mikołaj wstydzi się być obnażonym w jej obecności.
— Ja nie patrzę, nie patrzę! — rzekła, poprawiając rękę — Maryo Nikołajewno, niech pani zajdzie z tamtej strony i poprawi! — dodała.
— Idż, mój kochany... mam tam w torebce — zwróciła się do męża — w bocznej kieszonce słoiczek; przynieś go, proszę cię, a my tymczasem posprzątamy tutaj!
Gdy Lewin powrócił ze słoikiem, chory leżał już w łóżku i całe urządzenie pokoju uległo znacznej zmianie: nieprzyjemny zapach znikł, natomiast w pokoju rozlegał się zapach octu z perfumami, który Kiti rozpryskiwała z rozpylacza, wydymając wargi i rumiane policzki; nie widać było nigdzie kurzu, przed łóżkiem leżał dywan. Na stole stały ustawione w porządku flaszki z lekarstwami, karafka, leżała bielizna i broderie anglaise Kiti. Na drugim stole, koło łóżka chorego, stało lekarstwo, świeca i proszki. Sam chory umyty i uczesany leżał na czystem prześcieradle, z głową wysoko na poduszkach, w czystej koszuli z białym kołnierzem naokoło niezwykle cienkiej szyi. Mikołaj z wyrazem nadziei patrzał nieustannie na Kiti.
Doktor przywieziony z klubu przez Lewina, był nie ten, który dotąd leczył Mikołaja i z którego chory był niezadowolony. Nowy doktor opukał chorego, pokiwał głową, zapisał lekarstwo i zaczął objaśniać nadzwyczaj szczegółowo jak należy przyjmować lekarstwo i jaką dyetę zachowywać: zalecił jajka surowe albo zupełnie na miękko i wodę selcerską z mlekiem gorącem. Po wyjeździe doktora chory zaczął coś mówić do brata, lecz Lewin dosłyszał tylko ostatnie wyrazy: „twoja Kiti“, ze spojrzenia jednak, jakie brat rzucił na nią, domyślił się, że chory chwali ją. Mikołaj skinął na Katię, jak nazywał bratowę.
— Jest mi już znacznie lepiej — rzekł — przy pani oddawna już bym wyzdrowiał. Tak mi dobrze teraz! — Chory ujął rękę bratowej i poniósł ją do ust, lecz po chwili rozmyślił się, jak gdyby obawiając się, że pocałunek jego będzie jej nieprzyjemnym, puścił rękę, pogłaskawszy ją tylko. Kiti wzięła obydwoma rękami dłoń jego i ścisnęła ją mocno.
— Połóżcie mnie teraz na lewą stronę i idźcie spać — odezwał się chory.
Nikt nie dosłyszał słów jego, jedna tylko Kiti zrozumiała je, a zrozumiała dlatego, że nieustannie myślała tylko o tem, czego chory może potrzebować.
— Na drugą stronę — rzekła do męża — on zawsze tak sypia... ułóż go sam, niema potrzeby zwoływać służby. Ja nie mogę. Może pani pomoże? — zwróciła się do Maryi Nikolajewny.
Chociaż Lewin czuł rodzaj obawy przed objęciem rękoma tego strasznego ciała, ulegając jednak wpływowi żony, podniósł brata; gdy ujmował chorego, na twarzy jego odbił się wyraz pełen energii, jaki Kiti bardzo dobrze znała. Chociaż Lewin był bardzo silny, uderzył go jednak niezwykły ciężar tego zbolałego ciała. Nim odwrócił chorego, którego ogromna, wychudła dłoń objęła mu szyję, Kiti prędkim, zręcznym ruchem przewróciła poduszkę, poruszyła ją i poprawiła głowę chorego i rzadkie włosy, które znowu zlepiły się na skroniach.
Chory zatrzymał w swem ręku rękę brata. Lewin czuł, że chory chce coś zrobić z tą ręką i ciągnie ją, pozwolił więc wszystko robić z sobą; chory przycisnął dłoń brata do swych ust i pocałował ją. Łkanie ścisnęło gardło Lewinowi, który nie mając sił wymówić ani słowa, czemprędzej wyszedł z pokoju.
„Zataił przed mędrcami, a dał poznać dzieciom i prostaczkom.“ Tak myślał Lewin o swojej żonie, rozmawiając z nią tego wieczoru.
Lewinowi przyszły na myśl słowa Pisma świętego, nie dlatego, aby siebie miał za mędrca, gdyż nie uważał się za takiego, nie mógł jednak nie wiedzieć, że był rozumniejszym i od żony i od Agafii Michajłownej, i nie mógł też nie wiedzieć, że myśląc o śmierci, myślał wszystkiemi siłami swego umysłu. Wiedział również, że bardzo wiele wybitnych męskich umysłów, których poglądy na śmierć były mu znane, zastanawiało się nad nią, a i oni jednak nie wiedzieli setnej części tego, co wiedziały o niej i Kiti i Agafia Michajłowna.
Chociaż pomiędzy temi dwoma kobietami: Agafią Michajłowną i Katią, jak nazywał Kiti Mikołaj, i jak Lewinowi sprawiało obecnie przyjemność nazywać żonę, była ogromna różnica, pod tym względem jednak obie były najzupełniej podobne do siebie. Obie bezwątpienia wiedziały co to jest życie i co to jest śmierć, i chociaż obie w żaden sposób nie mogłyby dać odpowiedzi, a nawet nie zrozumiałyby tych pytań, jakie pomimowoli nasuwały się Lewinowi, obie były przeświadczone o ważności i konieczności tych zjawisk i zupełnie jednakowo, godząc się na tym punkcie nietylko z sobą, lecz i z milionami innych ludzi, zapatrywały się na nie. Jako dowód, że wiedziały napewno co to jest śmierć, mógł posłużyć fakt, że obydwie nie powątpiewając ani na chwilę, wiedziały, jak trzeba postępować z umierającymi i nie bały się ich. Lewin zaś i inni, chociaż mogli bardzo wiele powiedzieć o śmierci, widocznie nic o niej nie wiedzieli, gdyż obawiali się jej, i nie mieli najmniejszego pojęcia, jak należy obchodzić się z umierającym. Gdyby Lewin był teraz sam przy Mikołaju, patrzałby na niego ze strachem i z jeszcze większym strachem oczekiwałby końca, i nic więcej nie byłby w stanie zrobić.
Ale to mało; nie wiedział nawet co mówić, jak spoglądać na brata, jak chodzić koło niego. Mówić o czemś obojętnem zdawało mu się niewłaściwem; mówić o śmierci, niemożebnem: milczeć też nie można. „Będę się patrzał na niego, pomyśli, że mu się przyglądam i że go się boję; nie będę patrzał, będzie mu się zdawało, że myślę o czem innem i że jestem obojętny. Będę chodził na palcach, będzie niekontent, chodzić zaś głośno, mam skrupuły. Kiti zaś widocznie nie myślała i nie miała czasu myśleć o sobie; myślała tylko o chorym, wiedziała, jak z nim postępować, i wszystko szło jak najlepiej; opowiadała choremu o sobie i o swoim ślubie, uśmiechała się i litowała nad nim i wspominała mu o wypadkach wyzdrowienia, i jakoś było dobrze, a zatem wiedziała co czyni. Najlepszym dowodem, że działalność jej i Agafii Michajłownej nie była instynktowną, zwierzęcą i nierozumną, był fakt, że prócz fizycznego pielęgnowania i starania się o ulżenie choremu w cierpieniach i Agafia Michajłowna i Kiti wymagały dla chorego jeszcze czegoś takiego, ważniejszego niż fizyczne pielęgnowanie, czegoś takiego, co nie miało nic wspólnego z warunkami materyalnymi.
Agafia Michajłowna, wspominając o zmarłym starcu, rzekła: „Dzięki Bogu wyspowiadał się, przyjął ostatnie sakramenta, daj Boże każdemu taką śmierć!“ Katia zupełnie tak samo, prócz myślenia o bieliźnie, o odleżynach, pościeli, lekarstwach, zdążyła zaraz pierwszego dnia przekonać chorego o konieczności wyspowiadania się i przyjęcia ostatnich sakramentów.
Pożegnawszy się z chorym i wróciwszy do swego pokoju na noc, Lewin usiadł na fotelu, pochylił głowę i nie wiedział co robić. Nie mówiąc już o tem, że nie jadł kolacyi i że nie myślał, jak się urządzić na noc i co robić nadal, nie mógł nawet rozmawiać z żoną i był niezadowolony z samego siebie. A Kiti była jeszcze bardziej czynną niż zwykle; była nawet nadzwyczaj ożywioną; kazała przynieść kolacyę, sama rozpakowała rzeczy, pomagała słać łóżka i nie zapomniała posypać ich perskim proszkiem. Była w niej ta energia i łatwość kombinowania, jakie u mężczyzn objawiają się przed bitwą, walką, w ogóle w stanowczych i niebezpiecznych chwilach życia, w chwilach, kiedy mężczyzna raz na zawsze okazuje swą wartość i składa dowód, że przeszłość jego nie poszła na marne, a przygotowywała go do tych właśnie czynów.
Kiti szło wszystko jak z płatka i przed północą jeszcze rzeczy już były rozpakowane i poukładane porządnie i numer hotelu stał się podobnym do jej domu, do jej pokoju; zasłane łóżka, poukładane w porządku szczotki, grzebienie, lustra, stoły zasłane serwetami.
Lewinowi zdawało się, że teraz nie wypada ani jeść, ani spać, a nawet rozmawiać, i był ciągle pod wrażeniem, że każde poruszenie się jego jest niewłaściwem, ona zaś tymczasem rozkładała szczotki, lecz czyniła to tak, że nic nie było w tem niestosownego.
Oboje jednak nie mogli nic jeść, długo nie mogli zasnąć, a nawet położyli się bardzo późno.
— Cieszę się bardzo, żem namówiła go, aby jutro rano przystąpił do spowiedzi — mówiła Kiti, siedząc w białym kaftaniku przed swem składanem lusterkiem i rozczesując rzadkim grzebieniem miękkie pachnące włosy. Nie wiem, ale mama mówiła, że wtedy często następuje polepszenie...
— Zdaje ci się, że on może wyzdrowieć? — zapytał Lewin.
— Pytałam doktora; doktor odpowiedział, że nie może żyć dłużej nad trzy dni. Ale czy taki doktor sam wie dobrze? W każdym razie cieszę się bardzo, żem go namówiła... — rzekła, patrząc na męża z ukosa — wszystko być może — dodała z przebiegłym uśmiechem, jaki zawsze igrał w jej spojrzeniu, gdy mówiła o rzeczach dotyczących religii.
Po rozmowie, jaką prowadzili o kwestyach religijnych, gdy byli jeszcze narzeczonymi, ani on, ani ona nie poruszali więcej tego przedmiotu, ona jednak stosowała się do przepisów kościelnych, z głębokiem przekonaniem, że spełnia swój obowiązek; chodziła do cerkwi, odmawiała pacierze, zachowywała posty i t. p. Chociaż Lewin nie robił tego wszystkiego, Kiti była przekonaną, że on jest takim samym, a może nawet i lepszym od niej chrześcijaninem, i że to wszystko, co mówi, należy do tych zabawnych jego męskich gadanin w rodzaju naprzykład dowodzeń jego o broderie anglaise: że porządni ludzie łatają dziury, a żona jego naumyślnie je robi, i t. p.
— Ta kobieta, Marya Nikołajewna, nie potrafiła jakoś dać sobie rady — rzekł Lewin — i muszę się przyznać, żem rad bardzo, żeś przyjechała. Tyś taka czysta, że... — wziął jej rękę, ale nie pocałował (całować rękę żony wobec zbliżającej się śmierci zdawało mu się niewłaściwem), tylko uścisnął serdecznie, patrząc w czyste, spokojne oczy Kiti.
— Gdybyś był sam, byłoby ci bardzo ciężko — odparła i, podnosząc wysoko ręce, które zasłoniły jej zarumienione od szczęścia policzki, okręciła warkocz koło głowy i zaczęła przypinać go szpilkami. — Nie — mówiła Kiti dalej — ona nie umie chodzić koło chorych, ja, na szczęście, nauczyłam się bardzo wiele w Sodenie.
— To i tam byli tacy chorzy?
— Jeszcze gorsi.
— Mnie to dlatego tak boli, że nie mogę go widzieć takim, jakim był za młodych lat... nie dasz wiary, jaki to był przystojny chłopak... ale ja nie rozumiałem go wtedy.
— Wierzę ci... zdaje mi się, że bylibyśmy z nim w przyjaźni — rzekła i przelękła się tego, co powiedziała, obejrzała się na męża i łzy zakręciły się jej w oczach.
— Tak, bylibyśmy — powtórzył ze smutkiem — należy on do liczby tych ludzi, o których powiadają, że nie są stworzeni dla tego świata.
— Jednakże będziemy mieć jeszcze sporo do roboty, trzeba więc iść spać — zauważyła Kiti, spoglądając na swój maleńki zegarek.
Nazajutrz chory spowiadał się i komunikował; przez cały czas trwania obrzędu Mikołaj Lewin modlił się gorąco; w dużych oczach jego, spoglądających nieustannie na obraz, ustawiony na stoliku, zasłanym kolorową serwetą, odbijała się błagalna prośba i nadzieja, co Lewina przejmowało do głębi duszy. Lewin wiedział, że to błaganie o życie i nadzieja, że Bóg wysłucha gorących modłów, utrudnia tylko bratu rozstanie się z życiem, do którego Mikołaj był nadzwyczaj przywiązanym. Lewin znał brata i jego sposób myślenia, wiedział, że niewiara jego powstała nie dlatego, aby mu łatwiej było żyć bez wiary, lecz dlatego, że współczesne naukowe tłumaczenia zjawisk wszechświatowych stopniowo pozbawiały go jej. Lewin wiedział więc, że obecne nawrócenie się brata nie było istotnem, nie spełniało się na drodze myślenia, lecz było tylko chwilowem i wywołanem szaloną nadzieją wyzdrowienia; wiedział jednak również, że Kiti podsycała jeszcze w chorym tę nadzieję, opowiadając o niezwykłych wypadkach wyzdrowienia. Lewinowi, który domyślał się wszystkiego, boleśnie było patrzeć na to błagalne, pełne otuchy i nadziei spojrzenie i na tę wychudłą rękę, z trudnością unoszącą się i kładącą na czole znak krzyża świętego, na te plecy z wystającemi kośćmi i na te puste piersi, w których dawało się słyszeć nieustanne rzężenie, i które nie mogły już pomieścić w sobie życia, o jakie chory błagał, i z jakiem nie chciał się rozstawać. Podczas obrzędu Lewin robił to, co robił już tysiące razy, chociaż był niewierzącym i myślał, zwracając się do Boga: „uczyń, aby człowiek ten wyzdrowiał (przecież rzecz taka miała już miejsce niezliczoną ilość razy), a zbawisz i uratujesz i jego i mnie!“
Po namaszczeniu olejami świętymi choremu stało się odrazu znacznie lepiej: nie kaszlał ani razu przez całą godzinę, uśmiechał się, całował rękę Kiti, dziękując jej ze łzami w oczach, i mówił, że czuje się zupełnie dobrze, że nic go nie boli, że ma apetyt i siły. Sam nawet podniósł się, gdy przyniesiono mu zupę, i zażądał drugiego kotleta. Chociaż był już zupełnie bez nadziei, chociaż widać było przy pierwszem spojrzeniu na niego, że nie może powrócić do zdrowia, jednak Lewin i Kiti w ciągu tej godziny mieli trochę nadziei, chociaż obawiali się rozczarowania.
— Lepiej? Znacznie. No, no! nic dziwnego! W każdym razie widać polepszenie... — szeptali z uśmiechem.
Złudzenie to trwało niedługo. Chory zasnął spokojnie, lecz po upływie pół godziny obudził go kaszel. I nagle znikły wszystkie nadzieje i w nim samym i w otaczających go. Oczywistość cierpień, która kazała zapomnieć o poprzednich nadziejach, zniweczyła je w Lewinie, w Kiti i w samym chorym.
Chory nie wspominając nawet o tem, w co wierzył pól godziny temu, jak gdyby wstydził się nawet tych wspomnień, zażądał, aby mu dano w szklance, przykrytej podziurawionym papierkiem, jod do oddychania. Lewin podał mu szklankę i to samo spojrzenie, pełne nadziei, z jakiem chory przyjmował ostatnie sakramenta, skierowało się teraz na brata, wymagając od niego potwierdzenia słów doktora, że wdychanie jodu czyni cuda.
— Co, czy Kiti niema? — ochrypłym głosem zapytał chory, oglądając się, gdy Lewin potwierdził niechętnie słowa doktora. — Niema jej?... a więc można powiedzieć... dla niej tylko zgodziłem się na tę komedyę... lubię ją bardzo, ale ani ja, ani ty nie możemy się łudzić... w to, to ja wierzę — rzekł, mocno ściskając kościstymi palcami szklankę, i wciągając w siebie jodowe opary.
O godzinie ósmej wieczorem Lewin pił z żoną herbatę w swym numerze, gdy nagle przybiegła do nich zadyszana Marya Nikołajewna, cała blada, jak opłatek; wargi drżały jej nerwowo.
— Umiera! — szepnęła. — Lękam się, że lada chwila skończy życie.
Oboje udali się natychmiast do Mikołaja. Chory uniósł się i siedział na łóżku, opierając się na łokciach, zgarbił się i pochylił nisko głowę.
— Co ci jest? — zapytał szeptem Lewin po chwili milczenia.
— Czuję, że zbliża się mój koniec — odparł Mikołaj z wysiłkiem, lecz nadzwyczaj wyraźnie wymawiając powoli każdy wyraz. Chory nie unosił głowy z poduszek, podnosił tylko oczy do góry, nie dosięgał jednak wzrokiem twarzy brata. — Katia, wyjdź! — dodał po chwili.
Lewin zerwał się z miejsca i rozkazującym szeptem polecił żonie opuścić pokój.
— Nastaje mój koniec — powtórzył znowu chory.
— Dlaczego ci się tak zdaje? — rzekł Lewin, aby odezwać się.
— Dlatego, że już nastaje koniec — powtórzył raz jeszcze chory, jak gdyby wyraźnie to podobało mu się szczególnie. — Basta już i koniec!
Marya Nikołajewna podeszła do niego.
— Położyłby się pan, byłoby panu lżej — rzekła.
— Będę leżał już niedługo — odezwał się po cichu — martwy — dodał z szyderstwem i gniewem. — Możecie położyć mnie, jeśli wam się podoba.
Lewin ułożył brata, siadł koło niego i wstrzymując oddech, patrzał mu prosto w twarz. Umierający leżał z zamkniętemi oczyma, lecz na czole jego od czasu do czasu poruszały się muszkuły, jak u człowieka głęboko zamyślonego. Lewin pomimowoli myślał jednocześnie z bratem o tem, jaki też przewrót odbywa się w nim obecnie, pomimo wszystkich jednak wysiłków swej myśli, aby kroczyć z nim na równi, widział z wyrazu tej spokojnej, surowej twarzy i z poruszania się muskułów nad brwiami, że umierający coraz lepiej i lepiej widzi to, co dla niego, Konstantego Lewina, pozostaje wciąż pokryte głębokim mrokiem...
— Tak, tak, w istocie — z namysłem, powoli powtórzył chory — zaczekajcie trochę! — i znowu pomilczał chwilę. — Tak! — nagle odezwał się z zupełnym spokojem, jak gdyby wiedział już wszystko — o Boże! — przemówił i westchnął ciężko.
Marya Nikołajewna dotknęła nóg chorego — „sztywnieją“ — szepnęła.
Długo, bardzo długo — zdawało się Lewinowi — chory leżał nie poruszając się zupełnie, od czasu do czasu wzdychał tylko ciężko. Lewin odczuwał już zmęczenie z natężenia umysłu; przekonywał się, że pomimo całego wysiłku swych władz umysłowych w żaden sposób nie może pojąć, aby w istocie tak było; widział, że umierający wyprzedził go znacznie w procesie myślenia, i nie mógł już zastanawiać się nad samą kwestyą śmierci, pomimowoli jednak przychodziło mu na myśl, co teraz trzeba będzie robić: zamykać oczy trupowi, ubierać go, zamawiać trumnę i t. p. I dziwna rzecz: widział, że jest zupełnie obojętnym i nie martwił się wcale, i nie żałował, że traci brata, a jeszcze mniej ubolewał nad Mikołajem, zazdrościł mu nawet, że ten wie o tem, co dla niego, Lewina, jest wciąż ciemnem i niedostępnem.
Konstanty dość długo siedział nad bratem, czekając końca, lecz koniec nie zbliżał się. Drzwi otworzyły się i ukazała się w nich Kiti. Lewin wstał, chcąc jej nie puszczać, lecz w tej chwili umierający poruszył się.
— Nie odchodź! — szepnął i wyciągnął rękę. — Lewin podał mu swoją i dał znak żonie, aby nie wchodziła.
Z dłonią umierającego z swej dłoni siedział tak pół godziny, godzinę jedną i drugą. Teraz nie myślał już zupełnie o śmierci; myślał o tem, co robi Kiti? kto mieszka w sąsiednim numerze? czy doktor ma swój własny dom? poczem uczuł głód i potrzebę snu. Ostrożnie więc oswobodził swą dłoń i dotknął nóg chorego. Nogi były zimne, lecz chory oddychał. Lewin znowu próbował wyjść na palcach, lecz chory znowu poruszył się i szepnął: „nie odchodź.“...
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
Zaczęło już świtać, a stan chorego nie ulegał zmianie. Lewin zwolna i ostrożnie oswobodził swą dłoń i nie spoglądając na umierającego, wyszedł z pokoju i poszedł spać.
Gdy się obudził, myślał, że dowie się o śmierci brata, dowiedział się jednak, że choremu zrobiło się znacznie lepiej, że znowu zaczął siadać na łóżku i kaszlać, że znowu zaczął jeść, rozmawiać i znowu przestał mówić o śmierci, znowu zaczął spodziewać się, że wyzdrowieje i znowu stał się jeszcze bardziej złośliwym i ponurym, niż był przedtem. Nikt, ani brat, ani Kiti, nie mogli mu dogodzić, gdyż gniewał się na wszystkich i wszystkim mówił nieprzyjemności, wyrzucał wszystkim swe cierpienia i żądał, aby przywieziono mu znakomitego doktora z Moskwy. Za każdym razem, gdy go zapytywano, jak się czuje, odpowiadał niechętnie i niecierpliwie: cierpię strasznie, nie mogę już wytrzymać!
Chory cierpiał coraz bardziej i bardziej, szczególniej od odleżyn, których nie można już było zagoić, i coraz bardziej a bardziej gniewał się na otaczających go, czyniąc im ciągłe wymówki, głównie zaś za to, że nie przywożą mu doktora z Moskwy.
Kiti na rozmaite sposoby starała się ulżyć mu i uspokajać go, usiłowania jej jednak były bezowocne i Lewin widział, że żona, chociaż nie przyznaje się do tego, jest zmęczoną i fizycznie i moralnie. Wrażenie śmierci, jakie wywarła na wszystkich noc, gdy umierający żegnał się z życiem, noc, którą brat spędził przy nim, minęło już. Wszyscy wiedzieli, że chory niezadługo musi koniecznie zakończyć życie, że już jest nawpół martwym. Wszyscy pragnęli tylko, aby umarł prędzej i wszyscy tając się z tem, dawali mu lekarstwa, sprowadzali doktorów i oszukiwali i chorego i samych siebie. Postępowanie to było kłamstwem ohydnem, wstrętnem i świętokradzkiem kłamstwem, a kłamstwo to najboleśniej odczuwał Lewin, gdyż najbardziej ze wszystkich brzydził się kłamstwem i najbardziej kochał — umierającego.
Lewin, który już oddawna życzył sobie, aby chociaż przed śmiercią pogodzić braci, pisał do Siergieja Iwanowicza i odpowiedź jego przeczytał bratu. Koznyszew pisał, że nie może sam przyjechać, lecz serdecznie przeprasza brata i prosi go o przebaczenie.
Chory słuchał uważnie, lecz nie odezwał się wcale po przeczytaniu listu.
— Cóż mam mu napisać? — zapytał Lewin — spodziewam się, że nie masz żalu do niego?
— Niemam bynajmniej! — odparł Mikołaj gniewnie. — Napisz mu tylko, aby mi przysłał doktora.
Minęły jeszcze trzy milczące dni, a chory był wciąż w tym samym stanie. Wszyscy, mający z nim do czynienia, odczuwali chęć, aby śmierć jego nastąpiła prędzej: i numerowi, i właściciel hotelu, i lokatorzy, i doktor, i Marya Nikolajewna, i Lewin, i Kiti. Jeden tylko chory nie zdradzał się z tem uczuciem, owszem gniewał się, że mu nie sprowadzają doktora z Moskwy, zażywał wciąż lekarstwa i mówił o życiu. Chwilami tylko, gdy opium głuszyło na czas jakiś jego cierpienia, mówił bezwiednie to, o czem był bardziej przeświadczonym niż wszyscy, co go otaczali: „ach, żeby już prędzej!“ lub też „kiedy się to skończy!“ Cierpienia, wzrastając stopniowo, robiły swoje i przygotowywały go do śmierci. Chory nie mógł przybrać pozycyi, w której by nie cierpiał; nie było chwili, w której by mógł zapomnieć o swych cierpieniach, każda część ciała bolała go i sprawiała mu niewypowiedziane męki. Nawet wspomnienia, wrażenia i myśli, dotyczące tego ciała, wzbudzały w nim taki sam wstręt, jak i samo ciało; z obrzydzeniem patrzał się na ludzi i słuchał ich rozmów. Otaczający go czuli to i bezwiednie nie pozwalali sobie w jego obecności ani na żwawsze ruchy, ani na rozmowy, ani na wyjawianie swych życzeń i pragnień. Całe ich życie streszczało się w jednem uczuciu cierpienia i w pożądaniu uwolnienia się od niego.
W chorym odbywał się widocznie przewrót, który zmuszał go do zapatrywania się na śmierć, jako na spełnienie się jego pragnień, jako na szczęście. Dawniej każda pojedyncza chęć, wywołana cierpieniem lub jakimkolwiek brakiem, naprzykład: głód, pragnienie, zmęczenie było zaspakajane czynnościami ciała, i czynności te sprawiały mu jeszcze zadowolenie, teraz jednak braki i cierpienia nie dawały się zaspakajać, a każde usiłowanie zadośćuczynienia im, sprowadzało tylko nowe cierpienia. Dlatego też wszystkie pragnienia jego jednoczyły się w jednem, w pragnieniu wybawienia się od wszystkich cierpień i od ich źródła, od ciała. Lecz dla wypowiedzenia tego pragnienia brakowało mu słów, nie mówił więc o tem wcale i tylko mocą przyzwyczajenia wymagał zaspakajania tych pragnień, którym nie można już było zadość uczynić. „Połóżcie mnie na drugi bok — mówił i żądał natychmiast, aby znowu położono go, jak leżał przed chwilą — proszę rosołu, zabierzcie rosół; powiedzcie mnie co nowego, dlaczego nic nie mówicie?“ A z chwilą, gdy zaczynano z nim rozmawiać, zamykał oczy i widać było po nim, że rozmowa męczy go, że to, co opowiadają mu, nic a nic go nie obchodzi i że czuje wogóle wstręt do wszystkiego.
Dziesiątego dnia po przyjeździe do miasta Kiti zachorowała: miała silny ból głowy, dostała wymiotów i rano nie mogła wstać z łóżka.
Doktor twierdził, że niezdrowie pochodzi ze zmęczenia, wzruszenia, i nakazał jej spokój.
Po obiedzie jednak Kiti wstała i, jak zawsze, poszła z robótką do chorego. Mikołaj popatrzał na nią surowo i uśmiechnął się z pogardą, gdy mu powiedziała, że była niezdrową; tego dnia ucierał nieustannie nosa i jęczał żałośnie.
— Jak się pan czuje? — zapytała go Kiti.
— Gorzej! — odparł z trudnością — boli mnie...
— Gdzie boli?
— Wszędzie.
— Dzisiaj skończy się wszystko, zobaczy pani — odezwała się Marya Nikołajewna, i chociaż wyrzekła te kilka wyrazów szeptem, jednak chory dosłyszał je. Lewin syknął na Maryę Nikołajewnę i obejrzał się na brata. Na Mikołaju usłyszane wyrazy nie wywarły żadnego wrażenia; patrzał wciąż przed siebie z wyrazem głębokiego wyrzutu i skupienia.
— Dlaczego? — zapytał Lewin Maryi Nikołajewny, gdy ta wyszła za nim na korytarz.
— Szarpie na sobie — odrzekła.
— Jakto szarpie?
— A tak — odparła, skubiąc palcami fałdy swej wełnianej sukni. I w rzeczy samej Lewin zauważył, że dzisiaj chory chwyta ciągle za koszulę i zdaje się chcieć ją ściągnąć z siebie.
Przepowiednia Maryi Nikołajewny okazała się słuszną. Nad wieczorem chory nie miał już siły podnieść rąk, a patrzał tylko przed siebie, nawet wtedy, gdy brat lub Kiti pochylali się nad nim, tak, aby mógł patrzeć na nich, spoglądał wciąż przed siebie w jeden punkt. Kiti posłała po duchownego, aby odczytał modlitwę za konających.
Gdy ksiądz skończył modlitwę, umierający nie dawał żadnego znaku życia i leżał z zamkniętemi oczyma. Lewin, Kiti i Marya Nikołajewna stali koło łóżka. Ksiądz nie skończył jeszcze modlić się, gdy umierający przeciągnął się, westchnął i otworzył oczy. Ksiądz przeżegnał się, przyłożył Mikołajowi do chłodnego czoła krzyż, zawinął potem zwolna brewiarz i krzyż, a postawszy jeszcze czas jakiś nad chorym, dotknął zimnej, wychudłej, ogromnej dłoni.
— Skonał! — rzekł i chciał odejść, lecz, nagle zlepione wąsy trupa poruszyły się, i wśród głębokiej ciszy, jaka panowała w pokoju, rozległy się wyraźnie wydobyte z głębi piersi dźwięki:
— Nie zupełnie... niedługo...
I za chwilę oblicze rozjaśniło się, pod wąsami na ustach wystąpił uśmiech, i kobiety zajęły się ciałem nieboszczyka.
Widok brata i obecność śmierci wznowiły w duszy Lewina to uczucie obawy przed tajemniczością, a zarazem bliskością i koniecznością śmierci, jakie opanowało go tego jesiennego wieczoru, gdy brat przyjechał do niego. Uczucie to było teraz jeszcze silniejszem niż dawniej; jeszcze mniej niż dawniej Lewin czuł się zdolnym zrozumieć znaczenie śmierci i konieczność jej zdawała mu się jeszcze straszniejszą; teraz jednak, dzięki obecności żony, uczucie to nie doprowadzało go do rozpaczy; pomimo pewności, że kiedyś umrze, odczuwał konieczność życia i kochania; czuł, że miłość powstrzymała go od zwątpienia i rozpaczy, i że miłość ta stawała się coraz silniejszą i czystszą.
Nie zdążyła się spełnić przed jego oczyma jedna tajemnica, tajemnica śmierci, gdy nagle zaczęła się wyłaniać druga, również niedająca się przeniknąć, powołująca go do życia i kochania.
Doktor potwierdził swe domysły co do Kiti: czuła się niezdrową, gdyż była w odmiennym stanie.
Z chwilą, gdy Aleksiej Aleksandrowicz z rozmów z Betsy i Stepanem Arkadjewiczem wywnioskował, że żądają od niego tylko, aby pozostawił zupełną swobodę żonie i aby uwolnił ją od swej obecności, gdyż Anna życzy sobie tego, Karenin ujrzał się do tego stopnia strapionym, że nie mógł na nic zdecydować się, sam nie wiedział czego ma pragnąć obecnie i zdając się zupełnie na wolę tych, co z taką przyjemnością zajmowali się jego sprawami, zgadzał się na wszystko. Dopiero, gdy Anna już wyjechała z jego domu i gdy Angielka przysłała zapytać go, czy ma siadać do stołu razem z nim, czy też oddzielnie, Aleksiej Aleksandrowicz po raz pierwszy pojął dokładnie swe położenie i przeraził się.
Główna przykrość polegała na tem, że w żaden sposób nie mógł pogodzić i połączyć swej przeszłości z obecnym stanem rzeczy. Nie wspomnienie jednak tej przeszłości, gdy był szczęśliwym w pożyciu z żoną, sprawiało mu przykrość; bolesne przejście od tego stanu do przeświadczenia o wiarołomstwie żony, Aleksiej Aleksandrowicz przecierpiał już; stan ten był przykrym, lecz dawał się zrozumieć. Gdyby żona wtedy, powiedziawszy mu o swem wiarołomstwie, była go opuściła, byłby zmartwionym, nieszczęśliwym, lecz nie znalazłby się w takiem trudnem, bez wyjścia prawie położeniu, jak obecnie. Nie mógł w żaden sposób pogodzić swego niedawnego przebaczenia, swego rozczulenia, swej miłości ku chorej żonie i cudzemu dziecku, z tem co było teraz, to jest z tem, że jak gdyby w nagrodę za to wszystko, pozostał teraz samotnym, zhańbionym, ośmieszonym, nikomu na nic nie potrzebnym i przez wszystkich wzgardzonym.
Przez pierwsze dwa dni po wyjeździe żony Aleksiej Aleksandrowicz przyjmował interesantów, odbywał narady z naczelnikiem kancelaryi, jeździł na posiedzenia komitetu chodził na obiad do stołowego pokoju, jak gdyby nigdy nic nie zaszło. Nie zdając sobie sprawy dlaczego tak czyni, Aleksiej Aleksandrowicz w ciągu tych dwóch dni natężał wszystkie siły, aby wydawać się spokojnym, a nawet obojętnym. Odpowiadając na pytania, dotyczące rzeczy i sprzętów Anny Arkadjewny, czynił nad sobą największe wysiłki, aby wyglądać na człowieka, który przewidywał wypadek, jaki go spotkał, i Aleksiej Aleksandrowicz zdawał się osiągać ten cel; nikt nie był w stanie zauważyć w nim nawet cienia rozpaczy; lecz nazajutrz, gdy Korniej podał mu niezapłacony przez Annę rachunek z magazynu mód i gdy powiedział, że subjekt czeka, Aleksiej Aleksandrowicz kazał zawołać subjekta.
— Jaśnie pan wybaczy, że ośmielam się trudzić go, lecz jeżeli jaśnie pan każe się zwrócić do jaśnie pani, prosilibyśmy o łaskawe udzielenie nam adresu.
Aleksiej Aleksandrowicz, jak zdawało się subjektowi, zamyślił się i odwróciwszy się nagle, usiadł koło stołu. Z głową opartą na łokciach, siedział dość długo w tej pozycyi, próbował parę razy odezwać się, lecz nie mógł.
Korniej, zrozumiawszy stan swego pana, odprawił subjekta. Po odejściu kamerdynera i subjekta, Aleksiej Aleksandrowicz pojął, że zabrakło mu już sił grać rolę człowieka spokojnego i obojętnego; kazał odjechać oczekującej go karecie, nie pozwolił wpuszczać nikogo i nie poszedł na obiad.
Aleksiej Aleksandrowicz przekonał się, że nie zdoła oprzeć się temu powszechnemu naporowi pogardy i zawziętości, dostrzeganych na twarzach, i tego subjekta, i Kornieja, i w ogóle każdego, z kim tylko miał do czynienia w ciągu tych dwóch dni. Czuł, że nie może odwrócić od siebie nienawiści ludzkiej, że nienawiść ta istnieje nie dlatego, aby on sam miał być złym (w takim razie starałby się być lepszym), ale dlatego, że spotkało go haniebne i wstrętne nieszczęście. Aleksiej Aleksandrowicz wiedział, iż za to tylko, że serce jego jest rozdartem, ludzie nie będą mieli nad nim litości, że unicestwią go i zagryzą, jak psy skomlącego z bolu psa. Wiedział, że jedyny środek ratunku przed ludźmi polega na ukryciu przed nimi swej rany i instynktownie w ciągu dwóch dni usiłował to czynić, lecz teraz doszedł już do przekonania, że brak mu sił do dalszego prowadzenia nierównej walki.
Poczucie, że jest zupełnie osamotnionym w swem nieszczęściu, zwiększało tylko jego rozpacz. Nietylko, że w Petersburgu nie miał ani jednego człowieka, któremu mógłby opowiedzieć wszystkie swe troski i przed którym mógłby się użalić, i który ulitowałby się nad nim nie jako nad wyższym urzędnikiem, nie jako nad należącym do pewnych sfer towarzyskich, ale poprostu jako nad cierpiącym i nieszczęśliwym; istoty takiej Aleksiej Aleksandrowicz nie miał nietylko w Petersburgu, ale nawet nigdzie na świecie.
Aleksiej Aleksandrowicz był sierotą od dzieciństwa; było ich dwóch braci, ojca nie pamiętali zupełnie, a matka umarła, gdy Aleksiej Aleksandrowicz miał dziesięć lat; po rodzicach został nieznaczny majątek. Wychowaniem sierot zajmował się stryj Karenin, wysoki dygnitarz, cieszący się swego czasu uznaniem nieboszczyka cesarza.
Po ukończeniu gimnazyum i uniwersytetu z medalami, Aleksiej Aleksandrowicz, dzięki stryjowi, zajął odrazu dość wybitne stanowisko i natychmiast pochłonęła go chęć zrobienia karyery. Aleksiej Aleksandrowicz ani w gimnazyum, ani w uniwersytecie, ani potem podczas urzędowania, nie nawiązał z nikim przyjacielskich stosunków. Najserdeczniej był zawsze z bratem, lecz brat służył w ministeryum spraw zewnętrznych, mieszkał zawsze za granicą i tam wkrótce po ślubie Aleksieja Aleksandrowicza umarł.
Gdy Karenin był gubernatorem, ciotka Anny, bogata obywatelka, zapoznała niemłodego już człowieka, ale młodego gubernatora, ze swoją siostrzenicą i poprowadziła rzecz całą w taki sposób, że Karenin miał przed sobą tylko dwie drogi: albo oświadczyć się, albo wyjechać. Aleksiej Aleksandrowicz wahał się długo; jednakowa ilość dowodów przemawiała za tym krokiem, jak i przeciwko niemu; lecz ciotka Anny dała mu do zrozumienia przez znajomych, że swem postępowaniem kompromituje pannę i że honor obowiązuje go do oświadczyn. Aleksiej Aleksandrowicz oświadczył się, a więc poświęcił narzeczonej, a potem żonie, całe uczucie, na jakie był zdolnym zdobyć się.
Przywiązanie, jakie miał dla Anny, zniweczyło w duszy jego resztę potrzeby serdeczniejszych stosunków z ludźmi. I teraz nie miał nikogo bliższego pomiędzy wszystkimi swymi znajomymi. Miał tylko dużo tak zwanych stosunków, nie zaprzyjaźnił się jednak z nikim. Aleksiej Aleksandrowicz posiadał dużo takich znajomych, których mógł zaprosić do siebie na obiad, prosić o współudział w różnych sprawach, o zaprotegowanie kandydata, z niektórymi swymi znajomymi mógł otwarcie krytykować różne osobistości i władze wyższe, lecz stosunki z tymi ludźmi obracały się w dość ciasnem kole, zakreślonem przyzwyczajeniami i najrozmaitszymi pobocznymi względami, i nie było sposobu przekroczyć tego koła. Był coprawda jeden kolega uniwersytecki, z którym Aleksiej Aleksandrowicz zszedł się bliżej już po wyjściu z uniwersytetu, i z którym mógłby porozmawiać o swych osobistych sprawach, lecz kolega ten był teraz kuratorem w odległym okręgu naukowym, z osób zaś, które znajdowały się w Petersburgu, najbliższymi i najsympatyczniejszymi byli naczelnik kancelaryi i doktor.
Michał Wasiljewicz Sliudin, naczelnik kancelaryi, był rozumnym, dobrym i zacnym człowiekiem, i Aleksiej Aleksandrowicz wiedział napewno, że ma w nim życzliwego przyjaciela, pięcioletnie jednak wzajemne stosunki służbowe stworzyły pomiędzy nimi przepaść, która uniemożliwiała wszelkiego rodzaju wynurzania się.
Aleksiej Aleksandrowicz, skończywszy podpisywać papiery, spoglądał długo w milczeniu na Michała Wasiljewicza i parę razy próbował, lecz nie mógł zacząć mówić. Przygotował już nawet pytanie: „czy pan słyszał o mojem nieszczęściu?“ — skończył jednak na tem, że rzekł, jak zwykle — „a zatem pan mi to przygotuje“ — i pożegnał się z naczelnikiem.
Drugą osobą był doktor, również życzliwy Aleksiejowi Aleksandrowiczowi, lecz pomiędzy doktorem a Aleksiejem Aleksandrowiczem dawno już stanęła cicha umowa, że obaj mają nadzwyczaj mało czasu i że muszą spieszyć się bardzo.
O przyjaciółkach swych, a szczególniej o największej z pomiędzy nich, o hrabinie Lidyi Iwanownej, Aleksiej Aleksandrowicz nie pomyślał nawet, wszystkie kobiety, poprostu jako kobiety, były mu wstrętne i przejmowały go wielkiem obrzydzeniem.
Aleksiej Aleksandrowicz zapomniał o hrabinie Lidyi Iwanownej, ale ona nie zapomniała o nim. W najprzykrzejszej dla niego chwili, gdy czuł się najbardziej osamotnionym, przyjechała do niego i nie meldując się weszła do gabinetu, Aleksiej Aleksandrowicz siedział pochylony nad biurkiem.
— J’ai forcé la consigne — rzekła, wchodząc prędko i nie mogąc ze zmęczenia i wzruszenia złapać tchu. — Słyszałam wszystko! Aleksieju Aleksandrowiczu! mój przyjacielu! — mówiła, ściskając mu dłoń obydwoma rękami i patrząc mu prosto w oczy swemi ślicznemi, pełnemi zadumy oczami.
Aleksiej Aleksandrowicz wstał niezadowolony i, uwolniwszy dłoń z uścisku hrabiny Lidyi Iwanownej, podał jej krzesło.
— Proszę, hrabino! Nie przyjmuję nikogo, gdyż jestem niezdrów — rzekł, i wargi mu się zatrzęsły.
— Przyjacielu mój — powtórzyła hrabina Lidya Iwanowna, nie spuszczając z niego oczu, i nagle brwi jej wewnętrznymi końcami swymi podniosły się do góry, tworząc na czole trójkąt, i brzydka, żółta twarz jej stała się jeszcze brzydszą; Aleksiej Aleksandrowicz przekonał się jednak, że hrabina żałuje go, i że lada chwila może się rozpłakać, rozczulił się więc, ujął jej pulchną rękę i pocałował parę razy.
— Przyjacielu mój — powtórzyła raz jeszcze głosem urywanym ze wzruszenia — nie powinieneś się pan oddawać rozpaczy... boleść pana jest ciężką, ale powinieneś pan znaleźć pociechę.
— Jestem już do niczego! nie jestem już człowiekiem! — rzekł Aleksiej Aleksandrowicz, puszczając jej rękę, patrząc jednak wciąż w jej oczy pełne łez. — Położenie moje jest tem straszniejsze, że nigdzie, nawet w samym sobie, nie znajduję punktu oparcia.
— Znajdzie go pan, tylko niech pan nie szuka go we mnie, chociaż błagam pana, abyś wierzył w mą przyjaźń — rzekła z westchnieniem. — Naszym punktem oparcia jest miłość, ta miłość, jakiej On nas nauczał... krzyż zesłany przez Niego, jest lekkim — rzekła ze znaną Aleksiejowi Aleksandrowiczowi uroczystością i powagą. — On nie da panu uledz i dopomoże mu.
Chociaż w tych słowach dawało się słyszeć rozczulanie nad swymi wzniosłymi poglądami i nastrój mistyczny, jaki od niedawna zaczął rozpowszechniać się w Petersburgu, a który wydawał się Aleksiejowi Aleksandrowiczowi najzupełniej zbytecznym, Kareninowi jednak sprawiało pewną przyjemność słuchanie tej przemowy hrabiny.
— Jestem słaby... czuję się zupełnie zbitym. Nic nie przypuszczałem, nic też teraz nie rozumiem...
— Przyjacielu mój — powtórzyła Lidya Iwanowna.
— Ja nie żałuję już tego, co się stało! — ciągnął Aleksiej Aleksandrowicz. — Nie mogę jednak nie wstydzić się przed ludźmi tej pozycyi, w jakiej znajduję się teraz... wiem, że postępuję źle, ale inaczej nie mogę.
— Nie pan spełniłeś ten wielki czyn przebaczenia, który i mnie, i wszystkich zachwycił nadzwyczaj... spełnił go On, zamieszkując serce pańskie — rzekła hrabina Lidya Iwanowna, podnosząc z natchnieniem oczy do góry — nie może więc pan wstydzić się swego czynu.
Aleksiej Aleksandrowicz zmarszczył brwi i splótłszy palce, zaczął nimi trzeszczyć.
— Trzeba znać wszystkie szczegóły — odezwał się cienkim głosem — siły ludzkie mają swój kres, a moje doszły już do niego. Dzisiaj przez dzień cały musiałem wydawać polecenia, tyczące się domu... polecenia te są skutkiem (Aleksiej Aleksandrowicz wymówił z naciskiem wyrazy są skutkiem) mego obecnego, osamotnionego położenia: służba, guwernantka, rachunki... ten wolny ogień spalił mnie, i sił mi już brak wytrwać dłużej. Podczas obiadu... wczoraj mało co nie wstałem od stołu, gdyż nie mogłem znieść spojrzenia, jakiem syn mój patrzał na mnie. Nie zapytywał mnie, co to wszystko ma znaczyć, lecz chciał zapytać, i ja nie mogłem znieść jego wzroku. Sieroża bał się patrzeć na mnie, lecz mało tego... — Aleksiej Aleksandrowicz chciał wspomnieć o rachunku, jaki przyniesiono, lecz głos zadrżał mu, przestał więc mówić. O tym rachunku za kapelusz i za wstążki, pisanym na niebieskim papierze, nie mógł pomyśleć bez politowania nad samym sobą.
— Rozumiem, mój przyjacielu! — odparła hrabina Lidya Iwanowna — wszystko rozumiem. Pomoc i pociechę znajdzie pan nie we mnie, lecz ja w każdym razie przyjechałam tylko po to, aby, jeżeli będę w stanie, dopomódz panu. Gdybym tylko mogła pozbawić pana tych wszystkich drobnych, upokarzających kłopotów... wiem, że tu potrzeba kobiecej głowy, kobiecej ręki. Czy pan upoważnia mnie?
Aleksiej Aleksandrowicz ścisnął jej dłoń z uczuciem wdzięczności.
— Razem będziemy pracować nad Sierożą; niezbyt ja jestem praktyczna, lecz będę dokładała wszelkich usiłowań, aby sprawować obowiązki pańskiej gospodyni. Niech mi pan nie dziękuje; czynię to nie ja sama...
— Nie mogę nie dziękować!
— Ależ przyjacielu mój! niech się pan tylko nie poddaje temu uczuciu, o którem pan wspominał; któż widział wstydzić się tego, co jest najwyższym szczytem chrześcijanizmu: kto poniża się, będzie wywyższonym. Nie powinien pan również i mnie dziękować; należy dziękować Jemu i błagać Go o pomoc. W Nim tylko znajdzie pan ukojenie, pociechę, zbawienie i miłosierdzie — rzekła, i wzniósłszy oczy do góry, zaczęła się modlić, jak to Aleksiej Aleksandrowicz wywnioskował z jej milczenia.
Aleksiej Aleksandrowicz słuchał jej teraz, i słowa jej, które przedtem były mu nietyle nieprzyjemne, ile wydawały się zupełnie zbyteczne, teraz robiły na nim wrażenie szczerych i pocieszających. Aleksiej Aleksandrowicz nie lubiał tego nowego, podniosłego nastroju; był wierzącym człowiekiem, interesował się religią, szczególnie zaś jej politycznem znaczeniem, a nowej nauki, pozwalającej sobie na niektóre nowe tłumaczenia, dlatego właśnie z zasady nie uznawał, że dawała ona obszerne pole do dysput i analizy. Dawniej zajmował obojętne, a nawet wrogie stanowisko względem modnej nauki i w rozmowach z hrabiną Lidyą Iwanowną, zapalającą się do nowego kierunku, nie dysputował nigdy, lecz starał się zawsze zbywać milczeniem jej dowodzenia. Teraz zaś po raz pierwszy słuchał z przyjemnością jej słów i w głębi duszy nic nie miał im do zarzucenia.
— Bardzo, bardzo dziękuję pani i za to, co pani robi, i za to, co pani mówi — odezwał się, gdy hrabina przestała się modlić.
Lidya Iwanowna raz jeszcze uścisnęła dłonie swego przyjaciela.
— A teraz przystępuję do rzeczy — rzekła z uśmiechem po chwilowem milczeniu, ocierając z twarzy ślady łez. — Idę obecnie do Sieroży i tylko w ostatecznym razie zwrócę się do pana. — Hrabina wstała i wyszła.
Udała się wprost do pokoju Sieroży, i tam, oblewając łzami policzki wystraszonego chłopca, powiedziała mu o ojcu, że jest świętym, a o matce, że... umarła.
Lidya Iwanowna spełniła swoją obietnicę i w rzeczy samej zajęła się prowadzeniem domu Aleksieja Aleksandrowicza; hrabina jednak nie mijała się z prawdą, twierdząc, że nie należy do osób praktycznych. Wszystkie jej rozporządzenia trzeba było zmieniać, ponieważ inaczej nie można było ich wykonać, a zmieniał je Korniej, kamerdyner Aleksieja Aleksandrowicza, który w rzeczy samej prowadził teraz cały dom, i codziennie rano, gdy pomagał panu swemu ubierać się, po cichu i z zachowaniem wszelkich środków ostrożności, zdawał mu sprawę ze wszystkiego, co uważał za stosowne. Pomimo to pomoc Lidyi Iwanownej była w każdym razie nieocenioną, gdyż hrabina dawała Aleksiejowi Aleksandrowiczowi moralny punkt oparcia w swem przywiązaniu i szacunku, jaki miała dla niego. Nadzwyczaj ją też cieszyło, iż nawróciła go prawie na chrześcijaństwo, to jest z obojętnie wierzącego zrobiła gorącym i zapalonym stronnikiem tego nowego zapatrywania się na chrześcijanizm, jakie w ostatnich czasach poczęło rozpowszechniać się w Petersburgu. Aleksiej Aleksandrowicz dał się łatwo przekonać.
Karenin, równie jak i Lidya Iwanowna i jak wszyscy, podzielający jej poglądy, był pozbawionym zupełnie bujniejszej wyobraźni, tej zdolności duchowej, dzięki której zjawiska wywoływane przez wyobraźnię, stają się do tego stopnia rzeczywistemi, że muszą stosować się i do innych zjawisk i do rzeczywistości. Nie widział w tem nic niemożebnego i nadzwyczajnego, że śmierć, istniejąca dla niewierzących, nie istnieje dla niego, ponieważ zaś posiada głęboką wiarę, jak sam to widzi, przeto niema już żadnego grzechu i już tutaj na ziemi osiągnął zupełne zbawienie.
Aleksiej Aleksandrowicz wiedział co prawda, że podstawy, na jakich wspiera się jego rozumowanie, są dość kruche, musiał jednak koniecznie myśleć w ten sposób, gdyż w poniżeniu swem musiał koniecznie mieć ten, choćby istniejący tylko w jego wyobraźni piedestał, na którym stojąc, mógłby on, pogardzany przez wszystkich, pogardzać światem; piedestał ten był dla niego deską zbawienia, urojoną co prawda, ale Aleksiej Aleksandrowicz trzymał się jej z uporem tonącego.
Hrabina Lidya Iwanowna, jeszcze jako bardzo młoda, egzaltowana dziewczyna, wyszła za mąż za bogatego, lekkomyślnego i lubiącego żyć wesoło człowieka. W drugim miesiącu po ślubie mąż porzucił ją i na czułe zapewnienia żony o jej miłości i przywiązaniu, odpowiadał szyderczo, a nawet wrogo, czego nikt ze znajomych nie umiał sobie wytłumaczyć, znając dobre serce hrabiego i nie dostrzegając żadnych wad w egzaltowanej Lidyi Iwanownej. Od tego czasu, chociaż nie rozwiedzeni, małżonkowie nie mieszkali razem, a gdy mąż spotykał się z żoną, zwracał się zawsze do niej ze zwykłem jadowitem szyderstwem, którego przyczyny nikt nie znał.
Lidya Iwanowna dawno już przestała być zakochaną w mężu, ale zawsze musiała kochać się w kimś. Bywała zakochaną odrazu w paru osobach, i mężczyznach i kobietach: kochała się prawie we wszystkich wybitnych osobistościach, kochała się we wszystkich nowych księżniczkach i księciach, spokrewniających się z rodziną cesarską, w jednym metropolicie, w jednym wikarym i w jednym przełożonym klasztoru. Była zakochaną w jednym dziennikarzu, w trzech sławianofilach, w Komisarowie, w jednym ministrze, w jednym doktorze, w jednym angielskim misyonarzu i w Kareninie.
Wszystkie te miłości słabnąc, to znowu wzrastając czasami, nie przeszkadzały jej zajmować się najrozmaitszemi sprawami towarzyskiemi i społecznemi. Ale z chwilą, gdy wzięła pod swą szczególną opiekę Kerenina, gdy zaczęła dbać o jego dom, przekonała się, że wszystkie inne miłości nie są prawdziwe, a że naprawdę kocha tylko Karenina.
Uczucie, jakie obecnie żywiła ku niemu, zdawało się jej być silniejszem od wszystkich innych. Analizując swą obecną miłość i porównywując ja z poprzedniemi, dochodziła do przekonania, że nie byłaby zakochaną w Komisarowie, gdyby ten nie był uratował życia cesarzowi, ani w Risticzu-Kudżyckim, gdyby nie było kwestyi słowiańskiej; lecz Karenina kocha tylko dla niego samego, za jego niewypowiedzianie wzniosły charakter, za cienki głos jego, przeciągający niektóre wyrazy, za jego zmęczone spojrzenie, za szlachetny umysł i za miękkie białe ręce z nabrzmiałemi żyłami. Każde spotkanie z nim, nietylko że jej sprawiało przyjemność, ale Lidya Iwanowna dopatrywała nawet na twarzy Aleksieja Aleksandrowicza oznak wrażenia, jakie na nim wywiera. Chciała mu się podobać, nietylko tem, co mówiła, ale i całą swoją osobą; dla niego tylko dbała obecnie więcej o swą tualetę; chwytała się na gorącym uczynku, że chwilami marzy o tem, co by to było, gdyby ona nie była mężatką, a on człowiekiem żonatym; rumieniec wzruszenia wykwitał na jej policzkach gdy on wchodził do pokoju, i nie mogła powstrzymać się od uśmiechu pełnego zachwytu, gdy on rozmawiał z nią.
Od paru już dni hrabina Lidya Iwanowna miała dużo kłopotów, gdyż dowiedziała się, że Anna przyjechała z Wrońskim do Petersburga. Trzeba było ustrzedz Aleksieja Aleksandrowicza od widzenia się z nią, trzeba go było nawet ustrzedz od przykrej dla niego wiadomości, że ta straszna kobieta gości w murach miasta, w którem on mieszka, i że każdej chwili może się z nią spotkać.
Lidya Iwanowna dowiadywała się przez swych znajomych o zamiarach tych wstrętnych ludzi, jak nazywała Annę i Wrońskiego, i usiłowała nieustannie kierować wszystkimi krokami swego przyjaciela, aby nie mógł spotkać się z żoną. Młody adjutant, przyjaciel Wrońskiego, od którego otrzymywała wszystkie wiadomości, i który za jej protekcyą miał nadzieję uzyskać koncesyę, zawiadomił ją, że Anna i Wroński pozałatwiali już swoje interesy i że nazajutrz wyjeżdżają. Lidya Iwanowna odetchnęła już spokojnie, gdy nagle na drugi dzień rano otrzymała list, na którym, ku przerażeniu swemu, poznała pismo Anny. Na wyperfumowanej kopercie z podłużnego żółtego papieru, grubej jak deseczka, znajdował się monogram.
— Kto przyniósł?
— Posłaniec z hotelu.
Hrabina nie była w stanie otworzyć koperty i ze wzruszenia dostała ataku astmy, na którą cierpiała. Gdy wreszcie zapanowała nad sobą, odczytała następujący list, pisany po francusku:
List ten rozdrażnił hrabinę Lidyę Iwanownę; i treść jego i wzmianka o wspaniałomyślności, szczególniej zaś ton, który, jak się zdawało Lidyi Iwanownej, był zanadto pewnym siebie.
— Powiedz, że nie będzie odpowiedzi — odezwała się do lokaja, i siadłszy natychmiast koło biurka, napisała kartkę do Aleksieja Aleksandrowicza, że spodziewa się spotkać z nim o pierwszej na przyjęciu w pałacu cesarskim.
„Muszę pomówić z Panem w sprawie przykrej i niecierpiącej zwłoki. W pałacu porozumiemy się gdzie. Najdogodniej nam będzie u mnie... każę przygotować pańską herbatę. Koniecznie. On nakłada krzyż, lecz On również daje i siły“ — dopisała, chcąc przygotować trochę swego przyjaciela.
Hrabina pisała zwykle codziennie po dwa, trzy bilety do Aleksieja Aleksandrowicza, lubiła ona ten sposób komunikowania się z nim, gdyż znajdowała, że ma on w sobie coś tajemniczego i w dobrym guście, coś, czego brakowało ich osobistym widzeniom się.
Przyjęcie skończyło się. Świat dworski, rozjeżdżając się, rozmawiał o ogłoszonych przed chwilą odznaczeniach i o ważnych translokacyach w wyższym urzędniczym świecie.
— A gdyby tak hrabinę Maryę Borysownę do ministeryum wojny, a księżnę Watkarską na naczelnika sztabu — mówił siwy staruszek w mundurze haftowanym złotem do wysokiej frejliny, znanej ze swej urody.
— A mnie na adjutanta — odparła frejlina z uśmiechem.
— Dla pani już mamy odpowiednie stanowisko; panią, do wydziału duchownego, a na pomocnika, Karenina.
— Witam księcia! — rzekł staruszek, ściskając rękę księciu, który zbliżył się do niego.
— Coście panowie mówili o Kareninie? — zapytał książę.
— On i Putiatow dostali Aleksandra Newskiego.
— A mnie się zdawało, że on już go ma.
— Nie, niech pani spojrzy na niego — odparł stary, wskazując haftowanym kapeluszem na Karenina, ubranego w dworski mundur z nową czerwoną wstęgą na piersiach.
Karenin stał właśnie we drzwiach i rozmawiał z jednym z najbardziej wpływowych członków Rady państwa.
— Szczęśliwy i zadowolony, jak miedziany groszak — dodał staruszek, przestając mówić, aby przywitać się z atletycznie zbudowanym szambelanem.
— Ależ on postarzał się — zauważył szambelan.
— To z powodu kłopotów: pisze teraz nieustannie projekty. Nie puści już tego nieszczęśliwego, dopóki mu nie wyłoży wszystkiego, punkt po punkcie.
— Jakto postarzał? Il fait des passions. Zdaje mi się, że hrabina Lidya Iwanowna jest teraz zazdrosną o niego...
— Gdzietam! Bądźcie panowie łaskawi nie mówić nic złego o hrabinie Lidyi Iwanownej!
— Przecież to nic złego, że kocha się w Kareninie.
— A czy to prawda, że Karenina bawi tutaj?
— Ściśle mówiąc — nie tutaj w pałacu, ale w Petersburgu; wczoraj spotkałem ją, jak szła z Aleksiejem Wrońskim przez ulicę Morską, bras dessus, bras dessous.
— C’est un homme, qui n’a pas... — zaczął mówić szambelan, lecz urwał, ustępując się i kłaniając przechodzącemu wielkiemu księciu.
W ten sposób, nie przestając ani na chwilę, rozmawiano o Aleksieju Aleksandrowiczu, krytykując go i szydząc z niego, a on tymczasem, zastąpiwszy drogę złapanemu członkowi Rady państwa, wykładał mu ze wszystkimi szczegółami nowy swój projekt finansowy.
Mniej więcej w tym samym czasie, gdy żona wyjechała z Wrońskim, Aleksieja Aleksandrowicza spotkał najprzykrzejszy wypadek, jaki może wydarzyć się człowiekowi, pnącemu się po drabinie urzędniczej; postępowy ruch awansów przerwał się; fakt ten miał rzeczywiście miejsce i wszyscy wiedzieli o tem. Sam jednak Aleksiej Aleksandrowicz nie zdawał sobie sprawy, że karyera jego jest już skończoną. Nie wiadomo, co było przyczyną tego: czy nieporozumienia ze Stremowym, czy nieszczęście z żoną, czy poprostu Aleksiej Aleksandrowicz osiągnął już kres swój; wszyscy jednak byli już przekonani, że karyerę jego należy uważać za skończoną.
Karenin zajmował wciąż wybitne stanowisko, był członkiem wielu komisyj i komitetów, był już jednak człowiekiem zużytym, po którym nikt nie spodziewał się już niczego.
Wszystkich projektów jego słuchano w taki sposób, jak gdyby to, co on proponuje, było już oddawna wiadome całemu światu i na nic nikomu nieprzydatne.
Ale Aleksiej Aleksandrowicz nie widział tego, i teraz właśnie, gdy odsunięto go od bezpośredniego udziału w sprawach państwowych, dostrzegał dokładniej, niż dawniej, błędne i fałszywe kroki w postępowaniu innych, i uważał sobie za obowiązek wskazywać środki, mające na celu zapobieganie fatalnym skutkom tych błędów. Wkrótce po wyjeździe żony zaczął pisać swój referat o nowych sądach; referat ten był pierwszym z całej litanii referatów, jakie sądzono było Aleksiejowi Aleksandrowiczowi napisać, a których nikt nie brał na seryo.
Aleksiej Aleksandrowicz, niedość że nie zauważył rozpaczliwego swego położenia w świecie urzędniczym i nie martwił się niem, ale jeszcze bardziej niż zwykle był zadowolony ze swej działalności.
„Żonaty myśli o rzeczach światowych, jak przypodobać się swej żonie, nieżonaty zaś o Bogu, jak przypodobać się Bogu“ — powiada apostoł Paweł, i Aleksiej Aleksandrowicz, który teraz we wszystkich swych postępkach miał za przewodnika Pismo Święte, przypominał sobie często ten wiersz. Zdawało mu się, że z chwilą, gdy został bez żony, pisaniem swych projektów i referatów bardziej, niż przedtem, zasługuje się Panu Bogu.
Aleksiejowi Aleksandrowiczowi nic nie przeszkadzało, że członek Rady państwa nie zwraca najmniejszej uwagi na jego opowiadanie, i przestał mówić wtedy dopiero, gdy senator, korzystając ze zbliżania się jednego z wielkich książąt, odsunął się zręcznie od niego.
Po odejściu dostojnika, Aleksiej Aleksandrowicz pochylił głowę, zebrał rozprószone myśli, obejrzał się z roztargnieniem dokoła i skierował się ku drzwiom, koło których spodziewał się znaleźć Lidyę Iwanowną.
„A jacy oni wszyscy silni i zdrowi“ — pomyślał Aleksiej Aleksandrowicz, przyglądając się olbrzymiemu szambelanowi z rozczesanemi, gęstemi i pachnącemi bokobrodami i czerwonej szyi, opiętego w ciasny mundur księcia. „Słusznie powiedziano, że wszystko na świecie jest złem“ — pomyślał, spoglądając raz jeszcze z niechęcią na łydki szambelana.
Aleksiej Aleksandrowicz, suwając zwolna nogami, ze zwykłym sobie wyrazem znużenia i osobistej godności, ukłonił się tym panom, rozmawiającym właśnie o nim, i spoglądając na drzwi, szukał oczyma hrabiny Lidyi Iwanownej.
— A, Aleksieju Aleksandrowiczu! — odezwał się staruszek, uśmiechając się złośliwie, gdy Karenin zrównał się z nim i obojętnie skinął mu głową — nie winszowałem jeszcze panu — rzekł, wskazując na wstęgę.
— Dziękuję panu — odparł Aleksiej Aleksandrowicz. — Śliczną pogodę mamy dzisiaj — dodał, kładąc nacisk na wyraz „śliczny.“
Aleksiej Aleksandrowicz wiedział, że oni śmiali się z niego, nic się już jednak nie spodziewał od nikogo prócz nieżyczliwości, a zresztą przywykł już do niej.
Ujrzawszy wystające z gorsetu żółte plecy hrabiny, która stanęła w tej chwili na progu, oraz jej śliczne smętne oczy, Aleksiej Aleksandrowicz uśmiechnął się, pokazując swe białe, nie zepsute zęby, i podszedł ku niej.
Lidya Iwanowna miała dzisiaj, jak w ogóle w ostatnich czasach, sporo kłopotów ze swoją toaletą. Toaleta jej miała obecnie na celu zupełnie co innego, niż trzydzieści lat temu. Wtedy chciała tylko ozdobić się czembądź, i im bardziej, tem lepiej. Teraz zaś miewała na sobie zawsze tyle strojów, wręcz niestosownych ani do jej lat, ani do jej figury, że myślała tylko o tem, aby różnica pomiędzy temi ozdobami a jej powierzchownością nie była zbyt uderzającą. Co do Aleksieja Aleksandrowicza, osiągnęła swój cel i zdawała mu się być pociągającą; była ona dla Karenina jedyną oazą, nietylko przyjaźni, ale i miłości, wśród tej pustyni niechęci i szyderstw, jaka go otaczała.
Przechodząc pod ogniem pogardliwych spojrzeń, Aleksiej Aleksandrowicz instynktownie zwracał się ku jej zakochanemu wzrokowi, jak roślina ku słońcu.
— Winszuję panu — rzekła Lidya Iwanowna, wskazując oczyma na wstęgę.
Aleksiej Aleksandrowicz wzruszył ramionami, powstrzymując się od uśmiechu zadowolenia i mrużąc oczy; zdawał się mówić, że rzecz tego rodzaju nie może go cieszyć. Lidya Iwanowna wiedziała dobrze, że Aleksiej Aleksandrowicz jest zadowolonym z otrzymanego orderu, chociaż za nic w świecie nie chce się przyznać do tego.
— Co porabia nasz aniołek? — zapytała hrabina; aniołkiem nazywała Sierożę.
— Nie mogę powiedzieć, abym był zupełnie zadowolony z niego — odrzekł Aleksiej Aleksandrowicz, podnosząc brwi i otwierając oczy — a i Sitnikow[23] również ma mu trochę do zarzucenia. Wspominałem już pani, że jakoś obojętnie zapatruje się na rzeczy, które powinny wzruszać duszę każdego człowieka i każdego dziecka — zaczął Aleksiej Aleksandrowicz, wypowiadając swe poglądy na postępowanie syna, jedyną rzecz, która go interesowała teraz po za sprawami służbowemi.
Aleksiej Aleksandrowicz, odzyskawszy z pomocą Lidyi Iwanownej równowagę moralną, doszedł do przekonania, że ma obowiązek zająć się wychowaniem syna.
Nie zajmując się dotąd nigdy kwestyami pedagogicznemi, Aleksiej Aleksandrowicz musiał poświęcić trochę czasu na teoretyczne zbadanie ich. Przeczytawszy parę dzieł antropologicznych, pedagogicznych i dydaktycznych, Aleksiej Aleksandrowicz ułożył sobie cały plan, i wziąwszy do pomocy najlepszego petersburgskiego pedagoga, zabrał się do pracy. Praca ta zajmowała go nieustannie.
— Zapewne, ale serce? Ja dostrzegam w nim serce ojca, a dziecko, obdarzone takiem sercem, nie może być złem — zauważyła z zachwytem Lidya Iwanowna.
— Tak, nie wiem... Co do mnie, czynię wszystko, co mi obowiązek wskazuje, nic więcej zrobić nie jestem w stanie.
— Musi pan przyjechać do mnie — rzekła hrabina po chwili milczenia — muszę z panem pomówić o przykrej dla pana sprawie. Ofiarowałabym wszystko, aby ustrzedz pana od niektórych wspomnień, nie wszyscy jednak tak myślą. Odebrałam list od niej. Ona bawi tutaj w Petersburgu.
Na wspomnienie o żonie zimny dreszcz przeszedł Aleksieja Aleksandrowicza, po chwili jednak na twarzy jego zapanował martwym spokój, który zdawał się mówić, że na to niema żadnej rady.
— Spodziewałem się tego — szepnął.
Hrabina Lidya Iwanowna popatrzała na niego z czułością, a oczy jej napełniły się łzami zachwytu nad wspaniałomyślnością swego przyjaciela.
Aleksiej Aleksandrowicz wszedł do małego, zacisznego gabinetu Lidyi Iwanownej, zastawionego staroświecką porcelaną i zawieszonego portretami, nie zastał w nim jednak gospodyni, która przebierała się właśnie.
Na okrągłym stole, zasłanym obrusem, stał chiński serwis i srebrna spirytusowa maszynka do herbaty.
Aleksiej Aleksandrowicz, spojrzawszy z roztargnieniem na liczne, znajome sobie portrety, zdobiące ściany gabinetu, usiadł koło stołu i otworzył leżące przed nim Pismo Święte. Szelest jedwabnej sukni hrabiny przerwał mu czytanie.
— Nikt nam nie będzie przeszkadzał — rzekła hrabina, przeciskając się między kanapą a stołem.
Po paru wyrazach, mających na celu przygotowanie Aleksieja Aleksandrowicza, hrabina Lidya Iwanowna, wzdychając i rumieniąc się, wręczyła mu list Anny.
Aleksiej Aleksandrowicz po przeczytaniu listu nie odzywał się długo.
— Nie zdaje mi się, abym miał prawo odmawiać jej — rzekł nieśmiało, podnosząc oczy.
— Przyjacielu mój, nigdy w nikim nie widzisz nic złego!
— Właśnie, że widzę, iż niema nic prócz złego... ale czy to jest sprawiedliwie...
Na twarzy Aleksieja Aleksandrowicza malowało się niezdecydowanie oraz szukanie rady, pomocy i wskazówek w sprawie, która dla niego samego była niezrozumiałą.
— Nie — przerwała mu Lidya Iwanowna — wszystko ma swoje granice. Rozumiem już niemoralność — dodała niezupełnie szczerze, gdyż nigdy nie mogła pojąć, co doprowadza kobiety do upadku moralnego, nie rozumiem jednak okrucieństwa... i to okazywanego komu?... panu! Jakżeż można przemieszkiwać w tem samem mieście co i pan. Stanowczo widać, że do samej starości trzeba się uczyć rozumu i ja też uczę się pojmować pańską wspaniałomyślność a jej nikczemność.
— A kto na ciebie rzuci kamieniem? — zapytał Aleksiej Aleksandrowicz, zadowolony widocznie ze swej roli — przebaczyłem, nie mogę więc pozbawiać jej tego, co musi kochać, to jest ukochanego syna...
— Ależ czy ona go kocha? Czy to jest szczere uczucie. Przypuśćmy, że pan przebaczył i że pan niema urazy, ale czy mamy prawo czynić zamach na duszyczkę tego aniołka? On wierzy, że ona umarła, modli się za nią i błaga Boga, aby przebaczył jej grzecby... i było dobrze... a teraz jak on będzie się zapatrywał na to?
— Nie zastanawiałem się nad tem — odparł Aleksiej Aleksandrowicz, któremu argumenty Lidyi Iwanownej zdawały się trafiać do przekonania.
Hrabina ukryła twarz w dłoniach i nie odzywała się, pogrążyła się w modlitwie.
— Jeśli pan pyta mnie o radę — rzekła, pomodliwszy się chwilę i odejmując ręce od twarzy — to nie radzę panu czynić tego. Czyż ja nie widzę, że pan cierpi i że wiadomość ta krwawi tylko pańskie rany? Przypuśćmy jednak, że pan, jak zwykle, zapomina o sobie... ale do czegóż to pana doprowadzi? Tylko do nowych cierpień i do męczarni, na jakie narazimy dziecko? Jeżeli w niej pozostało choć trochę ludzkich uczuć, nie powinna sama życzyć sobie tego. Ja nie wahając się ani chwili, stanowczo odradzam panu i, jeżeli pan pozwoli mi, odpiszę jej.
Aleksiej Aleksandrowicz zgodził się, a hrabina Lidya Iwanowna napisała następujący list:
List ten osiągnął ów ukryty cel, który Lidya Iwanowna taiła przed sobą, obraził on Annę do głębi duszy.
Aleksiej Aleksandrowicz zaś, ze swej strony, wróciwszy do domu od Lidyi Iwanownej, nie był w stanie oddawać się tego wieczoru swym zwykłym zajęciom i czuć się tak spokojnym na duchu, wierzącym i będącym na drodze do zbawienia, jakim czuł się już od jakiegoś czasu.
Wspomnienie o żonie, która tyle względem niego zawiniła i w porównaniu z którą był świętym, jak na to słusznie zwróciła uwagę Lidya Iwanowna, nie powinno było oddziaływać na niego wcale; Aleksiej Aleksandrowicz był jednak nieswój; nie mógł rozumieć książki, którą czytał, nie mógł odpędzić od siebie przykrych wspomnień o swych stosunkach z nią, o tych błędach, które, jak mu się zdawało, popełniał w postępowaniu z nią. Przypominał sobie, jak wracając z wyścigów, wysłuchał jej wyznania (szczególnie zaś, że wymagał wtedy od niej tylko zachowania zewnętrznych pozorów, a nie wyzwał Wrońskiego na pojedynek); przykrem mu było również wspomnienie o liście, jaki napisał do niej, szczególnie zaś przebaczenie, na nic nikomu nie potrzebne; rumieńce wstydu paliły go, gdy przypominał sobie, że i pielęgnował cudze dziecko i troszczył się o nie.
Takiego samego uczucia wstydu i żalu doświadczał teraz, gdy przypominał sobie całe swe przeszłe pożycie z nią i swą nieśmiałość, z jaką po dość długiem wahaniu oświadczył się jej.
„Lecz cóż ja winien jestem?“ — zapytywał siebie, a pytanie to wywoływało w nim zawsze drugie: „czy też inaczej czuje, inaczej się kocha, inaczej się żeni reszta ludzi, ci Wrońscy, Obłońscy... ci szambelani z grubemi łydkami“, i wtedy stawał przed nim długi szereg tych dobrze zbudowanych, silnych, pewnych siebie mężczyzn, którzy zawsze i wszędzie zwracali pomimowoli na siebie jego uwagę.
Aleksiej Aleksandrowicz usiłował otrząsnąć się od myśli tego rodzaju, usiłował przekonać siebie samego, że żyje nietylko dla chwilowego doczesnego życia, lecz dla wiecznego, że w duszy jego panuje spokój i miłość. Lecz to, co w tem przemijającem marnem życiu popełnił, niektóre małe uchybienia, trapiły go, jak gdyby nie było tego wiecznego zbawienia, w które wierzył głęboko. Ten upadek ducha trwał jednak niedługo i wkrótce w duszy Aleksieja Aleksandrowicza zapanował znów dawny spokój i wzniosłość, dzięki którym był w stanie zapomnieć zupełnie o wszystkiem, czego nie chciał pamiętać.
— No i cóż, Kapytonyczu? — rzekł Sieroża wesoło, wracając z zarumienioną twarzyczką ze spaceru w wilie swych urodzin, i oddając swój płaszczyk wysokiemu staremu szwajcarowi, uśmiechającemu się do niego. — Czy był dzisiaj obwiązany urzędnik? Czy papa przyjął go?
— Przyjął... wpuściłem go zaraz po wyjściu naczelnika — odparł szwajcar, mrugając wesoło jednym okiem — niech panicz da, ja zdejmę.
— Sieroża — zawołał guwerner sławianofil, zatrzymując się we drzwiach, prowadzących do dalszych pokoi — proszę rozebrać się samemu! — Ale Sieroża, chociaż i słyszał słaby głos guwernera, nie zwrócił żadnej uwagi na uczynione mu napomnienie; stał ująwszy w końce palców szarfę szwajcara i patrzał mu w twarz.
— No i cóż, czy papa przychylił się do jego prośby?
Szwajcar skinął twierdząco głową.
Urzędnik z twarzą obwiązaną chustką, przychodził już siedm razy do Aleksieja Aleksandrowicza i wzbudził ku sobie współczucie i Sieroży i szwajcara. Sieroża spotkał go raz w sieni i słyszał, jak urzędnik prosił szwajcara, aby go wpuścił do Aleksieja Aleksandrowicza, powiadając, że w przeciwnym razie będzie musiał chyba umierać razem ze swemi dziećmi z głodu.
Spotkawszy się jeszcze kiedyś z urzędnikiem na schodach, Sieroża zainteresował się nim bardzo.
— No i jakże, czy bardzo był kontent? — dopytywał się.
— Czemu nie miał być zadowolony? Mało co nie skakał z radości.
— A czy przyniesiono jaką paczkę? — zapytał Sieroża po chwili milczenia.
— Jest paniczu! — szeptem odparł szwajcar, potrząsając głową — jest od hrabiny.
Sieroża domyślił się natychmiast, że w paczce, o której mówił mu szwajcar, znajduje się upominek od Lidyi Iwanownej, nadesłany mu na urodziny.
— Co też ty powiadasz?. Gdzie?
— Korniej zaniósł do pokoju papy... musi być w niej coś ładnego!
— A czy duża... czy będzie taka?
— Trochę mniejsza, ale ładna...
— Książka?
— Nie, coś innego. Ale niech panicz idzie... Wasilij Łukicz woła — rzekł szwajcar, słysząc zbliżające się kroki guwernera, i zdejmując ostrożnie z ręki Sieroży rękawiczkę, skinął głową w stronę Łukicza.
— Wasilij Łukiczu! w tej chwili! — zawołał Sieroża, uśmiechając się wesoło i serdecznie, czem zawsze rozbrajał wymagającego Wasilja Łukicza.
Sieroża był zbyt wesołym i szczęśliwym dzisiaj, aby mógł nie podzielić się ze swym przyjacielem szwajcarem przyjemną wiadomością, o której dowiedział się na spacerze w Letnim ogrodzie od siostrzenicy Lidyi Iwanownej. Zadowolenie, spowodowane tą wieścią, zdawało mu się być tem większem, że zbiegło się z radością obwiązanego urzędnika i z przyniesieniem zabawek. Sieroży zdawało się, że dzisiaj wszyscy powinni być zadowoleni i szczęśliwi.
— Czy wiesz, że papa dostał Aleksandra Newskiego? — zapytał Sieroża.
— Co nie mam wiedzieć!... przyjeżdżali przecież winszować...
— A papa bardzo się cieszy?
— Czyż można nie cieszyć się z łaski cesarskiej!... widocznie zasłużył... — dodał szwajcar surowo i poważnie.
Sieroża zamyślił się, wpatrując się w znaną sobie do najdrobniejszych szczegółów twarz szwajcara, szczególnie zaś w jego podbródek, zwieszający się między siwemi bokobrodami, którego nikt prócz Sieroży nie dostrzegał, gdyż Sieroża tylko patrzał na Kapytonycza zawsze z dołu.
— A córka twoja dawno była u ciebie po raz ostatni?
Córka szwajcara była baletnicą.
— Nie może przecież przychodzić w powszedni dzień... Ona także uczy się, i panicz również musi się uczyć... niech panicz już idzie...
Wszedłszy do pokoju, Sieroża, zamiast zaraz wziąć się do lekcyj, podzielił się z guwernerem swemi przypuszczeniami, że w przyniesionej paczce musi być maszyna.
— A panu co się zdaje? — zapytał.
Ale Wasilemu Łukiczowi zdawało się tylko, że Sieroża powinien powtarzać gramatykę, gdyż nauczyciel ma przyjść o godzinie drugiej.
— Niech mi pan tylko powie, Wasylu Łukiczu — zapytał nagle, siedząc już za stolikiem i trzymając w ręku książkę, co jest wyższego nad Aleksandra Newskiego? Wie pan, że papa dostał Aleksandra Newskiego?
Wasilij Łukicz odpowiedział, że Włodzimierz.
— A nad Włodzimierza?
— Najwyższym jest order św. Andrzeja.
— A jeszcze wyższym od św. Andrzeja?
— Niewiem.
— Jakto... nawet pan nie wie? — i Sieroża oparł się na łokciach i zamyślił się.
Rozmyślania jego były nadzwyczaj różnorodne i skomplikowane: rozmyślał nad tem, jak jego ojciec otrzyma nagle i Włodzimierza i Andrzeja, i jak on, Sieroża, z tego powodu dzisiaj podczas lekcyj będzie grzeczniejszym niż zwykle, i jak sam, gdy dorośnie, dostanie wszystkie ordery, nawet i ten, jaki dopiero mają wymyślić, a który będzie wyższy od św. Andrzeja; tylko zdążą wymyślić, i on zaraz zasłuży, wymyślą jeszcze coś wyższego, on i na to natychmiast zasłuży.
Na rozmyślaniach tego rodzaju zbiegł czas do nadejścia nauczyciela; Sieroża nie umiał lekcyj o okolicznościach czasu, miejsca i warunkach działania, i nauczyciel był niezadowolony, a nawet zmartwiony. Zmartwienie nauczyciela wzruszyło Sierożę, niepoczuwającego się zresztą do winy, że nie umiał lekcyi; wiedział on, że pomimo wszystkich wysiłków nie byłby w stanie dokonać tego; dopóki nauczyciel objaśniał gramatykę, wierzył mu i zdawał się rozumieć, lecz z chwilą, gdy przestawał mówić, Sieroża w żaden sposób nie mógł sobie przypomnieć i pojąć, że taki krótki i zrozumiały wyraz „nagle“ jest określeniem okoliczności sposobu; w każdym jednak razie przykro mu było, że zmartwił nauczyciela.
Sieroża skorzystał z chwili, gdy nauczyciel przestał mówić i patrzał w książkę.
— Michale Iwanowiczu, kiedy wypadają pańskie imieniny? — zapytał.
— Myślałbyś lepiej o swoich lekcyach, a imieniny nie mają żadnego znaczenia dla rozumnego człowieka... są one takim samym dniem jak i inne, kiedy należy pracować.
Sieroża popatrzał bacznie na nauczyciela, na jego rzadką bródkę, na okulary, które zsunęły się poniżej szramy na nosie, i zamyślił się do tego stopnia, że nic już nie słyszał co mu nauczyciel objaśniał. Sieroża widział, że Michał Iwanowicz nie myśli tego naprawdę, co powiada o imieninach, domyślił się tego po tonie, jakim to było powiedziane.
Po lekcyi z nauczycielem następowała lekcya z ojcem. Zanim ojciec nadszedł, Sieroża siedział koło stołu, bawił się scyzorykiem i puścił wodze swym myślom. Jednem z ulubionych zajęć Sieroży było szukanie matki podczas spacerów. Sieroża nie wierzył w śmierć wogóle, a szczególnie w śmierć matki, chociaż Lidya Iwanowna powiedziała mu o tem, a ojciec potwierdził słowa hrabiny; gdy mu więc powiedziano, że matka nie żyje, szukał jej, ile razy tylko wychodził na przechadzkę. Każda kobieta pełna, postawna, z ciemnymi włosami, była jego matką. Gdy ujrzał kobietę podobną do matki, ogarniało go rozczulenie do tego stopnia, że niemógł złapać tchu i łzy stawały mu w oczach... lada chwila też oczekiwał, że ona podejdzie do niego i podniesie woalkę; będzie jej widać całą twarz, ona uśmiechnie się, obejmie go i on znowu poczuje i woń, bijącą od niej i delikatne miękkie dotknięcie jej rąk i zapłacze łzami szczęścia, tak jak wtedy, gdy wieczorem położył się u jej nóg, ona zaczęła go łaskotać, a on śmiał się i kąsał jej białe palce, zdobne w pierścionki. Potem, gdy się wypadkiem od niańki dowiedział, że matka nie umarła, i gdy ojciec wraz z Lidyą Iwanowną tlómaczyli mu, że powinien uważać ją za umarłą, gdyż była niedobrą (a Sieroża nie mógł wierzyć temu w żaden sposób, gdyż kochał ją), szukał i wyglądał jej taksamo. Dzisiaj w Letnim ogrodzie była jakaś dama w liliowej woalce; damie tej Sieroża przypatrywał się z drżącem sercem, oczekując, że ona idąc na spotkanie jego wąską dróżką, lada chwila podejdzie ku niemu. Dama ta nie doszła do niego i znikła między drzewami. Dzisiaj bardziej niż kiedykolwiek odczuwał wezbraną miłość ku matce, i zapomniawszy o całym świecie, oczekując na ojca, pokrajał scyzorykiem cały brzeg stołu, patrząc przed siebie i myśląc o matce.
— Papa idzie! — zawołał Wasilij Łukicz.
Sieroża zerwał się z krzesła, podszedł do ojca, pocałował go w rękę i spojrzał bacznie na niego, szukając na twarzy ojcowskiej oznak zadowolenia z otrzymanego Aleksandra Newskiego.
— Dobrześ się bawił na spacerze? — zapytał Aleksiej Aleksandrowicz, siadając na swem krześle, i biorąc do ręki Stary Testament, otworzył go. Chociaż ojciec często powtarzał Sieroży, że każdy chrześcijanin powinien znać doskonale historyę świętą, sam jednak przy wykładzie Starego Testamentu często zaglądał do książki, co Sieroża zauważył.
— Doskonale bawiłem się, papo! — odparł Sieroża, siadając na brzegu krzesła i kołysząc się, czego mu nie było wolno — spotkałem się z Nadieńką[24], mówiła mi, że papa dostał nową gwiazdę. Musi być papa zadowolonym z niej...
— Po pierwsze, nie kołysz się mój kochany — zauważył Aleksiej Aleksandrowicz — a po drugie, nie nagroda, lecz praca daje nam zadowolenie i pragnąłbym bardzo, abyś i ty był przeświadczonym o tem. Gdy będziesz pracował i uczył się tylko dlatego, aby zostać wynagrodzonym, praca będzie ci się wydawać ciężką; gdy pracujesz jednak (mówił Aleksiej Aleksandrowicz, przypominając sobie, jak poczucie obowiązku dopomagało mu dzisiaj w żmudnej pracy podpisywania aż 118 papierów), będąc oddanym swej pracy, znajdziesz swą nagrodę w niej samej.
Błyszczące tkliwością i zadowoleniem oczy Sieroży zagasły pod wpływem ojcowskiego spojrzenia. Aleksiej Aleksandrowicz przemawiał zwykłym sobie tonem, jakim odzywał się do Sieroży, i do którego malec nauczył się już zastosowywać. Sieroży zdawało się zawsze, że ojciec zwraca się do niego, jak do jakiegoś nadzwyczajnego chłopczyka, jednego z tych, jacy istnieją w książkach, lecz którzy nic a nic nie są podobni do niego, do Sieroży. I Sieroża w stosunku ze swym ojcem starał się zawsze udawać tego idealnego chłopczyka z książki.
— Spodziewam się, że zrozumiałeś mnie? — zapytał ojciec.
— Tak, papo — odparł Sieroża, udając owego chłopca.
Sieroża miał zadane parę wierszy z Ewangelii i powtórzenie początków Starego Testamentu. Wiersze z Ewangelii Sieroża umiał nieźle, ale w chwili, gdy mówił je, zapatrzył się na kość ojcowskiego czoła, załamującą się pod ostrym kątem nad skronią, pomylił się i kilka ostatnich wyrazów jednego wiersza przestawił do drugiego. Aleksiej Aleksandrowicz był przekonanym, że Sieroża nie zdaje sobie sprawy z tego co mówi i przekonanie to rozdrażniło go, zmarszczył się więc i na nowo zaczął objaśniać rzeczy, które Sieroża słyszał już wielokrotnie, a których nigdy nie mógł spamiętać, coś w rodzaju tego, że „nagle“ jest określeniem okoliczności sposobu. Sieroża spojrzał na ojca wystraszonemi oczyma i myślał tylko o tem, czy ojciec każe mu, jak to czasami zdarzało się, powtórzyć. Myśl ta do tego stopnia przerażała Sierożę, że nic już nie był w stanie rozumieć; ojciec jednak nie kazał powtarzać i wziął się do przesłuchania lekcyi ze Starego Testamentu. Sieroża opowiedział dobrze treść, lecz gdy przyszło odpowiadać mu na pytania, co oznaczały niektóre zdarzenia, nie był w stanie nic powiedzieć, chociaż raz już był ukaranym za nieumienie tej lekcyi. Najtrudniej mu było wyliczyć patryarchów, żyjących przed potopem. Wiedział tylko o jednym z nich, o Enochu, wziętym żywcem do nieba. Dawniej Sieroża pamiętał wszystkie imiona, lecz teraz zapomniał o nich zupełnie, a o Enochu pamiętał, gdyż prorok ten był najbardziej ulubioną przez niego postacią z całego Starego Testamentu, i z wzięciem Enocha żywcem do nieba, w głowie Sieroży wiązał się cały długi szereg myśli, zaprzątających go i teraz, gdy roztargnionym wzrokiem spoglądał na łańcuszek ojcowskiego zegarka i na zapięty do połowy guzik od kamizelki.
Sieroża nie wierzył zupełnie w śmierć, o której często słyszał; nie wierzył, aby ukochani przez niego ludzie mogli umierać, a przede wszystkiem, aby on sam miał umrzeć. Śmierć przedstawiała mu się rzeczą niemożebną i niepojętą. Mówiono mu jednak, że wszyscy umierają; Sieroża pytał się nawet o to ludzi, którym wierzył, i ci odpowiadali twierdząco; niania również mówiła o tem, chociaż z pewną niechęcią. Enoch jednak nie umarł, a zatem nie wszyscy umierają. „Dlaczegóż więc każdy nie może mieć zasług przed Bogiem i być wciętym żywcem do nieba?“ — myślał. Źli, to jest ci, których Sieroża nie lubi, mogą sobie umierać, ale dobrych powinien spotkać los Enocha.
— Jacyż patryarchowie byli?
— Enoch, Enos...
— Mówiłeś już o nim przecież. Źle, Sierożo, bardzo źle! Jeżeli nie starasz się dowiedzieć o tem, co jest najpotrzebniejszem każdemu chrześcijaninowi — rzekł ojciec wstając — to czyż jest jakakolwiek rzecz, coby cię mogła zajmować?... i ja jestem niezadowolony z ciebie i Piotr Ignatjewicz[25] również... Musisz więc być ukaranym...
I ojciec i nauczyciel obydwaj byli niezadowoleni z Sieroży, i w rzeczy samej malec uczył się źle. Nie można jednak było w żadnym razie powiedzieć, aby miał być niezdolnym; w istocie był zdolniejszym od wielu chłopców, których nauczyciele stawiali mu za wzór. Z punktu widzenia Aleksieja Aleksandrowicza Sieroża nie chciał się uczyć zadawanych lekcyj, w istocie zaś nie mógł się uczyć ich; nie mógł, gdyż w duszy swej odczuwał inne potrzeby, którym pragnął bardziej zadośćuczynić niż tym, których ojciec i nauczyciele wymagali od niego. Te jedne i drugie potrzeby były wręcz przeciwne sobie, i Sieroża walczył otwarcie ze swymi wychowawcami. Miał dziewięć lat, był jeszcze dzieckiem, lecz znał dokładnie swą duszę; była mu drogą, strzegł jej, jak powieka strzeże oka, i bez klucza miłości nikogo nie wpuszczał do jej wnętrza. Ci, co go wychowywali, skarżyli się, że nie chciał się uczyć, a duszę jego rozpierało pragnienie wiedzy; uczył się on od Kapytonycza, od niańki, od Nadieńki, od Wasilja Łukicza, a nie od nauczycieli; ta woda, którą ojciec i nauczyciele chcieli skierować na swój młyn, przesączyła się już oddawna i pracowała gdzieindziej.
Ojciec ukarał Sierożę, nie pozwalając mu iść do Nadieńki, siostrzenicy Lidyi Iwanownej; kara ta jednak, jak się pokazało, stała się dla Sieroży źródłem przyjemności. Wasilij Łukicz był w dobrym humorze i pokazał mu, jak należy robić wiatraki. Cały wieczór zszedł mu nad tem zajęciem i nad marzeniami, aby zrobić taki młyn, na którym możnaby się kręcić: schwycić się rękoma za skrzydła, lub przywiązać się do nich i kręcić się. O matce Sieroża nie myślał cały wieczór, dopiero gdy się już położył, przypomniał sobie o niej i pomodlił się gorąco, aby matka jutro, w dzień jego urodzin, przestała się ukrywać i przyszła do niego.
— Wasilij Łukiczu, czy pan wie, o co ja się dzisiaj pomodliłem?
— Żeby się lepiej uczyć?
— Nie.
— O zabawki?
— Nie... nie zgadnie pan. To mój sekret! Jak się spełni, powiem panu... nie zgadł pan jeszcze dotąd?
— Nie, nie zgadnę... powiedz mi sam — rzekł Wasilij Łukicz, uśmiechając się, co mu się rzadko zdarzało. — Spij już, bo ja gaszę świecę.
— A ja bez świecy będę lepiej widział, na co patrzę i o co modliłem się. Mało co nie wygadałem swej tajemnicy! — roześmiawszy się wesoło, dodał Sieroża.
Anna i Wroński, przyjechawszy do Petersburga, stanęli w jednym z pierwszych hoteli; Wroński na parterze, a Anna z dzieckiem, mamką i ze służącą na pierwszem piętrze w dużym apartamencie, składającym się z czterech pokoi.
Wroński natychmiast po przyjeździe pojechał do brata i spotkał się u niego z matką, która przyjechała na parę dni z Moskwy. Matka i bratowa przyjęły go jak zwykle, wypytywały się o wrażenia z podróży za granicę, rozmawiały o wspólnych znajomych, lecz ani jednem słowem nie wspomniały o jego związku z Anną. Brat zaś przyjechał na drugi dzień rano do Wrońskiego, pierwszy zapytał go o Annę, i Aleksiej Wroński wręcz odpowiedział mu, że zapatruje się na swój stosunek z Anną, jak na małżeństwo, że spodziewa się uzyskać rozwód i wtedy ożeni się z nią, a tymczasem uważa ją za swoją żonę i prosi zakomunikować to matce i bratowej.
— Jeżeli świat ma inny pogląd, to nic mnie to nie obchodzi — rzekł Wroński — jeżeli jednak najbliżsi chcą utrzymywać ze mną stosunki pokrewieństwa, powinni być w takich samych stosunkach i z moją żoną.
Starszy brat, szanujący zawsze zapatrywania się młodszego, nie wiedział dobrze, czy Aleksiej ma racyę, czy też myli się, dopiero wtedy miał się przekonać o tem, gdy sfery towarzyskie wypowiedzą swe zdanie; sam zaś osobiście nic nie miał przeciwko temu i razem z Aleksiejem poszedł do Anny.
Wroński, jak zwykle przy osobach trzecich, mówił Annie „pani“ i zachowywał się względem niej, jak względem bliskiej znajomej; wszyscy jednak dawali do zrozumienia, iż wiadomo, że brat zna ich prawdziwy stosunek i zupełnie otwarcie rozmawiano o tem, że Anna jedzie z Wrońskim do jego majątku.
Pomimo obycia się w świecie, Wroński mylił się ogromnie co do swego obecnego położenia w nim. Zdawało się, że powinien był rozumieć, iż wszystkie salony zamkną się przed nim i przed Anną, lecz teraz w głowie jego powstały jakieś niewyraźne przypuszczenia, że tak było tylko dawniej, a że teraz, wraz z szybkim postępem (Wroński sam nie zauważał, że stał się w ostatnich czasach zwolennikiem każdego postępu) poglądy uległy zmianie i że kwestya, czy będzie czy też nie będzie przyjmowanym, jest jeszcze nierozstrzygniętą. „Rozumie się — myślał — na dworze przyjmowaną nie będzie, ale ludzie bliscy mnie mogą i powinni zapatrywać się na nasz stosunek, jak należy.“
Można spędzić parę godzin, siedząc wciąż na jednem miejscu i mając nogi podgięte pod siebie, wiedząc, że nikt nie przeszkodzi zmienić w każdej chwili pozycyi; lecz jeżeli ktobądź wie, ze będzie musiał siedzieć ze zgiętemi nogami i że nie będzie mu wolno wyprostować ich, to dostanie kurczy, nogi będą go bolały, i człowiek ten nie myślałby o niczem innem, tylko o zmianie swej niewygodnej pozycyi. Tego samego mniej więcej uczucia doznawał i Wroński, chociaż w głębi duszy wiedział, że świat petersburgski usunie się od nich, chciał jednak w każdym razie spróbować, czy poglądy nie uległy zmianie i czy będzie przyjmowanym wraz z Anną. Bardzo prędko jednak przekonał się, że chociaż dla niego osobiście salony stały otworem, były jednak szczelnie zamknięte przed Anną; jak w grze w kota i myszkę, ręce podnoszone przed nim opuszczały się przed Anną.
Jedną z pierwszych kobiet petersburgskiego świata, z jaką Wroński spotkał się, była jego kuzynka Betsy.
— Nareszcie! — przywitała go z radością. — A Anna? Jak to dobrze! Gdzie zatrzymaliście się? Wyobrażam sobie do jakiego stopnia strasznym wydaje się wam Petersburg po powrocie z takiej zachwycającej podróży, wyobrażam sobie również wasz miodowy miesiąc w Rzymie! A co słychać z rozwodem?... Czy sprawa już skończona?
Wroński zauważył, że zachwyt Betsy zmniejszył się, gdy się dowiedziała, że Anna nie uzyskała jeszcze rozwodu.
— Wiem, że rzucą na mnie kamieniem — rzekła — ale pojadę do Anny, koniecznie muszę pojechać. Czy długo jeszcze zabawicie w Petersburgu?
I w rzeczy samej pojechała zaraz do Anny, zachowanie się jej jednak nie było już teraz takiem, jak dawniej; widać było, że czuje się dumną ze swej odwagi i że pragnie, aby Anna oceniała odpowiednio jej wierną przyjaźń. Posiedziała nie dłużej nad dziesięć minut, opowiedziała miejskie plotki, a na wyjezdnem rzekła:
— Nie powiedzieliście mnie, kiedy rozwód? Przypuśćmy, że ja już przerzuciłam mój czepek przez młyn, lecz inni będą się zachowywać sztywnie względem was, dopóki nie uzyskacie rozwodu... a to tak łatwo teraz. Ça se fait. A zatem jedziecie w Piątek? Szkoda, że nie zobaczymy się już więcej...
Z tonu Betsy Wroński mógł domyśleć się, czego należy mu się spodziewać od znajomych, postanowił jednak uczynić jeszcze jedną próbę ze swą własną rodziną. Na matkę liczyć nie mógł, gdyż wiedział, że matka, która dawniej zachwycała się Anną, teraz nie może znaleźć słów na potępienie jej, gdyż Anna przeszkodziła jej synowi do zrobienia karyery. Wroński liczył jednak bardzo na Warię, żonę brata. Zdawało mu się, że ona nie będzie chciała rzucać kamieniem na Annę, złoży jej wizytę i przyjmie u siebie.
Na drugi dzień po swym przyjeździe Wroński udał się do niej, i zastawszy ją samą, wypowiedział swe życzenie.
— Wiesz, Aleksieju — rzekła, wysłuchawszy go — że kocham cię bardzo i żem gotowa bardzo wiele uczynić dla ciebie; milczałam jednak, gdyż wiem, że ani tobie, ani Annie Arkadjewnie nie mogę być użyteczną — rzekła, wymawiając z naciskiem „Annie Arkadjewnie.“ — Niech ci się nie zdaje, że potępiam was. Nigdy... być może, że i ja na jej miejscu postąpiłabym tak samo. Nie wchodzę i nie mogę wchodzić w szczegóły — mówiła, spoglądając trwożnie na jego nachmurzoną twarz — należy jednak nazywać rzeczy po imieniu. Chcesz abym ja pojechała do niej, przyjęła u siebie i tem rehabilitowała ją; postaw się jednak w mojem położeniu, a zrozumiesz, że ja uczynić tego nie mogę. Mam dorastające córki, i ze względu na stanowisko męża muszę liczyć się z opinią. Przypuśćmy, że ja pojadę do Anny Arkadjewny; ona będzie wiedziała, że ja nie mogę prosić jej do siebie, lub też będę musiała urządzać się w taki sposób, aby nie mogła spotkać się u mnie z nikim, kto zapatruje się inaczej na te rzeczy; takie postępowanie z mojej strony urazi ją. Ja jej nie podniosę...
— Ależ ja nie znajduję zupełnie, aby ona upadła bardziej, niż całe setki kobiet, które wy przyjmujecie! — jeszcze bardziej niechętnie przerwał Wroński i wstał, widząc, że bratowa nie zmieni swego postanowienia.
— Aleksieju, nie gniewaj się na mnie! widzisz przecież sam, że ja nic nie winna — tłumaczyła się, spoglądając na niego z lękliwym uśmiechem.
— Nie gniewam się na ciebie — odparł z tłumioną niechęcią — ale sprawia mi to podwójną przykrość. Przykro mi, że ta sprawa musi zerwać naszą przyjaźń... przypuśćmy nawet, że nie zerwie, lecz w każdym razie osłabi ją. Sama chyba widzisz, że i ja nie mogę zapatrywać się na to inaczej — i z temi słowami wyszedł od bratowej.
Wroński przekonał się, że dalsze usiłowania nie doprowadzą do niczego i że trzeba spędzić parę dni w Petersburgu, jak w obcem mieście, unikając wszelakich stosunków z dawnymi znajomymi, aby nie narażać się na przykrości i niegrzeczności, które zawsze drażniły go niewypowiedzianie.
Jedna z głównych przykrości polegała na tem, przynajmniej Wrońskiemu tak się zdawało, że wszędzie był obecnym Aleksiej Aleksandrowicz, lub jego nazwisko. Nie można było rozmawiać o niczem, aby rozmowa sama przez się nie zaczynała się toczyć o Aleksieju Aleksandrowiczu; nigdzie nie można było udać się, aby nie spotkać się z nim. Tak przynajmniej zdawało się Wrońskiemu, jak zdaje się człowiekowi, którego boli palec, że ciągle, jak gdyby naumyślnie, uraża się w ten bolący palec.
Pobyt w Petersburgu wydawał się tembardziej przykrym Wrońskiemu, że przez cały ten czas widział w Annie jakiś nowy nastrój, którego nie pojmował. Anna zdawała się chwilami być zakochaną w nim, chwilami zaś stawać się obojętną, rozdrażnioną i milczącą; widać było, że ma jakąś przykrość, że tai się z nią przed nim i że nie zwraca żadnej uwagi na te wszystkie obelgi, które zatruwają mu życie, a które dla niej, przy wrodzonej jej drażliwości, powinny być jeszcze bardziej dotkliwemi.
Anna przyjechała do Rosyi przeważnie po to, aby zobaczyć się z synem. Myśl o tem widzeniu się nie dawała jej ani chwili spokoju od samego wyjazdu z Włoch, i im bardziej zbliżała się do Petersburga, tembardziej cieszyła się i tem większą przywiązywała wagę do oczekiwanego spotkania. Nie myślała nawet, w jaki sposób zobaczy się z synem; zdawało się jej rzeczą najzupełniej naturalną i zwykłą, że podczas pobytu w Petersburgu ujrzy swego syna. Przyjechawszy jednak do stolicy, przypomniała sobie odrazu swe obecne położenie i przekonała się, że trudno jej będzie zobaczyć się z Sierożą.
Anna od dwóch już dni była w Petersburgu; myślała wciąż o synu, lecz nie widziała się z nim jeszcze. Wiedziała, że niema prawa jechać wprost do domu mężowskiego, gdzie mogłaby się spotkać z Aleksiejem Aleksandrowiczem, mogliby jej tam nie wpuścić i mogłaby się narazić na nieprzyjemność. Sama myśl o tem, aby napisać do męża, była jej bolesną; mogła być spokojną tylko wtedy, gdy nie myślała o nim. Dowiedzieć się, kiedy i dokąd syn chodzi na spacer, i zobaczyć go zdaleka podczas spaceru, nie wystarczało jej, gdyż oddawna już cieszyła się z widzenia się z nim, miała mu tyle do powiedzenia i tak bardzo chciało się jej objąć i ucałować go. Stara niańka Sieroży mogłaby dopomódz jej, przestała już jednak służyć i wyprowadziła się. Na tych wahaniach i na poszukiwaniach niańki zbiegły dwa dni.
Dowiedziawszy się o roli hrabiny Lidyi Iwanowny w domu Aleksieja Aleksandrowicza, Anna na trzeci dzień po swym przyjeździe zdecydowała się napisać do niej. Napisanie tego listu, w którym naumyślnie wspomniała, że pozwolenie na widzenie syna zależy od wspaniałomyślności Aleksieja Aleksandrowicza, kosztowało ją dużo. Anna wiedziała, że jeżeli Aleksiej Aleksandrowicz przeczyta ten list, to odgrywając w dalszym ciągu rolę wspaniałomyślnego, nie odmówi jej prośbie.
Posłaniec, który nosił list, przyniósł jej najbardziej okrutną, a najmniej spodziewaną odpowiedź, że odpowiedzi nie będzie. Anna nigdy jeszcze nie czuła się do tego stopnia przygnębioną i upokorzoną, jak słuchając opowiadania posłańca, że czekał długo i że mu w końcu powiedziano, iż nie będzie żadnej odpowiedzi. Anna czuła się upokorzoną, przygnębioną, lecz wiedziała, że hrabina Lidya Iwanowna ma racyę ze swego punktu widzenia. Zmartwienie jej było tem większe, że nie miała z kim podzielić go, gdyż nie mogła i nie chciała wspominać o nim Wrońskiemu; wiedziała, że dla niego, pomimo to, iż był głównym sprawcą jej nieszczęścia, kwestyra widzenia się jej z synem wyda się kwestyą nic nie znaczącą; wiedziała, że on nigdy nie zdobędzie się na zrozumienie całego bezdennego jej cierpienia; wiedziała, że może go znienawidzić całą siłą swej duszy za obojętność względem jej syna, a że lękała się tego najbardziej, ukrywała więc przed nim wszystko, co tylko dotyczyło Sieroży.
Anna cały dzień spędziła w domu, obmyślając sposób zobaczenia się z synem, nareszcie postanowiła napisać do męża. Siadła już do pisania listu, gdy przyniesiono jej od powiedź hrabiny Lidyi Iwanownej. Milczenie hrabiny upokorzyło ją i zabolało, lecz list i to wszystko, co czytała między jego wierszami, tak ją rozdrażnił, do tego stopnia oburzyła ją ta zawziętość, która nawet nie chciała zwrócić uwagi na jej gorącą miłość ku synowi, że uczuła żal i do męża i do hrabiny Lidyi Iwanownej, i przestała poczuwać się do winy.
„Ten chłód, to udawanie uczucia! — mówiła sama do siebie — chcieli i mnie dopiec do żywego i dziecku uczynić krzywdę, a ja miałabym im uledz... Za nic! Ona jest gorszą odemnie. Ja nie kłamię przynajmniej.“ I odrazu postanowiła, że jutro, w sam dzień urodzin Sieroży, pojedzie wprost do mężowskiego domu, przekupi ludzi, zmyli ich czujność, lecz musi koniecznie zobaczyć się z synem i raz położyć kres temu wstrętnemu kłamstwu, jakiem oplatano nieszczęsne dziecko.
Anna pojechała do sklepu, nakupowała zabawek i obmyśliła cały plan działania: przyjedzie wczesnym rankiem o godzinie ósmej, nim Aleksiej Aleksandrowicz wstanie; będzie trzymała w ręku pieniądze, które da szwajcarowi i lokajowi, aby ci wpuścili ją, i nie podnosząc woalki, powie im, że chrzestny ojciec Sieroży przysłał ją, aby powinszowała solenizantowi i aby doręczyła mu upominek na imieniny; nie myślała tylko nad tem, co powie synowi.
Nazajutrz o godzinie ósmej rano Anna wysiadła sama jedna z wynajętej karety i zadzwoniła do bramy dawnego swego domu.
— Idź! zobacz co tam takiego. Jakaś pani — rzekł Kapytonycz nieubrany jeszcze, tylko w paltocie i w kaloszach, ujrzawszy przez okno kobietę, która z zasłoniętą twarzą stała pod samemi drzwiami. Pomocnik szwajcara, młody chłopak, którego Anna nie znała, nie zdążył jeszcze otworzyć drzwi na rozcież, gdy Anna wsunęła się do sieni, i wyjąwszy z mufki trzyrublówkę, wcisnęła mu ją prędko do ręki.
— Sieroża... Siergiej Aleksiejewicz — rzekła i poszła naprzód.
Pomocnik szwajcara, obejrzawszy trzyrublówkę, zatrzymał nieznajomą w drugich szklanych drzwiach.
— Z kim pani życzy sobie zobaczyć się? — zapytał.
Zauważywszy zakłopotanie nieznanej sobie damy, sam Kapytonycz zbliżył się do niej, otworzył przed nią drzwi i zapytał, czego sobie życzy.
— Od księcia Skorodumowa do Siergieja Aleksiejewicza — odparła.
— Nie wstał jeszcze — odpowiedział szwajcar, przyglądając się jej bacznie.
Anna nie spodziewała się zupełnie, aby całe urządzenie domu, w którym spędziła dziewięć lat, uczyniło na niej takie wrażenie. W duszy jej powstawały jedno za drugiem różnorodne wspomnienia, i radosne i przykre, i Anna zapomniała na chwilę poco tu przyszła.
— Może pani chce zaczekać? — zapytał Kapytonycz, zdejmując z niej okrycie.
Powiesiwszy płaszczyk Kapytonycz spojrzał w oczy Annie, poznał ją i skłonił się nisko.
— Niech jaśnie pani pozwoli — rzekł.
Anna chciała odezwać się, lecz nie mogła wydobyć głosu; spojrzała tylko błagalnie na starego sługę i poczęła prędko wchodzić na schody. Kapytonycz, uderzając kaloszami o stopnie, biegł za nią, usiłując wyprzedzić ją.
— Tam może jest nauczyciel... zapewne nie ubrany jeszcze. Pójdę zameldować...
Anna szła jednak wciąż znajomemi sobie schodami, nie rozumiejąc słów Kapytonycza.
— Niech jaśnie pani będzie łaskawą pozwolić tędy na prawo i niech pani wybaczy, że tu jeszcze nie posprzątano — mówił szwajcar, usiłując złapać oddech. — Niech jaśnie pani zaczeka chwilkę, niech ja tam zajrzę — mówił, i wyprzedziwszy ją, otworzył wysokie drzwi i zniknął za niemi. — Anna zatrzymała się i czekała. — Panicz dopiero co obudził się — rzekł szwajcar, stając we drzwiach.
I w chwili, gdy szwajcar to mówił, Anna usłyszała odgłos dziecięcego ziewania. Z odgłosu tego ziewania poznała syna i stanął jej przed oczyma, jak żywy.
— Puść mnie, puść! — zawołała i weszła do pokoju. Na prawo od drzwi stało łóżko, a na łóżku siedział chłopczyk w jednej tylko rozpiętej koszulce i przegiąwszy się ciałem ciałem, przeciągał się i kończył ziewać. W chwili, gdy zamykał usta, wargi złożyły mu się w błogi, senny uśmiech, i z tym uśmiechem znowu położył się zwolna na poduszce.
— Sieroża! — szepnęła Anna, podchodząc cicho do niego.
Przez cały czas rozłąki z nim, i przy tym silnym przypływie miłości, jakiego doznawała w ostatnich czasach, Anna wyobrażała go sobie wciąż czteroletnim chłopczykiem, jakim najbardziej lubiła go; teraz zaś nie był nawet takim, jak wtedy, gdy go opuszczała; zmienił się jeszcze bardziej, wyrósł i schudł. Co się z nim stało! Twarz mu zbrzydła, włosy krótko ostrzyżone! Ręce takie długie! Zmienił się jednem słowem nadzwyczaj... ale to był on, z tą swoją zawsze kształtną główką, ze swemi wargami, delikatną szyjką i szerokiemi plecami.
— Sieroża! — powtórzyła Anna nad samem uchem dziecka.
On oparł się znowu na łokciach, pokręcił rozczochraną główką w obydwie strony, zdając się szukać kogoś i otworzył oczy. Czas jakiś patrzał spokojnie na stojącą przed nim nieruchomo matkę, potem nagle uśmiechnął się błogo i osunął się, lecz nie na poduszkę, lecz na nią, na jej ręce.
— Sieroża, dziecię me najukochańsze! — zaczęła mówić Anna, nie mogąc przyjść do siebie i obejmując rękoma jego pulchne ciałko.
— Mama! — zawołał, poruszając się pod jej rękoma, aby różnymi punktami ciała dotykać jej palców.
Uśmiechając się nawpół przez sen jeszcze, z zamkniętemi oczyma, zarzucił jej swe pulchne rączki na szyję, przytulił się do niej i owiał ją, właściwem tylko dzieciom ciepłem, poczem zaczął pocierać twarz o jej szyję i plecy.
— Wiedziałem — rzekł, otwierając oczy — dzisiaj są moje urodziny... ja wiedziałem że przyjdziesz i zaraz wstanę.
I ze słowami temi zasypiał.
Anna przypatrywała mu się chciwie, widziała, że wyrósł i że zmienił się podczas jej nieobecności. Poznawała i nie poznawała jego obnażone, teraz takie duże nogi, z których osunęła się kołdra, poznawała te schudnięte policzki, te obcięte, krótkie loczki na karku, w który tak często całowała go. Dotykała się syna i nie mogła nic mówić, łzy dusiły ją.
— Czegóż ty płaczesz, mamo? — rzekł, ocknąwszy się już zupełnie ze snu. — Mamo, czego płaczesz? — powtórzył płaczliwym głosem.
— Nie będę płakała... płaczę ze szczęścia. Tyle czasu nie widziałam ciebie... nie będę już więcej — dodała, połykając łzy i odwracając się. — Trzeba, żebyś się już ubierał — dodała po chwili, opanowawszy swe wzruszenie i nie puszczając jego ręki, siadła koło łóżka na krześle, na którem leżało ubranie Sieroży.
— Jak też ty ubierasz się bezemnie? Jak... — chciała zacząć mówić wesoło, lecz sił jej zabrakło i znowu odwróciła się.
— Nie myję się zimną wodą... papa nie kazał. A Wasilja Łukicza mama widziała? Zaraz przyjdzie tutaj i... siadłaś mi, mamo, na mojem ubraniu!
I Sieroża roześmiał się głośno. Matka popatrzała na niego i uśmiechnęła się.
— Mamusiu najukochańsza, najdroższa moja! — zawołał, rzucając się znowu na matkę i obejmując ją. Annie zdawało się, że teraz dopiero, ujrzawszy jej uśmiech, zrozumiał, że ona naprawdę przyszła do niego.
— Tego nie trzeba — mówił, zdejmując z niej kapelusz. I jak gdyby po zdjęciu kapelusza zobaczył matkę na nowo, zaczął ją znów całować i ściskać.
— Cóżeś ty myślał o mnie? Nie myślałeś, żem ja już umarła?
— Nie wierzyłem w to nigdy.
— Nie wierzyłeś, serce ty moje?
— Wiedziałem, wiedziałem dobrze! — powtórzył i ująwszy jej rękę, którą gładziła go po włosach, przycisnął dłoń matki do swych warg i całował ją namiętnie.
A tymczasem Wasilij Łukicz, który nie wiedział z początku kto była ta dama, dowiedziawszy się z podsłuchanej rozmowy, że to ta sama matka, która porzuciła męża, a której nie znał, gdyż zaczął pełnić swe obowiązki już po jej wyjeździe, wahał się, czy ma wejść, czy nie, czy też zawiadomić o wszystkiem Aleksieja Aleksandrowicza. Zmiarkowawszy wreszcie, że obowiązkiem jego jest budzić Sierożę o oznaczonej godzinie, i że niema żadnej racyi wdawać się w szczegóły, kto tam siedzi, czy matka, czy też kto inny, a trzeba zadośćuczynić swym obowiązkom, ubrał się, podszedł do drzwi i otworzył je, lecz pieszczoty matki i syna, dźwięki ich głosów i rozmowa ich wpłynęły na zmianę jego postanowienia.
Pokiwał tylko głową i westchnąwszy, zamknął drzwi.
„Poczekam jeszcze dziesięć minut“ — rzekł do siebie spluwając i ocierając łzy.
Służba domowa była w kłopocie. Wszyscy wiedzieli, że pani przyjechała, i że Kapytonycz doprowadził ją do pokoju Sieroży, a tymczasem pan, codziennie o godzinie dziewiątej zachodzi do syna. Wszyscy wiedzieli, że spotkanie się małżonków jest niemożebnem i że należy mu zapobiedz koniecznie. Kamerdyner Korniej zszedł na dół i zaczął dopytywać się kto i kiedy wpuścił Annę? Dowiedziawszy się, że to Kapytonycz, począł czynić mu wymówki. Szwajcar słuchał w milczeniu, lecz gdy Korniej oświadczył, że za to należy wypędzić go ze służby, Kapytonycz podskoczył do niego, i wymachując ręką przed twarzą Kornieja, podniósł głos:
— Tak, ty byś nie wpuścił! Dziesięć lat byś służył, doświadczałbyś jej dobrodziejstw, a teraz poszedłbyś i powiedział: proszę iść sobie precz! Dobry z ciebie i mądry polityk, jak widać! Umiesz pamiętać o sobie, jak obdzierać pana i kraść niedźwiedzie szuby!
— Sołdat! — rzekł Korniej z pogardą i zwrócił się do wchodzącej niańki. — Niech pani sama powie, Maryo Efimowno: wpuścił i nikomu nic nie powiedział, a Aleksiej Aleksandrowicz przyjdzie zaraz do dziecinnego pokoju!
— A to historya dopiero! — zawołała niańka. — Niech pan, Kornieju Wasiliczu, zatrzyma pana, a ja tymczasem pobiegnę i wyprowadzę ją. A to historya dopiero!...
Gdy niańka weszła do pokoju Sieroży, malec opowiadał właśnie matce, jak upadł razem z Nadieńką, zbiegając w ogrodzie z góry, i jak trzy razy przewrócił koziołka. Anna przysłuchiwała się brzmieniu jego głosu, widziała jego twarzyczkę, dotykała jego ręki, lecz nie słyszała zupełnie tego co mówił. Myślała tylko o tem, że trzeba znowu odejść i porzucić syna na nowo; słyszała i kroki Wasilja Łukicza, gdy ten podchodził do drzwi, i jego kaszel, słyszała i kroki zbliżającej się niańki, siedziała jednak jak skamieniała, nie mając sił ani mówić, ani podnieść się z krzesła.
— Pani, gołąbko ty moja! — zawołała niańka, przypadając do Anny i całując ją w rękę i w ramię — a to Bóg dopiero pamiętał o naszym maleńkim w dniu jego urodzin... nie zmieniła się pani jednak nic a nic.
— Ach nianiu, kochana ty moja, nic nie wiedziałam, że jeszcze jesteś tutaj w obowiązku — rzekła Anna, przyszedłszy do siebie.
— Nie, Anno Arkadjewno! już tu nie jestem, przyszłam tylko złożyć mu życzenia... mieszkam teraz u córki.
I niańka rozpłakała się nagle i znowu poczęła całować ręce Anny.
Sieroża, rozpromieniony uśmiechem szczęścia, trzymając się jedną ręką matki, a drugą niańki, uderzał o dywan swemi tłustemi nóżkami; życzliwość, jaką ulubiona niańka okazywała matce, doprowadzała go do zachwytu.
— Mamo! ona często przychodzi do mnie i za każdym razem jak przyjdzie... — zaczął opowiadać, lecz nagle przestał mówić, zauważywszy, że niańka szepnęła matce parę słów i że na twarzy matki znać było przestrach i zakłopotanie, czego nigdy dotąd nie mógł sobie wyobrazić u matki.
Anna podeszła do niego.
— Kochanie ty moje! — rzekła.
Nie mogła powiedzieć: żegnaj mi, lecz powiedział to wyraz jej twarzy, i Sieroża domyślił się tych słów. — Kochany mój, kochany Kutiku! — odezwała się, zowiąc go pieszczotliwie, jak zwała, gdy był małem dzieckiem — ty nie zapomnisz mnie? Ty... — ale więcej nie mogła już mówić.
Potem dopiero przychodziły Annie na myśl najrozmaitsze rzeczy, jakie mu mogła wtedy powiedzieć, a teraz nic nie wiedziała i nie była w stanie odezwać się. Sieroża domyślił się jednak wszystkiego, co matka chciała mu powiedzieć; domyślił się, że jest nieszczęśliwą i że kocha go; domyślił się nawet tego, co niańka szepnęła Annie po cichu.
Dosłyszał wyrazy: „zawsze o dziewiątej godzinie“, domyślił się z nich natychmiast, że tu mowa o ojcu i że matka nie powinna się z nim spotykać. Rozumiał to, nie mógł jednak zrozumieć jednej rzeczy: dlaczego na twarzy jej znać było przestrach i zmięszanie?... Nic złego przecież nie zrobiła, a boi się go i wstydzi się czegoś; aby rozprószyć swe wątpliwości chciał zadać matce jedno pytanie, zabrakło mu jednak odwagi. Widział, że matka cierpi i litował się nad nią, przytulił się więc do niej tylko mocno i szepnął:
— Nie odchodź jeszcze mamo... on nie tak prędko nadejdzie.
Matka odsunęła go od siebie, aby przekonać się, czy syn rozumie to, co mówi, i na wylęknionej twarzyczce jego przeczytała, że Sieroża nietylko mówił o ojcu, lecz nawet zdawał się pytać, co ma myśleć o nim.
— Sierożo, mój drogi! — rzekła — kochaj go, on jest lepszym odemnie, a jam dużo mu zawiniła... gdy dorośniesz sam przekonasz się o tem.
— Niema nikogo lepszego od ciebie!... — zawołał z rozpaczą ze łzami w głosie, i objąwszy matkę drżącemi rączkami za szyję, z całych sił przytulił się do niej.
— Pieszczotko ty moja malutka! — szepnęła Anna i tak samo cicho, po dziecinnemu zapłakała jak i on.
Wtem drzwi otworzyły się i wszedł Wasilij Lukicz.
Przy drugich drzwiach dały się słyszeć czyjeś kroki; posłyszawszy je przerażona niańka szepnęła: „idzie“ i podała Annie kapelusz.
Sieroża usiadł w łóżeczku i ukrywszy twarz w dłoniach, począł szlochać. Anna odjęła mu ręce, ucałowała raz jeszcze w mokrą od łez twarzyczkę i wyszła prędko.
Aleksiej Aleksandrowicz szedł naprzeciwko niej; ujrzawszy żonę, zatrzymał się i pochylił głowę.
Pomimo, iż przed chwilą mówiła, że mąż jest lepszym od niej, uczucie wstrętu, żalu i zazdrości o syna znowu owładnęło nią, gdy jednem bystrem spojrzeniem, jakie rzuciła na niego, ogarnęła odrazu całą jego postać aż do najdrobniejszych szczegółów; prędkim, zwinnym ruchem spuściła woalkę i przyspieszonym krokiem wybiegła z pokoju.
Anna nie zdążyła nawet wyjąć z karety zabawek, które wczoraj z taką miłością i tęsknotą wybierała w sklepie i musiała je odwieźć z powrotem do domu.
Anna nie spodziewała się, aby widzenie się z synem mogło było podziałać na nią do tego stopnia, chociaż pragnęła go bardzo, myślała o niem i przygotowywała się do tego; powróciwszy do hotelu nie mogła dość długo zdać sobie sprawy, po co tu jest właściwie. „Tak, to wszystko już minęło i ja znowu jestem sama“ — szepnęła, i nie zdejmując kapelusza, siadła na krześle, stojącem koło kominka, i patrząc się bezmyślnie na bronzowy zegar, stojący na stoliku pomiędzy oknami, oddała się swym myślom.
Pokojówka francuska, przywieziona z zagranicy, weszła do pokoju, pytając się, czy pani każe podać sobie suknię; Anna spojrzała na nią ze zdumieniem i odrzekła: „później!“ Przyszedł lokaj z kawą, „później!“ powiedziała i jemu.
Mamka, włoszka, nakarmiwszy dziewczynkę, weszła z nią i podała Annie małą. Pulchniutka, nadzwyczaj czysto utrzymywana dziewczynka, ujrzawszy matkę, wyciągnęła do niej, jak zawsze, gołe rączki, i uśmiechając się bezzębnemi usteczkami, zaczęła przebierać rączętami, jak ryba skrzelami, szeleszcząc niemi po nakrochmalonych fałdach haftowanej sukienki. Nie sposób było nie uśmiechnąć się, nie pocałować dziewczynki, nie sposób było nie podstawić jej palca, za który ona uchwyciła, gaworząc i drgając całem ciałkiem; nie sposób było nie podstawić jej wargi, którą mała uchwyciła natychmiast ustami. I Anna zrobiła to wszystko, wzięła ją na ręce, pohuśtała, ucałowała jej rumiane policzki i gołe łokcie; patrząc się jednak na to dziecko, bardziej jeszcze niż kiedykolwiek zdawała sobie sprawę, że uczucie, jakie żywi ku niej nie jest nawet miłością w porównaniu z tem uczuciem, jakie ma dla Sieroży. Dziewczynka była nadzwyczaj miłą, lecz nie ujmowała tak za serce. Na pierwsze dziecko, chociaż ono było dzieckiem niekochanego człowieka, Anna zużyła wszystkie siły swej miłości, która nie była wtedy zaspokojoną; dziewczynka przyszła na świat w bardzo trudnych warunkach, lecz Anna nie miała z nią nawet setnej części tych kłopotów, jakie miała z pierwszem dzieckiem. Po dziewczynce można tylko spodziewać się jeszcze wielu rzeczy w przyszłości, a Sieroża był już prawie człowiekiem, miał już swoje poglądy i uczucia, rozumiał już wiele, kochał i zdawał sobie sprawę z postępowania matki; tak przynajmniej sądziła Anna, przypominając sobie jego odezwanie i zachowanie się... i na zawsze już, i to nietylko fizycznie, lecz i moralnie, była rozłączoną z nim, i faktowi temu nic już nie było w stanie zapobiedz.
Anna oddała dziewczynkę mamce i otworzyła medalion, w którym był portret Sieroży z czasów, gdy ukochany jej synek miał mniej więcej tyle miesięcy, co obecnie dziewczynka. Anna wstała i, zdjąwszy kapelusz, wzięła ze stolika album, w którym były fotografie Sieroży z różnych lat; chciała porównać je, zaczęła więc wyjmować każdą; w albumie zostawała tylko jedna jeszcze, najpóźniejsza i najlepsza zarazem. Sieroża w białej koszulce siedział na krześle, jak na koniu, mrużył oczy, uśmiechał się i miał na twarzy ten wyraz, jaki matka najbardziej lubiła w nim. Małemi, zgrabnemi rękoma, które dzisiaj szczególnie prędko poruszały swymi białymi cienkimi palcami, Anna parę razy próbowała uchwycić za róg fotografii, lecz palce ześlizgiwały się i nie mogła jej wyciągnąć, noża do papieru nie było na stole, i Anna wyjąwszy fotografię, znajdującą się obok (była to fotografia Wrońskiego, robiona w Rzymie, w okrągłym kapeluszu i z długimi włosami), wysunęła nią fotografię syna. „Tak, oto on!“ — pomyślała, spojrzawszy na Wrońskiego, i nagle przypomniała sobie, kto jest sprawcą jej obecnego nieszczęścia. Przez cały ranek nie wspomniała o nim ani razu, teraz jednak, ujrzawszy nagle tę męską, szlachetną, tak dobrze jej znaną i ukochaną twarz, poczuła, jak jej miłość ku niemu wzrasta.
„Gdzież on jest teraz? Jakżeż może pozostawiać mnie samotną z memi zmartwieniami?“ — pomyślała nagle, zapominając, że sama tai przed nim wszystko, co dotyczy syna, i posłała do niego z prośbą, aby natychmiast przyszedł do niej i z zamierającem sercem czekała na niego, myśląc nad tem, co mu powiedzieć i w jaki sposób wyrazić mu swą miłość. Lokaj wrócił z odpowiedzią, że Wroński ma gościa, lecz że w tej chwili nadejdzie, i że kazał spytać się czy Anna przyjmie księcia Jawszyna, bawiącego obecnie w Petersburgu.
„Przyjdzie nie sam, a od wczorajszego południa nie widział mnie — pomyślała — zobaczy się ze mną, a ja nie będę mogła powiedzieć mu wszystkiego, gdyż przyjdzie z Jawszynem“... I nagle przyszła jej do głowy dziwna myśl: „a jeżeli przestał już kochać mnie?“
I przypominając sobie zdarzenia, zaszłe w ciągu ostatnich paru dni, zdawało się jej, że we wszystkiem widzi tylko potwierdzenie swej strasznej myśli. Wczoraj nie był w domu na obiedzie, nalegał na to, aby każde z nich po przyjeździe do Petersburga, stanęło oddzielnie, nawet i teraz przychodził do niej nie sam, zdając się unikać z nią rozmowy w cztery oczy.
„Ale on powinien powiedzieć mi o tem, ja muszę wiedzieć prawdę; gdy będę ją wiedziała, tem samem będę wiedziała, co mam robić na przyszłość“ — myślała, nie czując się na siłach przedstawić sobie swego położenia, gdy przekona się o jego obojętności. Zdawało się jej, że przestał już ją kochać, była bliską rozpaczy i wskutek tego czuła się nadzwyczaj zdenerwowaną; zadzwoniła na pokojówkę i poszła ubierać się. Przy ubieraniu zwracała baczniejszą uwagę, niż zwykle, na swą toaletę, jak gdyby on mógł, przestawszy ją już kochać, pokochać na nowo za to, że ujrzy ją w sukni, w jakiej będzie jej najlepiej do twarzy i w ładnem uczesaniu.
Anna nie zdążyła jeszcze ubrać się, gdy rozległ się dzwonek.
Gdy weszła do salonu, nie Wroński, lecz Jawszyn spotkał ją spojrzeniem. Wroński przeglądał fotografie jej syna i nie spieszył się rzucić na nią okiem.
— My znamy się — rzekła, kładąc drobną swą rękę w ogromną dłoń zmieszanego (co tak dziwnie odbijało od jego ogromnego wzrostu i grubych rysów) Jawszyna. — Znamy się już od roku, od czasu wyścigów. Proszę pozwolić — zwróciła się do Wrońskiego, odbierając mu prędko fotografie syna, którym Aleksiej przyglądał się, i rzuciła na niego bystre spojrzenie. — Jakżeż się udały wyścigi w tym roku? Ja przypatrywałam się im w Rzymie na Corso. Pan zresztą nie lubi zagranicy — zauważyła, uśmiechając się życzliwie. — Znam pana, znam wszystkie upodobania pańskie, chociaż tak mało widywałam go dotąd...
— Sprawia mi to przykrość, gdyż upodobania moje przeważnie niezbyt pochlebnie świadczą o mnie — odparł Jawszyn, przygryzając lewy wąs.
Porozmawiawszy jeszcze parę chwil i zauważywszy, że Wroński spogląda na zegarek, Jawszyn zapytał go, jak długo zabawi jeszcze w Petersburgu i, wyciągając swą długą rękę, wziął ze stołu kepi.
— Zdaje się, że już bardzo krótko — odparła Anna z zakłopotaniem, spoglądając na Wrońskiego.
— Więc nie zobaczymy się już więcej? — zapytał Jawszyn, wstając i zwracając się ku Wrońskiemu — gdzie jesteś dzisiaj na obiedzie?
— Przyjdźcie panowie do mnie na obiad — odezwała się Anna stanowczo, zdając się gniewać na siebie za swe poprzednie zakłopotanie, rumieniąc się jednak jak zwykle, gdy przed kimś obcym zdarzyło się jej zdradzić ze swem obecnem położeniem. — Nieświetny to będzie obiad, ale przynajmniej zobaczy się pan z nim, a Aleksiej nikogo z dawnych kolegów pułkowych tak nie kocha, jak pana.
— Z przyjemnością — odrzekł Jawszyn z uśmiechem, który przekonał Wrońskiego, iż Anna podobała się przyjacielowi.
Jawszyn pożegnał się i wyszedł, Wroński chciał wyjść za nim.
— Wychodzisz? — zapytała Anna.
— Jużem się spóźnił — odparł. — Idź, dogonię cię za chwilę! — zawołał na Jawszyna.
Anna ujęła Wrońskiego za rękę i, nie spuszczając z niego spojrzenia, patrzała mu się prosto w oczy, myśląc nad tem, co mu powiedzieć, aby go zatrzymać w domu.
— Poczekaj, mam do ciebie interes — i przycisnęła dłoń jego do swojej szyi. — Czy ci to nic nie szkodzi, żem zaprosiła go na obiad?
— Doskonale zrobiłaś — odparł ze spokojnym uśmiechem, całując jej rękę.
— Aleksieju!... ty kochasz mnie zawsze? — zapytała, ściskając nerwowo jego dłoń — Aleksieju, kiedy my wyjedziemy?... pobyt tutaj zmęczył mnie już...
— Już niedługo. Nie dasz wiary, jak mi ciąży to nasze tutejsze życie — odpowiedział, uwalniając swą rękę z uścisku Anny.
— Idź więc, idź! — rzekła z urazą i odsunęła się od niego.
Wróciwszy do domu Wroński nie zastał Anny. Służba powiedziała mu, że wkrótce po jego wyjściu przyjechała jakaś pani i że Anna wyjechała z nią do miasta. Wrońskiego zastanowiło, że Anna wyszła z domu, nie mówiąc nikomu dokąd idzie, i że rano wychodziła sama jedna, również niewiadomo dokąd; wszystko to w połączeniu z dziwnie stanowczym wyrazem jej twarzy dzisiejszego ranka, i ze wspomnieniem tego wrogiego tonu, z jakim w obecności Jawszyna, prawie że wyrwała mu z ręki fotografię syna, wydało się Wrońskiemu dość dziwnem i niezrozumiałem; postanowił więc rozmówić się z nią koniecznie i oczekiwał w salonie na jej powrót. Ale Anna powróciła nie sama, gdyż przywiozła swą ciotkę, starą pannę, księżniczkę Obłońską, która przyjeżdżała już w południe po Annę, aby iść z nią razem po sprawunki. Anna zdawała się nie zauważać, że Wroński jest nie w humorze, i wesoło opowiadała mu o swych sprawunkach. Wroński widział, że z Anną działo się coś nadzwyczajnego; w błyszczących jej oczach, gdy chwilami zatrzymywały się na nim, widać było skupioną uwagę, a w mowie i w ruchach przebijała nerwowa ruchliwość i gracya, które teraz trworzyły go, a które w początku ich znajomości tak go zachwycały.
Do obiadu nakryto na cztery osoby; miano już siadać do stołu, gdy przyjechał Tuszkiewicz, przysłany przez Betsy do Anny.
Księżna Betsy przepraszała, że nie może przyjechać pożegnać się, gdyż jest niezdrową, prosi jednak Annę, aby ta przyjechała do niej pomiędzy godziną w pół do siódmej a dziewiątą wieczorem. Wroński, słysząc tak ścisłe określenie czasu, będące dowodem, że Betsy przedsięwzięła odpowiednie środki, aby nikt nie spotkał się u niej z Anną, spojrzał znacząco na Annę, która zdawała się nie zauważać tego spojrzenia.
— Żałuję bardzo, ale właśnie pomiędzy wpół do siódmej a dziewiątą nie będę mogła w żaden sposób — rzekła, uśmiechając się z lekka.
— Księżna będzie bardzo żałować...
— I ja również.
— Zapewne spędzi pani wieczór w teatrze, dzisiaj Patti śpiewa?
— Patti? Pojechałabym z przyjemnością, gdybym mogła dostać lożę.
— Ja wystaram się dla pani... — ofiarował się Tuszkiewicz.
— Będę panu bardzo wdzięczną — rzekła Anna. — Może pan zostanie u nas na obiedzie?
Wroński wzruszył nieznacznie ramionami, gdyż nie rozumiał postępowania Anny; dziwiło go, że przywiozła z sobą tę starą księżnę, że zaprasza na obiad Tuszkiewicza, najbardziej zaś, że poleciła przywieźć sobie lożę? Czyż można było przypuszczać, że Anna zdecyduje się jechać na abonamentowe występy Patti, na których będzie musiała spotkać się ze wszystkimi swymi dawnymi znajomymi? Spojrzał więc poważnie na nią, ona zaś odpowiedziała mu tem wyzywającem, niby wesołem, niby rozpaczliwem spojrzeniem, którego wyrazu Wroński nigdy nie mógł zrozumieć. Podczas obiadu Anna była wyzywająco wesołą i zdawała się kokietować i Tuszkiewicza i Jawszyna. Po obiedzie, gdy Tuszkiewicz pojechał po lożę, a Jawszyn poszedł wypalić cygaro, Wroński udał się razem z nim na dół do swego mieszkania. Po chwili jednak wbiegł znowu na górę, gdzie zastał Annę w jasnej, jedwabnej, wydekoltowanej sukni, którą sprawiła sobie w Paryżu, i w cennych staroświeckich białych koronkach na głowie, uwydatniających nadzwyczaj jej niezwykłą urodę.
— Więc pani naprawdę ma zamiar jechać do teatru? — zapytał po francusku, unikając jej spojrzenia.
— Czemu pan pyta mnie o to z takim przestrachem? — odparła urażona, że Wroński nie patrzy na nią. — Dlaczego nie mam jechać? — Anna zdawała się nie rozumieć znaczenia słów Wrońskiego.
— Rozumie się, że niema żadnego powodu — odparł, marszcząc brwi.
— I ja też jestem tego zdania — odrzekła, nie zmieniając naumyślnie ironicznego tonu, i z zimną krwią naciągając długą wyperfumowaną rękawiczkę.
— Anno, na miłość Boską! co się z tobą stało? — rzekł, usiłując doprowadzić ją do równowagi, jak to kiedyś czynił i Aleksiej Aleksandrowicz.
— Nie rozumiem o co pytasz?
— Wiesz przecież, że nie możesz jechać...
— Dlaczego? Przecież pojadę nie sama... księżniczka Barbara nadejdzie zaraz i pojedziemy razem.
Wroński wzruszył ramionami, jak człowiek, który nic nie wie i nie umie dać sobie rady.
— Ale czy nie wiesz?... — zaczął mówić.
— Ależ ja nic nie chcę wiedzieć! — zawołała podniesionym prawie głosem — nie chcę... czyżbym miała wstydzić się tego com zrobiła? Nie, nie, jeszcze raz nie. I gdybym drugi raz była w takiem samem położeniu, zrobiłabym to samo. Nas, ciebie i mnie obchodzi tylko jedno: czy się kochamy. Nic innego obchodzić nas nie może... z jakiej racyi mieszkamy tutaj każde oddzielnie i nie widujemy się prawie zupełnie?... dlaczego ja nie mogę być w teatrze? kocham cię i wszystko mi jedno — zakończyła po rosyjsku, i oczy jej spojrzały na niego, pełne jakiegoś dziwnego, niezwykłego blasku. — Jeżeli tylko tyś się nie zmienił? Dlaczego nie patrzysz na mnie?
Wroński spojrzał na nią. Widział cała piękność jej postaci i stroju, w którym Annie było nadzwyczaj do twarzy; lecz była to jedna z tych chwil, w których uroda jej i elegancya rozdrażniały go.
— Uczucie moje nie może uledz zmianie, wiesz o tem dobrze, ale proszę cię, błagam — rzekł znowu po francusku, pełnym błagania i czułości głosem, patrząc jednak na nią obojętnie i surowo.
Anna nie słyszała słów, widziała jednak obojętne spojrzenie i odparła z rozdrażnieniem:
— A ja proszę cię, abyś mi powiedział dlaczego nie mam jechać?
— Dlatego, że możesz się narazić na... — i Wroński zawahał się.
— Nic nie rozumiem: Jawszyn n’est pas compromettant i księżniczka Barbara również. Oto i ona...
Wroński po raz pierwszy gniewał się na Annę i miał żal do niej, że naumyślnie niechce rozumieć swego położenia, a gniewał się tembardziej, że nie mógł wyraźnie powiedzieć o co mu idzie, gdyż gdyby miał jej wprost powiedzieć, musiałby rzec:
— Pokazywać się w teatrze w tym kostyumie, w towarzystwie księżniczki, którą wszyscy znają, równa się nietylko uznaniu samej siebie za kobietę upadłą, ale i rzuceniu wyzwania całemu światu, to jest wyrzeczeniu się go na zawsze.
Wroński nie mógł powiedzieć tego Annie, „ale jakżeż ona sama może nie rozumieć tego, i co się z nią stało?“ — pytał i czuł, że jednocześnie zmniejsza się jego szacunek ku niej, a wzrasta uznanie dla jej urody.
Zły i nieswój powrócił do numeru i siadł koło Jawszyna. Jawszyn założył swe długie nogi na krzesło i pił koniak z wodą selcerską; Wroński kazał sobie również podać koniaku.
— Powiadasz: „Potężny“ Łankowskiego, to dobry koń i radzę ci kupić go — rzekł Jawszyn, spoglądając na swego zachmurzonego przyjaciela — tył ma trochę nieładny, ale nogi i głowa nie pozostawiają nic do życzenia.
— Zdaje się, że go kupię — odparł Wroński.
Rozmowa o koniach zajmowała Wrońskiego, nie zapominał jednak na chwilę o Annie, pomimowoli przysłuchiwał się odgłosom kroków na korytarzu i spoglądał na zegar, stojący na kominku.
— Anna Arkadjewna kazała powiedzieć, że pojechała do teatru — zameldował lokaj.
Jawszyn nalał jeszcze jeden kieliszek do musującej wody, wypił duszkiem całą szklankę i, zapinając mundur, wstał z krzesła.
— Jedźmy i my — rzekł uśmiechając się z lekka pod wąsami, dając tym uśmiechem do zrozumienia, że zna powody niezadowolenia Wrońskiego, lecz nie przypisuje im żadnej wagi.
— Ja nie pojadę — odparł Wroński z niechęcią.
— A ja muszę, gdyż obiecałem. Do widzenia zatem, przyjeżdżaj jednak i weź krzesło Krasuńskiego — dodał Jawszyn wychodząc.
— Nie przyjadę, gdyż nie będę miał czasu.
„Z żoną kłopot, a z nie-żoną jeszcze większy“ — pomyślał Jawszyn, wychodząc z hotelu.
Po wyjściu kolegi Wroński wstał z krzesła i zaczął chodzić po pokoju.
— Co to dzisiaj?... czwarty abonament... Jegor z żoną i matka moja... cały więc Petersburg. Teraz weszła ona, zdjęła futro i ukazała się w loży. Tuszkiewicz, Jawszyn, księżniczka Barbara — wyobrażał sobie. — A cóż ja na to? Jedno z dwojga: albo boję się, albo też opiekę nad nią zdałem Tuszkiewiczowi... w każdym razie głupia historya... I po co ona stawia mnie w takiem położeniu? — zadał sobie pytanie, machnąwszy ręką.
Ruchem tym potrącił stolik, na którym stała selcerska woda i karafka z koniakiem, i o mało co nie przewrócił go; starając się utrzymać stolik w równowadze, potrącił go jeszcze bardziej i ze złości kopnął nogą, po chwili zadzwonił.
— Jeżeli chcesz służyć u mnie — rzekł do wchodzącego kamerdynera, to żeby mi tego więcej nie było... powinieneś to sprzątnąć w tej chwili.
Kamerdyner, nie poczuwając się do winy, chciał usprawiedliwiać się, spojrzawszy jednak na swego pana, domyślił się natychmiast, że nic mu nie pozostaje, tylko milczeć, bąknął więc tylko parę wyrazów niezrozumiale, ukląkł na dywanie i począł zbierać z niego całe i potłuczone butelki i kieliszki.
— To nie twoja rzecz, przyślij lokaja, aby posprzątał, i przygotuj mi frak.
O w pół do dziewiątej Wroński wchodził do teatru. Przedstawienie już się rozpoczęło. Staruszek woźny zdjął futro z Wrońskiego i, poznawszy go, nazwał „jaśnie oświeconym panem“, poczem zaproponował mu niebrać numeru, ale poprostu zawołać Fedora. Na jasno oświetlonym korytarzu nie było nikogo prócz kamerdynera i dwóch lokai, stojących z futrami w ręku koło drzwi. Z poza na wpół otwartych drzwi dawał się słyszeć ostrożny akompaniament staccato orkiestry i kobiecy głos, wymawiający wyraźnie muzyczny frazes. Drzwi otworzyły się, woźny wślizgnął się w nie i do Wrońskiego dobiegł wyraźnie muzyczny frazes, po chwili jednak drzwi zamknęły się prędko, i Wroński nie dosłyszał końca frazesu i kadansu, huczne jednak oklaski kazały mu się domyśleć, że artystka skończyła już śpiewać. Gdy wszedł do sali jasno oświetlonej pająkami i bronzowymi gazowymi rożkami, hałas rozlegał się jeszcze. Na scenie śpiewaczka wydekoltowana i obwieszona brylantami, z pomocą tenora, który ją trzymał za rękę, podnosiła z uśmiechem bukiety niezgrabnie przelatujące przez rampę. Jakiś pan z przedziałem na błyszczącej od pomady głowie, podawał długiemi rękoma ogromny wieniec artystce, a cała publiczność na parterze i w lożach krzyczała brawo, wołała bis i wyrażała swój zachwyt. Kapelmistrz dopomagał w doręczaniu wieńca i poprawiał na sobie biały krawat. Wroński wszedł do krzeseł, stanął i zaczął rozpatrywać się po sali. Dzisiaj, mniej niż zwykle, zwrócił uwagi na znane sobie dobrze otoczenie, na scenę, na ten hałas, na ten cały nic go nie obchodzący tłum widzów, napełniający szczelnie cały teatr.
Jak zwykle, z przodu lóż siedziały jakieś panie, a za niemi jacyś oficerowie; jak zwykle, te same różnokolorowe kobiety i mundury, i surduty, ten sam szary tłum na paradyzie, i między całym tym tłumem w lożach i pierwszych rzędach było około czterdziestu osób, prawdziwych mężczyzn i dam. Wroński natychmiast zwrócił uwagę na te oazy i odrazu zwrócił ją też i na siebie.
Gdy wchodził, akt skończył się właśnie, nie zachodząc więc do loży brata, doszedł do pierwszego rzędu krzeseł i stanął koło rampy obok Sierpuchowskiego, który, zgiąwszy nogę i uderzając obcasem w nią, ujrzał go zdaleka i przyjaźnie uśmiechał się.
Wroński nie widział jeszcze Anny, gdyż naumyślnie nie patrzał w jej stronę, wiedział jednak ze spojrzeń swych znajomych, gdzie znajduje się Karenina, oglądał się nieznacznie, lecz nie szukał jej; Wroński spodziewał się czegoś gorszego i upatrywał Aleksieja Aleksandrowicza; na jego szczęście Karenin nie był obecnym.
— Mało pozostało w tobie wojskowego... — odezwał się do niego Sierpuchowskoj — dyplomata, artysta... coś w tym rodzaju.
— W istocie, sam nawet nie wiedziałem, kiedym włożył frak — odparł Wroński, uśmiechając się i wyjmując z futerału lornetkę.
— Co prawda, zazdroszczę ci. Ja, gdy wracam z zagranicy i znowu ubieram się w to-tu — dotknął swych akselbantów — żałuję swobody.
Sierpuchowskoj dawno już machnął ręką na wojskową karyerę Wrońskiego, lubiał go jednak zawsze i był mu życzliwy szczerze.
— Szkoda, żeś spóźnił się na pierwszy akt.
Wroński, słuchając jednem uchem przyjaciela, skierował lornetkę na parterowe loże i przyglądał się im. Koło damy w turbanie na głowie i starego, łysego mężczyzny, ujrzał nagle w oprawie z koronek głowę Anny, dumną, nadzwyczaj piękną i uśmiechającą się. Anna zajmowała piątą lożę od sceny, w dwudziestu krokach od niego, siedziała na przodzie i, odwróciwszy się trochę, rozmawiała z Jawszynem. Kontury jej głowy, osadzonej na pięknych i szerokich plecach, i blask rzucany przez jej oczy i całe oblicze, wywierały na Wrońskim wrażenie, jakiego doznał, ujrzawszy ją na balu w Moskwie; teraz jednak uroda ta działała na niego zupełnie inaczej. W uczuciu jego ku niej nie było nic tajemniczego, i dlatego teraz uroda jej, chociaż go pociągała mocniej niż przedtem, jednocześnie raziła go. Anna nie patrzała na niego, lecz Wroński był pewien, że widziała go już.
Gdy po upływie paru minut popatrzał znowu przez lornetkę w tamtą stronę, zauważył, że księżniczka Barbara jest nadzwyczaj czerwona, śmieje się nienaturalnie i nieustannie ogląda się na sąsiednią lożę, Anna zaś, złożywszy wachlarz i uderzając nim po czerwonym aksamicie, przypatruje się uporczywie czemuś na sali i zapewne niechce widzieć tego, co się dzieje w sąsiedniej loży. Jawszyn miał minę, jaką miewał, gdy przegrywał; ze zmarszczonem czołem coraz bardziej i bardziej przygryzał lewy was i spoglądał z ukosa na sąsiednią lożę.
W łoży tej, po lewej stronie, siedzieli Kartasowowie; Wroński znał ich i wiedział, że Anna zna ich również. Kartasowowa szczupła, drobna kobieta, stała w swej loży i odwróciwszy się plecami do Anny, kładła na siebie zarzutkę, którą jej mąż podawał. Na bladej twarzy Kartasowowej malował się gniew. Sam Kartasow, tłusty, łysy mężczyzna, oglądał się nieustannie na Annę i usiłował uspokoić żonę. Żona już wyszła, mąż ociągał się jednak, szukając oczyma spojrzenia Anny i chcąc widocznie ukłonić się jej. Anna naumyślnie zapewne nie zauważała go, gdyż odwróciła się plecami i rozmawiała z Jawszynem, który pochylił ku niej swą łysą głowę; Kartasow wyszedł, nie złożywszy ukłonu i loża pozostała pustą.
Wroński nie widział, co właściwie zaszło między Kartasowową a Anną, domyślał się jednak, że Annę spotkało jakieś upokorzenie; domyślał się z tego wszystkiego co widział, a bardziej jeszcze z twarzy Anny, która, jak wiedział, zbierała resztki sił, aby odegrać do końca swą rolę. Ta rola, polegająca na udawaniu wewnętrznego spokoju, udawała się jej najzupełniej. Kto nie znał jej, kto nie słyszał wszystkich wyrazów współczucia, oburzania się i dziwienia kobiet, iż ośmieliła się pokazać całemu światu w swych koronkach na głowie i ze swą urodą, ten nie podejrzewał, że Anna przechodzi przez męki, jakich doświadcza człowiek, wystawiony pod pręgierzem.
Wiedząc, że coś zaszło, lecz nie wiedząc co mianowicie, Wroński zatrwożył się nadzwyczaj i, aby dowiedzieć się czegokolwiek, poszedł do loży brata, wychodząc naumyślnie wyjściem naprzeciwko loży Anny; w przejściu napotkał swego dawnego pułkownika, rozmawiającego z dwoma znajomymi.
Wroński dosłyszał, jak ktoś z rozmawiających wymienił nazwisko Kareninych i zauważył, że pułkownik czemprędzej pospieszył zawołać go głośno po nazwisku, przyczem spojrzał znacząco na rozmawiających.
— A Wroński!... kiedyż będziesz u nas w pułku? Nie możemy przecież pozwolić ci wyjeżdżać bez wydania uczty dla ciebie... przecież ty jesteś nasz bardzo dawny kolega i przyjaciel — rzekł pułkownik.
— Bardzo żałuję, nie mam czasu... chyba za drugim razem — odparł Wroński i czemprędzej udał się na pierwsze piętro do loży brata.
W loży siedziała stara hrabina, matka Wrońskiego. Po drodze na korytarzu Wroński spotkał swą bratowe i księżniczkę Sorokinównę.
Odprowadziwszy księżniczkę do matki, Waria podała rękę Wrońskiemu i natychmiast zaczęła z nim mówić o tem, czem była przejętą; Wroński nie widział jej jeszcze nigdy wzruszonej do tego stopnia.
— Mojem zdaniem jest to podłość i nikczemność i madame Kartasową nic nie mogło upoważnić do podobnego postępku. Madame Karenina... — zaczęła mówić.
— Co takiego?... ja nic nie wiem.
— Jakto, nie słyszałeś?
— Ja ostatni dopiero usłyszę o tem.
— Niewiem czy może istnieć stworzenie złośliwsze od tej Kartasowej...
— Cóż ona zrobiła takiego?
— Mąż mi opowiedział... obraziła Kareninę... Kartasow zaczął rozmawiać z Kareniną, a żona zrobiła mu scenę; powiadają, że na cały głos odezwała się niestosownie i opuściła lożę.
— Hrabio, pańska maman woła pana — rzekła księżniczka Sorokinówna, wysuwając głowę przez uchylone drzwi loży.
— A ja wciąż czekam na ciebie — przywitała go matka, uśmiechając się złośliwie — nie widać cię jakoś zupełnie.
Syn widział, że matka nie mogła powstrzymać uśmiechu zadowolenia.
— Dobry wieczór, maman... szedłem właśnie — rzekł chłodno.
— Czemuż nie idziesz faire la cour à madame Karènine? — zapytała hrabina, gdy księżniczka odwróciła się. — Elle fait sensation. On oublie la Patti pour elle...
— Maman, tyle razy prosiłem już, abyśmy nie rozmawiali o tem.
— Mówię o tem, o czem wszyscy mówią.
Wroński nic nie odrzekł i, porozmawiawszy chwilę z księżniczką Sorokinówną, wyszedł z loży i we drzwiach spotkał się z bratem.
— A!... Aleksiej! — zawołał Aleksander Wroński. — Co za podłość! głupia baba i koniec... chcę iść do niej, chodźmy więc razem.
Wroński nie zwracając uwagi na słowa brata, zszedł prędko na dół, chociaż sam nie wiedział, co ma robić. Gniew na nią, że swem postępowaniem naraża na nieprzyjemności i siebie i jego, walczył w nim z litością nad jej cierpieniem. Zszedł na dół i podszedł prosto do parterowej loży Anny, koło której stał Stremow i rozmawiał z Anną.
— Niema już tenorów... Le moule en est brisé.
Wroński ukłonił się i podał rękę Stremowowi.
— Zdaje się, że pan przyjechał późno i nie słyszał najładniejszej aryi — zwróciła się Anna do Wrońskiego, spoglądając na niego, tak mu się przynajmniej zdawało, ironicznie.
— Ja nie jestem żaden znawca — odparł, patrząc na nią surowo.
— To tak, jak książę Jawszyn — odrzekła z uśmiechem — który znajduje, że Patti śpiewa zbyt głośno. — Dziękuję panu — dodała, ujmując drobną rączką w długiej rękawiczce, podniesiony przez Wrońskiego afisz i piękna jej twarz nerwowo drgnęła. Anna wstała i odeszła w głąb loży.
Zauważywszy, że w ciągu następnego aktu loża jej była pustą, Wroński, narażając się na sykanie zasłuchanego w kawatynę teatru, wyszedł z krzeseł i pojechał do domu.
Anna powróciła już. Gdy Wroński wszedł do niej, miała jeszcze na sobie tę samą toaletę, w której była w teatrze i siedząc na fotelu koło ściany, patrzała przed siebie; spojrzawszy na niego, znowu zapatrzyła się.
— Anno! — odezwał się Wroński.
— Toś ty winien wszystkiemu! — zawołała ze łzami rozpaczy i gniewu w głosie, wstając z krzesła.
— Prosiłem cię, błagałem, abyś nie jechała... wiedziałem, że ci nie będzie tam wesoło...
— Wesoło?!... strasznie! żebym żyła Bóg wie ile lat, nie zapomnę tego. Ona powiedziała, że wstyd siedzieć koło mnie.
— Gadanie głupiej kobiety — rzekł — ale po co było narażać się, ryzykować...
— Nieznoszę twego spokoju... toś ty nie powinien był doprowadzać mnie do tego. Gdybyś mnie kochał...
— Anno! co ma moja miłość do tego...
— Tak, gdybyś ty mnie kochał, jak ja ciebie... gdybyś tak cierpiał, jak ja... — zawołała, spoglądając na niego wyrazem przestrachu.
Wroński litował się nad nią, a jednocześnie opanowywał go gniew; zapewniał ją o swej miłości, gdyż widział, że to jedno tylko może ją uspokoić, i nie czynił jej głośno żadnych wyrzutów, chociaż w głębi duszy miał żal do niej.
Anna pochłaniała w siebie te zapewnienia o miłości, które Wrońskiemu wydawały się do tego stopnia banalnemi, że wstyd mu było powtarzać je, a które stopniowo uspokajały ją. Na drugi dzień po tej scenie wyjechali oboje na wieś w najlepszej zgodzie.
{{subst:Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom III.djvu/009}} {{subst:Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom III.djvu/010}} {{subst:Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom III.djvu/011}} {{subst:Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom III.djvu/012}} {{subst:Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom III.djvu/013}} {{subst:Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom III.djvu/014}} {{subst:Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom III.djvu/015}} {{subst:Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom III.djvu/016}} {{subst:Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom III.djvu/017}} {{subst:Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom III.djvu/018}} {{subst:Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom III.djvu/019}} {{subst:Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom III.djvu/020}} {{subst:Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom III.djvu/021}} {{subst:Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom III.djvu/022}} {{subst:Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom III.djvu/023}} {{subst:Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom III.djvu/024}} {{subst:Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom III.djvu/025}} {{subst:Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom III.djvu/026}} {{subst:Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom III.djvu/027}} {{subst:Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom III.djvu/028}} {{subst:Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom III.djvu/029}} {{subst:Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom III.djvu/030}} {{subst:Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom III.djvu/031}} {{subst:Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom III.djvu/032}} {{subst:Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom III.djvu/033}} {{subst:Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom III.djvu/034}} {{subst:Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom III.djvu/035}} {{subst:Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom III.djvu/036}} {{subst:Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom III.djvu/037}} {{subst:Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom III.djvu/038}} {{subst:Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom III.djvu/039}} {{subst:Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom III.djvu/040}} {{subst:Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom III.djvu/041}} {{subst:Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom III.djvu/042}} {{subst:Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom III.djvu/043}} {{subst:Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom III.djvu/044}} {{subst:Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom III.djvu/045}} {{subst:Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom III.djvu/046}} {{subst:Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom III.djvu/047}} {{subst:Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom III.djvu/048}} {{subst:Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom III.djvu/049}} {{subst:Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom III.djvu/050}} {{subst:Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom III.djvu/051}} {{subst:Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom III.djvu/052}} {{subst:Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom III.djvu/053}} {{subst:Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom III.djvu/054}} {{subst:Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom III.djvu/055}} {{subst:Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom III.djvu/056}} {{subst:Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom III.djvu/057}} {{subst:Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom III.djvu/058}} {{subst:Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom III.djvu/059}} {{subst:Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom III.djvu/060}} {{subst:Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom III.djvu/061}} {{subst:Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom III.djvu/062}} {{subst:Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom III.djvu/063}} {{subst:Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom III.djvu/064}} {{subst:Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom III.djvu/065}} {{subst:Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom III.djvu/066}} {{subst:Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom III.djvu/067}} {{subst:Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom III.djvu/068}} {{subst:Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom III.djvu/069}} {{subst:Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom III.djvu/070}} {{subst:Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom III.djvu/071}} {{subst:Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom III.djvu/072}} {{subst:Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom III.djvu/073}} {{subst:Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom III.djvu/074}} {{subst:Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom III.djvu/075}} {{subst:Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom III.djvu/076}} {{subst:Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom III.djvu/077}} {{subst:Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom III.djvu/078}} {{subst:Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom III.djvu/079}} {{subst:Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom III.djvu/080}} {{subst:Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom III.djvu/081}} {{subst:Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom III.djvu/082}} {{subst:Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom III.djvu/083}} {{subst:Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom III.djvu/084}} {{subst:Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom III.djvu/085}} {{subst:Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom III.djvu/086}} {{subst:Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom III.djvu/087}} {{subst:Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom III.djvu/088}} {{subst:Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom III.djvu/089}} {{subst:Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom III.djvu/090}} {{subst:Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom III.djvu/091}} {{subst:Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom III.djvu/092}} {{subst:Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom III.djvu/093}} {{subst:Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom III.djvu/094}} {{subst:Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom III.djvu/095}} {{subst:Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom III.djvu/096}} {{subst:Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom III.djvu/097}} {{subst:Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom III.djvu/098}} {{subst:Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom III.djvu/099}} gdy Anna omyliła się, odpowiadając napytanie: ile ma zębów? i że nie wiedziała zupełnie o dwóch ostatnich.
— Przykro mi czasami, że zdaję się być zbyteczną tutaj — odezwała się Anna, wychodząc z dziecinnego pokoju i unosząc suknię, aby nie przewrócić stojących koło drzwi zabawek — z pierwszem dzieckiem było zupełnie co innego...
— A mnie się zdawało wręcz przeciwnie... — zauważyła nieśmiało Darja Aleksandrowna.
— O nie! Czy wiesz, żem ja go widziała, Sierożę mego — rzekła Anna, jak gdyby wpatrując się w jakiś oddalony przedmiot — o tem również pogadamy później. Nie dasz mi wiary, ale jestem podobna do tego głodnego, przed którym zastawiono wykwintny obiad, a który nie wie, do czego wziąć się naprzód. Wykwintny obiad, to ty i oczekujące nas rozmowy, jakich nie mogłam z nikim prowadzić, i nie wiem doprawdy, od czego mam rozpocząć. Mais je ne vous ferai grâce de rien, muszę ci wszystko, wszystko opowiedzieć. Przedewszystkiem zaś chciałabym naszkicować ci towarzystwo, jakie zastaniesz u nas — zaczęła — zaczynam od pań. Księżniczka Barbara... znasz ją i ja znam twoje i Stiwy zapatrywanie się na nią. Stiwa powiada, że cały cel jej życia polega na tem tylko, aby dowieść swej wyższości nad ciotką Katarzyną Pawłowną... wszystko to prawda, w gruncie rzeczy jednak jest to dobra kobieta i mam jej wiele do zawdzięczenia. Podczas mego pobytu w Petersburgu były chwile, gdy un chaperon był mi koniecznie potrzebnym, a wtedy nawinęła mi się ona... raz jeszcze powtarzam, że wszystko to prawda, ale w istocie to dobra kobieta i ułatwia mi bardzo me położenie. Wiem, że nie możesz przedstawić sobie nawet, do jakiego stopnia było przykrem me położenie w Petersburgu — dodała Anna po chwili — tutaj jestem zupełnie spokojna i szczęśliwa... ale mniejsza z tem, będę ci wyliczała dalej: potem Świażski, marszałek i wielkiej prawości człowiek, który nieraz Aleksieja potrzebuje; domyślasz się zapewne, że od czasu, jak zamieszkaliśmy na wsi, Aleksiej ze względu na swój majątek może wywierać ogromny wpływ. Potem Tuszkiewicz... widywałaś go, kręcił się koło Betsy; obecnie ona ma już go dosyć, przyjechał więc do nas. Aleksiej odzywa się o nim, że Tuszkiewicz należy do tych ludzi, którzy są nadzwyczaj przyjemni, gdy się ich ma tylko za to, czem chcą się wydawać, et puis, il est comme il faut, jak powiada księżniczka Barbara. Potem idzie Wesłowski... bardzo miły chłopak — rzekła i uśmiechnęła się przebiegle. — Co to za jakaś dziwna historya z Lewinem? Wesłowski opowiadał ją Aleksiejowi, ale my nie chcemy mu wierzyć... Il est très gentil et naif — dodała z tym samym uśmiechem. — Mężczyzna nie może się obejść bez pewnych rozrywek, a Aleksiej musi mieć towarzystwo, rada więc zawsze jestem bardzo mym gościom... powinien u nas panować ruch i życie, aby Aleksiej nie pragnął niczego nowego. Zobaczysz jeszcze naszego rządcę; niemiec, dobry człowiek i zna się na gospodarstwie, Aleksiej ceni go bardzo; poznasz też i doktora, młody człowiek, nie powiadam że nihilista, ale tak jakoś... jada nożem... bardzo jednak dobry i sumienny doktor; przedstawię ci i budowniczego... Une petite cour.
— Księżniczka chciała zobaczyć Dolly, więc ją przyprowadziłam — rzekła Anna, wychodząc z Darją Aleksandrowną na obszerny murowany taras, na którym w cieniu krzewów siedziała księżniczka Barbara i haftowała na krosnach poduszkę na fotel dla hrabiego Aleksieja Kiryłowicza — nie chce nic jeść przed obiadem, proszę jednak kazać podać śniadanie, a ja tymczasem pójdę poszukać Aleksieja i przyprowadzę tu panów.
Księżniczka Barbara uprzejmie, choć trochę z góry, przywitała Dolly i zaczęła natychmiast przekonywać ją, że dlatego tylko zamieszkała u Anny, iż zawsze kochała ją bardziej, niż siostra jej Katarzyna Pawłowna, ta sama, która wychowywała Annę, i że teraz, gdy wszyscy odsunęli się od Anny, ona, księżniczka Barbara, ma sobie za obowiązek nieopuszczać siostrzenicy w tym przejściowym, najprzykrzejszym okresie jej życia.
— Mąż da jej rozwód, a ja wtedy usunę się znowu do mego ustronia, a teraz mogę być użyteczną i spełniam swój obowiązek, choć to rzecz ciężka i przykra... nie tak jak inni. A tobie chwali się bardzo, żeś przyjechała! Żyją z sobą jak najprzykładniejsze małżeństwo, i Bóg im sędzią, a nie my. A czyż Biriuzowski i Awenjewa... a Sam Nikandrow, a Wasiljew i Mamonowa, a Liza Neptunowa... Nikt przecież nic im nie mówił i skończyło się na tem, iż ich wszędzie przyjmują... zresztą c’est un intérieur si joli, si comme il faut. On se réunit le matin au breakfeast et puis on se sépare i aż do obiadu każdy robi co mu się żywmie podoba... obiad o siódmej. Stiwa bardzo dobrze zrobił, że cię przysłał... stosunek z hrabią może mu się przydać, gdyż Wroński przez swą matkę i brata ma ogromne wpływy i w ogóle jest nadzwyczaj uczynnym... Czy opowiadał ci o swoim szpitalu? Ce sera admirable... całe urządzenie prosto z Paryża.
Wejście Anny przerwało rozmowę; Anna zastała męskie towarzystwo w bilardowej sali i przyprowadziła z sobą panów na taras. Do obiadu pozostawało sporo czasu, pogoda była śliczna, projektowano więc rozmaicie przepędzić dwie pozostałe godziny czasu. W Wozdwiżeńskiem było sporo rozrywek najrozmaitszego rodzaju, różniły się one jednak zupełnie od będących w użyciu w Pokrowskiem.
— Une partie de lawn-tennis — zaproponował Wesłowski, uśmiechając się swym ładnym uśmiechem — my, Anno Arkadjewno, zagramy razem...
— Nie, za gorąco jeszcze... lepiej przejść się po ogrodzie i popływać łódką... pokażemy Darji Aleksandrownie brzegi — odezwał się Wroński.
— Ja zgadzam się na wszystko — rzekł Świażski.
— A ja jestem zdania, że Dolly przejdzie się teraz z przyjemnością, a potem możemy wsiąść na łódkę — zwróciła uwagę Anna.
Całe towarzystwo zgodziło się na ten ostatni projekt, Wesłowski i Tuszkiewicz poszli się kąpać i obiecali przygotować łódkę i zaczekać na brzegu rzeki.
Wąską ścieżką szły dwie pary: Anna ze Świażskim i Dolly z Wrońskim. Dolly na razie nie mogła się oswoić z tem nowem dla siebie otoczeniem, wśród którego znalazła się nagle. Rozumując w sposób oderwany, w teoryi nietylko usprawiedliwiała, ale nawet zupełnie współczuła z postępkiem Anny. Dolly, jak to się w ogóle często zdarza kobietom wysoce moralnym i bez zarzutu, znużonym jednak jednostajnością życia, patrząc zdaleka na występną, miłość, nietylko wybaczała ją, ale nawet doznawała pewnego rodzaju zazdrości, a prócz tego szczerze i serdecznie kochała Annę. W rzeczy zaś samej, ujrzawszy ją pomiędzy tem obcem, wykwintnem towarzystwem, Darja Aleksandrowna czuła się nieswoją, gdyż była do niego nieprzyzwyczajoną; szczególnie zaś raziła ją księżniczka Barbara, wybaczająca im wszystko za te wygody, z jakich korzystała w ich domu.
W ogóle w teoryi Dolly nie miała nic do zarzucenia postępkowi Anny, było jej jednak nieprzyjemnie patrzeć na tego człowieka, dla którego postępek ten został uczynionym.
Prócz tego nigdy nie lubiła Wrońskiego; wyrobiła sobie o nim zdanie, że jest nadzwyczaj dumnym i, prócz bogactwa, nie widziała w nim nic takiego, czem miałby prawo chełpić się; pomimowoli jednak, tutaj u siebie w domu, imponował on jej jeszcze bardziej niż dawniej i w towarzystwie jego nie mogła czuć się zupełnie swobodną. Obecność jego wywoływała w niej to samo mniej więcej przykre uczucie, jakiego doznała wobec pokojówki, przekonawszy się, iż wzięła z sobą łatany kaftanik. Przed służącą było jej nietyle wstyd, co nieprzyjemnie z powodu tych łat na kaftaniku, a z Wrońskim Dolly również czuła się nie tyle zawstydzoną, co nieswoją.
Darja Aleksandrowna była zakłopotaną i nie wiedziała od czego rozpocząć rozmowę. Chociaż zdawało się jej, że wobec zarozumiałości Wrońskiego, pochwały oddawane jego domowi powinny mu być nieprzyjemne, nie wiedząc jednak o czem mówić, zaczęła unosić się nad pałacem, nie mając na razie nic innego do powiedzenia.
— W istocie to ładny gmach i w dobrym stylu — odparł Wroński.
— Dziedziniec podobał mi się bardzo. Czy zawsze tak było?
— Co to, to nie! — odparł i uśmiech zadowolenia rozjaśnił jego oblicze — gdyby pani widziała ten dziedziniec w tym roku na wiosnę...
I zaczął z początku ostrożnie, a potem z coraz większem przejęciem się zwracać jej uwagę na różne szczegóły w urządzeniu domu i ogrodu. Widać było, że Wroński, poświęciwszy dużo pracy na doprowadzenie do porządku i upiększenie swej rezydencyi, odczuwał konieczność pochwalenia się nią przed obcą osobą, i że pochwały Dolly cieszyły go z całego serca.
— Jeżeli pani chce obejrzeć szpital i nie czuje się zmęczoną, to to niedaleko — odezwał się, zaglądając jej w twarz, aby przekonać się, że ją nie znudził swem opowiadaniem.
— Pójdziesz, Anno? — zwrócił się do Anny.
— Chodźmy... i pan pójdzie? — zapytała Świażskiego. — Mais il ne faut pas laisser le pauvre Wesłowski et Tuszkiewicz se morfondre là dans le bateau... trzeba posłać dać im znać.
— Doprawdy, jest to pomnik wspaniały, jaki on sobie stawia tutaj — zwróciła się Anna do Dolly z tym samym przebiegłym uśmiechem, z jakim już przedtem mówiła o szpitalu.
— Pomnikowe dzieło! — potwierdził Świażski, aby jednak odjąć swym słowom wszelkie pozory podchlebstwa, dodał natychmiast nieznaczną krytyczną uwagę:
— Dziwię się jednak, hrabio, że pan dbając tyle o dobro ludu pod względem sanitarnym, zapatruje się tak obojętnie na szkoły.
— C’est devenu tellement commun les écoles! — odparł Wroński — rozumie się, że nietylko dlatego, ale podobał mi się nadzwyczaj ten pomysł szpitala... jeżeli idziemy do niego, to tędy — zwrócił się do Darji Aleksandrownej, wskazując jej boczną drogę, prowadzącą od głównej alei.
Panie pootwierały parasolki i szły poprzedzane przez Wrońskiego. Po niejakim czasie, minąwszy furtkę, Darja Aleksandrowna ujrzała przed sobą na wzgórku czerwony, kształtny gmach, będący już na ukończeniu; żelazny dach, niepomalowany jeszcze, błyszczał w jasnem słońcu oślepiająco. Koło głównego gmachu wznosił się drugi, otoczony jeszcze rusztowaniem, po którem uwijali się murarze w fartuchach, układając cegły i zalewając je wapnem.
— Jak prędko idzie robota u pana!... — zauważył Świażski — gdy byłem tu po raz ostatni, nie było jeszcze dachu.
— Przed jesienią cały gmach będzie skończonym, a wewnętrzne urządzenie jest już gotowe — odezwała się Anna.
— A co będzie w tym drugim budynku?
— Mieszkanie doktora i apteka — odparł Wroński i, ujrzawszy zbliżającego się budowniczego, w krótkim paltocie, przeprosił panie i podszedł ku niemu.
Minąwszy dół, w którym murarze rozrabiali wapno, Wroński przywitał się z budowniczym i wdał się z nim w ożywioną rozmowę.
— Front jest za niski — odrzekł Annie, gdy zapytała o co idzie.
— Wszak mówiłam, że trzeba podwyższyć fundamenty — zauważyła Anna.
— W istocie byłoby daleko lepiej, Anno Arkadjewno — rzekł budowniczy — ale teraz już zapóźno.
— W rzeczy samej zajmuje mnie to bardzo — odparła Anna Świażskiemu, gdy ten wyraził swój podziw nad jej znajomością budownictwa — nowy budynek powinien odpowiadać szpitalowi, zaprojektowano go jednak później i bez powziętego z góry planu.
Skończywszy rozmawiać z budowniczym, Wroński przyłączył się znowu do pań i poprowadził je do wnętrza szpitala.
Urządzenie piętra było już prawie zupełnie gotowem, chociaż tynkowano jeszcze zewnętrzne ściany, a na dole pociągano olejną farbą. Całe towarzystwo weszło do sieni po szerokich żelaznych schodach, a stamtąd do pierwszego obszernego pokoju. Ściany były pomalowane na marmur, ogromne okna z lustrzanemi szybami wstawiano już, tylko posadzka niebyła jeszcze skończoną; stolarze, którzy układali ją, przestali heblować, aby zdjąć tasiemki, podwiązujące im włosy i powitać głębokim ukłonem odwiedzających.
— To poczekalnia — rzekł Wroński — będzie tu stało tylko biurko, stół, szafa i nic więcej.
— Chodźmy teraz tutaj... nie zbliżajcie się państwo do okna — ostrzegała Anna, dotykając ramy okiennej i próbując, czy farba olejna już zaschła — Aleksieju, już wyschła zupełnie! — dodała.
Z poczekalni weszli na korytarz; tutaj Wroński pokazał gościom nowe urządzenia wentylacyjne, potem nowe wanny marmurowe i łóżka z nowo wynalezionemi sprężynami; oprowadzał ich po salach, spiżarni, kuchni, składzie bielizny, goście zaciekawieni przyglądali się nowym, specyalnym piecom, taczkom, nie sprawiającym żadnego hałasu, a przeznaczonym do rozwożenia po korytarzach pożywienia, lekarstw i t. d. dla chorych. Świażski oceniał wszystko jak człowiek, który miał już sposobność zapoznać się z najnowszemi ulepszeniami. Dolly z nieukrywanem zdumieniem przyglądała się wielu rzeczom, jakie widziała po raz pierwszy w życiu, i chcąc dokładnie zapoznać się ze wszystkiem, wypytywała Wrońskiego o najdrobniejsze szczegóły, co, widać było, sprawiało mu prawdziwą przyjemność.
— Zdaje mi się, że to będzie jedyny w Rosyi szpital, urządzony racyonalnie — zauważył Świaźski.
— A przytułek położniczy będzie? — zapytała Dolly — jest to rzecz koniecznie potrzebna na wsi. Ja często...
Wroński przerwał jej:
— To będzie nie przytułek położniczy, lecz szpital, przeznaczony dla wszystkich chorób, z wyjątkiem zaraźliwych. Niech pani się przypatrzy — i podsunął Darji Aleksandrownie nowy fotel, sprowadzony z zagranicy, służący dla chorych powracających do zdrowia. — Niech się pani tylko patrzy — i usiadłszy na fotelu, zaczął się nim wozić — chory jest jeszcze osłabiony, nie może chodzić, albo niema władzy w nogach, a potrzebuje świeżego powietrza... siada więc i wozi sam siebie...
Darję Aleksandrownę zaciekawiało wszystko i wszystko podobało się jej, a najbardziej szczery i naiwny zapał samego Wrońskiego. „Doprawdy to bardzo przyjemny i dobry człowiek“, myślała chwilami, nie zwracając uwagi na jego objaśnienia, i przypatrując mu się i wnikając w niego, myślą przenosiła się w Annę. W ożywieniu swem Wroński do tego stopnia podobał się obecnie Dolly, że zrozumiała łatwo, iż Anna mogła się w nim zakochać.
— Zdaje mi się, że księżna czuje się zmęczoną, i że konie nie wiele ją chyba obchodzą — odparł Wroński Annie, gdy ta zaproponowała, aby pójść do stajen, gdzie Świażski chciał obejrzeć niedawno kupionego za granicą konia — niech państwo idą, a ja odprowadzę księżnę do domu... jeżeli pani pozwoli — dodał zwracając się do Anny — porozmawiamy po drodze...
— Nie znam się zupełnie na koniach i będzie mi bardzo przyjemnie — odparła Darja Aleksandrowna.
Z twarzy Wrońskiego widziała, że ma do niej jakiś interes, i w rzeczy samej nie myliła się; gdy przez furtkę weszli znowu do parku, Wroński popatrzał za odchodzącą Anną i przekonawszy się, że nie może ich ani widzieć, ani słyszeć, zaczął:
— Zgadła pani, że pragnę z nią porozmawiać — odezwał się, spoglądając na nią śmiejącemi się oczyma. — Nie mylę się chyba, przypuszczając, że pani jest przyjaciółką Anny...
Wroński zdjął kapelusz i chustką obtarł łysiejącą głowę.
Darja Aleksandrowna nic nie odpowiedziała, spojrzała tylko na niego z przestrachem; z chwilą, gdy została się z Wrońskim sam na sam, ogarnęło ją uczucie obawy, śmiejące się oczy i surowy wyraz twarzy przerażały ją. W umyśle jej powstały nagle najrozmaitsze przypuszczenia, co za interes Wroński może mieć do niej, „będzie prosił mnie, abym przyjechała do niego z dziećmi, na co będę musiała dać odmowną odpowiedź, lub też, abym w Moskwie wzięła pod swą opiekę Annę i bywała z nią... Może chce rozmówić się ze mną o Wasieńce Wesłowskim i Annie? a może być, że o Kiti i o tem, że poczuwa się względem niej do winy?“... Dolly spodziewała się tylko nieprzyjemnych tematów rozmowy, lecz nie przypuszczała nawet tego, o czem on naprawdę miał zamiar mówić.
— Pani ma ogromny wpływ na Annę, ona kocha panią bardzo, niech pani będzie łaskawą przyjść mi z pomocą.
Darja Aleksandrowna pytająco i z obawą patrzała na jego energiczną twarz, która, to cała, to znów częściowo tylko ukazywała się w słońcu, przedzierającem się przez gęste cienie lip, to na chwilę znowu zapadała w mroku. Wroński, uderzając laską po żwirze, szedł koło niej i nie odzywał się wcale, chociaż Dolly z niecierpliwością czekała słów jego.
— Jeżeli pani, jedyna kobieta z dawnych znajomych Anny, przyjechała do nas — księżniczki Barbary nie biorę w rachubę — dochodzę do wniosku, iż pani zrobiła to nie dlatego, że pani uważa nasze położenie za normalne, ale dlatego, że zdając sobie sprawę z całego ciężaru jej położenia, kocha ją pani pomimo to i pragnie ulżyć jej. Czy mam racyę? — zapytał, spoglądając na nią.
— Tak — odparła Darja Aleksandrowna, zamykając parasolkę, ale...
— Nie — przerwał i pomimowoli zapominając, że towarzyszkę swą zmusza do zatrzymania się, przystanął na środku alei — nikt bardziej odemnie nie czuje całego ciężaru położenia Anny; łatwo to pani zrozumie, jeżeli pani czyni mi ten zaszczyt, iż uważa mnie za człowieka z sercem... jestem sprawcą tego położenia i dlatego odczuwam je.
— Rozumiem pana — rzekła Dolly, mimowoli podziwiając szczerość i siłę słów jego — a jednak obawiam się, iż pan przesadza, a to właśnie dlatego, że pan czuje się winnym... położenie jej w rzeczy samej jest przykrem.
— Pod względem towarzyskim, to piekło! — odparł prędko, marszcząc się gniewnie. — Nie sposób wyobrazić sobie tych moralnych mąk, przez jakie przeszła w ciągu dwutygodniowego pobytu w Petersburgu... niech pani będzie łaskawą wierzyć mi, że to prawda.
— Tak, ale tutaj, dopóki ani Anna... ani pan nie potrzebujecie nic od ludzi...
— Ludzie! — zauważył z pogardą — czegóż ja mogę potrzebować od ludzi?
— Dotychczas, a to może być i zawsze, jesteście oboje szczęśliwi i spokojni. Patrząc na Annę, widzę, iż jest szczęśliwą, a zresztą sama mi to powiedziała — rzekła Dolly, uśmiechając się, i bezwiednie ogarnęło ją powątpiewanie, czy Anna w rzeczy samej jest szczęśliwą.
Zdawało się jednak, że Wroński niema pod tym względem żadnych wątpliwości.
— Tak, tak... — rzekł — wiem, że tutaj zaczęła żyć na nowo po tych wszystkich cierpieniach i że jest szczęśliwą... szczęśliwą swą teraźniejszością. Ale ja obawiam się przyszłości, co nas czeka... Przepraszam, że zatrzymałem panią...
— Nic nie szkodzi.
— Siądźmy więc tutaj...
Darja Aleksandrowna usiadła na ławce, Wroński stanął przed nią.
— Widzę, że jest szczęśliwą — rzekł, tu Darję Aleksandrownę owładnęło poważne powątpiewanie, czy Anna doprawdy jest szczęśliwą. — Czyż jednak stan taki może trwać dłużej? Czyśmy dobrze, czy też źle postąpili, to inne pytanie, lecz los jest już rzucony, przekroczyliśmy Rubikon — rzekł, zaczynając mówić po rosyjsku, zamiast po francusku — i związani jesteśmy z sobą na całe życie; złączeni jesteśmy najświętszymi dla nas węzłami miłości. Mamy dziecko i możemy mieć ich więcej. Lecz litera prawa i wszystkie warunki naszego położenia są przyczyną, iż zjawiają się całe tysiące komplikacyj, których ona nie widzi i nie chce widzieć teraz, gdy dusza jej wypoczywa po tych wszystkich mękach i cierpieniach... łatwo to nawet zrozumieć, ja jednak nie mogę nie widzieć tego! Córka moja według prawa nie jest moją córką, lecz Karenina, ja zaś nie chcę tego okłamywania! — zawołał z energicznym gestem przeczenia i ponuro a pytająco spojrzał na Darję Aleksandrownę.
Dolly nic nie odpowiadała, tylko patrzała mu prosto w oczy.
— Przypuśćmy, że jutro urodzi się syn, mój syn, i on, według paragrafów prawa, będzie Karenin, nie będzie spadkobiercą ani mego nazwiska, ani mego majątku, a choćbyśmy stanowili jaknajszczęśliwszą rodzinę i choćbyśmy mieli Bóg wie ile dzieci, pomiędzy mną a niemi nie będzie istniało nic wspólnego, gdyż oni zwać się będą Kareninowie. Niech pani przedstawi sobie całą przykrość i ciężar tego położenia! Próbowałem rozmawiać o tem z Anną, ale rozmowa tego rodzaju rozdrażnia ją tylko. Ona nie rozumie tego, a ja nie mogę powiedzieć jej wszystkiego. Jestem szczęśliwy, bardzo szczęśliwy, gdyż ona mnie kocha, ale muszę mieć jakieś zajęcie. Znalazłem sobie to zajęcie, jestem z niego dumny i jestem zdania, iż jest ono daleko szlachetniejszem, niż praca mych dawnych kolegów przy dworze i w pułku, i niewątpliwie nie zamienię się z nimi. Pracuję tutaj, siedząc na miejscu, jestem szczęśliwy, zadowolony i nic nam więcej do szczęścia nie trzeba... pokochałem swój rodzaj działalności. Cela n’est pas un pis-aller, przeciwnie...
Darja Aleksandrowna zauważyła, że Wroński plącze się, i nie mogła zdać sobie sprawy z tego odstępowania od przedmiotu, czuła jednak, że zacząwszy raz mówić o swych najbardziej osobistych sprawach, o których nie mógł rozmawiać z Anną, chciał wypowiedzieć wszystko, a kwestya jego działalności na wsi znajdowała się widocznie w tej samej kategoryi najskrytszych jego myśli, co i kwestya stosunku z Anną.
— A więc mówię w dalszym ciągu; przedewszystkiem chodzi mi o to, że pracując, muszę mieć przeświadczenie, że to co ja zrobię, nie zejdzie razem ze mną do grobu, że będę miał spadkobierców, a tego przeświadczenia ja niemam. Niech pani wyobrazi sobie położenie człowieka, który wie z góry, że dzieci jego i ukochanej przez niego kobiety, nie będą jego dziećmi, lecz kogoś najzupełniej obcego, kogoś, co je nienawidzi i nie chce znać wcale... przecież to straszna rzecz!
Wroński wzruszony zamilkł.
— Ja to rozumiem doskonale, ale cóż Anna może na to poradzić?
— Właśnie dochodzę już do głównego przedmiotu naszej rozmowy — odparł, siląc się na spokój — Anna może, to zależy od niej... Rozwód jest konieczny, nawet wtedy, gdy ma się zamiar prosić cesarza, aby pozwolił adoptować... a to już zależy tylko od Anny. Mąż jej zgadzał się przecież na rozwód, mąż pani uzyskał to od niego; wiem, że i teraz nie odmówiłby, trzeba tylko napisać do niego... przecież wtedy wręcz powiedział, że jeżeli będzie sobie życzyła, to on nic nie będzie miał przeciwko temu. Rozumie się — dodał z gniewem — jest to jedno z tych faryzeuszowskich okrucieństw, na jakie zdolni są tylko zdobyć się ci ludzie bez serca. On wie, do jakiego stopnia bolesnem jest dla niej każde wspomnienie o nim i, wiedząc o tem, wymaga od niej listu. Pojmuję, że sprawia jej to przykrość, powody jednak są tak ważne, że należy passer par dessus toutes ces finesses de sentiment. Il y va du bonheur et de l’existence d’Anne et de ses enfants. Pomijam już siebie, chociaż i mnie to boli, bardzo nawet boli... za panią, księżno, chwytam się bez żadnych skrupułów, jak za deskę zbawienia; niech mi pani pomoże namówić ją, aby napisała do męża i zażądała rozwodu.
— Bezwarunkowo — odparła Darja Aleksandrowna z zamyśleniem, przypominając sobie swą ostatnią rozmowę z Aleksiejem Aleksandrowiczem — bezwarunkowo! — powtórzyła stanowczo, przypominając sobie zachowywanie się Anny.
— Niech pani użyje swego wpływu na nią i niech pani tak urządzi, aby ona napisała do niego. Ja niechcę i, prawie, że nie mogę mówić z nią o tem.
— Dobrze, pomówię. Ale nie rozumiem, że ona sama nie pomyśli o tem? — rzekła Darja Aleksandrowna, której nagle przypomniało się, niewiadomo dlaczego, dziwne nowe przyzwyczajenie Anny przymrużania oczów, i przypomniała sobie, że Anna mruży oczy wtedy właśnie, gdy chodzi o wyjaśnienie niektórych pytań, dotyczących jej losu. „Jak gdyby mrużyła oczy przed widokiem życia, aby nie wszystko widzieć“ — pomyślała Dolly. — Bezwarunkowo pomówię z nią o tem — powtórzyła raz jeszcze, gdy on dziękował jej.
Anna, wróciwszy do domu, zastała już Dolly i popatrzała jej bacznie w oczy, jak gdyby zapytywała ją o rozmowę, jaką Dolly przed chwilą prowadziła z Wrońskim, pytania swego nie powtórzyła jednak słowami.
— Zdaje się, że zaraz podadzą obiad — odezwała się Anna. — Nie widziałyśmy się jeszcze zupełnie, ale liczę na wieczór; teraz trzeba iść przebrać się... zapewne i ty pójdziesz... zakurzyłyśmy się przy zwiedzaniu szpitala...
Dolly poszła do swego pokoju i o mało co nie roześmiała się; nie miała się w co przebrać, gdyż włożyła już najstrojniejszą swą suknię, aby jednak zaznaczyć w jaki bądź sposób swe przygotowania do obiadu, poprosiła służącę, aby oczyściła suknię z kurzu, zmieniła kokardy i na głowę wzięła koronki.
— Oto wszystko, com mogła uczynić — odezwała się do Anny, gdy ta weszła do niej, przebrana w trzecią już dzisiaj bardzo strojną suknię.
— My wszyscy dbamy tutaj bardzo o etykietę... — odparła Anna, jakby tłumacząc się ze swej elegancyi — Aleksiej rzadko bywa tak zadowolonym, jak dzisiaj z twego przyjazdu... stanowczo kocha się w tobie — dodała. — Czy nie czujesz się tylko zbyt zmęczoną?
Przed obiadem nie było już czasu na poważniejszą rozmowę; w salonie panie zastały już księżniczkę Barbarę i panów w czarnych tużurkach; budowniczy był we fraku. Wroński przedstawił Dolly doktora i rządcę, budowniczego zaś przedstawił jeszcze podczas zwiedzania szpitala.
Gruby kamerdyner, połyskując okrągłą, wygoloną twarzą i eleganckim węzłem białego krawatu, zameldował, że waza na stole i damy wstały z miejsc. Wroński poprosił Świażskiego, aby podał ramię Annie Arkadjewnie, a sam poprowadził Dolly. Wasieńka Wesłowski zdołał pierwej niż Tuszkiewicz ofiarować swe usługi księżniczce Barbarze, Tuszkiewicz więc wszedł do jadalni razem z doktorem i budowniczym.
Obiad, sala jadalna, nakrycie, służba, jednem słowem wszystko, nietylko że odpowiadało ogólnemu tonowi komfortu, panującego w całym domu, lecz wydawało się jeszcze wspanialszem i wykwintniejszem. Darja Aleksandrowna przyglądała się temu obcemu dla siebie komfortowi i, jako gospodyni prowadząca własny dom, chociaż nie marzyła nawet, aby cobądź, co widzi tutaj, mogła kiedykolwiek zastosować u siebie, gdyż nie miała na to środków, pomimowoli wnikała we wszystkie szczegóły i zadawała sobie pytanie, kto i jak zajmował się urządzeniem tego wszystkiego. Wasieńka Wesłowski, jej mąż, a nawet Świażski i wielu ludzi, których znała, nigdy nie myśleli o tem i na słowo wierzyli temu, co każdy szanujący się gospodarz pragnie dać do zrozumienia swym gościom, że wszystko, co znajduje się w jego domu, nie kosztowało go, gospodarza, nic a nic pracy, a zrobiło się tak samo przez się. Darja Aleksandrowna zaś — wiedziała, iż nic nie robi się samo przez się, nawet kaszka na śniadanie dla dzieci, i że dlatego wobec takiego zbytkownego i skomplikowanego urządzenia, trzeba było zwracać bardzo dużo uwagi i nie żałować pracy. Dolly domyśliła się ze spojrzenia, rzuconego przez Aleksieja Kiryłowicza na stół, ze znaku, jaki dał kiwnięciem głowy kamerdynerowi, i ze sposobu, w jaki zapytał Annę, czy będzie jadła rosół czy zupę, że o całem gospodarstwie myśli i pamięta sam gospodarz, i że od Anny zależy to wszystko nie więcej niż od Wesłowskiego; ona, Świażski, księżniczka i Wesłowski, wszyscy byli gośćmi, używającymi wesoło przyjemności, dostarczanych im przez gościnnego i uprzejmego gospodarza.
Tylko w prowadzeniu ogólnej rozmowy znać było po Annie, że jest panią domu, i rozmowę tę, nadzwyczaj trudną dla gospodyni wobec nielicznego towarzystwa, wobec rządcy, doktora i budowniczego, osób należących do innego świata, usiłujących utaić zmieszanie, doznawane na widok zbytku, do jakiego nie byli przyzwyczajeni, i nie mogących przyjmować dłuższego udziału w ogólnej rozmowie, rozmowę tę Anna prowadziła ze zwykłym sobie taktem, bez przymusu, a nawet z przyjemnością, jak to zauważyła Darja Aleksandrowna.
Rozmowa toczyła się o tem, że Tuszkiewicz i Wesłowski sami pływali łódką, i Tuszkiewicz zaczął opowiadać o ostatnich regatach w petersburgskim Jacht-klubie; ale Anna, skorzystawszy z chwilowej przerwy w opowiadaniu, natychmiast zwróciła się do budowniczego i zagadnęła go:
— Mikołaj Iwanowicz zadziwił się — mówiła o Świażskim — że przybyło tyle gmachu od czasu, jak on był tutaj po raz ostatni; ja sama codziennie przecież tam bywam i codziennie dziwie się, że robota idzie tak prędko.
— Z hrabią dobrze jest pracować — odparł z uśmiechem budowniczy (człowiek z poczuciem osobistej godności, wyrozumiały, spokojny i bardzo na swojem miejscu) — nie tak rzeczy się mają z gubernialnemi władzami; tam zapisaliby ryzę papieru, a tutaj tylko powiem hrabiemu, rozważymy i koniec.
— To jest amerykańska metoda — zauważył Świażski z uśmiechem.
— Tak, tam racyonalnie stawiają budynki...
— Czyś widziała kiedykolwiek żniwiarkę? — zwróciła się Anna do Darji Aleksandrownej. — Gdyśmy cię spotkali, jeździliśmy właśnie oglądać ją... ja sama widziałam po raz pierwszy w życiu.
— Jak ona wygląda? — zapytała Dolly.
— Podobna do nożyc... deska i wiele drobnych nożyczek. W taki sposób...
I Anna swymi pięknymi, białymi, pokrytymi pierścionkami palcami ujęła nóż i widelec, i zaczęła objaśniać budowę żniwiarki; wiedziała, że z jej objaśnień nikt nic nie zrozumie, wiadomo jej jednak było zarazem, że ma śliczne ręce, opowiadała więc w dalszym ciągu.
— Raczej scyzoryki — zauważył figlarnie Wesłowski, który przez cały czas obiadu nie spuszczał z niej oka.
Anna uśmiechnęła się, lecz nic mu nie odpowiedziała.
— Prawda, Karolu Fedorowiczu, że jak nożyczki? — zwróciła się do rządcy.
— O ja — odparł niemiec. — Es ist ein ganz einfaches Ding — zaczął objaśniać budowę maszyny.
— Szkoda, że nie wiąże; widziałem na wiedeńskiej wystawie żniwiarkę, co wiązała drutem — zauważył Świażski — tamta była jeszcze praktyczniejsza.
— Es kommt drauf an... Der Preis vom Drath muss ausgerechnet werden — i niemiec, przerywając milczenie, zwrócił się ku Wrońskiemu. — Das lässt sich ausrechnen, Erlaucht. — Rządca chciał już sięgać do kieszeni, gdzie miał ołówek i notes, w którym wszystko wyliczał, lecz przypomniawszy sobie, że siedzi przy obiedzie, i zauważywszy obojętne spojrzenie Wrońskiego, dał spokój wszelkim rachunkom. — Zu komplicirt, macht zu viel Klopot — zadecydował.
— Wünscht man Dochods, so hat man auch Klopots — odezwał się Wasieńka Wesłowski, żartując sobie z niemca.
— J’adore l’allemand — zwrócił się znowu z figlarnym uśmiechem do Anny.
— Cessez! — odparła mu na wpół żartobliwie na wpół z gniewem.
— A myśmy myśleli, Wasili Siemionowiczu, że spotkamy się z panem w polu — zwróciła się do doktora, wyglądającego na chorowitego człowieka — był pan na przechadzce?
— Byłem w polu, ale ulotniłem się — odparł doktor z ponurą żartobliwością.
— A zatem używał pan ruchu?
— Używałem.
— A co słychać u tej starej kobiety?... spodziewam się, że nie tyfus.
— Tyfus nie tyfus, w każdym razie jednak nie wiele jej się należy.
— Biedaczka! — litowała się Anna i uczyniwszy zadość obowiązkom grzeczności, która kazała jej porozmawiać ze wszystkimi domownikami, zwróciła się do gości.
— W każdym razie jednak, Anno Arkadjewno, z opowiadania pani trudno byłoby zbudować maszynę! — odezwał się z uśmiechem Świażski.
— Dobrze, ale dlaczego? — zapytała Anna z udanem zadziwieniem, które mówiło, iż wie, że w opowiadaniu jej o budowie maszyny było coś pociągającego, co zauważył nawet i Świażski. Ta nowa oznaka kokieteryi wywarła na Dolly ujemne wrażenie.
— Za to biegłość Anny Arkadjewny w sztuce budowniczej jest godna podziwu — rzekł Tuszkiewicz.
— Słyszałem wczoraj, jak Anna Arkadjewna mówiła o pionach i poziomach — odezwał się Wesłowski — niewiem tylko czy dobrze wymawiam te nazwy.
— Nic w tem niema dziwnego, gdyż ciągle patrzę się na to i słyszę o tem... — odparła Anna — a pan nie wie nawet zapewne z czego stawiają się domy?
Darja Aleksandrowna widziała, że Anna jest niezadowoloną z tonu poufałości, w jakim toczą się zwykle rozmowy pomiędzy nią a Wesłowskim, a którym sama pomimowoli odzywała się ciągle.
— Postępowanie Wrońskiego w tym wypadku było wręcz przeciwne postępowaniu Lewina, gdyż widocznie nie przywiązywał żadnej wagi do paplaniny Wesłowskiego i próbował jeszcze zachęcać go do niej swymi żartami.
— A powiedz nam panie Wesłowski, czem spajają się cegły?
— Rozumie się, że cementem.
— Brawo! a co to jest cement?
— Coś w rodzaju smarowidła... do smarowania — odparł Wesłowski, wywołując ogólny śmiech.
Rozmowa między siedzącymi przy stole, z wyjątkiem pogrążonych w ponurem milczeniu doktora, budowniczego i rządcy, nie milkła ani na chwilę, prześlizgując się zręcznie z jednego przedmiotu na drugi, zaczepiając wciąż o coraz nowe tematy i potrącając różne osobistości. Raz nawet Darja Aleksandrowna uczuła się dotkniętą do żywego i do tego stopnia uniosła się, że aż zarumieniła się cała, i dopiero po chwili zaczęła się bać, czy nie powiedziała czego, bądź niestosownego, bądź niegrzecznego. Świażski zaczął mówić o Lewinie, opowiadając o jego poglądach i dziwacznych twierdzeniach, że w rosyjskich gospodarstwach wiejskich maszyny narażają tylko na straty.
— Niemam przyjemności znać tego pana Lewina — rzekł z uśmiechem Wroński — ale on zapewne nie widział nigdy maszyn, o których odzywa się tak surowo. A jeżeli widział je i używał, to zapewne nie umiał obchodzić się z niemi i miał zapewne do czynienia nie z zagranicznemi, ale z pierwszemi lepszemi rosyjskiemi. W kwestyi tej niema nic do dowodzenia i żadne poglądy istnieć nie mogą...
— A szczególnie tureckie poglądy — odezwał się z dowcipnym uśmiechem Wesłowski, zwracając się do Anny.
— Nie mogę stawać w obronie jego poglądów — odezwała się podrażniona Darja Aleksandrowna — mogę jednak twierdzić, że Lewin jest bardzo wykształconym człowiekiem i że, gdyby był tutaj, wiedziałby co odpowiedzieć panom, ja jednak nie potrafię.
— Lubię go bardzo i jestem z nim w wielkiej przyjaźni — rzekł Świażski, uśmiechając się dobrodusznie — mais pardon, il est un peu toqué; dowodzi naprzykład, że i ziemstwa i sądy pokoju są najzupełniej niepotrzebne, i nie chce przyjmować w nich udziału.
— To nasza zwykła rosyjska obojętność — odezwał się Wroński, nalewając wodę z kryształowej karafki do cienkiej szklanki — polegająca na niepoczuwaniu się do obowiązków, jakie nakładają na nas nasze prawa; lekceważenie naszych obowiązków stanowczo każe nam odmawiać im wszelkiej racyi bytu.
— Nie znam człowieka bardziej surowego w wypełnianiu swych obowiązków — zauważyła Darja Aleksandrowna, którą gniewał ton wyższości, jakim odzywał się Wroński.
— A ja właśnie — mówił Wroński w dalszym ciągu, poruszony widocznie do żywego — ja właśnie, tak jak mnie pani widzi, jestem bardzo wdzięczny za zaszczyt, jaki mnie spotkał dzięki Mikołajowi Iwanowiczowi (tu wskazał na Świażskiego), że wybrano mnie na honorowego sędziego pokoju. Jestem zdania, że obowiązek mój, polegający na jeżdżeniu do sądu i sądzenia sprawy chłopskiej o konia, jest dla mnie równie ważnym, jak i wszystko, co mogę robić. Będę poczytywał również za zaszczyt, gdy mnie wybiorą na członka ziemstwa, gdyż tym tylko sposobem będę się mógł odpłacić za przywileje, z jakich korzystam, będąc właścicielem ziemskim. Na nasze nieszczęście jednak mało kto rozumie wpływ, jaki w państwie powinni wywierać właściciele większej posiadłości ziemskiej.
Darję Aleksandrownę dziwiła pewność siebie, z jaką Wroński, siedząc za swym stołem, bronił słuszności swych poglądów; przypomniała sobie jednak, że Lewin, który był wręcz przeciwnego zdania, u siebie był również stanowczym w wypowiadaniu swych poglądów. Dolly lubiła i ceniła Lewina, trzymała więc jego stronę.
— Możemy zatem, hrabio, liczyć na pana na przyszłym zjeździe? — zapytał Świażski — trzeba jednak będzie pojechać wcześniej, abyśmy ósmego już tam mogli być... może pan zrobi mi zaszczyt i przyjedzie do mnie?
— A ja zgadzam się trochę z twym beau-frére — odezwała się Anna — tylko zapatruję się na to z innego punktu — dodała z uśmiechem. — Obawiam się, że u nas w ostatnich czasach jest trochę za dużo tych społecznych obowiązków... Jak dawniej było tylu urzędników, że każda sprawa wymagała osobnego, tak teraz są sami działacze społeczni. Aleksiej bawi tu dopiero od sześciu miesięcy, a zdaje się, jest już członkiem pięciu czy sześciu najrozmaitszych instytucyj społecznych, kurator, sędzia, przysięgły, coś tam z końmi ma do czynienia... Du train que cela va, będzie miał zajęty cały czas, ja zaś lękam się, że wobec takiego nawału pracy, będą to tylko czcze tytuły. A pan w ilu miejscach jest członkiem, Mikołaju Iwanowiczu? — zwróciła się do Świażskiego — chyba więcej niż w dwudziestu.
Anna mówiła żartobliwie, lecz w głosie jej dawało się słyszeć rozdrażnienie, i Darja Aleksandrowna, przypatrująca się z uwagą bratowej i Wrońskiemu, natychmiast zauważyła to, jak również, że oblicze Wrońskiego podczas tej rozmowy przyjęło wyraz skupienia i uporu; a księżniczka Barbara, aby zmienić temat, wszczęła natychmiast rozmowę o petersburskich znajomych. Dolly, biorąc to wszystko pod uwagę, i przypomniawszy sobie, co Wroński mówił w ogrodzie o swej działalności, a co wtedy zdawało się być powiedzianem bez żadnej racyi, domyśliła się, iż z tą kwestyą działalności społecznej wiąże się jakieś nieporozumienie pomiędzy Anną a Wrońskim. Obiad, wina, nakrycie, wszystko to było bardzo wykwintne, ale nie różniło się niczem od tego, co Darja Aleksandrowna widywała na proszonych obiadach i balach, od których już odwykła; wszystko to miało charakter bezbarwności i przymusu, i dlatego, przy zwykłym trybie życia i w małem kółku, wywierało to na niej nieprzyjemne wrażenie.
Po obiedzie całe towarzystwo udało się na werandę, a potem na lawn-tennis. Goście, rozdzieleni na dwa obozy, rozstawili się na starannie wyrównanym i ubitym placyku, przedzielonym siatką, rozciągniętą między złoconymi słupkami. Darja Aleksandrowna spróbowała grać, ale dość długo nie mogła nauczyć się, a gdy nareszcie wprawiła się trochę, uczuła się do tego stopnia zmęczoną, że usiadła koło księżniczki Barbary i tylko przypatrywała się grającym; partner jej, Tuszkiewicz, również porzucił grę, lecz reszta towarzystwa grała dość długo. Świażski i Wroński grali bardzo dobrze i uważnie, zwracali baczną uwagę na rzucaną sobie piłkę, zręcznie podbiegali ku niej, podskakiwali i celnem a mocnem uderzeniem rakiety, przerzucali za siatkę; gra szła im łatwo, nie spieszyli się, ani spóźniali. Wesłowski grał najgorzej, gdyż brak mu było cierpliwości, ale zato ożywiał swym humorem całe towarzystwo; śmiech jego i okrzyki nie milkły ani na chwilę; zdjął za pozwoleniem dam, również jak i reszta mężczyzn, tużurek, i duża, piękna postać jego, w białych rękawach koszuli, z rumianą spoconą twarzą i prędkimi ruchami, rzucała się wszystkim w oczy.
Gdy Darja Aleksandrowna tej nocy położyła się spać, to z chwilą, gdy zamykała oczy, widziała Wasieńkę Wesłowskiego podskakującego i podbijającego piłkę.
Podczas gry Darji Aleksandrownie nie było wesoło; nie podobała się jej zbytnia poufałość pomiędzy Wesłowskim a Anną, i ogólna nienaturalność dorosłych, z jaką, bez dzieci, oddawali się dziecinnej grze. Żeby jednak nie psuć zabawy drugim i samej w jaki bądź sposób rozerwać się, po chwilowym odpoczynku przyjęła znowu udział w grze i udawała, że bawi się wyśmienicie. Przez cały ten dzień zdawało się jej, że występuje w teatrze z aktorami lepszymi od siebie, i że jej licha gra psuje całe widowisko.
Dolly przyjechała do Anny z zamiarem spędzenia dwóch dni, ale wieczorem na lawn-tennisie postanowiła wyjechać nazajutrz. Te uciążliwe kłopoty macierzyństwa, które, gdy jechała, wydawały się jej wstrętnymi, teraz, po dniu spędzonym bez nich, przedstawiały się już w innem świetle i nęciły ją ku sobie.
Dolly miała zamiar kłaść się już, gdy Ana w nocnym szlafroczku weszła do niej.
W ciągu dnia Anna parę razy wszczynała rozmowę o swych osobistych sprawach, lecz za każdym razem urywała ją, ograniczając się zaledwie na ogólnikach. „Później, gdy będziemy w cztery oczy, porozmawiamy o tem... mam ci tyle do powiedzenia“ — mówiła.
Teraz były same i Anna nie wiedziała od czego zacząć rozmowę. Siedziała koło okna, patrząc na Dolly, i szukała w swej pamięci wszystkich niewyczerpanych, jak jej się zdawało, zapasów najbardziej osobistych rozmów, nie mogła jednak odnaleźć ich. W tej chwili zdawało się jej, że powiedziała już wszystko.
— A co porabia Kiti? — zapytała z ciężkim westchnieniem, spoglądając na Dolly — powiedz mi prawdę, Dolly, czy ona gniewa się na mnie?
— Gniewa? nie! — odparła Darja Aleksandrowna z uśmiechem.
— Ale nienawidzi i pogardza?
— O nie!... wiesz jednak, że rzeczy tego rodzaju nie wybacza się.
— W istocie! — odparła Anna, odwracając się i spoglądając w otwarte okno — ja jednak nie jestem winna? I któż może być winien i w jaki sposób? Czyż mogło być inaczej? Jak ty zapatrujesz się na to? Czy mogło się tak stać, abyś ty nie była żoną Stiwy?
— Nie wiem, doprawdy. Ale powiedz mi, moja kochana...
— Zaraz... ale nie skończyliśmy o Kiti. Mówisz, że jest szczęśliwa? Powiadają, że to bardzo porządny człowiek...
— Mało powiedzieć: porządny... nie znam lepszego.
— Żebyś wiedziała, jak mnie to cieszy! Mało powiedzieć porządny... — powtórzyła Anna.
Dolly uśmiechnęła się.
— Opowiadaj mi o sobie... mam ci dużo do powiedzenia. Rozmawialiśmy z... — Dolly niewiedziała, jak go nazwać, gdyż nie chciała nazywać go ani hrabią, ani Aleksiejem Kiryłowiczem.
— Z Aleksiejem... — podpowiedziała jej Anna — wiem żeście rozmawiali, lecz ja chciałam wręcz zapytać ciebie, co myślisz o mnie i o mojem życiu.
— Tak na razie trudno dać ci odpowiedź... Doprawdy, że nie wiem...
— Powiedz mi jednak w każdym razie... widzisz, jak spędzam czas. Nie zapominaj jednak, że patrzysz na nas latem i że nie jesteśmy sami... przyjechaliśmy tutaj na samym początku wiosny, byliśmy sami i znowu nikogo prócz nas nie będzie, a ja niczego więcej nie pragnę. Wyobraź sobie jednak, że ja będę zupełnie samotna, bez niego... a to może zdarzać się i zdarzać się będzie napewno... i widzę ze wszystkiego, że zdarzać się będzie często, że on połowę czasu będzie spędzał po za domem — mówiła, wstając i siadając bliżej Dolly. — Rozumie się — przerwała bratowej, gdy ta chciała się odezwać — rozumie się, że nie będę usiłowała zatrzymywać go... już i teraz nie zatrzymuję go; obecnie odbywają się wyścigi, konie jego biorą w nich udział i on wyjeżdża... cieszę się, gdyż wiem, że wyjazd ten sprawia mu przyjemność, ale postaw się w mojem położeniu!... Po co my jednak mówimy o tem! — i Anna uśmiechnęła się smutnie — cóż więc on mówił ci?
— Mówił mi o tem, o czem ja sama chciałam porozmawiać z tobą, a zatem łatwo mi będzie być jego adwokatem; o tem, czy niema sposobu i czy nie możnaby... — Darja Aleksandrowna zacięła się — ulżyć ci i polepszyć twe położenie... w każdym jednak razie, jeżeli tylko można, trzeba wyjść za mąż...
— A więc rozwód? — zapytała Anna. — Czy wiesz, że jedyna tylko kobieta była u mnie w Petersburgu, Betsy Twerska! Znasz ją przecież... au fond c’est la femme la plus depravée qui existe... miała przecież romans z Tuszkiewiczem i najbezczelniej okłamywała swego męża... i ona powiedziała mi, że znać mnie nie chce, dopóki położenie me będzie niewyraźne. Niech ci się nie zdaje, że chcę porównywać... znam cię przecież, kochanie ty moje... przyszło mi to jednak na myśl samo przez się... cóż więc on ci powiedział? — powtórzyła pytanie.
— Powiedział, że cierpi i za ciebie i za siebie; powiesz może, że to jest egoizm, ale w każdym razie uczciwy, szlachetny egoizm!... przedewszystkiem chce dać swe nazwisko dziewczynce, zostać twym mężem i mieć prawo do ciebie...
— Jakaż żona, jaka niewolnica może być do tego stopnia niewolnicą, jak ja nią jestem w obecnem mem położeniu? — zapytała niechętnie i ponuro.
— Przedewszystkiem zaś pragnie... pragnie, abyś ty nie cierpiała.
— To niemożliwe... i cóż więcej?
— Chce, aby dzieci wasze miały nazwisko.
— Jakie dzieci? — zapytała Anna, nie patrząc na Dolly i mrużąc oczy.
— Ani, i przyszłe...
— O to może być najzupełniej spokojnym; nie będę miała więcej dzieci...
— Skąd możesz wiedzieć o tem?
— Nie będę miała, gdyż sobie nie życzę.
I Anna, pomimo swego wzruszenia, uśmiechnęła się, gdyż zauważyła na twarzy Dolly naiwny wyraz zaciekawienia, podziwu i przestrachu.
— Doktor powiedział mi po mej ostatniej chorobie, że
{{kropki-hr}
— Nie może być! — zawołała Dolly, otwierając szeroko oczy. Dla niej było to jedno z tych odkryć, których wyniki i wywody, są do tego stopnia ważne, że w pierwszej chwili czuje się tylko, iż nie można ich objąć na razie, ale że trzeba będzie namyśleć się i zastanowić nad niemi gruntownie.
Odkrycie to, objaśniające jej nagle tajemnicę wszystkich prawie rodzin, które w niezrozumiały dla niej sposób miały po jednem, albo najwyżej po dwoje dzieci, wywołało w niej tyle myśli i sprzecznych z sobą uczuć, że na razie Dolly nie mogła nic o niem powiedzieć, a tylko ze zdumieniem patrzała na Annę. Marzyła o tem tyle razy, ale teraz przekonawszy się, że jest to rzecz możebna zupełnie, przeraziła się jej, gdyż widziała, że to jest zbyt proste rozwiązanie tak zawiłej kwestyi.
— N’est ce pas immoral? — zapytała tylko po chwili milczenia.
— Dlaczego? zastanów się tylko: mam do wyboru, albo być w odmiennym stanie, to jest niezdrową, albo być przyjacielem, towarzyszem mego męża... zupełnie jak mężczyzna... — rzekła Anna, przemawiając naumyślnie lekkomyślnym, powierzchownym tonem.
— Prawda, prawda... — powtarzała Darja Aleksandrowna, przysłuchując się tym samym argumentom, jakie przytaczała sama sobie w drodze, nie znajdowała już w nich jednak dawnej, przekonywującej siły.
— Tobie lub innej — mówiła Anna, jak gdyby odgadując jej myśli — mogą się jeszcze nasuwać różne wątpliwości, ale mnie... wiesz przecież, że nie jestem żoną; on kocha mnie, dopóki mu się podobam? a w jaki sposób mam starać się, aby nie utracić jego miłości? czy w taki?... — i wyciągnęła białe ręce przed swój stan.
Myśli i wspomnienia tłoczyły się z niezwykłą szybkością w głowie Darji Aleksandrowny, jak zwykle w chwilach wzruszenia. „Ja — myślała — nie pociągałam ku sobie Stiwy, porzucił mnie dla innych, i ta pierwsza, dla której zdradził mnie, nie utrzymała go długo przy sobie, chociaż wciąż była ładna i wesoła... porzucił ją i znalazł sobie inną. Czy Anna obraną przez siebie drogą dojdzie do celu i czy przywiąże do siebie hrabiego Wrońskiego? Gdy zechce porzucić ją, znajdzie sobie taką, co będzie miała jeszcze bardziej wykwintne maniery i wspanialsze toalety. I tak samo, jak ten mój obrzydliwy, godny politowania, ukochany mąż szuka ładniejszych i znajduje je, tak samo i hrabia znajdzie je sobie, chociaż Anna ma białe, śliczne, obnażone ręce, wysmuklą figurę i czarne włosy.“
Dolly nic nie odparła, tylko westchnęła. Anna zauważyła to westchnienie, które mówiło, że Dolly nie zgadza się z nią; wiedziała jednak, że ma jeszcze w zapasie silne argumenty, na które nie może być żadnej odpowiedzi.
— Powiadasz, że to niedobrze? Trzeba jednak rozważyć rzecz całą — mówiła w dalszym ciągu — zapominasz o mem położeniu. Czyż ja mogę życzyć sobie dzieci; nie wspominam już nic o cierpieniach i niebezpieczeństwie, gdyż ich się nie lękam. Pomyśl tylko, czem będą moje dzieci? nieszczęsnemi istotami, noszącemi cudze nazwisko. Na mocy urodzenia swego, będą musiały bezwarunkowo wstydzić się ojca i matki, wstydzić swego przyjścia na świat...
— Rozwód zaradzi właśnie temu.
Anna jednak nie słuchała; chciała przytoczyć wszystkie dowody, którymi tyle razy przekonywała samą siebie.
— Na cóż więc jestem obdarzoną rozumem, jeżeli nie będę używała go na to, aby nie wydawać na świat nieszczęśliwych istot? — odparła Anna, patrząc znowu na Dolly i, nie czekając odpowiedzi, mówiła w dalszym ciągu:
— Poczuwałabym się zawsze do winy względem tych nieszczęśliwych dzieci — rzekła. — Jeżeli ich niema, to przynajmniej nie są nieszczęśliwe, gdyby zaś były, byłyby nieszczęśliwe i to tylko z mojej winy.
Były to te same dowody, którymi i Darja Aleksandrowna starała przekonać samą siebie, lecz teraz słuchała ich tylko i nic nie mogła zrozumieć. „Czyż można być winną względem nieistniejących istot?“ — pomyślała i nagle przyszła jej dziwna myśl do głowy: czy może kiedykolwiek zdarzyć się, że jej ulubieńcowi Gryszy byłoby lepiej, gdyby nie istniał nigdy? Przypuszczenie to wydało się jej do tego stopnia dziwnem i zabawnem, że poruszyła parę razy głową, aby rozprószyć plątaninę bezsensowych myśli.
— Ja nie wiem, ale to niedobrze — odparła tylko z wyrazem obrzydzenia.
Dobrze, ale nie zapominaj, czem ty jesteś, a czem ja... a prócz tego — dodała Anna, zdając się uznawać, że to niedobrze, chociaż mogła przytoczyć tyle dowodów za swojem twierdzeniem, a Dolly przeciw niemu nie mogła dać ani jednego — przedewszystkiem nie zapominaj o najważniejszej rzeczy, że my nie jesteśmy teraz w jednakowem położeniu.Rozstrzygnięcie tej kwestyi dla ciebie polega na rozwiązaniu pytania: czy pragniesz nie mieć więcej dzieci? a dla mnie czy pragnę je mieć w ogóle... A to ogromna różnica...i zgodzisz się chyba, że ja w mem położeniu nie mogę życzyć ich sobie.
Darja Aleksandrowna nie przeczyła; przekonała się jednak, że obie z Anną zajmują tak odległe stanowiska, że pomiędzy niemi istnieją kwestye, co do których nigdy nie będą w stanie porozumieć się, i że najlepiej zrobią, nie dotykając ich wcale.
— Tembardziej więc musisz urządzić się we właściwy sposób, jeżeli to jest możebnem — rzekła Dolly.
— Tak, jeżeli to jest możebnem — odparła Anna zupełnie innym, cichym i smętnym głosem.
— Czyż rozwód jest niemożebnym? słyszałam, iż twój mąż zgadza się?...
— Dolly, tak mi się niechce mówić o tem!
— A więc dajmy pokój... — zgodziła się Darja Aleksandrowna, zauważywszy wyraz cierpienia na obliczu Anny — widzę tylko, że w zbyt czarnych kolorach zapatrujesz się na wszystko.
— Ja? wcale a wcale... jestem bardzo wesoła i zadowolona; widziałaś przecie, je fais des passions Wesłowski...
— Prawdę powiedziawszy nie podoba mi się zachowanie Wesłowskiego — zauważyła Darja Aleksandrowna, chcąc zmienić przedmiot rozmowy.
— E... nie warto na niego zwracać uwagi... Aleksieja to bawi poprostu i nic więcej; ten Wasieńka to kompletny dzieciak, a ja trzymam go krótko i robię z nim, co mi się żywnie podoba... robi on na mnie wrażenie małego chłopca, coś w rodzaju twego Gryszy... Dolly! — zaczęła nagle mówić o czem innem — powiadasz, że ja zapatruję się w zbyt czarnych kolorach... ty nie możesz tego zrozumieć, to są rzeczy zbyt straszne... ja usiłuję nie patrzeć zupełnie.
— Zdaje mi się jednak, żeś powinna... trzeba czynić wszystko, co tylko można...
— A co można czynić? Nic. Ty twierdzisz, żem powinna wyjść za mąż za Aleksieja, a ja nie myślę nawet o tem, nie myślę zupełnie!! — powtórzyła i rumieniec wystąpił na jej policzki, poczem wstała, wyprostowała się, westchnęła ciężko i lekkim krokiem zaczęła chodzić po pokoju, zatrzymując się od czasu do czasu. — Ja nie myślę? Niema dnia ani godziny, abym nie myślała o tem i nie czyniła sobie wyrzutów, że myślę... gdyż od tych myśli można zwaryować, zwaryować... — powtórzyła znowu. — Gdy myślę o tem, nie mogę zasnąć bez morfiny... mniejsza z tem jednak, porozmawiajmy spokojnie; powiadają mi: rozwód... przedewszystkiem on mi go nie da. On jest teraz pod wpływem hrabiny Lidyi Iwanownej.
Darja Aleksandrowna siedziała wyprostowana na krześle i ze współczuciem spoglądała na chodzącą po pokoju Annę.
— Trzeba spróbować — odezwała się cicho.
— Przypuśćmy, że spróbuję. I co z tego wyniknie? — wyrzekła pytanie, nad którem tysiąc razy zastanawiała się już, i odpowiedź na które umiała już na pamięć. — Wyniknie tylko, że ja, nienawidząc go, a jednak poczuwając się względem niego do winy i uznając jego wspaniałomyślność, będę musiała upokorzyć się i napisać do niego... Przypuśćmy, że przemogę się i napiszę, a wtedy on da albo uwłaczającą mi odpowiedź, albo zgodzi się. Przypuśćmy, że się zgodzi — Anna znajdowała się w tej chwili w dalszym końcu pokoju i zatrzymała się, poprawiając portyerę przy oknie — że da mi rozwód, a sy-syn? Przecież oni nie oddadzą mi go; przecież on, pogardzając mną, będzie się wychowywał u swego ojca, któregom ja porzuciła. Zdaje się, że ja kocham jednakowo, w każdym razie jednak bardziej niż siebie, dwie istoty: Sierożę i Aleksieja...
Anna wyszła na środek pokoju i stanęła przed Dolly z założonemi na piersiach rękoma. W białym szlafroku postać jej zdawała się szczególnie wysoką i szeroką; pochyliła głowę i z ukosa patrzała błyszczącemi, wilgotnemi oczyma na Dolly, drżącą całą ze wzruszenia, maleńką, szczupło i niepokaźnie wyglądającą w swym łatanym kaftaniku, i rzekła do niej:
— Kocham tylko te dwie istoty, a miłość ku jednej musi wyłączać miłość ku drugiej. Nie mogę połączyć tych dwóch miłości w jedną, a tego tylko pragnę. A jeżeli tego uczynić nie mogę, to reszta jest mi zupełnie obojętna. Musi to mieć w każdym razie jakiś koniec, dlatego też nie mogę, nie lubię mówić o tem. Nie czyń mi więc zarzutów i nie miej mi tego za złe... ty jesteś taka czysta i niewinna, że nie możesz zrozumieć wszystkich mych cierpień.
Anna podeszła ku Dolly, siadła koło niej i patrząc jej w twarz, ujęła bratowe za rękę:
— Jak myślisz? Jakież jest twoje zdanie o mnie? Nie pogardzaj mną tylko, gdyż ja nie zasługuję na wzgardę. Jestem tylko nieszczęśliwa... jeżeli ktobądż jest nieszczęśliwy, to tylko ja jedna — wymówiła z trudnością i odwróciwszy się, poczęła głośno szlochać.
Po wyjściu Anny, Dolly zmówiła pacierz i położyła się. Gdy rozmawiała z Anną, żal jej było bratowej z całego serca, ale teraz nie mogła myśleć o niej; wspomnienia o domu i o dzieciach powstawały w jej wyobraźni ze szczególnym, nieznanym jej jeszcze urokiem, w nowym jakimś blasku; ten jej świat wydawał się jej teraz takim drogim i miłym, że za nic w świecie nie chciała spędzić po za nim ani jednego dnia więcej, i powiedziała sobie, że jutro będzie musiała koniecznie wyjechać.
Anna zaś, powróciwszy do swego gabinetu, wzięła kieliszek i wpuściła do niego parę kropel lekarstwa, w którem było dość dużo morfiny; po wypiciu lekarstwa posiedziała jakiś czas, poczem uspokojona i wesoła udała się do sypialnego pokoju.
Gdy weszła do sypialni, Wroński popatrzał na nią z uwagą, gdyż szukał śladów rozmowy, jaką, jak domyślał się, Anna musiała zapewne prowadzić z Dolly, siedząc tak długo w jej pokoju. Anna panowała jednak nad sobą i nie zdradzała niczem na zewnątrz swych uczuć, Wroński więc nie dostrzegł w niej nic, prócz urody, do której już przywykł, ale która zawsze pociągała go ku sobie. Nie chciał pytać się o czem rozmawiały, spodziewał się jednak, że ona sama zacznie mówić z nim o tem, ale Anna odezwała się tylko:
— Cieszy mnie, iż Dolly podobała ci się.
— Przecież ja ją znam już oddawna. Zacna bardzo kobieta, mais excessivement terre-à-terre, jak się zdaje.W każdym razie doskonale zrobiła, że przyjechała — odparł i ujął Annę za rękę, rzuciwszy na nią badawcze spojrzenie.
Ona, zrozumiawszy inaczej to spojrzenie, uśmiechnęła się do niego.
Nazajutrz rano, nie zważając na prośby Wrońskiego i Anny, Darja Aleksandrowna wybrała się z powrotem. Furman Lewina, w swym niezbyt nowym kaftanie i kaszkiecie, zajechał przed podjazd, wysypany piaskiem, końmi o różnych maściach i powozem z połatanemi skrzydłami.
Darji Aleksandrownie nieprzyjemnie było żegnać się z księżniczką Barbarą i z panami; po dniu spędzonym razem, i ona i oni przekonali się, że nie pasują nawzajem do siebie i że robią bardzo dobrze, iż rozstają się po krótkiem widzeniu. Jednej tylko Annie było przykro; wiedziała, że teraz z chwilą wyjazdu Dolly nikt już nie będzie poruszał tych strun jej duszy, jakie poruszała Dolly. Każde dotknięcie tych strun sprawiało jej ból, a jednak wiedziała ona, iż stanowiły one najlepszą cząstkę jej duszy i że cząstka ta zaniknie szybko w otaczającej ją atmosferze.
Minąwszy zabudowania i znalazłszy się w polu, Darja Aleksandrowna doznała dziwnego uczucia ulgi i chciała zapytać ludzi, jak im się podobało u Wrońskiego, ale furman Filip wszczął sam tę rozmowę.
— Bogacze, bo bogacze, a dali zaledwie trzy miary owsa; nad ranem niebyło już ani ziarna... trzy miary, jak na zakąskę... stajenni sprzedają po czterdzieści pięć kopiejek. U nas koniom daje się tyle, ile same zjedzą.
— Skąpy dziedzic — potwierdził karbowy.
— A konie ich podobały ci się? — zapytała Dolly.
— Konie?... niczego, a i strawa dobra, ale mi jakoś nudno czas schodził, nie wiem jak pani, Darjo Aleksandrowno? — zapytał, zwracając ku niej poczciwą twarz.
— I mnie również. Czy staniemy na wieczór w domu?
— Musimy stanąć.
Znalazłszy się w domu i zastawszy wszystkich w najlepszem zdrowiu i humorze, Darja Aleksandrowna opowiadała z ogromnem ożywieniem o swej wycieczce, o gościnnem przyjęciu, jakiego doznała, o zbytku i dobrym smaku Wrońskiego, o zabawach i szpitalu, i nikomu nie pozwalała czynić żadnych uwag.
— Trzeba znać Annę i Wrońskiego, ja teraz właśnie poznałam go lepiej, aby przekonać się, że oboje są najzacniejszymi i najlepszymi ludźmi — dowodziła szczerze i z zapałem, zapomniawszy już o nieokreślonem uczuciu niezadowolenia i zakłopotania, jakiego doznawała podczas pobytu w Wozdwiżeńskiem.
Wroński i Anna spędzili całe lato i jesień na wsi, ciągle w tych samych warunkach, nie czyniąc żadnych starań w celu uzyskania rozwodu; zdawało się, że stanęła pomiędzy nimi cicha umowa, iż nie wyjadą nigdzie; gdy nadeszła jednak jesień i goście rozjechali się, każde z nich przyszło w głębi duszy do przekonania, że nie można długo wytrzymać takiego życia i że trzeba będzie koniecznie zmienić tryb jego. A dotychczasowy tryb czynił zadość wszelkim wymaganiom: był dostatek, było zdrowie, było dziecko, a prócz tego każde z nich miało swe zajęcie. Anna, gdy nie było gości, pracowała wciąż nad sobą, czytała bardzo dużo i powieści i, stosownie do mody, poważniejsze dzieła; kazała sobie przysyłać wszystkie książki, o których znajdowała pochlebne wzmianki w prenumerowanych przez siebie zagranicznych dziennikach, i odczytywała je z uwagą, z jaką czytuje się tylko wtedy, gdy się jest samotnym. Prócz tego z książek i pism specyalnych zapoznała się z kwestyami, mającemi związek z działalnością Wrońskiego, i to do tego stopnia, że Wroński mógł zwracać się bardzo często wprost do niej z pytaniami, tyczącemi gospodarstwa, budownictwa, chowu koni, a nawet i sportu; podziwiał on jej wiedzę, pamięć, i z początku nie zbyt ufając radom Anny, wyrażał nieraz swe powątpiewanie, w takich razach ona odszukiwała w książkach odpowiedni ustęp i pokazywała mu.
Urządzenie szpitala również zajmowało Annę; tu była nietylko pomocną, ale nawet niejedną rzecz sama obmyśliła i potrafiła wykonać. Najbardziej jednak obchodziła ją kwestya, czy jest kochaną przez Wrońskiego i czy, i o ile może mu zastąpić wszystko, co dla niej utracił. Wroński cenił nadzwyczaj to jej pragnienie, które stało się jedynym celem jej życia, a które polegało nietylko na chęci podobania się mu, ale i dopomagania w pracy, zarazem jednak ciążyły mu te miłosne sieci, jakiemi ona pragnęła oplatać go. Im więcej upływało czasu, im częściej widział się oplątanym temi sieciami, tem bardziej chciało mu się nietyle zerwać je zupełnie, co spróbować, czy nie krępują one jego swobody. Wroński czułby się zupełnie zadowolonym, gdyby nie wzmagające się wciąż pragnienie swobody i chęć unikania scen za każdym razem, gdy wyjeżdżał za interesami do miasta. Rola, jaką wziął na siebie, rola bogatego właściciela ziemskiego, z jakich powinno się składać, jego zdaniem, jądro arystokracyi rosyjskiej, nietylko przypadła mu do smaku, lecz nawet, po upływie pół roku, dostarczała mu coraz więcej zadowolenia. I rezultaty pracy, która wciąż bardziej a bardziej pociągała go, były świetne. Pomimo ogromnych pieniędzy, jakie poszły na urządzenie szpitala, na narzędzia rolnicze, na sprowadzone ze Szwajcaryi krowy i na wiele innych rzeczy, widział, że w dochodach nietylko nie miał żadnego uszczerbku, ale owszem powiększył je znacznie; tam, gdzie chodziło o zyski przy sprzedaży lasów, wełny, zboża, wydzierżawianiu gruntów, Wroński był twardym jak kamień i nie czynił żadnych ustępstw. W sprawach, tyczących gospodarstwa w Wozdwiżeńskiem i w innych majątkach, trzymał się zawsze zasady, aby nic nie ryzykować, i był nadzwyczaj oszczędnym i rachunkowym we wszystkich drobiazgach. Pomimo całej zręczności i przebiegłości niemca, namawiającego go do czynienia wydatków, Wroński nie poddawał się jego namowom, lecz rozpatrywał gruntownie rzecz każdą, i okazywało się bardzo często, że to samo można zrobić daleko taniej i oszczędniej; wysłuchał zawsze zdania rządcy, wypytywał go o wszystko szczegółowo, lecz zgadzał się z jego zdaniem tylko wtedy, gdy proponowana mu maszyna lub urządzenie było zupełnie nowe, nieznane jeszcze w Rosyi, i gdy mogło wzbudzić powszechny podziw. W ogóle Wroński na znaczniejszy wydatek decydował się tylko wtedy, gdy miał gotówkę, i wydając pieniądze, wnikał we wszystkie szczegóły i dbał, aby za swoje pieniądze mieć wszystko w wyborowym gatunku. Z rezultatów systemu, według którego gospodarował, widać było, że majątek jego powiększał się a nie zmniejszał.
W październiku wypadały wybory na urzędy obywatelskie w kaszyńskiej gubernii, gdzie leżały dobra Wrońskiego, Świażskiego, Koznyszewa, Obłońskiego i nieznaczna część majątku Lewina.
Wybory te z wielu względów, a przedewszystkiem z uwagi na osoby, biorące w nich udział, zwracały na siebie powszechną uwagę; mówiono i pisano o nich wiele i zawczasu przygotowywano się do nich; właściciele ziemscy, mieszkający stale w Petersburgu, w Moskwie lub za granicą, którzy zwykle nie bywali na nich, stawili się w tym roku w nader licznym komplecie.
Wroński oddawna już obiecał Świażskiemu, że przyjmie w nich udział; przed wyborami więc Świażski, który dość często bywał w Wozdwiżeńskiem, wstąpił po drodze po Wrońskiego.
W wilię tego dnia pomiędzy Wrońskim a Anną mało co nie przyszło do nieporozumienia z powodu zamierzonego wyjazdu. Było to jesienią, gdy na wsi bywa zwykle najbardziej nudno i przykro. Wroński, wiedząc że Anna będzie się sprzeciwiała jego zamiarowi, w chwili, gdy oznajmiał jej o swym wyjeździe, uzbroił się w chłód i obojętność, z jaką nigdy przedtem nie zwracał się do niej. Ku wielkiemu atoli zdziwieniu jego Anna przyjęła tę wiadomość z zimną krwią i zapytała go tylko, kiedy zamierza powrócić. Wroński, nie spodziewając się po niej tego spokoju, popatrzał na nią bacznie; pod wpływem tego spojrzenia Anna uśmiechnęła się. Właściwość Anny tajenia się w samej sobie znajomą była Wrońskiemu i wiedział, że Anna ucieka się do niej tylko wtedy, gdy ma jakiś stanowczy zamiar, z którym nie chce zdradzić się przed nim. Wroński obawiał się właśnie takiego uśmiechu, do tego jednak stopnia pragnął uniknąć sceny, iż udał, że wierzy, a po trochu nawet i uwierzył w to, w co chciał wierzyć — w jej rozsądek.
— Mam nadzieję, że nie będziesz się nudziła.
— I ja również — odparła. — Gothier przysłał mi skrzynkę książek, odebrałam je właśnie wczoraj... nie lękam się więc nudów.
„Chce przybrać ten ton, to i lepiej — pomyślał — a to zawsze jedno i to samo!“ — i załatwiwszy w ten sposób rzecz całą, udał się na wybory.
Po raz pierwszy dopiero od czasu ich połączenia się, zdarzyło się, iż bez stanowczej rozmowy rozstawali się na czas jakiś. Z pewnych względów niepokoiło go to, z innych zaś był zdania, że dobrze się stało. „Z początku będzie tak jak teraz, coś niewyraźnego i tajemniczego, a potem ona przyzwyczai się stopniowo... w każdym razie mogę jej poświęcić wszystko, prócz mej męskiej niezależności“ — myślał.
We wrześniu Lewin wyjechał z żoną do Moskwy, gdzie Kiti miała pozostać aż do czasu przyjścia na świat dziecka; siedział już od miesiąca bezczynnie w Moskwie, gdy Siergiej Iwanowicz, mający dobra w gubernii kaszyńskiej i interesujący się bardzo nadchodzącymi wyborami, postanowił wybrać się na nie i zaczął namawiać brata, który głosował z Sielezniewskiego powiatu, aby jechał z nim razem. Prócz tego Lewin miał w Kaszynie do załatwienia parę interesów swej siostry, mieszkającej stale za granicą, gdyż musiał dla niej odebrać pieniądze i załatwić sprawę u marszałka powiatowego.
Lewin nie mógł zdobyć się na stanowczy zamiar, ale Kiti, widząc, że mąż nudzi się w Moskwie, doradzała mu, aby jechał; i bez jego wiedzy sprawiła mu obywatelski mundur, za który zapłaciła ośmdziesiąt rubli, i te ośmdziesiąt rubli zapłacone za mundur były głównym powodem, jaki skłonił Lewina do podróży do Kaszyna.
Lewin bawił już od sześciu dni w Kaszynie, uczęszczając codziennie na przedwyborcze zebrania i załatwiając interesa siostry, z którymi miał dosyć kłopotu. Wszyscy marszałkowie zajęci byli wyborami i nie można było doprosić się ich, aby rozpatrzyli sprawę, która od nich tylko zależała.
Druga sprawa, odbiór pieniędzy, również spotykała wiele trudności. Po długich staraniach o zdjęcie ostrzeżenia pieniądze można już było odebrać, ale rejent, chociaż był znany jako człowiek nadzwyczaj uczynny, nie mógł wydać kwitu do kasy, gdyż potrzebnym był koniecznie podpis prezesa, a prezes wyjechał na parę dni i nie polecił nikomu zastępstwa. Wszystkie te kłopoty, pielgrzymki po biurach, rozmowy z bardzo dobrymi i zacnymi ludźmi, którzy współczuli kłopotom proszącego, ale nie mogli w żaden sposób dopomóc mu, wszystkie te wysiłki nie dające żadnych rezultatów, wywoływały w Lewinie przykre uczucie, podobne do tego, jakiego doznaje się podczas snu, gdy się chce użyć fizycznej siły. Uczucia tego Lewin doświadczał często, rozmawiając ze swym bardzo życzliwym sobie adwokatem. Zdawało się, że ten adwokat czyni wszystko, co tylko jest w jego mocy i wytęża cały zapas swych sił, aby wyprowadzić Lewina z kłopotu. „Niech pan jeszcze spróbuje — mówił parę razy — niech pan pojedzie tam a tam, do tego a do tego — i adwokat układał natychmiast cały plan, według którego postępując, można będzie usunąć wszelkie przeszkody, ale jednocześnie dodawał — zapewne na nic się to nie przyda, w każdym razie jednak niech pan spróbuje.“ I Lewin próbował, chodził i jeździł. Wszyscy byli nadzwyczaj grzeczni i uprzejmi, pomimo to jednak przeszkody nie dawały się usunąć. Lewin nie mógł w żaden sposób pojąć z kim walczy i komu zależy na tem, aby utrudnić mu załatwienie interesów; zdaje się, że nikt tego nie wiedział, nawet sam adwokat. Gdyby Lewin mógł to zrozumieć równie dobrze, jak rozumiał dlaczego potrzeba podchodzić po kolei do kasy na dworcu kolejowym, to cała ta historya nie sprawiałaby mu tyle przykrości, ale co do przeszkód, na jakie natrafiał obecnie, nikt nie był w stanie objaśnić go, po co one właściwie istnieją.
Lecz Lewin zmienił się bardzo od czasu swego ożenienia się, był cierpliwym, i jeżeli nie wiedział, dlaczego to wszystko jest urządzonem tak a nie inaczej, to mówił sobie, że nie może krytykować tego, na czem się nie zna, i że zapewne tak powinno być, usiłował więc panować nad sobą.
Teraz, będąc obecnym na wyborach, przyjmując w nich udział, również starał się nie dopatrywać w nich nic ujemnego i nie sprzeczać się, ale o ile możności wniknąć w sprawy, któremi z taką powagą i zapałem zajmowali się ludzie, których on lubił i szanował. Od ślubu swego Lewin przekonał się, że istnieje tyle ważnych, ciekawych kwestyj, na które przedtem przez lekkomyślność nie zwracał prawie żadnej uwagi, że przypuszczał, że i wybory są rzeczą nader poważną, i upatrywał w nich ogromny dodatni wpływ.
Siergiej Iwanowicz objaśnił mu, czego ma dokonać spodziewany przewrót. Marszałek gubernialny, w ręku którego były w myśl przepisów prawa, skupione najbardziej obchodzące ogół sprawy, jako to: opieka nad majątkiem sierot i wdów (tego interesu właśnie Lewin nie mógł załatwić), olbrzymie sumy szlacheckie, gimnazyum męskie, żeńskie i wojskowe, oświata ludowa i nakoniec ziemstwo. Marszałek gubernialny Snietkow był przedstawicielem szlachty dawniejszego pokroju. Człowiek ten, w swoim rodzaju nadzwyczaj dobry i uczciwy, nie pojmował zupełnie ducha nowszych czasów; w każdej sprawie trzymał stronę szlachty, niechętnie zapatrywał się na rozwój oświaty i przypisywał ziemstwu, które powinno mieć znaczenie ogólne, charakter czysto kastowy. Na jego miejsce należy wybrać człowieka młodszego, energiczniejszego, niezależnego i pokierować rzecz całą w ten sposób, aby osiągnąć ze wszystkich praw, nadanych szlachcie nie jako szlachcie, ale jako części składowej ziemstwa, wszystkie dodatnie owoce samorządu. W zamożnej gubernii kaszyńskiej, która zawsze kroczyła drogą postępu na czele innych, znalazły się teraz takie siły, że wybory poprowadzone jak należy, mogły posłużyć za wzór dla innych gubernij, dla całej nawet Rosyi, i dlatego wyborom tym przypisywano tyle znaczenia. Na marszałka gubernialnego zamiast Swietkowa zamierzano wybrać albo Świażskiego albo też jeszcze lepiej Niewiedowskiego, byłego profesora, człowieka nadzwyczaj rozumnego i wielkiego przyjaciela Siergieja Iwanowicza.
Gubernator otworzył posiedzenie mową, w której prosił szlachtę, aby głosami jej kierowała nie stronniczość lecz wzgląd na zasługi wybieranych i na korzyść, jaką ojczyzna odniesie z tych wyborów. Gubernator więc spodziewa się, iż szlachta kaszyńska obecnie, równie jak i na poprzednich wyborach, święcie spełni swój obowiązek i godnie odpowie wysokiemu zaufaniu monarchy.
Skończywszy mowę, gubernator opuścił salę, a szlachta tłumnie i z hałasem, niektórzy nawet z uniesieniem, rzuciła się za nim i otoczyła go, gdy kładł futro i rozmawiał po przyjacielsku z marszałkiem. Lewin, chcąc się we wszystko wtajemniczyć i ze wszystkiem obeznać, stał blisko niego w tłumie i słyszał, jak gubernator rzekł: „niech pan będzie łaskaw powiedzieć Maryi Iwanownie, że mej żonie będzie bardzo przykro, ale musi koniecznie jechać do ochrony.“ Po wyjściu gubernatora całe zgromadzenie udało się na nabożeństwo do soboru.
W soborze Lewin razem z innymi podniósł rękę do góry i powtarzając rotę przysięgi, czytaną przez protopopa, przysięgał, iż spełni wszystko, o czem mówił gubernator.
Ceremonie kościelne zawsze wywierały wpływ na Lewina; gdy wymawiał wyrazy: „całuję krzyż“, obejrzał się na tłum młodszych i starszych ludzi, powtarzających te same wyrazy, i poczuł się głęboko wzruszonym.
Drugiego i trzeciego dnia narady toczyły się nad sumami szlacheckiemi i nad żeńskiem gimnazyum, a że, jak mówił Siergiej Iwanowicz, nie przedstawiały nic ciekawego, więc Lewin nie brał w nich prawie wcale udziału, gdyż był zajęty interesami siostry. Czwartego dnia przyszła na stół kwestya sum gubernialnych, i tutaj po raz pierwszy miało miejsce przemówienie się partyi postępowej i konserwatywnej. Komisya, która miała powierzone sobie sprawdzanie sum, oświadczyła zgromadzeniu, że wszystkie sumy znajdują się w porządku; marszałek gubernialny wstał i ze łzami w oczach dziękował szlachcie za zaufanie, jakiem obdarzono go. Obywatele robili mu owacye i ściskali go za rękę, lecz jeden z nich, należący do stronnictwa Siergieja Iwanowicza, odezwał się, iż słyszał, że komisya nie sprawdzała wcale sum, gdyż na sprawdzanie ich zapatruje się jako na uchybienie marszałkowi. Któryś z członków komisyi był do tego stopnia nieostrożnym, iż przyznał, że zarzut jest słusznym. Na to wstał z miejsca małego wzrostu, na wygląd bardzo młody, ale nadzwyczaj jadowity jegomość i zauważył złośliwie, że marszałkowi byłoby zapewne nadzwyczaj przyjemnie zdać rachunek z powierzonych mu funduszów, i że zbyteczna delikatność członków komisyi pozbawia go tej moralnej satysfakcyi. Członkowie komisyi cofnęli swe oświadczenie i Siergiej Iwanowicz począł dowodzić nadzwyczaj logicznie, że trzeba ostatecznie zdecydować się, czy sumy są sprawdzone, czy też niesprawdzone, i szczegółowo rozwinął swój dylemat. Mówca przeciwnej partyi odpowiedział Siergiejowi Iwanowiczowi. Potem przemawiał Świażski, po nim zaś znowu jadowity jegomość. Rozprawy toczyły się długo i nie przyniosły żadnego rezultatu. Lewin dziwił się, że tyle o tem mówiono, szczególnie zaś, gdy na pytanie zadane Siergiejowi Iwanowiczowi, czy można przypuszczać, że sumy te są roztrwonione, usłyszał odpowiedź:
— Nie... To człowiek uczciwy... należałoby jednak koniecznie zachwiać ten stary, patryarchalny porządek, według którego odbywają się u nas zawsze wybory szlacheckie.
Piątego dnia odbywały się wybory marszałków powiatowych; w niektórych powiatach dzień ten był bardzo burzliwym. Świażskiego obrano jednogłośnie na marszałka sielezniowskiego powiatu; nowo obrany marszałek wydał tego dnia proszony obiad.
Szóstego dnia miały się odbyć wybory na urzędy gubernialne. Obydwie sale, mniejszą i większą, zapełnili obywatele w mundurach rozmaitego rodzaju. Wielu przyjechało wyłącznie na ten dzień. W salach spotykali się znajomi, którzy nie widzieli się od lat wielu, gdyż jedni mieszkali stale na Krymie, drudzy w Petersburgu lub Moskwie, inni zaś za granicą. Koło stołu przykrytego zielonem suknem, nad którym wisiał portret cesarza, tłoczono i sprzeczano się.
Szlachta w obydwóch salach grupowała się stronnictwami, a z niedowierzających, nieprzyjaznych jej spojrzeń, z ciągłego szeptania po korytarzach i kątach widać było, że każda strona starała się nie zdradzić swych tajemnic przed przeciwnikami.
Według wyglądu zebrani dzielili się wyraźnie na dwie kategorye: starszych i młodszych. Starsi byli przeważnie albo w zapiętych pod szyję obywatelskich mundurach nie pierwszej nowości, przy szpadach i w stosowanych kapeluszach, albo w dawnych mundurach wojskowych różnych rodzajów broni. Mundury starszych obywateli, szyte podług dawnej mody, z małymi fałdami na plecach i rękawach, były przeważnie za krótkie i za ważkie, jak gdyby ich właściciele wyrośli z nich. Młodsi zaś nosili porozpinane mundury, długie i szerokie, oraz białe kamizelki, lub też mundury zarządu sprawiedliwości, z czarnymi kołnierzami, haftowanymi laurowymi liśćmi. Mundury dworskie, wyróżniające się od innych, również należały do młodszych.
Podział na młodszych i starszych podług wieku nie odpowiadał podziałowi na stronnictwa. Lewin zauważył, że niektórzy młodzi należą do partyi zachowawczej, niektórzy zaś obywatele w podeszłych już latach skupiali się koło Świażskiego i byli widocznie gorącymi stronnikami partyi postępowej.
Lewin stał w mniejszej sali, gdzie palono papierosy i gdzie stał bufet; w sali tej zebrało się kółko jego znajomych, Lewin podszedł do niego i przysłuchiwał się rozmowom, wysilając napróżno umysł, aby zrozumieć, o czem mówiono. Siergiej Iwanowicz był środkiem, koło którego grupowała się reszta zebranych. Koznyszew rozmawiał teraz ze Świażskim i Chlustowem, marszałkiem jednego z powiatów. Chlustów, należał do partyi Siergieja Iwanowicza i Świażskiego, nie zgadzał się jednak iść w imieniu swego powiatu do Śnietkowa i prosić „go, aby postawił swą kandydaturę, do czego Świażski namawiał go usilnie, a i Siergiej Iwanowicz również był za tem. Lewin nie mógł się domyślić co za cel może mieć przeciwna partya w proszeniu marszałka, którego nie życzyła sobie widzieć wybranym, aby poddawał się balotowaniu.
Stepan Arkadjewicz, który przed chwilą wypił i zakąsił przy bufecie, zbliżył się ku nim w swym mundurze podkomorzego, obcierając usta pachnącą, batystową chusteczką z kolorowymi szlakami.
— Zajmujmy pozycyę, Siergieju Iwanowiczu! — zawołał, rozczesując bokobrody i, przysłuchując się rozmowie, potwierdził zdanie Świażskiego.
— Dosyć jednego powiatu, a o Świażskim powszechnie wiadomo, że należy do opozycyi — zauważył. Wszyscy zrozumieli go prócz Lewina.
— Co Kostusiu, chyba i tyś rozsmakował się? — dodał Stepan Arkadjewicz, zwracając się do Lewina i ujmując go pod rękę. Lewin, chociaż i pragnął rozsmakować się, ale nie mógł zrozumieć o co idzie i, oddaliwszy się parę kroków od rozmawiających, zwierzył się Stepanowi Arkadjewiczowi, iż nie wie w jakim celu należy prosić marszałka.
— O suncta simplicitas! — zawołał Stepan Arkadjewicz i krótko a zrozumiale wytłumaczył Lewinowi rzecz całą.
Gdyby, jak to miało miejsce na przeszłych wyborach, wszystkie powiaty prosiły gubernialnego marszałka, to wybranoby go samemi białemi gałkami; w tym roku jednak nie trzeba tego było. Teraz zaś ośm powiatów zgodziło się prosić, jeżeli zaś dwa nie będą go prosiły, to Snietkow może odmówić i nie stawiać swej kandydatury, a w takim razie partya konserwatywna będzie mogła wybrać kogobądż innego ze swych stronników. Jeżeli zaś tylko jeden powiat Świażskiego nie będzie prosił, to Snietkow podda się głosowaniu, zostanie wybranym, gdyż będą mu naumyślnie kłaść białe gałki; tym sposobem przeciwna partya zostanie wprowadzoną w błąd i będzie oddawała swe głosy kandydatowi stronnictwa postępowego. Lewin niby to zrozumiał i chciał zadać jeszcze parę pytań, gdy nagle wszyscy zaczęli rozmawiać, krzyczeć i tłoczyć się do większej sali.
— Co takiego? Co? Kogo? Pełnomocnictwo? komu? po co? Odwołują! Nie, nie pełnomocnictwo! Nie pozwalają Flerowowi? To i cóż, że pod sądem? Nie możemy na to pozwolić! Prawo! — słyszał Lewin z różnych stron i razem z innymi, którzy spieszyli się niewiadomo dokąd, i którzy obawiali się widocznie spóźnić, udał się do większej sali, gdzie koło stołu sprzeczali się marszałek gubernialny, Świażski i paru innych agitatorów.
Lewin stał dosyć daleko i nie mógł wyraźnie słyszeć, gdyż przeszkadzali mu dwaj sąsiedzi, z których jeden głośno sapał, a drugi szurał ciągle grubemi podeszwami. Zdaleka tylko dobiegał go miękki głos marszałka, potem przejmujący głos jadowitego obywatela i nakoniec głos Świażskiego.
O ile Lewin mógł zrozumieć, kłócili się oni o przepis prawa i o znaczenie wyrazów: „będący pod śledztwem.“
Tłum rozstąpił się, ułatwiając przejście zbliżającemu się do stołu Siergiejowi Iwanowiczowi. Doczekawszy się końca mowy jadowitego obywatela, Siergiej Iwanowicz zauważył, że o ile mu się zdaje, najwłaściwiej byłoby sprawdzić, co prawo orzeka, i poprosił sekretarza, aby odszukał odpowiedni artykuł. Prawo mówiło wyraźnie, że w razie różnicy zdań należy przystąpić do głosowania.
Siergiej Iwanowicz odczytał głośno paragraf przepisów i zaczął objaśniać go, lecz nagle przerwał mu jakiś wysoki, tłusty, krępy obywatel z uczernionymi wąsami i wąskim mundurze z ciasnym kołnierzem. Pan ten podszedł do stołu i uderzając pierścieniem, zawołał: Balotować! kłaść gałki! Niema o czem gadać! Balotować!!
I kilka osób odrazu zaczęło głośno dowodzić, a wysoki szlachcic z pierścieniem wpadał w coraz większe rozdrażnienie i krzyczał coraz głośniej i głośniej; słów jego jednak nie można było zrozumieć.
Mówił on to samo, co i Siergiej Iwanowicz; lecz widać było, że ogarniała go nienawiść ku Koznyszewowi i ku całej jego partyi. Zachowanie się jego wywołało energiczną odprawę, daną mu przez przeciwne stronnictwo, ujętą jednak w bardziej właściwe formy; podniosły się krzyki i przez chwilę panował taki zamęt, że aż marszałek widział się zmuszonym przywoływać wyborców do porządku.
— Balotować! Balotować! Żaden szlachcic nie może być innego zdania! My przelewamy krew... zaufanie monarchy... nie zważajmy na marszałka, on niema prawa wydawać nam rozkazów... Nie o to chodzi... Balotujmy... Świństwo!... — dawały się słyszeć pełne rozdrażnienia i niechęci głosy. Spojrzenia i twarze były coraz bardziej rozgorączkowane, głosy coraz gwałtowniejsze, i wyrażały nietajoną nienawiść. Lewin nie pojmował zupełnie o co idzie i przejmowała go podziwem namiętność, z jaką rozprawiano nad tem, czy poddawać głosowaniu sprawę Flerowa, czy też nad nią przejść do porządku dziennego; zapomniał, co mu dopiero potem przypomniał Siergiej Iwanowicz o syllogizmie, że dla dobra powszechnego należy obalić marszałka gubernialnego, aby zaś być pewnym większości głosów, należy koniecznie dopuścić Flerowa do głosowania, aby zaś głos Flerowa był prawomocnym, należy wyjaśnić odpowiedni artykuł prawa.
— A jeden głos może decydować o całej sprawie, i kto chce służyć społeczeństwu, musi postępować z rozwagą i konsekwencyą — dowodził Siergiej Iwanowicz. Lewin jednak zapomniał o tem i przykro mu było patrzeć na tych zacnych ludzi, których poważał, a którzy znajdowali się w stanie najwyższego rozdrażnienia. Chcąc uniknąć tego nieprzyjemnego uczucia, Lewin nie czekając na zakończenie sporu, wyszedł do przyległej sali, gdzie nie było nikogo prócz służby koło bufetu. Ujrzawszy lokai, zajętych wycieraniem naczyń i ustawianiem talerzy i kieliszków, ujrzawszy ich spokojne, ożywione twarze, Lewin doznał niespodziewanego uczucia ulgi, jak gdyby z dusznego pokoju dostał się na świeże powietrze, zaczął więc przechadzać się po pokoju, spoglądając z zadowoleniem na lokai. Szczególnie podobał mu się bardzo lokaj z siwemi bokobrodami, który pogardliwie traktował młodszych, żartujących sobie z niego, i uczył ich składać serwety. Zaledwie Lewin powziął zamiar wdania się z nim w rozmowę, wszedł do sali sekretarz rady opiekuńczej, staruszek, którego specyalnością była znajomość imion i otczestw wszystkich obywateli z całej gubernii, i rzekł:
— Niech pan, Konstanty Dmitryczu, będzie łaskaw pozwolić... brat szuka pana, gdyż przystąpiono już do balotowania.
Lewin wszedł do sali, dostał białą gałkę i poszedł za Siergiejem Iwanowiczem do stołu, koło którego stał Świażski. Świażski rzucał znaczące i ironiczne spojrzenia i, biorąc w garść brodę, podnosił ją do nosa i wąchał.
Siergiej Iwanowicz włożył rękę do pudła, tak, że nie można było widzieć w którą stronę położył swą gałkę, i ustępując miejsca Lewinowi, zatrzymał się koło niego. Lewin podszedł, lecz zapomniał zupełnie o co idzie i zakłopotany zwrócił się do Siergieja Iwanowicza z zapytaniem: „na prawo czy na lewo mam położyć?“ Ponieważ w pobliżu rozmawiano z ożywieniem, Lewin odezwał się dość głośno, gdyż myślał, że nikt go nie dosłyszy, lecz rozmawiający zamilkli nagle i niestosowne zapytanie Lewina wszyscy usłyszeli. Siergiej Iwanowicz zmarszczył się:
— To rzecz przekonania — odparł.
Parę osób uśmiechnęło się, Lewin zarumienił się, wsunął szybko rękę pod sukno i położył gałkę na prawo, ponieważ trzymał ją w prawej ręce; ale potem przypomniał sobie, że trzeba było również wsunąć i lewą, wsunął ją więc, lecz już było zapóżno, zawstydziwszy się przeto jeszcze bardziej, czemprędzej uciekł w najdalszy kąt sali.
— 126 za! 98 przeciw! — zadźwięczał głos sekretarza, który niewymawiał litery r; po chwili dał się słyszeć ogólny śmiech; w pudle znalazł się orzech i dwa guziki.
Flerow został dopuszczonym do głosowania i postępowa partya zwyciężyła.
Konserwatywne jednak stronnictwo nie uważało się za zwyciężone. Lewin słyszał, jak proszono Snietkowa, aby poddał się balotowaniu i widział, że tłum szlachty otaczał swego marszałka, który coś mówił. Lewin zbliżył się. Odpowiadając szlachcie, Snietkow mówił o jej zaufaniu, o miłości, jakiej odbiera dowody, a na jaką nie zasługuje bynajmniej, gdyż cała jego zasługa polega tylko na przywiązaniu do szlachty, której poświęcił dwanaście lat, spędzonych na jej usługach; powtórzył parę razy wyrazy: „służyłem, póki mi sił starczyło, wiarą i prawdą, cenię i dziękuję“; nagle łzy zatamowały mu głos i marszałek czemprędzej opuścił salę. Nie wiadomo co było przyczyną tych łez, czy niesprawiedliwość, jakiej padł ofiarą, czy miłość ku szlachcie, czy też naprężone stosunki, istniejące pomiędzy nim a stronnictwem przeciwnem mu, w każdym jednak razie wzruszenie ogarnęło większość zgromadzenia i Lewin spoglądał ze wzruszeniem na Snietkowa.
We drzwiach spotkał się ze Snietkowem.
— Przepraszam — odezwał się marszałek, myśląc, że ma do czynienia z nieznajomym sobie, poznawszy jednak Lewina, uśmiechnął się nieśmiało. Lewinowi zdawało się, że marszałek chce rozmawiać z nim, lecz że wzruszenie przeszkadza mu. Wyraz twarzy marszałka i całej jego postaci w mundurze, w orderach i w białych spodniach z galonami, oraz szybki krok przypominały Lewinowi zwierzę tropione przez psy, które widzi się otoczonem ze wszystkich stron. Lewina wzruszył nadzwyczaj ten wyraz marszałka, gdyż nie dawniej jak wczoraj w interesie siostry był u niego w mieszkaniu i przekonał się, że jest wzorowym ojcem i mężem. Ogromny dom, umeblowany po staroświecku; niewyfrakowani, trochę zaniedbani ale pełni uszanowania starzy lokaje, widocznie z dawnych jeszcze poddanych, którzy nie porzucali służby u swego pana; tłusta, dobroduszna żona, w czepeczku z koronkami i tureckim szalu, pieszcząca śliczną wnuczkę, córkę córki; młodziutki syn, uczeń szóstej klasy gimnazyum, który powrócił właśnie ze szkoły i pocałował ojca na przywitanie w rękę; poważna mowa i uprzejme zachowanie się gospodarza, wszystko to wzbudziło wczoraj w Lewinie szacunek i współczucie. Starzec ten wydawał się Lewinowi godnym litości i Lewin chciał czemprędzej pocieszyć go i rozerwać trochę.
— A zatem pan jest znowu naszym marszałkiem? — odezwał się.
— Chyba nie... — odparł marszałek, oglądając się z trwogą — zmęczyłem się i jestem już stary; są młodsi i energiczniejsi odemnie, niech oni teraz pracują...
I marszałek wyszedł przez boczne drzwi.
Miała nastąpić nareszcie najbardziej uroczysta chwila: głosowanie na marszałka. Przywódcy jednego i drugiego stronnictwa wyrachowywali na palcach przychylne i nieprzychylne głosy.
Dopuszczenie Flerowa do głosowania dało nowej partyi nietylko jedną gałkę więcej, lecz jeszcze i wygraną na czasie, gdyż można było sprowadzić trzech obywateli, którym intrygi stronnictwa konserwatywnego odjęły możność uczestniczenia w wyborach; dwóch z nich, znanych ze swego upodobania do kieliszka, stronnicy Snietkowa spoili, a trzeciemu schowali mundur.
Dowiedziawszy się o powyższem, stronnictwo postępowe zdążyło podczas rozstrzygania nieporozumienia co do Flerowa, wydelegować paru swych członków, ci zaś zdołali dostać mundur obywatelski, przyprowadzić do przytomności jednego z pijanych i przywieść dwóch wyborców na salę posiedzeń.
— Jednego przywiozłem, zlałem go zimną wodą całego — rzekł do Świażskiego szlachcic, który jeździł po pijanych — nic mu się nie stało, a przyda nam się bardzo w każdym razie.
— A czy nie bardzo pijany, żeby się nie przewrócił przypadkiem? — zapytał Świażski kiwając głową.
— E nie, niech go tylko tutaj nie spoją znowu... Zakazałem w bufecie, aby mu pod żadnym pozorem nie dawano wódki...
Wysoka sala, w której palono i w której stał bufet, pełna była szlachty. Ogólne wzruszenie wzrastało i na twarzach wszystkich znać było niepokój. Najbardziej wzruszeni byli przywódcy, gdyż znany im był cały zakulisowy przebieg i przypuszczalny wynik wyborów. Byli to wodzowie oczekiwanej walki; reszta, jak żołnierze przed bitwą, chociaż i szykowała się do boju, tymczasem jednak poszukiwała rozrywek. Jedni posilali się, stojąc koło bufetu lub siedząc przy stolikach, inni palili i chodzili po długim pokoju, rozmawiając z dawno niewidzianymi znajomymi.
Lewinowi nie chciało się ani jeść ani palić, nie chciał również zbliżać się do swoich, to jest do Siergieja Iwanowicza, Stepana Arkadjewicza, Świażskiego i reszty swych przyjaciół, gdyż pomiędzy nimi stał i Wroński w mundurze koniuszego. Lewin dostrzegł go jeszcze wczoraj na wyborach i unikał spotkania się z nim; podszedł więc do okna i usiadł na niem, przyglądając się oddzielnym grupom i przysłuchując prowadzonym przez nie rozmowom. Było mu przykro, gdyż widział, że wszyscy są ożywieni, przejęci wyborami i zajmują się niemi, a tylko on jeden i drugi jakiś bardzo stary, zgrzybiały obywatel w mundurze marynarskim, siedzą we dwóch koło siebie i nie przyjmują żadnego udziału w ogólnem ożywieniu.
— A to szelma dopiero! Ja mu mówię wyraźnie, a on wciąż swoje... a jakże!... przez trzy lata nie mógł zebrać... — dowodził energicznie krępy niski obywatel z wypomadowanymi włosami, spadającymi na haftowany kołnierz jego munduru, i stukał głośno obcasami nowych butów, które włożył widocznie z powodu wyborów. I obywatel, rzuciwszy pełne niezadowolenia spojrzenie na Lewina, odwrócił się do niego plecami.
— W istocie nieładna sprawa — zauważył ktoś cienkim głosem.
I w parę chwil później cały tłum obywateli, otaczających otyłego jenerała, zbliżył się szybko ku Lewinowi; widocznie szukali miejsca, gdzie mogliby swobodnie porozmawiać i nie być słyszanymi przez nikogo.
— Jak on śmie mówić, że ja kazałem ukraść jego spodnie! Musiał je przepić zapewne. Plwam na niego i na jego księstwo... ale wara mu gadać, to świństwo...
— Niech panowie pozwolą! Oni opierają się na przepisach prawnych — dowodził ktoś w drugiej grupie — żona powinna być zapisana jako szlachcianka.
— Na djabła mi przepisy! Mówię to, co myślę. Od tego jest szlachta... trzeba jej wierzyć...
— Ekscelencyo, chodźmy, fine champagne! Drugi tłum szlachty chodził za obywatelem, który krzyczał na cały głos; był to jeden ze spojonych przed samem głosowaniem.
— Ja zawsze radziłem Maryi Siemionownie, oby oddała w dzierżawę, gdyż inaczej nie da sobie rady — mówił sympatycznym głosem obywatel z siwymi wąsami, w mundurze sztabu jeneralnego dawnej formy. Lewin poznał w nim tego samego obywatela, z którym spotkał się w zeszłym roku u Świażskiego; obywatel przyjrzał mu się i przywitał go.
— Bardzo mi przyjemnie. A jakże! Doskonale pamiętam... w zeszłym roku u Mikołaja Iwanowicza marszałka.
— A jakżeż idzie pańskie gospodarstwo? — zapytał Lewin.
— Jak zwykle naraża mnie na straty — z pokornym uśmiechem, lecz z wyrazem spokoju i przekonania, że tak być powinno, odparł obywatel, zatrzymując się koło Lewina.
— A pan w jaki sposób dostał się do naszej gubernii? — zapytał. — Czy pan przyjechał przyjąć udział w naszem coup d’état? — pytał, wymawiając francuskie wyrazy śmiało lecz złym akcentem. — Cała Rosya zjechała się: i kamerherzy, i szambelani, prawie, że i ministry — i wskazał na imponującą postać Stepana Arkadjewicza, w białych spodniach i mundurze podkomorzego, przechodzącego właśnie koło nich i rozmawiającego z jenerałem.
— Muszę się panu przyznać, iż nie rozumiem, jaki cel mają te nasze zjazdy szlacheckie — odezwał się Lewin.
Obywatel spojrzał bacznie na niego.
— Nic w tem niema do rozumienia, gdyż nie mają one żadnego znaczenia. Zjazdy, to instytucya chyląca się do upadku, podtrzymuje je tylko siła bezwładności... Niech pan tylko popatrzy: mundury powiedzą panu to samo; jest to zjazd sędziów pokoju, członków najróżniejszych komisyj i t. d., a nie szlachty.
— Więc po co pan przyjeżdża? — zapytał Lewin.
— Przez przyzwyczajenie, to po pierwsze; po drugie, trzeba podtrzymywać stosunki... pewnego rodzaju obowiązek moralny. A zresztą, prawdę powiedziawszy, mam i osobisty interes. Zięć chce postawić swą kandydaturę na stałego członka... musi się liczyć z każdym groszem, gdyż jest niezamożnym i trzeba mu dopomóc. Ale ci panowie po co jeżdżą? — rzekł, wskazując na jadowitego jegomościa, co przemawiał niedawno.
— To nowe pokolenie szlachty.
— Nowe bo nowe, ale nie szlachty; są to tylko właściciele ziemscy, a my jesteśmy obywatelami, oni jako szlachta sami sobie cios zadają.
— Przecież pan twierdzi, że stan szlachecki, to instytueya chyląca się ku upadkowi.
— Chyląca się, bo chyląca, a w każdym razie jednak należy obchodzić się z nią z pewnym szacunkiem. Weźmy naprzykład Snietkowa... Jacy jesteśmy, w każdym razie wzrastaliśmy tysiąc lat. Wie pan, czasami chcemy urządzić przed domem ogródek z trawnikami, gazonami, a właśnie na tem miejscu rośnie stuletnie drzewo... Chociaż ono jest i stare i krzywe, w żadnym jednak razie nie zrąbie pan starca dla kwietników, a rozmieści pan te ostatnie w taki sposób, że drzewo zostanie uszanowanem... W ciągu roku nie doczeka się pan takiego drugiego — dodał ostrożnie i natychmiast zmienił przedmiot rozmowy. — A jakżeż panu powodzi się z gospodarstwem?
— Nieświetnie... pięć procentów.
— Tak, ale pan nie liczy siebie. Przecież pan też coś wart? Powiem panu jak ze mną było... Dopóki nie zajmowałem się gospodarstwem, miałem 3.000 rubli pensyi. Teraz muszę pracować daleko więcej niż pracowałem na służbie, i również, jak i pan, mam zaledwie pięć procent, a i za to dziękuję Bogu... moja praca to już się nic nie liczy.
— Po co więc pan pracuje, jeżeli gospodarstwo naraża pana tylko na straty?
— Cóż mam robić? Przyzwyczajenie i przekonanie, iż tak należy. Powiem panu jeszcze więcej — opierając się na okno i rozgadując się, dodał obywatel — syn mój niema najmniejszego zamiłowania do roli, kieruje się na uczonego, nie będzie więc miał kto pracować w dalszym ciągu, ja jednak pracuję wciąż... w ostatnich czasach naprzykład założyłem ogród...
— Tak, tak — potwierdził Lewin — przyznaję panu słuszność. Ja również wiem, że niema dla mnie żadnego wyrachowania pracować na wsi, a jednak pracuję... człowiek pomimowoli poczuwa się do obowiązków względem ziemi...
— Niech pan posłucha, coś panu opowiem. Przyjechał razu pewnego do mnie mój sąsiad kupiec. Oprowadzałem go po gospodarstwie i po ogrodzie, gdy wtem on odzywa się do mnie: „gospodarstwo prowadzi pan świetnie... tylko ogród w zaniedbaniu.“ A ja dbam o ogród. „Ja na mój rozum powycinałbym te lipy, przecież jest ich tutaj z tysiąc, a z każdej z nich można mieć po kilka desek, drzewo zaś lipowe stoi teraz w cenie, a niech pan jeszcze i łyko weźmie pod uwagę.“
— A on za te pieniądze nakupowałby bydła lub za pół ceny nabyłby ziemi i powydzierżawiał chłopom — dokończył z uśmiechem Lewin, który widocznie nieraz już spotykał się z takimi pomysłami — i kupiec ten dorobi się pieniędzy, a mnie i panu niech Bóg da tylko, abyśmy nie potracili majątku i mieli co zostawić dzieciom.
— Słyszałem, że się pan ożenił? — zapytał obywatel.
— Tak — z zadowoleniem pełnem dumy odparł Lewin. — W rzeczy samej, to dziwna rzecz — mówił dalej — pomimo to wszystko jednak robimy swoje, jak gdyby nam polecono, abyśmy na wzór westalek starożytnych strzegli jakiegoś świętego ognia.
Obywatel uśmiechnął się pod białym wąsem.
— Są i między nami również, choćby naprzykład, nasz wspólny przyjaciel Mikołaj Iwanowicz lub zamieszkały od niedawna hrabia Wroński; ci chcą zaprowadzić przemysł agronomiczny, lecz, jak dotąd, jest to tylko rzucanie kapitałów w błoto i nie prowadzi do niczego.
— Ale dlaczego my nie postępujemy jak kupcy, i nie wycinamy drzew w ogrodzie na deski? — zapytał Lewin; powracając do myśli, która go uderzyła.
— A to dlatego, aby, jak pan zauważył, strzedz ognia, a zresztą to nie szlachecka rzecz. My szlachta, czynimy zadość naszym obowiązkom nie tu na wyborach, ale tam w swym kącie. Każdy stan ma właściwy sobie instynkt i wie, co mu wypada a co nie wypada. Chłopi również... ja im przypatruję się: porządny chłop myśli tylko o tem, żeby wynająć jaknajwięcej ziemi i uprawia ją, choćby była jak najmniej urodzajna... i również niema w tem żadnego wyrachowania, gdyż naraża się tylko na straty.
— Tak jak i my — rzekł Lewin. — Bardzo, bardzo mi było przyjemnie spotkać się z panem — dodał, ujrzawszy zbliżającego się Świażskiego.
— A myśmy spotkali się po raz pierwszy od czasu poznania się u pana — rzekł obywatel — i rozgadaliśmy się trochę.
— Musieliście panowie zapewne krytykować nowe porządki?
— Nie obeszło się bez tego...
— Trochę, ale nie bardzo...
Świażski ujął pod rękę Lewina i poszedł z nim ku swojej partyi.
Teraz nie było już sposobu ominąć Wrońskiego, gdyż stał razem ze Stepanem Arkadjewiczem i Siergiejem Iwanowiczem i spoglądał wprost na wchodzącego Lewina.
— Bardzo mi przyjemnie... zdaje się, że miałem zaszczyt spotkać pana... u księżnej Szczerbackiej — rzekł, podając mu rękę.
— Pamiętam doskonale nasze spotkanie — odparł Lewin, i policzki pokryły mu się pąsowym rumieńcem, poczem odwrócił się natychmiast i począł rozmawiać z bratem.
Wroński uśmiechnął się nieznacznie i rozmawiał w dalszym ciągu ze Świażskim, nie mając widocznie żadnego zamiaru wdawać się w rozmowę z Lewinem, który stojąc koło brata oglądał się na niego, myśląc, w jaki sposób odezwać się, aby załagodzić swe niegrzeczne znalezienie się.
— O cóż więc idzie teraz? — zapytał, oglądając się na Świażskiego i Wrońskiego.
— O Snietkowa... trzeba, żeby albo odmówił albo zgodził się — odrzekł Świażski.
— A czy on zamierza zgodzić się, czy też odmówić?
— W tem właśnie sęk, że jak dotąd, to ani tak, ani nie — zauważył Wroński.
— Któż więc w razie jego odmowy podda się głosowaniu? — zapytał Lewin, spoglądając na Wrońskiego.
— Kto będzie sobie życzył — odparł Świażski.
— Pan podda się? — zapytał Lewin.
— Tylko nie ja! — zawołał Świażski zakłopotany, i spojrzał z przerażeniem na stojącego koło Siergieja Iwanowicza jadowitego jegomościa.
— Któż więc? Niewiedowski? — dopytywał się Lewin, czując, iż język mu się plącze.
To ostatnie pytanie było jeszcze bardziej niewłaściwem, gdyż i Niewiedowski i Świażski mieli zamiar postawić swą kandydaturę.
— Ja w żadnym razie nie będę stawiał — odezwał się jadowity jegomość.
Był to sam Niewiedowski; Świażski więc zapoznał go z Lewinem.
— Czy i ciebie już bierze? — zapytał Stepan Arkadjewicz, mrugając na Wrońskiego — coś w rodzaju wyścigów... może założymy się.
— W istocie, to przejmuje bardzo — zauważył Wroński — i gdy człowiek raz się weźmie do tego, to chce koniecznie doprowadzić do końca. Walka! — dodał, marszcząc czoło i zacinając zdrowe, białe zęby.
— Co to za zdolny człowiek z tego Świażskiego!... wszystko udaje mu się...
— Tak, to prawda! — zauważył Wroński z roztargnieniem.
Nastało milczenie, podczas którego Wroński — trzeba przecież patrzeć na coś — patrzał na Lewina, na jego nogi, na jego mundur, potem na jego twarz, i zauważywszy jego ponure spojrzenie skierowane na siebie, odezwał się, aby rozpocząć rozmowę:
— Dziwi mnie, że pan, stały mieszkaniec wsi, nie jest sędzią pokoju, gdyż nie widzę na panu sędziowskiego munduru...
— Nie jestem, gdyż mojem zdaniem sąd pokoju jest głupią instytucyą — odparł niechętnie Lewin.
— Ja przeciwnie, jestem zupełnie innego zdania — odrzekł Wroński ze spokojnem zadziwieniem.
— To zabawka — przerwał Lewin — sędziowie pokoju są nam zupełnie niepotrzebni... w ciągu ośmiu lat nie miałem ani jednej sprawy, a gdybym nawet miał, to wiem, że byłaby Bóg wie po jakiemu rozstrzygniętą. Sędzia mieszka o czterdzieści wiorst odemnie, muszę więc, mając sprawę o dwa ruble, posyłać adwokata i płacić mu piętnaście rubli.
I Lewin opowiedział, jak chłop ukradł młynarzowi worek mąki; gdy młynarz powiedział mu o tem, chłop podał na okradzionego przez siebie młynarza skargę do sądu o potwarz. Lewin, opowiadając, sam widział, że ta historya niczego nie dowodzi, i że jest najzupełniej zbyteczną.
— Konstanty Dmitrjewicz to znany dziwak! — odezwał się Stepan Arkadjewicz ze swym słodkim uśmiechem. — Chodźmy, zdaje się, że już przystąpiono do głosowania.
I wszyscy rozeszli się.
— Nie rozumiem — rzekł Siergiej Iwanowicz, mając na myśli niezręczne odezwanie się brata — nie rozumiem, w jaki sposób można być do tego stopnia pozbawionym politycznego zmysłu. Nam Rosyanom zawsze brakowało i brakuje go. Marszałek jest naszym przeciwnikiem, a ty jesteś z nim ami cochon i prosisz go, aby stawiał swą kandydaturę. A hrabia Wroński... nie mam zamiaru przyjaźnić się z nim, zapraszał mnie na obiad, ale ja nie pójdę, w każdym jednak razie po co robić sobie z niego nieprzyjaciela? A potem zapytujesz Niewiedowskiego, czy podda się balotowaniu... w ten sposób nie postępuje się.
— Ja się nie znam nic na tem! i to wszystko to tylko głupstwo!... — odparł Lewin niechętnie.
— Twierdzisz, że głupstwo, a czego się tylko tkniesz, zaraz musisz popsuć.
Lewin zamilkł i wszedł razem z bratem do sali.
Marszałek czuł w powietrzu przygotowany nań zamach, zdecydował się jednak postawić swą kandydaturę, chociaż nie wszyscy prosili go o to. W sali uciszyło się, sekretarz oznajmił piorunującym głosem, że poddaje się głosowaniu na marszałka gubernialnego rotmistrz gwardyi, Michał Stepanowicz Snietkow.
Marszałkowie powiatowi krążyli po pokoju z talerzykami, na których leżały gałki, i każdy z wyborców dostawał po jednej z nich.
— Kładź na prawo — szepnął Stepan Arkadjewicz Lewinowi, gdy ten razem z bratem, idąc tuż za marszałkiem, zbliżył się do stołu. Lecz Lewin zapomniał teraz o tych wszystkich kombinacyach, jakie mu wykładano, i obawiał się, czy Stepan Arkadjewicz nie omylił się przypadkiem, mówiąc „na prawo.“ Przecież Snietkow należał do wrogiego stronnictwa. Podchodząc do pudła, trzymał gałkę w prawej ręce, myśląc jednak, że szwagier omylił się, przełożył gałkę do lewej w chwili, gdy stanął koło stołu, i widocznem było, że ją położył na lewo. Jeden z wyborców, który, stojąc koło samego pudła, z jednego tylko poruszenia łokcia domyślał się, gdzie kto kładzie gałkę, zmarszczył się z niezadowoleniem.
Nagle wszystko ucichło i zaczęto rachować gałki, poczem sekretarz ogłosił liczbę głosów za i przeciw.
Marszałek został wybranym znaczną większością głosów; wszczął się gwar i tłum rzucił się ku drzwiom, przez które wchodził Snietkow. Szlachta otoczyła go i winszowała mu.
— Czy to już koniec? — zapytał Lewin Siergieja Iwanowicza.
— Dopiero początek — odparł Świażski, zamiast Koznyszewa — kandydat postawiony przez marszałka może otrzymać więcej głosów.
Lewin zapomniał o tem zupełnie, dopiero teraz przypomniał sobie, że w tem wszystkiem była jakaś dyplomacya, lecz nie chciało mu się łamać teraz głowy, na czem ona polega, gdyż znudził się już do reszty i zapragnął opuścić ten tłum.
Ponieważ nikt nie zwracał na niego uwagi i on sam, jak mu się zdawało, nie był nikomu na nic potrzebnym, wyniósł się więc pocichu do mniejszej sali, gdzie stał bufet, i odetchnął lżej, ujrzawszy znowu lokai. Stary lokaj zaproponował, że poda mu kawałek mięsa, na co Lewin chętnie przystał. Gdy zjadł kotlet z groszkiem i porozmawiał z kelnerem o poprzednich wyborach, poszedł przejść się na galeryę, gdyż nie chciało mu się iść do sali wyborów.
Galerye przepełnione były strojnemi paniami, przechylającemi się przez poręcze i usiłującemi nie stracić ani jednego słowa z tego, co mówiono na dole. Koło dam siedzieli i stali eleganccy adwokaci, profesorowie gimnazyalni w okularach i oficerowie. Rozmowy dotyczyły tylko wyborów: mówiono o tem, że marszałek musi się czuć znużonym; komentowano mowy, które podobały się ogólnie, i Lewin słyszał, jak w jednej z grup chwalono jego brata. Jakaś pani mówiła do adwokata:
— Cieszę się, żem słyszała Koznyszewa! Warto było poświęcić obiad!... Mówi wyraźnie i ładnie... u panów w sądzie nikt tak nie przemawia, chyba jeden tylko Maydel, a i on nie może równać się z Koznyszewem...
Lewin, ujrzawszy niezajęte miejsce przy poręczy, przechylił się przez nią i począł z zajęciem przypatrywać i przysłuchiwać się.
Szlachta grupowała się oddzielnymi powiatami; na środku sali stał sekretarz w mundurze i cienkim, donośnym głosem wołał:
— Poddaje się balotowaniu na kandydata na gubernialnego marszałka sztabs-rotmistrz, Eugeniusz Iwanowicz Apuchtin! — Nastała głęboka cisza i tylko jeden słaby, drżący głos starca, odezwał się:
— Odmawia!
— Poddaje się balotowaniu radca dworu, Piotr Piotrowicz Bol — czytał sekretarz.
— Odmawia! — odparł młody piskliwy głos.
Sekretarz czytał listę w dalszym ciągu i znowu rozlegały się odpowiedzi: „odmawia“, a ciągnęło się to z godzinę czasu. Lewin, opierając się o poręcz, przypatrywał się i słuchał ze skupioną uwagą; z początku dziwił się i pragnął zrozumieć o co idzie; potem jednak, gdy przekonał się, że nic nie zrozumie, zaczął znowu nudzić się. Po niejakim czasie, gdy przypomniał sobie to przejęcie się i wzruszenie, jakie widział na wszystkich twarzach, zrobiło mu się przykro, powziął więc zamiar powrotu do domu i począł schodzić na dół. Na korytarzu spotkał jedną z dam, biegnącą szybko na wysokich obcasach i szczupłego towarzysza, prokuratora.
— Zapewniałem panią, że się nie spóźnimy — mówił prokurator do swej towarzyszki, gdy Lewin usunął się na bok, aby ich przepuścić.
Lewin był już na schodach i wyjmował z kieszeni kamizelki kontramarkę na swe futro, gdy dogonił go sekretarz. Niech pan pozwoli, Konstanty Dmitrjewiczu, do głosowania.
Głosowano właśnie na Niewiedowskiego, tego samego, co tak stanowczo wymawiał się.
Gdy Lewin podszedł do drzwi od sali, były one zamknięte. Sekretarz zapukał; drzwi otworzyły się i, korzystając ze sposobności, dwaj obywatele spoceni i zaczerwienieni, wymknęli się niemi.
— Już mi brak sił — dowodził jeden z nich.
Za wychodzącymi obywatelami wysunęła się twarz marszałka. Twarz tę wykrzywiał wyraz znużenia i przestrachu.
— Mówiłem ci, żebyś nie wpuszczał nikogo! — krzyknął Snietkow na woźnego.
— To ja wpuściłem, panie marszałku! — ujął się za woźnym sekretarz.
— O Boże! — i westchnąwszy ciężko, marszałek, przestawiając ze znużeniem nogi w białych spodniach, z opuszczoną ponuro głową, przeszedł przez środek sali i podszedł do dużego stołu.
Nowy marszałek gubernialny i pewna część członków zwycięskiego stronnictwa zostali tego dnia zaproszeni na obiad do Wrońskiego.
Wroński uczestniczył w wyborach, gdyż nudził się na wsi, chciał zamanifestować swe prawa przed Anną, pragnął dopomóc Świażskiemu i w ten sposób odwdzięczyć się mu za usługi, jakie Świażski swego czasu oddał mu na ziemskich wyborach, przedewszystkiem zaś chciał sumiennie spełnić obowiązki, ciążące na nim, jako na właścicielu ziemskim i szlachcicu, które to obowiązki Wroński uważał dla siebie obecnie za najważniejsze; nie spodziewał się jednak zupełnie, aby wybory te mogły go zainteresować, aby przejmował się niemi do tego stopnia i aby był w stanie być na nich tak czynnym. W kole szlachty był zupełnie nowym człowiekiem, lecz widocznie zyskał sobie ogólne uznanie i nie mylił się przypuszczając, że posiada już wpływ i zaufanie współobywateli. Do osiągnięcia tego wpływu przyczyniła się i zamożność, i urodzenie, i wspaniały lokal w mieście, ustąpiony mu przez dawnego znajomego Szyrkowa, finansistę i założyciela świetnie rozwijającego się banku w Raszynie; i doskonały kucharz, przywieziony ze wsi; i przyjaźń z gubernatorem, z którym kiedyś kolegowali i którego w dodatku Wroński stale protegował; a nadewszystko w uzyskaniu powszechnego uznania dopomogło Wrońskiemu jego uprzejme, jednakowe względem wszystkich postępowanie, wskutek którego większość zebranej szlachty zmieniła swe poprzednie zdanie o nim, gdyż pomawiano go powszechnie o dumę i zarozumiałość. Wroński sam czuł, że prócz tego narwanego jegomościa, żonatego z Kiti Szczerbacką, który à propos de bottes nagadał mu najrozmaitszych głupstw, każdy szlachcic, z którym tylko miał do czynienia, stawał się jego stronnikiem; i on sam i inni widzieli dokładnie, że Niewiedowski zawdzięcza mu swe powodzenie. I teraz u siebie w domu, gdy obchodził wybór Niewiedowskiego, ogarniało go przyjemne poczucie, że zwyciężył kandydat, któremu on dopomagał. Same wybory do tego stopnia pociągały go, że już zamyślał postawić swą kandydaturę za trzy lata na przyszłych wyborach, jeżeli już tylko będzie żonatym; tak samo, jak dawniej, gdy dostał nagrodę na wyścigach w biegu, w którym dżokiej dosiadał konia, zachciało mu się przyjmować w nich osobisty udział.
Dzisiaj obchodzono wygraną dżokeja. Wroński siedział na pierwszem miejscu, mając z prawej strony młodego gubernatora, jenerała świty. Dla wszystkich była to pierwsza osoba w gubernii, zagajająca uroczyście zjazdy, wygłaszająca mowy i wzbudzająca, jak to Wroński zauważył, w wielu obywatelach i uszanowanie i pewną obawę; dla Wrońskiego zaś był to tylko Masłów „Kaśka“, jak go zwano w korpusie paziów, którym opiekował się łaskawie i usiłował mettre à son aise. Z lewej strony siedział Niewiedowski ze swą młodą, energiczną i złośliwą twarzą. Wroński był dla niego uprzedzająco grzecznym i zwracał się do niego z pewnym szacunkiem.
Świażski zapatrywał się wesoło na swe niepowodzenie; nie uważał nawet tego za niepowodzenie, jak to sam zaznaczył, zwracając się z pełnym kieliszkiem do Niewiedowskiego, i twierdząc, że nie można znaleźć godniejszego przedstawiciela nowego kierunku, w jakim powinna kroczyć cała szlachta, i dlatego wszystko, co jest tylko szlachetnem, jak wyraził się Świażski, cieszy się z dzisiejszego powodzenia i obchodzi je uroczyście.
Stepan Arkadjewicz cieszył się również, że spędza wesoło czas, i że wszyscy są w zupełności zadowoleni. Podczas obiadu rozmawiano o minionym zjeździe. Świażski w komiczny sposób przedrzeźniał płaczliwą mowę marszałka i, zwracając się do Niewiedowskiego, zauważył, że jego ekscelencya będzie musiał znaleźć mniej prosty sposób na sprawdzanie sum, niż łzy.
Drugi wesoły obywatel opowiedział, że sprowadzono lokai w pończochach do usługiwania na balu u marszałka gubernialnego, i że teraz trzeba ich będzie zapewne odesłać z powrotem, jeżeli nowy marszałek nie wyda balu z lokajami w pończochach.
Zwracając się do Niewiedowskiego, każdy podczas obiadu powtarzał nieustannie „nasz marszałek gubernialny“ i „jego ekscelencya.“
Tytuły te powtarzano z tem samem zadowoleniem, z jakiem do młodej mężatki mówi się madame i nazywa się ją po nazwisku męża.
Niewiedowski udawał, że nietylko zapatruje się na to obojętnie, ale nawet pogardza trochę temi nazwami, widocznem jednak było, iż jest uszczęśliwiony i że musi panować nad sobą, aby nie zdradzić się z zadowoleniem, jakie byłoby nie na miejscu w tem postępowem, liberalnem towarzystwie, wśród którego znajdował się.
Przed końcem obiadu wysłano parę depesz do osób, które mogły być ciekawe rezultatu wyborów. I Stepan Arkadjewicz, będąc w doskonałym humorze, wysłał do Darji Aleksandrownej depeszę następującej treści: „Niewiedowski wybrany dwudziestoma głosami, załączam ukłony.“ Darja Aleksandrowna, otrzymawszy depeszę telegraficzną, westchnęła tylko nad rublem, zapłaconym za nią, i domyśliła się, iż musiała zostać wysłaną przy końcu obiadu, gdyż wiedziała, że Stiwa ma słabostkę w takich razach: faire jouer le télégraphe.
Obiad z winami nie od miejscowych kupców, tylko sprowadzonemi prosto z zagranicy, był nadzwyczaj wykwintny i smaczny. Świażski dobrał kółko, złożone mniej więcej z dwudziestu ludzi liberalnych poglądów, nowych działaczy, a zarazem dowcipnych i należących do najlepszego towarzystwa. Wznoszono na wpół żartobliwe toasty i na cześć nowego marszałka, i gubernatora, i dyrektora banku, i wreszcie „naszego gościnnego gospodarza.“
Wroński był zadowolony; nie spodziewał się, aby na prowincyi można było znaleźć takie dobrane pod każdym względem towarzystwo.
Gdy obiad miał się już ku końcowi i gdy wszyscy byli już w różowych humorach, gubernator zaprosił Wrońskiego na koncert na dochód pobratymców[26], urządzany przez jego żonę. Pani gubernatorowa życzyła sobie poznać hrabiego Wrońskiego.
— Potem będzie bal i poznasz naszą pierwszą piękność... w istocie warto ją zobaczyć.
— Not in my line — odparł Wroński, lubiąc to wyrażenie, uśmiechnął się jednak i obiecał, że będzie.
Obiad skończył się już, goście pozapalali cygara, gdy do Wrońskiego podszedł kamerdyner i podał mu list na tacy.
— Z Wozdwiżeńskiego umyślnym — rzekł.
— Dziwna rzecz, jak on jest podobny do towarzysza prokuratora Świętyckiego — zauważył jeden z gości po francusku, przypatrując się kamerdynerowi.
Wroński rozpieczętował list, zmarszczył się i począł go czytać.
List pisany był ręką Anny. Wroński, zanim go przeczytał, domyślał się już jego treści. Przypuszczając, że wybory potrwają tylko pięć dni, obiecał powrócić w piątek, dzisiaj zaś była sobota, i wiedział, że Anna czyni mu wymówki, iż nie powrócił na czas. Kartka, wysłana przez niego wczoraj wieczorem, widocznie nie doszła jeszcze. Domysły co do treści listu sprawdziły się; ton jednak, w jakim był trzymany, był dla Wrońskiego niespodzianką i to nader przykrą: „Ani jest bardzo chora i doktor powiada, że to może być zapalenie... Tracę już głowę; księżniczka Barbara nietylko, że nie jest żadną pomocą, ale jeszcze przeszkadza. Spodziewałam się ciebie pozawczoraj wieczorem, wczoraj, a teraz posyłam, aby wiedzieć, gdzie ty jesteś i co porabiasz. “Chciałam już sama jechać, ale rozmyśliłam się, wiedząc, iż będziesz niezadowolonym... odpowiedz mi, abym wiedziała co mam robić.“
Dziecko jest chore, a ona chce jechać!... Córka ich choruje, a Anna przybiera względem niego taki wrogi ton...
Wrońskiego uderzył kontrast pomiędzy tą szczerą, niewinną wesołością, panującą na wyborach i tą ponurą, ciężką miłością, do której musiał powracać. Trzeba jednak było wracać i Wroński pierwszym nocnym pociągiem wyjechał z Kaszyna.
Przed wyjazdem Wrońskiego na wybory, Anna mając na względzie, że sceny powtarzające się między nimi z powodu każdego jego wyjazdu, mogą tylko ujemnie wpłynąć na jego miłość ku niej, w żadnym zaś razie dodatnio, postanowiła zapanować nad sobą i znieść spokojnie rozłąkę z nim. Lecz to chłodne, surowe spojrzenie, jakiem Wroński spojrzał na Annę, gdy przyszedł oznajmić jej o swym wyjeździe, obraziło ją, i Wroński nie zdążył jeszcze wyjechać, gdy spokój jej był już zakłóconym.
Przypominając sobie potem w samotności to spojrzenie, które wręcz jej mówiło o tem, że Wroński chce skorzystać ze swych praw niezależności, Anna, jak zwykle nabrała przeświadczenia, iż jest lekceważoną. „Ma prawo jechać, kiedy i dokąd mu się podoba, i nietylko jechać na czas jakiś, ale nawet porzucić mnie. Przysługują mu wszelkie prawa, a mnie żadne; wiedząc jednak o tem, nie powinien postępować ze mną w ten sposób. Cóż on jednak zrobił w rzeczy samej? Rzucił na mnie obojętne i surowe spojrzenie... rozumie się, że takie rzeczy z trudnością dają się określić, lecz tego nie było dawniej i nie jest to bez znaczenia... — myślała — spojrzenie to dowodzi, że już zaczyna być obojętnym.“
I chociaż doszła do przekonania, że zbliża się już faza zobojętnienia, nie mogła jednak nic postanowić i nie mogła w niczem zmienić swych stosunków względem niego. Teraz, również jak przedtem, mogła działać na niego swą urodą i również, jak to już czyniła od niejakiego czasu, mogła tylko nieustanną umysłową pracą w ciągu dnia, a w nocy morfiną zagłuszać straszne myśli o tem, co się z nią stanie, jeżeli on przestanie ją kochać. Był, co prawda, jeszcze jeden sposób: nie starać się zatrzymywać go przy sobie (Anna nie pragnęła niczego, tylko aby on ją kochał) ale zbliżyć się do niego i postawić się względem niego na takiej stopie, aby on nie mógł, choćby nawet chciał, porzucić jej. Środkiem tym był rozwód i ślub. I Anna poczęła życzyć sobie tego i postanowiła zgodzić się odrazu, gdy Wroński lub Stiwa zaczną rozmawiać z nią o tem.
Pięć dni zbiegło jej na myślach tego rodzaju, te pięć dni, w ciągu których on miał być nieobecnym.
Czas schodził jej na spacerach, rozmowie z księżniczką Barbarą, zajmowaniu się szpitalem, a przedewszystkiem na czytaniu jednej książki po drugiej. Ale dnia szóstego, gdy konie wróciły bez niego, Anna poczuła, iż brak już jej sił na zagłuszanie myśli o nim, natarczywie cisnących się do głowy. Jednocześnie zachorowała mała, Anna sama poczęła ją pielęgnować, lecz i to zajęcie nie było w stanie ją rozerwać, gdyż choroba nie była groźną. Pragnęła całem sercem pokochać tę dziewczynkę, ale nie mogła, a udawać miłości nie była w stanie w żaden sposób. Tego samego dnia wieczorem, udając się już na spoczynek, chciała jechać do miasta, po głębokim jednak namyśle napisała dziwny i dwuznaczny list, który Wroński odebrał i, nie odczytawszy go wcale, wysłała przez umyślnego. Na drugi dzień rano odebrała jego kartkę i poczęła żałować, iż pisała do niego. Przerażona oczekiwała znowu tego strasznego spojrzenia, jakie rzucił na nią przed swym wyjazdem, szczególnie, gdy się dowie, że dziewczynka nie była tak bardzo chorą; w każdym jednak razie, Anna była zadowoloną, iż napisała do niego; teraz już przyznawała się przed sobą, że ciąży mu, że on z żalem rozstaje się ze swą niezależnością, aby powrócić do niej, i pomimo to rada była, iż on przyjedzie... niech nawet będzie niezadowolonym, ale w każdym razie niech będzie z nią tutaj razem, aby ona mogła wciąż patrzeć na niego i wiedzieć o każdym jego ruchu.
Anna siedziała w salonie pod lampą, z nowem dziełem Taine’a w ręku, czytała, przysłuchując się wyciu wiatru i oczekując lada chwila turkotu powozu; parę razy zdawało się jej, że słyszy odgłos kół, lecz za każdym razem myliła się; nareszcie nietylko koła zaturkotały, ale nawet dało się słyszeć wołanie stangreta, rozlegające się głucho pod podjazdem. Nawet księżniczka Barbara, która kładła właśnie pasjansa, odezwała się, że to Wroński musiał przyjechać. Anna, zarumieniwszy się mocno, zerwała się prędko z krzesła, lecz zamiast zejść na dół, jak to czyniła już dwa razy tego wieczoru, zatrzymała się na środku pokoju. Nagle objął ją wstyd, iż dopuściła się podstępu, najbardziej zaś przeraziła ją myśl, w jaki sposób on przyjmie tę wiadomość. Uczucie doznanej obrazy minęło już i obecnie lękała się tylko, aby on nie wyraził jej swego niezadowolenia. Przypomniała sobie, że córce drugi dzień było już znacznie lepiej i nawet, że była już zupełnie zdrowa; Anna miała nawet do niej urazę, że wyzdrowiała właśnie wtedy, gdy list został wysłanym; potem przypomniała sobie jego, że on jest już tutaj ze swemi rękami, oczami i t. d., usłyszała jego głos i, zapomniawszy o wszystkiem, pobiegła z radością na jego spotkanie.
— Jak zdrowie Ani? — zapytał zniżonym głosem, stojąc na dole i spoglądając na zbiegającą ku niemu Annę.
Za chwilę Wroński siedział na fotelu i lokaj ściągał mu z nogi ciepłe buty.
— Już znacznie lepiej.
— A ty? — zapytał, przeciągając się.
Anna ujęła go za dłoń i pociągnęła ku sobie, nie spuszczając z niego spojrzenia.
— Rad jestem bardzo — rzekł, spoglądając chłodno na nią, na jej uczesanie, na jej suknię, o której wiedział, iż została włożoną naumyślnie dla niego.
Wszystko to podobało mu się bardzo, lecz już tyle razy miała sposobność podobać się!
I ten surowo-kamienny wyraz, którego tak bała się, odbił się na jej twarzy.
— Rad jestem bardzo — powtórzył. — A ty czyś zdrowa? — zapytał, obcierając chustką wilgotną brodę i całując ją w rękę.
„Wszystko jedno, co się teraz stanie — myślała — niech on tylko będzie tutaj, a gdy jest już ze mną, to nie może, nie ośmieli się nie kochać mnie.“
Wieczór przeszedł szczęśliwie i spokojnie w towarzystwie księżniczki Barbary, która skarżyła się mu, iż Anna podczas jego nieobecności zażywała morfinę.
— Cóż miałam robić?... nie mogłam sypiać... myśli przeszkadzały mi. Gdy on jest, nie zażywam nigdy... prawie nigdy.
Wroński opowiadał o wyborach, a Anna potrafiła zadawanemi pytaniami skierować rozmowę na jego powodzenie, to jest na przedmiot, o którym najchętniej rozmawiał; potem opowiedziała mu wszystko, co zaszło podczas jego nieobecności w domu i co mogło go zajmować... i te wiadomości również były bardzo wesołe.
Ale późnym już wieczorem, gdy pozostali sami, Anna, widząc, iż on znowu znajduje się pod jej wpływem, zapragnęła wyjaśnić przykrą kwestyę listu.
— Przyznaj się jednak, żeś rozgniewał się, odebrawszy mój list i że nie uwierzyłeś mi.
Z chwilą jednak, gdy to powiedziała, spostrzegła, że chociaż on był jaknajlepiej względem niej usposobionym, nie przebaczył jej jednak tego.
— W istocie — rzekł — list ten zadziwił mnie bardzo... to Ani jest chora, to znów ty sama chcesz jechać...
— Wszystko, co napisałam, to prawda.
— Przecież ja nie wątpię o tem...
— Nieprawda, wątpisz!... Widzę, żeś niezadowolony.
— Nie wątpię ani na chwilę. Coprawda jestem niezadowolony, że ty zdajesz się nie chcieć przypuszczać, iż są obowiązki...
— Obowiązki jechania na koncert...
— Nie mówmy już lepiej o tem...
— Dlaczego mamy nie mówić?
— Chcę ci tylko powiedzieć, że mogą mi wypaść sprawy niecierpiące zwłoki... teraz, naprzykład, będę musiał jechać do Moskwy w sprawie domu... Ach, Anno, czemu ty tak łatwo poddajesz się rozdrażnieniu? Czyż nie wiesz, że ja żyć nie mogę bez ciebie?
— Jeżeli to prawda... — odezwała się Anna zmienionym głosem, to to życie bardzo cięży ci... przyjeżdżasz i zaraz następnego dnia wyjeżdżasz znowu, tak zwykle postępują tylko...
— Anno, jesteś okrutna... Gotów jestem oddać życie...
Lecz ona nie słuchała go.
— Jeżeli pojedziesz do Moskwy, to i ja pojadę... nie zostanę tutaj. Powinniśmy albo rozejść się, albo być zawsze razem...
— Przecież wiesz, że to jest jedyne moje pragnienie, lecz na to...
— Potrzebnym jest rozwód? Napiszę do niego, sama widzę, że niema innej rady... ale ja pojadę z tobą do Moskwy...
— Zdajesz się grozić mi, a ja przecież marzę tylko o tem, aby nie rozłączać się z tobą.
Ale tylko obojętne, złe spojrzenie prześladowanego i rozdrażnionego człowieka błysło mu w oczach, gdy mówił te pieszczotliwe wyrazy...
Ona dostrzegła to spojrzenie i odgadła zapewne jego znaczenie.
— Jeżeli tak jest w rzeczy samej, jest to prawdziwe nieszczęście! — mówiło jego spojrzenie; było to tylko chwilowe wrażenie, lecz Anna nigdy nie mogła go zapomnieć.
Anna Arkadjewna napisała do męża, prosząc go o rozwód, i w końcu listopada razem z Wrońskim pojechała na całą zimę do Moskwy, pożegnawszy się przedtem z księżniczką Barbarą, która musiała wracać do Petersburga.
Spodziewając się lada dzień odpowiedzi od Aleksieja Aleksandrowicza, a co za tem idzie i rozwodu, Wroński i Anna zamieszkali razem.
Lewinowie spędzali trzeci miesiąc w Moskwie. Dawno już minął termin, gdy według nieomylnych wyliczeń ludzi biegłych w tych rzeczach, Kiti powinna była odbyć słabość; Kiti pomimo to wciąż chodziła i nie było żadnych oznak, by chwila ta była obecnie bliższą, niż dwa miesiące temu. I doktor, i madame, i Dolly, i księżna, a szczególnie Lewin, który bez strachu nie mógł pomyśleć o tem, zaczęli się już niecierpliwić i niepokoić; jedna tylko Kiti czuła się zupełnie szczęśliwą i spokojną.
Kiti zdawała sobie teraz dokładnie sprawę, że powstaje w niej nowe uczucie miłości ku przyszłemu, a jak dla niej, pod pewnym względem już istniejącemu dziecku, i z rozkoszą oddawała się temu uczuciu. Dziecię nie było już teraz tylko cząstką jej, gdyż chwilami żyło swojem, niezależnem od niej, życiem. Sprawiało jej to często ból, ale zarazem Kiti chciało się śmiać, gdyż ogarniała ją dziwna, nieznana dotąd radość.
Wszyscy jej ukochani otaczali ją i wszyscy byli tak dobrzy dla niej, tak dbali o nią, ona zaś we wszystkiem i wszystkich widziała tylko życzliwość ku sobie i dodatnie cechy otaczających ją, gdyby więc nie wiedziała i nie czuła, że to wszystko musi się skończyć wkrótce, nie pragnęłaby wcale innego, przyjemniejszego życia. Jedna rzecz tylko psuła jej wrażenie zupełnego zadowolenia, a mianowicie, że mąż nie był takim, jakim ona najbardziej go kochała i jakim bywał na wsi.
Kiti lubiła jego spokojne, uprzejme, gościnne obejście się na wsi, w mieście zaś zdawał się być ciągle niespokojnym i mieć na baczności, jak gdyby się obawiał, aby ktobądź nie wyrządził krzywdy jemu, a przedewszystkiem jego żonie. Tam na wsi, będąc u siebie w swoim domu, nigdy nie spieszył się i nigdy nie był bezczynnym. Tutaj w mieście wciąż się spieszył, jak gdyby obawiał się spóźnić, choć nie miał nic do roboty. Kiti litowała się nad nim, choć wiedziała, że inni nie podzielają jej zdania. Patrząc na niego, gdy znajdował się w liczniejszem towarzystwie, tak, jak się patrzy czasami na ukochanego człowieka, usiłując widzieć w nim obojętnego sobie, aby określić wrażenie, jakie on wywiera na obcych, Kiti widziała, z obawą nawet wywoływaną przez zazdrość, że mąż jej nietylko nie zasługuje na współczucie, lecz owszem bardzo jest pociągającym przez swe staroświeckie trochę obejście, przez swą nieśmiałą uprzejmość dla kobiet, przez swą silną postać, a przedewszystkiem, jak jej się zdawało, przez swe wyraziste oblicze. Lecz Kiti patrzała nie z zewnątrz, ale z wewnątrz i widziała, że mąż nie jest tutaj samym sobą, gdyż inaczej nie mogłaby wytłumaczyć sobie jego stanu. Chwilami w głębi duszy czyniła mu wyrzuty, że nie umie zastosować się do miejskiego życia, chwilami zaś przyznawała sama, że w istocie musi mu być trudno urządzić się w ten sposób, aby być zadowolonym z pobytu w Moskwie.
W rzeczy samej, cóż miał robić? Kart nie lubił, do klubu nie uczęszczał. Kiti wiedziała już, co to znaczy przyjaźnić się z wesołymi mężczyznami w rodzaju Obłońskiego... to znaczy pić i jechać po pijanemu Bóg wie dokąd; bez przerażenia nie mogła pomyśleć, dokąd w takich razach jeżdżą mężczyźni. Bywać? Wiedziała jednak, że, aby bywać, trzeba znajdować przyjemność w towarzystwie młodych kobiet, a Kiti nie mogła życzyć sobie tego. Czy miał siedzieć całymi dniami w domu z nią, z matką i siostrami? Ale chociaż nadzwyczaj lubiła i zawsze bawiły ją bardzo jedne i te same rozmowy, „Aliny — Nadiny“, jak te rozmowy sióstr pomiędzy sobą nazywał stary książę, wiedziała jednak, że znudzą mu się one dość prędko. Cóż więc miał robić? czy w dalszym ciągu pisać swe dzieło? Próbował to robić, przesiadywał z początku w bibliotece, robił notatki i zbierał materyały, ale sam mówił jej, że im mniej ma do roboty, tem mniej ma zawsze czasu. Prócz tego żałował, że za dużo rozmawia tutaj o swej książce, i że dlatego wszystko plącze mu się w głowie i przestaje go zajmować.
Pobyt w mieście miał tylko jedną dobrą stronę, tę, że tutaj nie miały nigdy miejsca żadne sprzeczki pomiędzy nimi. Czy to dlatego, że warunki miejskie były odmienne, czy też dlatego, że oboje stali się ostrożniejsi i rozsądniejsi pod tym względem, ale w Moskwie nie zdarzały się nigdy wybuchy zazdrości, których lękali się oboje, wyjeżdżając do Moskwy.
Pod tym względem zaszło nawet jedno, nadzwyczaj dla nich obojga ważne zdarzenie, spotkanie się Kiti z Wrońskim.
Stara księżna, Marya Borysowna, chrzestna matka Kiti, zapragnęła zobaczyć swą ukochaną chrześniaczkę. Kiti, chociaż nigdzie nie bywała ze względu na swój stan, pojechała jednak z ojcem do staruszki i tam spotkała się z Wrońskim.
Z powodu tego spotkania Kiti mogła sobie uczynić jeden tylko zarzut, że, gdy poznała te znajome sobie niegdyś doskonale rysy, zabrakło jej na mgnienie oka tchu, serce ścisnęło się, a gorący rumieniec oblał jej policzki. Trwało to jednak tylko parę sekund; jeszcze ojciec, który naumyślnie głośno zaczął witać się z Wrońskim, nie skończył rozmawiać z nim, gdy Kiti zapanowała już zupełnie nad sobą, mogła patrzeć na Wrońskiego i rozmawiać z nim z równą swobodą, jak z księżną Maryą Borysowną, przedewszystkiem zaś w taki sposób, że każde jej odezwanie się i każdy uśmiech zyskałyby uznanie męża, którego niewidzialną obecność zdawała się odczuwać w tej chwili.
Zamieniła z nim kilka słów, uśmiechnęła się nawet z jego żartu o wyborach, które nazwał „naszym parlamentem.“ (Trzeba było uśmiechnąć się, aby pokazać, iż dowcip został zrozumianym). Natychmiast jednak zwróciła się do księżnej Maryi Borysownej i ani razu nie popatrzała na niego, dopóki nie wstał, aby pożegnać się; wtedy spojrzała na niego, ale widocznem było, że tylko dlatego, że niegrzecznie jest nie patrzeć się na kogoś, gdy ten ktoś żegna się.
Kiti wdzięczną była ojcu, iż nie wszczynał z nią rozmowy o spotkaniu z Wrońskim; pomimo to widziała, że ojciec jest zadowolony z niej, ona sama również nie miała sobie nic do wyrzucenia; nie spodziewała się nigdy, aby mogła znaleźć siłę zatrzymania gdzieś w głębi duszy wszystkich wspomnień o dawnem uczuciu, jakie żywiła ku Wrońskiemu, i nietylko wydawać się, ale być w rzeczy samej zupełnie obojętną względem niego.
Lewin bardziej niż żona zarumienił się, gdy usłyszał, że Kiti u księżnej Maryi Borysownej spotkała się z Wrońskim. Kiti nie łatwo było powiedzieć o tem mężowi, jeszcze trudniej zaś opowiadać o wszystkich szczegółach spotkania, gdyż nie zadawał jej żadnych pytań, a tylko spoglądał na nią ponuro i z niezadowoleniem.
— Żałowałam bardzo, że cię nie było — rzekła. — Nie tyle nawet, że cię nie było w pokoju... w twej obecności nie byłabym tak naturalną... doprawdy, teraz rumienię się bardziej — mówiła, czerwieniąc się po uszy — szkoda jednak, żeś nie mógł patrzeć przez dziurkę od klucza.
Pełne prawdy, szczere jej oczy powiedziały Lewinowi, że Kiti zachowywała się z godnością, nie zwracając więc uwagi na jej zakłopotanie, uspokoił się natychmiast i zaczął wypytywać szczegółowo, a Kiti na to tylko czekała.
Gdy dowiedział się już o wszystkiem, nawet o tym szczególe, że tylko w ciągu pierwszej sekundy nie była w stanie nie zarumienić się, gdy przekonał się, że spotkanie z Wrońskim nie wywarło na niej prawie żadnego wrażenia, i że rozmawiała z nim, jak z każdym pierwszym lepszym znajomym, Lewin rozweselił się zupełnie i oświadczył, że cieszy się z tego i że teraz nie będzie już postępował tak głupio z Wrońskim, jak na wyborach, a postara się przy pierwszem spotkaniu być z nim w jaknajlepszych stosunkach.
— Sprawia mi to zawsze ogromną przykrość, gdy mi się zdaje, że ktoś jest mym wrogiem i gdy staram się unikać spotkania z nim — rzekł. — Cieszę się z tego ogromnie!..
— Pamiętaj więc i bądź u Bolów — odezwała się Kiti do męża, gdy ten o godzinie jedenastej rano, przed wyjściem na miasto, przyszedł się z nią pożegnać. — Wiem, że będziesz dzisiaj na obiedzie w klubie, papa zapisał cię... A na rano jakie masz projekty?
— Będę tylko u Katawasowa — odparł Lewin.
— Po cóż tak wcześnie?
— Obiecał mi, że zastanę u niego Metrowa, znanego petersburgskiego uczonego, z którym chciałbym porozmawiać o mem dziele...
— To ten, którego artykuł tak ci się podobał? No, a potem? — dopytywała Kiti.
— Zapewne wpadnę na chwilę do sądu we wiadomym ci interesie siostry.
— A na koncert?
— Niechce mi się jechać samemu!
— Jedź!... śliczny koncert... będą grać nieznane jeszcze utwory... ja bym bezwarunkowo nie pojechała.
— W każdym razie będę jeszcze w domu przed obiadem — rzekł, spoglądając na zegarek.
— Weź tużurek, abyś mógł złożyć wizytę hrabinie Bolowej...
— Czy to koniecznie trzeba być u niej?
— Koniecznie! On był przecież u nas. Co ci to szkodzi? Zajedziesz do nich, posiedzisz, pogadasz pięć minut o pogodzie, wstaniesz i pójdziesz sobie...
— Nie dasz wiary, ale ja już tak odwykłem od tego, że mi doprawdy wstyd! Bo co to jest w rzeczy samej? Przyjdzie obcy człowiek, siądzie, niema nic ciekawego do powiedzenia, im przeszkadza, irytuje się tylko na siebie samego, a potem wynosi się.
Kiti roześmiała się.
— Będąc kawalerem, składałeś przecież wizyty... — zauważyła.
— Składałem, ale zawsze wstyd mi było, a teraz to już odzwyczaiłem się do tego stopnia, że wolałbym dwa dni nie jeść obiadu, zamiast iść na wizytę. Doprawdy, wstyd mi! Jestem pewien, że obrażą się i powiedzą: po coś przychodził, nie mając żadnego interesu?
— Nie bój się, nie obrażą się... już ja ci ręczę za to — rzekła Kiti, patrząc się na męża z uśmiechem i ujmując go za rękę... — Do widzenia się... bądź więc u nich koniecznie...
Lewin pocałował żonę w rękę i chciał już wychodzić, ale ona zatrzymała go.
— Czy wiesz, Kostia, że ja mam już zaledwie pięćdziesiąt rubli?
— To i cóż? zajdę do banku i wezmę. Ile? — zapytał ze znanym żonie wyrazem niezadowolenia.
— Poczekaj... — rzekła, nie puszczając jego ręki — jestem niespokojna, trzeba, żebyśmy o tem pomówili. Zdaje się, że nie robię żadnych zbytecznych wydatków, a pieniądze płyną jak woda... Musimy chyba urządzić się jakoś inaczej?
— Niema potrzeby — odparł, chrząkając i patrząc na nią z ukosa.
Kiti znała to chrząkanie; było ono oznaką żywego niezadowolenia, nie tyle z niej, co z siebie samego; Lewin w rzeczy samej był niezadowolonym, ale nie z tego, że wyszło dużo pieniędzy, lecz z tego, że przypominają mu o tem, o czem on, wiedząc doskonale, iż nie jest tak, jak być powinno, pragnie zapomnieć.
— Kazałem Sokołowowi sprzedać pszenicę i wziąć z góry za młyn... pieniędzy nam nie zabraknie.
— Dobrze, lecz ja się obawiam, że w ogóle dużo...
— To nic, to nic... — powtórzył parę razy — do widzenia się więc...
— Doprawdy, żałuję chwilami, żem posłuchała mamy.
Tak by nam dobrze było na wsi! Narobiłam tylko wszystkim kłopotu i wydajemy pieniądze...
— Nic nie szkodzi. Nie było jeszcze takiego wypadku od czasu mego ożenienia się, abym powiedział, że mogłoby być lepiej, niż jest.
— Czy naprawdę? — zapytała, patrząc mu w oczy.
Powyższe słowa wyrzekł, nie myśląc wcale o tem co mówi, chcąc tylko ją pocieszyć; gdy jednak rzucił na żonę spojrzenie i przekonał się, że te pełne prawdy, ukochane oczy patrzą na niego pytająco, powtórzył to samo, ale teraz już zupełnie szczerze. „Stanowczo zapominam o jej stanie!“ — pomyślał i przypomniał sobie, co w krótkim czasie oczekuje ich.
— A czy prędko? Jak ci się zdaje? — szepnął, ujmując obie jej dłonie.
— Tyle razy już myślałam o tem, że teraz nic już nie myślę i nie wiem.
— I nie lękasz się?
Kiti uśmiechnęła się pogardliwie.
— Ani trochę — odparła.
— Jeżeli co będzie, to ja będę u Katawasowa...
— Nic nie będzie, nie myśl nawet o tem. Pojadę z ojcem, jak zwykle, na spacer na bulwary. Zajedziemy na chwilę do Dolly, będę czekała na ciebie przed obiadem. Prawda, przypomniałam sobie... Czy wiesz, że Dolly nie może już dać sobie rady? Długów mają po uszy, a pieniędzy ani grosza. Rozmawialiśmy właśnie wczoraj o tem z mamą i z Arsenjuszem[27] i postanowiliśmy, że wy obydwaj rozmówicie się ze Stiwą. Ojcu nie można nawet wspominać o tem... ale żebyście tak, ty i on...
— Cóż my na to poradzimy?
— Będziesz przecież u Arsenjusza, pogadaj z nim o tem, on powie ci, cośmy uradzili.
— Zgadzam się ślepo z jego zdaniem... będę więc u niego i zaraz skorzystam ze sposobności, gdyż pojadę z Natalją na koncert... do widzenia się!...
Na ganku dawny, z kawalerskich jeszcze czasów lokaj Lewina, Kuźma, pod zarządem którego znajdowało się całe gospodarstwo miejskie, oczekiwał na swego pana.
— Krasawczyk[28] ma zmienioną podkowę, pomimo to wciąż kuleje — rzekł. — Co pan każe z nim robić?
Podczas pierwszych dni pobytu w Moskwie, Lewina zajmowały bardzo konie, które zabrał z sobą z Pokrowskiego, gdyż chciał mieć konie na zawołanie i o ile można najtaniej, i w ogóle pragnął urządzić się pod tym względem najpraktyczniej, ale pokazało się, że własne konie kosztują drożej, niż wynajęte, i że, chociaż się je trzyma, trzeba brać ciągle dorożki i najmować karety.
— Trzeba posłać po konowała...
— A jak Katarzyna Aleksandrowna pojedzie? — zapytał Kużma.
Lewin nie dziwił się już teraz, jak to czynił jeszcze niedawno, że trzeba zaprzęgać parę silnych koni do ciężkiej karety i płacić pięć rubli za to, że kareta przejedzie po błocie zmięszanem ze śniegiem ćwierć wiorsty i że będzie czekała cztery godziny. Obecnie wydawało mu się to zupełnie naturalnem.
— Każ stangretowi przyprowadzić parę koni do nowej karety.
— Słucham.
Lewin, rozwiązawszy dzięki miejskim udogodnieniom, tak łatwo i krótko sprawę z końmi, której załatwienie na wsi wymagało zawsze zużycia sporo osobistej pracy i czasu, zawołał sanki, wsiadł do nich i kazał jechać na Nikitską ulicę; po drodze nie myślał już o pieniądzach, tylko o oczekującej go znajomości z petersburgskim uczonym, pracującym nad socyologią, i o rozmowie z nim.
Tylko z samego początku pobytu w Moskwie Lewina wprawiały w zdumienie te najzupełniej zbyteczne, lecz konieczne wydatki, których potrzeba zachodziła co chwila; teraz już jednak przyzwyczaił się do nich. Pod tym względem stał się podobnym do pijaka, który pierwszy kieliszek wypija jak gdyby z musu, drugi już łatwiej, a z trzeciego i dalszych nic już sobie nie robi. Gdy Lewin zmieniał pierwszą storublówkę na liberyę dla lokaja i stangreta, przyszło mu pomimowoli na myśl, że ta liberya, która nikomu nie przyniesie żadnego pożytku, bez której jednak obejść się było nie sposób, sądząc ze zdumienia Kiti i księżnej, gdy napomknął, że możnaby niesprawiać jej; że ta liberya będzie kosztować tyle, co dwóch parobków przez całe lato, licząc od Zielonych Świąt do końca jesieni, a pracujących od wschodu słońca do nocy. Z pierwszą tą storublówką żal mu było rozstawać się, ale już następna, zmieniana na wydanie obiadu dla rodziny, który kosztował dwadzieścia ośm rubli, chociaż przypomniała Lewinowi, że dwadzieścia ośm rubli to dziewięć ćwierci owsa, który w pocie czoła robotnicy na wsi sieją, koszą, wiążą, młócą, wieją i nasypują do worków, poszła już znacznie łatwiej. A teraz wydawane papierki nie wywoływały już żadnego wrażenia i wylatywały z kieszeni jak małe ptaszki z klatki. Lewin przestał już zastanawiać się, czy praca zużyta na zdobycie pieniędzy równoważy się przyjemnością, jaką kupuje się za nie; zapomniał również, że istnieje pewne minimum ceny, którego, nie chcąc narażać się na straty, nie można przekraczać. Żyto zostało sprzedane o pięćdziesiąt kopiejek taniej na ćwierci, niż dawano za nie miesiąc temu, chociaż Lewin dość długo wstrzymywał się ze sprzedażą. Nawet wzgląd, że wobec takich wydatków nie będzie można dotrzymać do końca roku bez zaciągnięcia długu, nawet ten wzgląd przestał już istnieć teraz; trzeba koniecznie rozporządzać pieniądzmi w banku, nie pytając się nawet, skąd one biorą się, aby mieć za co kupić jutro mięsa na obiad. I w rzeczy samej zawsze tak było, że pieniądze w banku leżały, ale teraz pieniądze rozeszły się już i Lewin nie wiedział dobrze, skąd wziąć nowych. Dlatego też skrzywił się, gdy Kiti podniosła tę sprawę, ale teraz nie miał czasu zastanawiać się nad tem, gdyż jechał, myśląc o Katawasowie i o spotkaniu się z Metrowem.
Lewin od niejakiego czasu zawiązał ściślejsze stosunki z dawnym swym kolegą uniwersyteckim, profesorem Katawasowem, z którym nie widział się od dnia swego ślubu.
Katawasow podobał mu się nadzwyczaj z prostoty i naiwności swych poglądów. Lewinowi zdawało się, że prostota ta jest skutkiem ubóstwa jego natury, Katawasow zaś był zdania, że niekonsekwentność myśli Lewina wynika z powodu niedostatecznego wygimnastykowania umysłu, lecz prostota Katawasowa wywierała na Lewina przyjemne wrażenie, a Katawasow lubił obfitość myśli Lewina, nie ujętych w żadne karby, i obydwaj schodzili się od czasu do czasu z prawdziwą przyjemnością i prowadzili ożywione spory.
Lewin czytał Katawasowi parę ustępów ze swego dzieła, i profesor odzywał się o nich z uznaniem. Wczoraj, widząc się z Lewinem na odczycie, Katawasow powiedział mu, że znany Metrow, którego artykuł podobał się bardzo Lewinowi, bawi w Moskwie i że jest zaciekawiony tem, co mu opowiedział Katawasow o pracy Lewina; Metrow będzie jutro u niego o godzinie jedenastej rano i pragnie bardzo zaznajomić się z Lewinem.
— Stwierdzam z przyjemnością, że pan stanowczo zmienia się na korzyść! — rzekł Katawasow, witając się z Lewinem w małym saloniku — słyszę dzwonek i myślę: nie może być, aby on nie spóźnił się... a cóż Czarnogórcy?
— A co się stało? — zapytał Lewin.
Katawasow krótkiemi słowy podzielił się z nim ostatniemi wiadomościami politycznemi i, wprowadziwszy Lewina do gabinetu, zaznajomił go z siedzącym tam niewysokim, krępym, przystojnym człowiekiem. Był to Metrow. Jakiś czas rozmawiano o polityce i o zapatrywaniach miarodajnych sfer na ostatnie wypadki. Metrow opowiedział o wiadomem sobie, z wiarogodnego bardzo źródła, odezwaniu się cesarza i jednego z ministrów z tego powodu. Katawasow zaś miał również autentyczną wiadomość, że cesarz odezwał się wręcz przeciwnie. Lewin usiłował dowieść, że zaszła zapewne taka okoliczność, że i jedne i drugie słowa mogły być powiedziane, i rozmowa na ten temat urwała się.
— Napisał już prawie całą książkę o przyrodniczych warunkach, istniejących w stosunku między robotnikami wiejskimi a ziemią — rzekł Katawasow — nie jestem pod tym względem specyalistą, ale podoba mi się bardzo, jako przyrodnikowi, że przyjaciel mój nie uważa ludzkości, jako czegoś niezależnego od praw zoologicznych, lecz przeciwnie widzi zależność jej od otoczenia i szuka warunków rozwoju w tej właśnie zależności.
— To ciekawe bardzo — zauważył Metrow.
— Prawdę mówiąc, zacząłem pisać dzieło rolniczo-gospodarskie, pomimowoli jednak, gdym natknął się na główne narzędzie gospodarstwa wiejskiego, na robotnika — rzekł Lewin, rumieniąc się — doszedłem do nieoczekiwanych zgoła rezultatów.
I Lewin począł ostrożnie, jakdyby szukając gruntu, wykładać swoje poglądy; wiedział, że Metrow napisał artykuł, krytykujący ogólnie przyjęte polityczno-ekonomiczne poglądy, ale nie wiedział i nie mógł odgadnąć z rozumnego i spokojnego oblicza uczonego, do jakiego stopnia może liczyć na jego współczucie dla swych, zupełnie nowych poglądów.
— W czem pan jednak upatruje szczególne właściwości rosyjskiego robotnika? — zapytał Metrow — czy w jego, że się tak wyrażę, zoologicznych właściwościach, czy też w tych warunkach, w jakich on znajduje się?
Lewin spostrzegł, że już w tem pytaniu Metrow wypowiada swój pogląd niezgodny z jego poglądami, rozwijał jednak w dalszym ciągu swe zapatrywania, polegające na tem, że rosyjski robotnik zapatruje się na ziemię wręcz odmiennie, niż robotnicy innych narodowości i, aby dowieść tego twierdzenia, pośpieszył dodać, że zdaniem jego to zapatrywanie rosyjskiego narodu wynika z poczucia, iż jest on powołanym do zaludnienia ogromnych, niezamieszkałych jeszcze, przestrzeni na Wschodzie.
— Łatwo się można omylić, wyprowadzając wnioski z ogólnego powołania narodu — zauważył Metrow, przerywając Lewinowi — stan robotnika zawsze będzie zależnym od stosunku jego do ziemi i kapitału — i nie dając Lewinowi dokończyć mówić, Metrow począł mu wykładać szczegóły swej teoryi.
Na czem ma polegać teorya Metrowa, Lewin nie rozumiał, gdyż nie zadawał sobie nawet pracy zrozumienia jej; widział, że Metrow również jak i inni ekonomiści, pomimo swego artykułu, w którym odrzucał ogólnie przyjętą naukę ekonomiczną, patrzał w każdym razie na stan rosyjskiego robotnika z punktu widzenia kapitału, zarobków i renty. Musiał jednak zgodzić się na to, że we wschodniej, najobszerniejszej części Rosyi, renta równa się zeru; że zarobki dla dziewięciu dziesiątych ośmdziesięciomilionowej ludności rosyjskiej wyrażają się tylko sumą, wystarczającą zaledwie na opędzenie najkonieczniejszych potrzeb i że kapitał, jak dotąd, nie istnieje — chyba tylko pod postacią najprostszych narzędzi; ale Metrow tylko z tego punktu widzenia rozpatrywał każdego robotnika, chociaż pod wieloma innymi względami nie zgadzał się z większością ekonomistów i stworzył swą nową teoryę o zarobkach, z którą też obznajamiał Lewina.
Lewin słuchał go niechętnie i z początku stawiał zarzuty, chciał koniecznie przerwać Metrowowi, aby przytoczyć parę argumentów, jakie zdaniem jego powinny były uczynić zbytecznemi wszelkie dalsze dowodzenia. Lecz potem, przekonawszy się, że obydwaj do tego stopnia mają różne przekonania, że nigdy nie będą w stanie porozumieć się, nie przeczył już, ograniczając się tylko na słuchaniu. Chociaż go już nie zaciekawiało teraz zupełnie, co mówi Metrow, doświadczał jednak, słuchając go, pewnego zadowolenia. Miłość własna Lewina była zadowoloną, że taki uczony człowiek tak chętnie, z taką uwagą i ufnością, iż Lewin jest obznajmionym dokładnie z przedmiotem, wypowiada mu swe myśli, czasami jednem tylko napomknieniem wskazując na pewne strony kwestyi. Lewin przypisywał to swej własnej zasłudze, nie wiedząc o tem, że Metrow, narozmawiawszy się już dosyć ze wszystkimi swymi dawnymi znajomymi, rozmawia wciąż o tem z każdym nowym znajomym, a i wogóle zawsze mówi chętnie o każdej zajmującej go kwestyi, która jemu samemu przedstawia się jeszcze niezupełnie jasno.
— Spóźnimy się jednak — zauważył Katawasow, spoglądając na zegarek, gdy Metrow przestał mówić.
— Prawda, dzisiaj mamy posiedzenie w Towarzystwie z powodu pięćdziesięcioletniego jubileuszu Swiotiesa — odparł Katawasow na pytanie Lewina — wybieramy się na nie z Piotrem Iwanowiczem. Obiecałem, że będę mówił o zasługach jubilata w dziedzinie zoologii. Niech pan pójdzie z nami, warto doprawdy.
— W istocie czas już — rzekł Metrow — niech pan wybierze się z nami, a stamtąd, jeżeli łaska do mnie... posłucham z przyjemnością pańskiej pracy.
— E... nie warto... jeszcze nie zupełnie skończona... ale na posiedzenie udałbym się z przyjemnością.
— Czyście panowie słyszeli? Podał oddzielny memoryał — zapytał Katawasow, przebierając się w drugim pokoju we frak, i zaczęto rozmawiać o sprawie uniwersyteckiej.
Sprawa uniwersytecka należała w ciągu tej zimy do liczby najważniejszych zdarzeń w Moskwie. Na radzie trzech starych profesorów nie zgodziło się ze zdaniem młodszych, i młodsi podali oddzielny memoryał. Memoryał ten, zdaniem jednych był niemożebnym, zdaniem zaś drugich był najbardziej prostem i właściwem rozwiązaniem kwestyi, i profesorowie rozdzielili się na dwa obozy.
Młodsi, do liczby których należał i Katawasow, widzieli w postępku przeciwnej partyi nikczemną denuncyacyę i podłość; starsi zaś, dziecinadę i brak poszanowania dla autorytetów. Lewin, chociaż nie miał nic wspólnego z uniwersytetem, parę razy podczas bytności swej w Moskwie słyszał i rozmawiał o tej sprawie i wyrobił sobie o niej swe własne zdanie, przyjął więc udział w rozmowie, jaka toczyła się w dalszym ciągu na ulicy, zanim wszyscy trzej nie doszli do gmachu starego uniwersytetu.
Posiedzenie już się rozpoczęło. Pod portretem cesarza stał stół zasłany suknem; Katawasow i Metrow zajęli swe miejsca; jeden z członków towarzystwa, pochylając się nisko nad rękopisem, coś czytał. Lewin usiadł na jednem z niezajętych krzeseł i szeptem zapytał swego sąsiada, studenta, co prelegent czyta. Student spojrzał z niezadowoleniem na pytającego i odparł krótko:
— Biografię.
— Chociaż Lewina niewiele obchodził życiorys jubilata, słuchał go jednak z uwagą i pomimowoli dowiedział się paru ciekawych szczegółów z życia znakomitego uczonego.
Gdy czytanie życiorysu skończyło się, prezydujący podziękował prelegentowi, odczytał wiersze poety Meuta, napisane na uczczenie obchodu jubileuszowego, i w paru słowach wyraził swą wdzięczność poecie. Potem Katawasow swym donośnym, krzykliwym głosem, przeczytał referat o naukowych pracach jubilata.
Lewin spojrzał na zegarek, przekonał się, że jest już druga, i pomyślał, że nie zdąży przed koncertem przeczytać Metrowowi swej pracy, a zresztą już mu się odechciało czytać. Przez całe posiedzenie myślał tylko o rozmowie, jaką prowadził niedawno z Metrowem. Teraz umocnił się już w swem przekonaniu, że chociaż Metrow w zapatrywaniach się swych ma trochę słuszności, lecz i jego, Lewina, poglądom nie można również odmówić racyi bytu, i że zapatrywania się każdego z nich mogą wyjaśnić się i doprowadzić do jakiegobądź pozytywnego rezultatu tylko w takim razie, jeżeli każdy z nich kroczyć będzie wytkniętą przez się drogą. Postanowiwszy wymówić się od zaproszenia Metrowa, Lewin w końcu posiedzenia podszedł do niego. Metrow zaznajomił Lewina z prezydującym, z którym rozmawiał właśnie o najświeższych nowinach politycznych. Korzystając ze sposobności, Metrow opowiedział prezydującemu to samo, co opowiedział Lewinowi, a Lewin uczynił znowu tę samą uwagę co i rano, lecz dla rozmaitości dorzucił jeszcze parę słów, które w tej chwili przyszły mu na myśl. Potem rozpoczęła się rozmowa o sprawie uniwersyteckiej. Ponieważ Lewin słyszał już to wszystko parę razy, pośpieszył zatem powiedzieć Metrowowi, że żałuje bardzo, iż nie może korzystać z jego zaproszenia, poczem pożegnał się i pojechał do Lwowa.
Lwow, żonaty z Natalią Szczerbacką, siostrą Kiti, spędził całe swe życie w zagranicznych stolicach, gdzie wychowywał się i gdzie zajmował dyplomatyczne urzędy.
W zeszłym roku porzucił swe dyplomatyczne stanowisko, ale nie z powodu jakichbądż nieprzyjemności (Lwow nie miewał nigdy z nikim nieprzyjemnych zajść) i objął urząd w ministeryum Dworu w Moskwie, aby być w możności zapewnić najlepsze wychowanie swym dwom synom.
Pomimo wręcz przeciwnych upodobań i poglądów oraz znacznej różnicy wieku (Lwow był starszym od Lewina), dwaj szwagrowie widywali się bardzo często i polubili nawzajem.
Lwow był w domu i Lewin, nie meldując się, wszedł do jego gabinetu.
Lwow siedział na fotelu w bluzie, przepasanej pasem, w zamszowych kamaszach, w pince-nez z niebieskiemi szkłami na nosie, i czytał książkę, leżącą na pulpicie, trzymając ostrożnie w starannie utrzymanej ręce spopielone już do połowy cygaro; gdy ujrzał wchodzącego Lewina, przystojna, delikatna, względnie młoda twarz jego, której kędzierzawe, połyskujące srebrem włosy nadawały jeszcze bardziej rasowy wygląd, rozpromieniła się uśmiechem.
— Dobrze, że pan przyszedł... chciałem już posyłać po pana. Jak się miewa Kiti? Niech pan siada tutaj, będzie panu wygodniej — rzekł przysuwając fotel na biegunach. Czy pan czytał ostatni cyrkularz w Journal de St. Pétersbourg? Mojem zdaniem świetnie napisany — mówił z francuskim akcentem.
Lewin podzielił się z nim wiadomościami, jakie kursują po Petersburgu, a o których dowiedział się od Katowasowa, i porozmawiawszy o polityce, opowiedział mu o swej znajomości z Metrowem i o posiedzeniu, co bardzo zajęło Lwowa.
— Zazdroszczę panu, że pan ma wstęp do tego interesującego, uczonego świata — rzekł, i po chwili, jak zwykle, zaczął mówić po francusku, gdyż tym językiem władał najbieglej.
Co prawda, to ja niebardzo mam czas na to; zajęcia biurowe i kształcenie dzieci pozbawiają mnie tej przyjemności, nie wstydzę się więc mówić, że wykształcenie moje uważam za zupełnie niedostateczne.
— Nie zgadzam się z panem pod tym względem — odparł Lewin z uśmiechem, podziwiając, jak zawsze, jego skromne mniemanie o samym sobie, w którem dawała się czuć szczerość, a nie chęć wydawania się skromnym nad miarę.
— A jakże... teraz dopiero przekonywam się, że wykształcenie moje jest niedostatecznem. Nawet, wychowując obecnie dzieci, muszę wiele rzeczy odświeżyć sobie w pamięci, lub wręcz uczyć się ich na nowo. Mojem zdaniem, nie dość jest wziąć nauczycieli, trzeba koniecznie, aby ktoś nadawał ogólny kierunek i dopilnował całości; tak, jak np. pańskie gospodarstwo nie może się obejść bez robotników i dozorcy. Widzi pan co ja czytam?... — wskazał na leżącą na stole gramatykę Busłajewa — Misza musi się tego uczyć, a to takie trudne... Niech mi pan będzie łaskaw wytłómaczyć... tutaj powiedziano że...
Lewin usiłował wytłómaczyć mu, że tutaj niema nic do zrozumienia, a trzeba poprostu nauczyć się na pamięć, lecz Lwow nie chciał się zgodzić na to.
— Pan śmieje się tylko ze mnie.
— Myli się pan... ja właśnie, patrząc na pana, uczę się zawsze tego, co mnie czeka w przyszłości, t. j. wychowywania dzieci.
— Odemnie pan niewiele skorzysta — rzekł Lwow.
— Wiem tylko — odparł Lewin, żem nie widział dzieci lepiej wychowanych, jak pańskie, i życzę sobie, aby moje dorównywały im z czasem pod tym względem.
Lwow nie był w stanie powstrzymać uśmiechu zadowolenia.
— Niech tylko mają więcej wykształcenia niż ja... to wszystko czego pragnę. Nie ma pan pojęcia, ile pracy wymagają chłopcy, których nauka przez tak długi pobyt zagranicą była zaniedbaną.
— Nic nie szkodzi... to takie zdolne dzieci. Najważniejsza rzecz wykształcenie charakteru, uczę się tego, patrząc na pańskie dzieci.
— Powiada pan, wykształcenie charakteru! Nie może pan sobie wyobrazić, ile przedstawia ono trudności! Zaledwie zwalczył pan w dziecku jedną wadę, objawia się inna, z którą znów trzeba prowadzić uporczywą walkę. Gdyby religia nie dawała nam pewnego punktu oparcia... pamięta pan rozmawialiśmy o tem, to żaden ojciec bez tej pomocy nie byłby wstanie o własnych siłach wychować dziecka.
Wejście słynnej ze swej piękności, ubranej już na koncert, Natalii Aleksandrownej, przerwało rozmowę, zajmującą nadzwyczaj Lewina.
— Nie wiedziałam nawet, że jesteś u nas — odezwała się, widocznie nietylko nie żałując, ale ciesząc się nawet, że przerwała tę znaną jej oddawna rozmowę, która już ją znudziła.
— Co porabia Kiti? Będę u was dzisiaj na obiedzie. Trzeba Arsenjuszu — zwróciła się do męża — abyś wziął karetę...
I mąż z żoną zaczęli układać plany na cały dzień. Ponieważ mąż musiał jechać na kolej, na spotkanie przyjeżdżającego do Moskwy księcia zagranicznego, a żona na koncert i posiedzenie południowo-wschodniego komitetu, trzeba więc było obmyśleć i omówić wiele rzeczy. Lewin, jako członek rodziny, również był dopuszczonym do tych narad. Stanęło ostatecznie na tem, że Lewin pojedzie z Natalią na koncert i na posiedzenie południowo-wschodniego komitetu, i że stamtąd kareta uda się do biura po Lwowa, a Lwow przyjedzie potem po żonę na posiedzenie i zawiezie do Kiti; jeżeli zaś nie będzie miał czasu, to kareta powróci próżna i Natalia pojedzie z Lewinem.
— On mnie psuje — odezwał się Lwow do żony — twierdząc, że nasze dzieci są bez zarzutu, a ja tymczasem widzę, że im brakuje bardzo dużo.
— Zawsze powtarzam swoje, że Arsenjusz przesadza; kto pragnie doskonałości, ten nigdy nie będzie zadowolonym... i, doprawdy, papa ma racyę, powiadając, że dawniej, gdy myśmy się wychowywali, siedzieliśmy w antresoli, a rodzice zajmowali pierwsze piętro, a teraz naodwrót, rodzice mogą mieszkać choćby na strychu, dzieci jednak koniecznie w najparadniejszych pokojach. Rodzice do niczego już teraz prawa nie mają, gdyż wszystko należy się dzieciom.
— Cóż to szkodzi, gdy mi to sprawia przyjemność? — rzekł Lwow, uśmiechając się i biorąc ją za rękę. — Kto cię nie zna, gotów pomyśleć, żeś ty nie matka, ale macocha.
— Nie, ale w niczem nie należy przesadzać — odparła spokojnie Natalia, kładąc na właściwem miejscu na stole nożyk do rozcinania papieru.
— No, chodźcie tutaj, doskonałe dzieci — zawołał Lwow na wchodzących dwóch ładnych chłopców, którzy, ukłoniwszy się Lewinowi, podeszli do ojca, chcąc widocznie zapytać go o coś.
Lewin miał chęć porozmawiać z nimi i posłuchać, co mają do powiedzenia ojcu, lecz bratowa zwróciła się do niego z jakiemś zapytaniem, i w tej samej chwili wszedł do pokoju kolega Lwowa, Machotin. Machotin był w dworskim mundurze, gdyż miał razem ze Lwowem jechać na stacyę. Z wejściem Machotina rozpoczęła się niemilknąca na chwilę rozmowa o Hercegowinie, o księżniczce Korzińskiej, o radzie miejskiej i o nagłej śmierci Apraksinowej.
Lewin zapomniał zupełnie o poleceniu żony i przypomniał sobie o niem dopiero w przedpokoju.
— Kiti poleciła mi porozmawiać z panem o Obłońskim — rzekł, gdy Lwow, wyprowadzając jego i żonę, zatrzymał się we drzwiach.
— Tak, tak, maman życzy sobie, żebyśmy les beaux frères, pogadali z nim — odparł Lwow, rumieniąc się. — Cóż ja mogę z nim zrobić?
— To już ja w takim razie z nim pogadam — zawołała ze śmiechem Natalia, zatrzymując się na dole i otulając się w rotundę. — Jedźmy więc i nie traćmy czasu...
Poranny koncert składał się z dwóch nowości.
Pierwszą z nich była fantazya: Król Lir w stepie, drugą zaś kwartet, poświęcony pamięci Bacha. Rzeczy te były nieznane jeszcze zupełnie, i Lewin pragnął wyrobić sobie o nich swe zdanie. Po wejściu na salę odnalazł krzesło bratowej, poczem stanął pod kolumną i postanowił uważnie i pilnie wysłuchać całego koncertu. Lewin usiłował nie myśleć o niczem innem i nie psuć sobie wrażenia patrzeniem na kapelmistrza w białym krawacie, wymachującego rękami; na panie, które, wybierając się na koncert, wstążkami od kapeluszy pozawiązywały sobie uszy, i na całą publiczność, którą, albo nic nie zajmowało, albo zajmowało bardzo wiele rzeczy, nie mających nic wspólnego z muzyką; starał się również unikać rozmów ze znawcami muzyki, a stał spokojnie, patrząc w ziemię i słuchając.
Lecz im dłużej Lewin słuchał fantazyi, tembardziej przekonywał się, że trudno mu będzie wyrobić sobie o niej jakiebądź zdanie. Nieustannie zaczynał się, jak gdyby się zbierał muzykalny wyraz uczucia, lecz natychmiast rozpadał się, na odłamki nowych, urywkowych, muzycznych wyrazów, czasami zaś na niczem niepowiązane, prócz fantazyi kompozytora, nadzwyczaj jednak skomplikowane dźwięki. Lecz i same urywki tych muzykalnych wyrazów, czasami nawet ładne, były nieprzyjemne, gdyż były zupełnie nieoczekiwane i nic ich nie zapowiadało. Radość i smutek, rozpacz i pieszczota, tryumf i poniżenie, następowały po sobie bez żadnego porządku, jak uczucia obłąkanego i równie jak u obłąkanego, uczucia te mijały niespodzianie.
Słuchając koncertu Lewin doznawał wrażenia, jakiego doznaje głuchy, przypatrując się tańczącym. Gdy orkiestra skończyła grać, Lewin czuł się oszołomionym i ogromnie zmęczonym od naprężonej a niczem niezaspokojonej uwagi. Ze wszystkich stron rozległy się głośne oklaski. Publiczność powstawała z miejsc i, rozmawiając, zaczęła krążyć po sali.Spodziewając się, że wrażenie, osiągnięte przez innych, dopomoże mu do zebrania rozproszonych myśli, Lewin zaczął oglądać się dookoła, szukając oczyma znanych sobie melomanów, i ucieszył się, ujrzawszy jak jeden z nich rozmawiał z Piescowem.
— Godne podziwu — dowodził gruby bas Piescowa. — Dzień dobry panu, Konstanty Dmitryczu... Szczególniej obrazowym, plastycznym, malowniczym jest ten ustęp, gdzie pan przeczuwa, że lada chwila nadejdzie Kordelja, gdy kobieta, das ewig Weibliche, wszczyna walkę z przeznaczeniem. Wszak prawda?
— Z jakiej racyi Kordelja? — nieśmiało zapytał Lewin, zapominając zupełnie, że fantazya osnuta jest na scenie w stepach, wziętej z Króla Lira.
— Zbliża się Kordelja... widzi pan! — rzekł Piescow, wskazując trzymany w ręku atłasowy afisz, i podając go Lewinowi.
Teraz dopiero Lewin przypomniał sobie tytuł fantazyi i przeczytał w rosyjskiem tłómaczeniu odpowiedni ustęp z Szekspira, wydrukowany na odwrotnej stronie programu.
— Bez tego nie można nic zrozumieć — rzekł Piescow, zwracając się do Lewina.
Podczas antraktu Lewin i Piescow rozmawiali o zaletach i wadach wagnerowskiego kierunku muzyki. Lewin dowodził, że błąd Wagnera i wszystkich jego naśladowców polega na tem, że muzyka chce wkraczać w sfery innych sztuk pięknych, że również mylnie postępuje poezya, opisując rysy twarzy, co jest rzeczą malarstwa i, jako przykład takiego błędu przytoczył rzeźbiarza, któremu przyszło na myśl wykuć z marmuru cienie bohaterów poematów, unoszących się koło postaci poety. „Cienie te są do tego stopnia mało podobne do cieni, że aż muszą opierać się o drabinę“ — zauważył Lewin. Powiedzenie to podobało mu się, ale nie pamiętał czy nie użył go już poprzednio w rozmowie z Piescowem, i myśl ta popsuła mu humor.
Piescow zaś dowodził, że sztuka jest jedna i że może osiągnąć najwyższy swój rozwój tylko wtedy, gdy wszystkie jej rodzaje łączą się razem w jedną harmonijną całość.
Drugiej części koncertu Lewin nie mógł już słuchać, gdyż Piescow rozmawiał z nim przez cały prawie czas, krytykując surowo zbytnią, nienaturalną naiwność kwartetu, którą porównywał z naiwnością prerafaelistów w malarstwie. Gdy koncert skończył się, Lewin spotkał jeszcze paru znajomych, z którymi porozmawiał i o polityce, i o muzyce, i o wspólnych znajomych; spotkał się również z hrabią Bolem, u którego miał być z wizytą, o czem zapomniał już zupełnie.
— Jedź więc do nich zaraz — rzekła mu Lwowa, której opowiedział o tem — zapewnie nie przyjmą cię, a potem przyjeżdżaj po mnie na posiedzenie... zastaniesz mnie tam...
— Czy państwo przyjmują? — zapytał Lewin, wchodząc do hrabiów Bolów.
— Przyjmują, niech pan pozwoli — rzekł szwajcar, zdejmując z niego futro.
— Potrzebnie! — pomyślał Lewin, zdejmując z westchnieniem rękawiczkę i otrzepując kapelusz. — Po co ja tam idę? co ja mam im do powiedzenia?
W pierwszym salonie Lewin zastał hrabinę Bolową, jak surowym i gniewnym głosem wydawała jakieś rozporządzenia służącemu; ujrzawszy Lewina, uśmiechnęła się i poprosiła go do następnego pokoju, małego saloniku, z którego dobiegała głośna rozmowa. W saloniku tym siedziały dwie córki hrabiny i pułkownik, znajomy Lewina. Lewin zbliżył się do nich, przywitał i siadł na krześle koło kanapy, trzymając kapelusz na kolanach.
— Jak się miewa pańska żona? Był pan na koncercie; myśmy nie mogły być... mama musiała pojechać na nabożeństwo żałobne.
— Słyszałem... taka nagła i niespodziewana śmierć... — zauważył Lewin.
Nadeszła hrabina, siadła na kanapie i również, jak córki, zapytała o żonę i koncert.
Lewin odpowiedział jej i zapytał, co było przyczyną nagłej śmierci Apraksinowej.
— Ona zawsze była nietęgiego zdrowia...
— Był pan wczoraj na operze?
— Byłem.
— Lucca ślicznie śpiewała.
— Ślicznie — potwierdził i zaczął, ponieważ mu było wszystko jedno co o nim pomyślą, powtarzać pochwały, jakie już tysiące razy słyszały o nadzwyczajnym talencie śpiewaczki. Hrabina Bolowa udawała, że słucha z zajęciem; gdy przestał mówić przyszła kolej na pułkownika. Pułkownik znowu zaczął opowiadać o operze i oświetleniu. Nakoniec, opowiedziawszy o folle journée, odbyć się mającej u Tiuryna, pułkownik roześmiał się głośno, pożegnał panie i wyszedł. Lewin wstał również, lecz spojrzenie gospodyni powiedziało mu, że nie czas jeszcze żegnać się, że jeszcze trzeba posiedzieć dwie minuty — usiadł więc znowu i nie odzywał się, ponieważ nie mógł znaleść żadnego tematu do rozmowy.
— Będzie pan na publicznem posiedzeniu... powiadają, że będzie bardzo ciekawe?
— Obiecałem mej belle soeur, że przyjadę po nią — odparł.
Znowu nastało milczenie; matka z córką spojrzały po sobie.
„Zdaje się, że już czas“ — pomyślał Lewin i wstał. Damy żegnały się z nim i prosiły, aby powiedział Kiti mille choses w ich imieniu.
Szwajcar, podając mu futro, zapytał o adres i zapisał do książki w ładnej oprawie.
„Ma się rozumieć, że mnie to nic nie obchodzi, w każdym jednak razie wstyd mi, gdyż widzę, że to głupstwo“! — mówił do siebie Lewin, pocieszając się myślą, że wszyscy tak postępują, i pojechał na publiczne posiedzenie komitetu, aby zabrać bratową i z nią razem pojechać do domu.
Na posiedzeniu było bardzo wiele osób. Gdy Lewin wszedł, sekretarz czytał jeszcze sprawozdanie, które, jak mówiono, było nadzwyczaj ciekawe. Na posiedzeniu Lewin spotkał się ze Świażskim. Świażski namawiał go, aby był wieczorem w towarzystwie rolniczem, gdzie miano czytać bardzo ciekawy referat; na posiedzeniu był również i Stepan Arkadjewicz, który przyjechał na nie prosto z wyścigów, i wielu innych znajomych. Lewin, porozmawiawszy ze wszystkimi, nasłuchał się najróżniejszych zdań o nowej sztuce, o posiedzeniu i o procesie.
Zapewne wskutek znużenia uwagi, jakiego zaczął już doświadczać, omylił się, rozmawiając o procesie i parę razy ze wstydem i przykrością przypomniał sobie o tym błędzie. Mówiąc o karze, jaka miała spotkać cudzoziemca, sądzonego przez sądy rosyjskie, a która miała polegać na odstawieniu przestępcy do granicy, Lewin powtórzył koncept, słyszany wczoraj od jednego znajomego.
— Zdaje mi się, że odstawić go do granicy, to to samo, co ukarać szczupaka, rzucając go do wody. — Lewin potem dopiero przypomniał sobie, że ten dowcip znajomego, który powtarzał jako swój własny, jest wziętym ze znanej bajki Kryłowa i że znajomy wyczytał go w feljetonie jednego z pism.
Lewin odwiózł Natalję do Kiti, zastał żonę w dobrym humorze i pojechał na obiad do klubu.
Lewin przyjechał do klubu na sam czas, gdy wszyscy prawie goście i członkowie już się pozjeżdżali. Lewin nie był w klubie od bardzo dawna, od czasu, gdy po skończeniu uniwersytetu, mieszkał stale w Moskwie. Pamiętał dobrze klub, szczegóły jego wewnętrznego urządzenia, zapomniał jednak zupełnie o tem wrażeniu, jakiego dawniej zawsze doznawał w lokalu klubowym. Zaledwie jednak wjechał na szerokie, półokrągłe podwórze i, wysiadłszy z dorożki, wszedł na ganek, a szwajcar ujrzawszy go, otworzył mu drzwi i ukłonił się; zaledwie ujrzał w sieni kalosze i futra członków; zaledwie usłyszał tajemniczy, poprzedzający go dzwonek i ujrzał, wchodząc po szerokich, wyścielonych dywanem schodach, figurę w niszy, a we drzwiach na górze trzeciego, znajomego sobie szwajcara w klubowej liberyi, który, nie śpiesząc się, otwierał drzwi i przyglądał się wchodzącemu gościowi; Lewina ogarnęła znowu dawna atmosfera klubu, atmosfera wytchnienia, spokoju i komfortu.
— Niech pan będzie łaskaw zostawić kapelusz — zwrócił się szwajcar do Lewina, który zapomniał o przepisie klubowym, że kapelusze należy zostawiać w kontramarkarni. — Dawno pan nie był już u nas. Książę jeszcze wczoraj zapisał pana; księcia Stepana Arkadjewicza niema jeszcze.
Szwajcar znał doskonale nietylko Lewina, lecz i wszystkich jego krewnych i znajomych, dlategoteż wspomniał zaraz o starym księciu i o Stepanie Arkadjewiczu.
Minąwszy pierwszy, przechodni pokój z parawanem, i drugi, gdzie za przegródką, mieściła się owocarnia, Lewin wszedł do jadalnego pokoju, wyprzedzając po drodze idącego zwolna staruszka.
Wszystkie stoły były już prawie zupełnie zajęte; Lewin przeszedł koło nich, dostrzegając tu i owdzie młodych i starych, ledwo znajomych sobie, i bliskich ludzi. Wszyscy byli weseli i pogodni, zdawało się, że wszyscy pozostawili na dole u szwajcara swe kłopoty i przykrości razem z czapkami, i że mają zamiar, nie śpiesząc się, używać darów życia. Lewin zauważył i Świażskiego, i Szczerbackiego, i Niewiedowskiego, i starego księcia, i Wrońskiego, i Siergieja Iwanowicza.
— A co, spóźniłeś się po swojemu!? — z uśmiechem zawołał stary książę, podając mu rękę przez ramię. — Co słychać u Kiti? — dodał, poprawiając serwetę, zatkniętą za dziurkę od kamizelki.
— Dziękuję, zdrowa. Są wszystkie trzy u nas na obiedzie.
— A... Aliny-Nadiny... Tutaj u nas już niema miejsca. Idź do tamtego stołu i siadaj czemprędzej — rzekł książę, odwracając się i biorąc ostrożnie od lokaja talerz uchy z nalimów.
— Lewin, tutaj! — rozległ się trochę dalej sympatyczny głos. Był to Turowcyn, siedzący razem z młodym wojskowym, koło którego dwa miejsca były założone przechylonemi krzesłami. Lewin z przyjemnością podszedł do niego, gdyż lubił zawsze poczciwego hulakę Turowcyna, z którego osobą łączyło się wspomnienie o stanowczem porozumieniu się z Kiti — a zresztą dzisiaj, po tych wszystkich mądrych rozmowach, wymagających pewnego natężenia umysłu, widok wesołego zawsze Turowcyna sprawiał mu szczególną przyjemność.
— To dla pana i dla Obłońskiego... zaraz zjawi się.
Prosto trzymający się, wesoły, ze śmiejącemi się zawsze oczyma wojskowy, był przyjezdnym z Petersburga, nazwiskiem Gagin; Turowcyn zaznajomił go z Lewinem.
— Obłoński wiecznie się spóźnia.
— Oto i on!
— Przyjechałeś przed chwilą zapewne? — odezwał się Obłoński, podchodząc prędko ku nim. — Jak się macie... piłeś wódkę?... chodźmy więc.
Lewin wstał i skierował się z nim razem ku dużemu stołowi, zastawionemu wódkami i najróżniejszemi zakąskami. Zdaje się, że z dwudziestu przynajmniej gatunków zakąsek, można wybrać przynajmniej jedną smaczną, lecz Stepan Arkadjewicz zażądał jakiejś nadzwyczajnej, i jeden z uwijających się w liberyi lokai przyniósł ją natychmiast, poczem wypili obydwaj po jednym kieliszku i powrócili do ogólnego stołu.
Jeszcze podczas zupy Gagin kazał przynieść butelkę szampańskiego i nalać cztery szklanki. Lewin wypił i polecił przynieść drugą; był głodny, jadł więc i pił z apetytem, i z przyjemnością przyjmował udział w wesołej i ożywionej rozmowie. Gagin przyciszonym głosem opowiedział najnowszą petersburską anegdotę; chociaż anegdota była nieprzyzwoitą i głupią, była jednak bardzo zabawną i Lewin parsknął tak głośno śmiechem, że aż sąsiedzi obejrzeli się.
— Coś w tym rodzaju jak ta, którą słyszałem parę dni temu... znasz ją? — zapytał Stepan Arkadjewicz. — Doskonała! Podaj jeszcze butelkę! — zwrócił się do lokaja i zaczął opowiadać.
— Piotr Iljicz Winowski kazał panom podać — przerwał Stepanowi Arkadjewiczowi stary lokaj, podając na tacy dwie szklaneczki z musującym szampanem, zwracając się do Obłońskiego i Lewina. Stepan Arkadjewicz wziął szklankę i skinąwszy głową ku siedzącemu na drugim końcu stołu łysemu, rudemu i wąsatemu mężczyźnie, uśmiechnął się do niego po przyjacielsku.
— Kto to? — zapytał Lewin.
— Widywałeś go u mnie... nie pamiętasz? Bardzo porządny człowiek.
Lewin również skłonił się Winowskiemu i wziął szklankę.
Anegdota Stepana Arkadjewicza była też bardzo zabawną, i Lewin opowiedział również swoją, a i ta zyskała ogólne uznanie. Potem zaczęto mówić o koniach, o dzisiejszych wyścigach i pierwszej wygranej, którą zdobył Atłasowy, rysak Wrońskiego. Lewin nie zauważył nawet, że obiad ma się już ku końcowi.
— A... oto i oni! — zawołał Stepan Arkadjewicz, przechylając się przez poręcz krzesła i podając rękę Wrońskiemu, przechodzącemu właśnie koło ich stołu w towarzystwie wysokiego pułkownika z gwardyi. Spojrzenie Wrońskiego również wyrażało ogólne klubowe zadowolenie. Wroński oparł się wesoło na ramieniu Stepana Arkadjewicza, szepcząc mu coś do ucha, i z tym samym wesołym uśmiechem podał rękę Lewinowi.
— Dobrze, że się spotykam z panem — rzekł. — Szukałem pana wtedy na wyborach, powiedziano mi jednak, że pan już wyjechał.
— Wyjechałem tego samego dnia. Rozmawialiśmy właśnie przed chwilą o pańskim koniu... winszuję panu — mówił Lewin — doskonały koń...
— Przecież i pan trzyma wyścigowe.
— Nie, ojciec mój trzymał, a ja nie, ale znam się na nich i lubię je.
— Gdzieś siedział? — zapytał Stepan Arkadjewicz.
— Przy sąsiednim stole, za kolumną.
— Winszujcie mu panowie — odezwał się wysoki pułkownik — druga nagroda cesarska... żebym ja miał takie szczęście w kartach, jak on na wyścigach... szkoda zresztą złotego czasu... idę do „piekielnej“ sali — rzekł pułkownik i odszedł.
— To Jawszyn — odpowiedział Wroński Turowcynowi i siadł na wolnem miejscu. Po wypiciu nalanej sobie szklanki kazał podać świeżą butelkę. Pod wpływem atmosfery klubowej i wypitego wina, Lewin rozgadał się z Wrońskim o rasach bydła, i cieszył się, iż nie czuje już żadnej nienawiści do tego człowieka, powiedział mu nawet, że słyszał od żony, iż spotkała się z nim u księżnej Maryi Borysownej.
— Ach, księżna Marya Borysowna! — zawołał Stepan Arkadjewicz i opowiedział o niej anegdotę, z której wszyscy roześmieli się, szczególniej Wroński śmiał się tak serdecznie, że Lewin poczuł, iż pogodził się już z nim najzupełniej.
— Wypiliście już? — zapytał Stepan Arkadjewicz, wstając i uśmiechając się. — Chodźmy więc dalej!...
Gdy wszyscy wstali od stołu, Lewin czując, że podczas chodzenia dziwnie jakoś prawidłowo i lekko poruszają mu się ręce, udał się z Gaginem do sali bilardowej i po drodze spotkał się z teściem.
— I cóż? Jakżeż ci się podoba nasza świątynia próżniactwa? — zapytał książę. — Chodź, przejdziemy się trochę...
— Dobrze, chciałem właśnie obejść sale i przyjrzeć się... to musi być ciekawe...
— Tak, dla ciebie ciekawe, mnie to już jednak mniej zajmuje. Ty, spoglądając na tych staruszków — rzekł, wskazując na zgarbionego członka klubu, ze zwieszającą się wargą, który szedł w ich stronę, przestawiając zaledwie nogi, obute w miękkie prunelowe trzewiki — myślisz, że oni przyszli już na świat takimi grzybkami.
— Dlaczego grzybkami?
— Nie znasz tej nazwy, to nasz klubowy termin. Kto ciągle bywa w klubie, staje się takim grzybkiem. Ciebie to bawi i śmiejesz się z tego, a ja tylko czekam chwili, gdy sam zostanę takim grzybkiem. Znasz przecież księcia Czeczeńskiego? — zapytał stary książę, i Lewin domyślił się z uśmiechu księcia, iż zaraz opowie coś zabawnego.
— Nie, nie znam.
— Jakto!... nie znasz księcia Czeczeńskiego, wszyscy go znają... grywa nieustannie w bilard. Trzy lata temu nie był jeszcze grzybkiem, dowodził, że nigdy nim nie będzie i śmiał się z drugich, nazywając ich grzybkami. Aż tu przyjeżdża pewnego razu, a nasz szwajcar... znasz go, Wasilij? ten tłusty... czasami bywa dowcipnym i miewa niezłe bons mots... pyta go się książę Czeczeński: „powiedz mi, Wasili, kto jest dzisiaj w klubie? Czy grzybki są?“ A szwajcar mu odpowiada: „pan trzeci“. Zdarza się tak mój kochany!
Rozmawiając i witając się ze znajomymi, Lewin i książę obeszli wszystkie pokoje: największy, gdzie stały już porozstawiane stoliki i gdzie grali codzienni goście; sąsiedni, gdzie grali w szachy i gdzie siedział Siergiej Iwanowicz, rozmawiając z jakimś panem, i bilardowy, gdzie w rogu pokoju na kanapie zasiadło koło szampańskiego wesołe grono, do którego należał i Gagin; zajrzeli i do piekielnej sali, gdzie przy zielonym stoliku siedział już Jawszyn, otoczony tłumem graczy; usiłując nie czynić hałasu, weszli i do ciemnej czytelni, gdzie koło lamp, przysłoniętych abażurami, siedział jakiś młody człowiek z gniewnym wyrazem, przerzucający jeden dziennik za drugim, i łysy jenerał, pogrążony w czytaniu francuskiego miesięcznika; potem udali się do pokoju, który książę nazywał mądrym. W pokoju tym trzech panów rozprawiało z zapałem o najświeższych wiadomościach politycznych.
— Książę, proszę, czekamy już! — zbliżył się do księcia jeden ze zwykłych partnerów jego. Lewin posiedział czas jakiś w mądrym pokoju, przysłuchując się. rozmowie, przypomniawszy sobie jednak dzisiejszy ranek, spędzony na podobnych rozmowach, wstał czemprędzej i poszedł poszukać Obłońskiego i Turowcyna, których towarzystwo było daleko weselsze.
Turowcyn z kieliszkiem w ręku siedział na wysokiej kanapie w bilardowej sali, a Stepan Arkadjewicz stał z Wrońskim w kącie koło drzwi; obydwaj rozmawiali z sobą przyciszonym głosem.
— Nie mówię, żeby jej miało być przykro... ale ta nieokreśloność, ta niepewność położenia — dosłyszał Lewin i chciał czemprędzej oddalić się, lecz Stepan Arkadjewicz zawołał go.
— Lewinie! — odezwał się Obłoński, i Lewin zauważył, że Stepan Arkadjewicz ma nie załzawione, lecz wilgotne oczy, jak zwykle, gdy trochę za dużo wypije lub gdy rozczuli się; obecnie miało miejsce i jedno i drugie. — Lewinie — powtórzył — nie odchodź! — i ujął go mocno za łokieć, mając widocznie zamiar nie puszczać szwagra za żadne skarby świata.
— To mój najserdeczniejszy, a nawet najlepszy przyjaciel — rzekł do Wrońskiego. — Ty dla mnie jesteś również drogim i kochanym. Pragnę i wiem, że powinniście być z sobą w przyjaźni, boście obydwaj zacni, dobrzy ludzie.
— Pozostaje nam zatem tylko pocałować się — zauważył żartami Wroński, podając Lewinowi rękę.
Lewin ujął prędko wyciągniętą ku sobie dłoń i uścisnął ją mocno.
— Bardzo, bardzo mi przyjemnie — rzekł Lewin.
— Butelkę szampana! — wołał Stepan Arkadjewicz.
— I mnie również bardzo przyjemnie.
Pomimo jednak pragnienia Stepana Arkadjewicza i wzajemnej ich chęci, nie mieli jednak obydwaj o czem rozmawiać i obydwaj czuli to.
— Czy wiesz, że on nie zna Anny? — odezwał się Stepan Arkadjewicz do Wrońskiego. — Chciałbym koniecznie zawieźć go do niej... jedźmy natychmiast...
— W istocie sprawi jej to ogromną przyjemność. Ja bym również pojechał zaraz do domu — dodał, ale jestem niespokojny o Jawszyna i chcę zaczekać, aż on przestanie grać!
— Czy tak źle z nim?
— Przegrywa nieustannie i tylko ja jeden mogę go powstrzymać.
— Może w piramidkę? Lewin, chcesz grać? — zaproponował Stepan Arkadjewiez. — Ustaw piramidkę! — zwrócił się do markiera.
— Stoi już oddawna — odparł markier, bawiąc się czerwoną bilą; w rzeczy samej trójkąt bil stał już na bilardzie.
— Zaczynajmy.
Po skończonej partyi Wroński i Lewin siedli koło Gagina, i Lewin, idąc za radą Stepana Arkadjewicza, zaczął stawiać na asy. Wroński siedział koło stołu, rozmawiając ze znajomymi, którzy ciągle witali się z nim, od czasu do czasu zaś zachodził do „piekielnej“ sali zobaczyć co się dzieje z Jawszynem. Lewinowi podobał się ten odpoczynek po ciężkiej umysłowej pracy, na jakiej zeszedł mu cały ranek. Cieszyło go, iż stosunki jego z Wrońskim unormowały się, i w ogóle całe otoczenie klubowe podobało mu się nadzwyczaj.
Bankier skończył talię, Stepan Arkadjewiez podszedł do Lewina i ujął go pod rękę.
— Jedziemy zatem do Anny... zaraz? zastaniemy ją teraz w domu. Oddawna już obiecałem jej, że cię przyprowadzę... a gdzie masz zamiar spędzić wieczór?
— Nigdzie... obiecałem Świażskiemu, że będę w Towarzystwie rolniczem, ale możemy pojechać do twej siostry — odparł Lewin.
— Dobrze, jedźmy! Proszę się dowiedzieć, czy moja kareta przyjechała już — zwrócił się Stepan Arkadjewiez do lokaja.
— Kareta Obłońskiego! — gniewnym basem zawołał szwajcar. Kareta zajechała i obydwaj wsiedli do niej. Tylko przez pierwszą chwilę, dopóki kareta nie wyjechała z bramy, Lewin odczuwał w dalszym ciągu wrażenie klubowego spokoju, komfortu i wykwintu; z chwilą jednak, gdy wyjechali na ulicę, gdy odczuł wstrząśnienia na nierównym bruku, gdy usłyszał gniewne wołanie dorożkarza, jadącego z przeciwnej strony, gdy ujrzał czerwony szyld szynku, oświetlony chwiejnem światłem latarni, wrażenie to znikło, i Lewin zaczął zastanawiać się nad swemi czynnościami i zapytał siebie, czy dobrze robi, jadąc do Anny. Co Kiti powie na to? Lecz Stepan Arkadjewicz nie dał mu pogrążać się w myślach i, zdając się domyślać, nad czem zastanawiał się Lewin, pośpieszył wszcząć z nim rozmowę.
— Rad jestem bardzo, że ją poznasz. Dolly również oddawna już życzyła sobie tego. Lwow przecież złożył jej wizytę i bywa stale. Chociaż to moja siostra — ciągnął Stepan Arkadjewicz — śmiało jednak mogę powiedzieć, że to niezwykła kobieta... sam się przekonasz za chwilę. Położenie jej jest bardzo przykrem, szczególnie obecnie.
— Dlaczego szczególnie obecnie?
— Prowadzimy teraz rokowania z jej mężem co do rozwodu; on w zasadzie zgadza się, lecz zachodzą pewne trudności co do syna, i cała sprawa, która powinna się już była skończyć dawno, ciągnie się przeszło od trzech miesięcy. Z chwilą, gdy rozwód będzie, Anna wyjdzie za Wrońskiego, — co to za głupi zwyczaj tych ślubów, w które nikt nie wierzy, a który stoi tylko ludziom na przeszkodzie do szczęścia — wstawił Stepan Arkadjewicz, — a wtedy pozycya ich będzie miała jakąś podstawę i niczem nie będzie się różnić od twojej lub mojej.
— Na czem polega ta trudność? — zapytał Lewin.
— To długa i nudna historya! U nas zawsze muszą robić trudności! Ale idzie o to, że ona, oczekując na ten rozwód w Moskwie, gdzie ją wszyscy znają, siedzi już tutaj trzeci miesiąc, nigdzie nie bywa, nie widuje żadnej kobiety prócz Dolly, gdyż, zrozumiesz to łatwo, niechce, aby bywały u niej, jak z łaski; nawet ta idyotka, księżniczka Barbara, wyjechała, gdyż uważa to za niestosowne. Inna kobieta, znajdując się w takiem położeniu, nie potrafiłaby sobie dać rady, a zobaczysz, jak ona zdołała sobie odpowiednio i spokojnie urządzić życie.
— Na lewym rogu, naprzeciwko cerkwi! — zawołał na stangreta Stepan Arkadjewicz, wychylając się przez okno karety. — Strasznie mi gorąco! — rzekł, rozpinając futro, pomimo 12-stopniowego mrozu.
— Przecież ona ma córkę, co zapewne zajmuje jej sporo czasu? — zauważył Lewin.
— Zdaje się, że ty wyobrażasz sobie każdą kobietę tylko jako samicę, une couveuse — odparł Stepan Arkadjewicz. — Zajęta, to koniecznie dziećmi!... Anna wychowuje swą małą nadzwyczaj starannie, nie mówi jednak o niej nieustannie, a zajęcia ma sporo; przedewszystkiem pisze. Widzę, że uśmiechasz się ironicznie, ale niemasz racyi. Pisze książkę dla dzieci i nic nie opowiada o niej nikomu, ale mnie czytała i ja dałem rękopis Wołkujewowi... temu wydawcy... on sam pisuje podobno, w każdym razie zna się na rzeczach tego rodzaju i powiada, że dzieło Anny należy do lepszych. Ale zdaje ci się może, że Anna to kobieta-autor? mylisz się w takim razie. Przedewszystkiem sam przekonasz się, że to kobieta z sercem... opiekuje się obecnie dziewczynką Angielką i jakąś całą rodziną.
— Czy to co filantropijnego?
— Zawsze musisz dopatrywać we wszystkiem coś ujemnego!... przez żadną filantropię, tylko przez dobre serce. Mieli oni, to jest Wroński miał trenera Anglika, doskonałego specyalistę, ale wielkiego pijaka, który w końcu umarł na delirium tremens i pozostawił rodzinę bez żadnych środków do życia. Anna dowiedziała się o tem, przyszła im z pomocą i teraz opiekuje się niemi, ale nie tak z łaski, nie pieniędzmi tylko, gdyż sama przygotowuje chłopców z rosyjskiego języka do gimnazyum, a dziewczynkę chowa przy sobie... zobaczysz ją...
Kareta wjechała na podwórze i Stepan Arkadjewicz zadzwonił głośno do drzwi, przed któremi stały już sanki, a nie zwracając uwagi na lokaja, wszedł do sieni. Lewin szedł za nim, nie mogąc wciąż zdać sobie sprawy, czy postępuje właściwie, składając Annie wizytę.
Lewin spojrzał w lustro i przekonał się, że ma twarz całą czerwoną, był jednak pewnym, że nie jest pijanym, poszedł więc na górę za Stepanem Arkadjewiczem po schodach, wyłożonych dywanem. Na górze lokaj ukłonił się Stepanowi Arkadjewiczowi, i na pytanie kto jest u Anny Arkadjewny, odparł, że pan Wołkujew.
— W którym pokoju?
— W gabinecie.
Stepan Arkadjewicz i Lewin, minąwszy nieduży jadalny pokój z ciemnemi, drewnianemi ścianami, wysłany cały dywanem, weszli do gabinetu, oświeconego lampą z dużym matowym kloszem. Na ścianie wisiał kinkiet i rzucał prosto światło na portret naturalnej wielkości, na który Lewin pomimowoli zwrócił uwagę. Był to portret Anny, roboty Michajłowa. Stepan Arkadjewicz udał się do następnego pokoju, skąd dobiegał męski głos, Lewin zaś przypatrywał się portretowi, występującemu z ram w jasnem świetle, i nie mógł oderwać się od niego; zapomniał nawet, gdzie się znajduje i, nie słuchając prowadzonej w sąsiednim pokoju rozmowy, nie spuszczał wzroku z dziwnego portretu. Nie był to obraz, lecz żywa, zachwycająca kobieta z czarnymi, wijącymi się włosami, obnażonemi plecami i rękami, i z półuśmiechem, pełnym zadumy na wargach, pokrytych delikatnym puszkiem, zwycięsko i pieszczotliwie spoglądająca na niego oczyma, których wyraz wprowadzał go w osłupienie.
— Bardzo mi przyjemnie — usłyszał nagle koło siebie głos; zwrócony widocznie do niego, głos tej samej kobiety, której portretem zachwycał się. Anna wyszła na jego spotkanie, uchylając portyerę, i Lewin ujrzał w półmroku gabinetu tę samą kobietę z portretu, w ciemnej, granatowej sukni, nie w tej samej pozycyi, nie z tym samym wyrazem, lecz stojącą na tym samym poziomie urody, na jakim oddał ją malarz na portrecie; w naturze wyglądała mniej wspaniale, lecz w postaci jej było coś nowego dla Lewina, coś pociągającego, czego nie było na portrecie.
Anna, wychodząc do Lewina, nie była w stanie opanować radości, że go widzi. W spokoju, z jakim wyciągnęła ku niemu swą drobną, energiczną rączkę, z jakim zaznajomiła go z Wołkujewem i wskazała rudą, ładną dziewczynkę, którą nazwała swą wychowanicą, Lewin dostrzegał znane sobie cechy, właściwe kobietom, należącym do wyższego świata, zawsze pewnym siebie i naturalnym.
— Bardzo mi przyjemnie — powtórzyła, i te wyrazy zdawkowej grzeczności, wychodzące z ust jej, nabrały dla Lewina szczególnego znaczenia — znam pana i lubię już oddawna, i za pańską przyjaźń ze Stiwą, i za pańską żonę... znałam ją bardzo krótko, lecz pozostawiła mi po sobie wspomnienie kwiatka, uroczego kwiatka... Wkrótce zostanie matką?
Anna mówiła zupełnie swobodnie i nie śpiesząc się, od czasu do czasu odrywając spojrzenie od Lewina i kierując je na brata. Lewin widział, że wywarł na niej dodatnie wrażenie, obecność więc jej nie krępowała go zupełnie, zdawało mu się, że zna ją od dziecka.
— Usiedliśmy z Iwanem Pietrowiczem w gabinecie Aleksieja — odparła Stepanowi Arkadjewiczowi na pytanie, czy można palić, dlatego właśnie, aby nie krępować się paleniem, i spojrzawszy na Lewina, zamiast zapytać go czy pali, wzięła ze stołu szyldkretową papierośnicę i wyjęła z niej papierosa.
— Jak jesteś dzisiaj ze zdrowiem? — zapytał brat.
— Nerwy, jak zwykle.
— Bardzo dobry, prawda? — zapytał Stepan Arkadjewicz, widząc, że Lewin spogląda na portret.
— Nie widziałem nigdy lepszego.
— I nadzwyczaj podobny — dodał Wołkujew.
I Lewin przestał spoglądać na portret, a spojrzał na oryginał; szczególny blask oświecił twarz Anny w chwili, gdy poczuła na sobie jego spojrzenie. Lewin zarumienił się i, chcąc utaić swe zmieszanie, zamierzał zapytać Annę, kiedy poraz ostatni widziała się z Darją Aleksandrowną, lecz Anna odezwała się:
— Rozmawialiśmy przed chwilą z Iwanem Pietrowiczem o najnowszych obrazach Waszczenkowa... widział je pan?
— Widziałem — odparł Lewin.
— Przepraszam, przeszkodziłam panu, chciał pan mówić...
Lewin zapytał, czy dawno widziała Dolly.
— Wczoraj była u mnie; gniewa się na Gryszę o stopnie, zdaje się, że nauczyciel łaciny uprzedził się w istocie ku niemu.
— Widziałem te obrazy i nie podobały mi się one bardzo — powrócił Lewin do poprzedniej rozmowy.
Rozmowę, prowadzoną z Anną, Lewin traktował nie tak po rzemieślniczemu, jak rozmowy, toczone dzisiaj rano; do każdego wyrazu w obecnej rozmowie przywiązywał szczególne znaczenie, a mówić do niej stanowiło dla niego jeszcze większą przyjemność, niż słuchać jej.
Anna odzywała się nietylko szczerze i rozumnie, lecz mądrze i od niechcenia, nie przywiązując żadnej szczególnej wagi do swych myśli, a nadając wielką wagę słowom osoby, z którą rozmawia.
Wołkujew, wspomniawszy o nowym kierunku w sztuce, o nowych ilustracyach do Pisma Świętego, wykonanych przez francuskiego artystę, zarzucał rysownikowi krańcowy realizm, graniczący z niemożebnością. Lewin zauważył, że Francuzi pierwsi wprowadzili do sztuki warunkowość i że dlatego poczytują sobie za szczególną zasługę powrót do realizmu; widzą, jednem słowem, poezyę w tem, że nie kłamią. Twarz Anny rozjaśniła się cała, gdy zrozumiała tę myśl, i Anna roześmiała się.
— Śmieję się — rzekła — jak pomimowoli śmieje się człowiek, gdy ujrzy bardzo podobny portret. Odezwanie się pana charakteryzuje najdokładniej obecną sztukę francuską; malarstwo i nawet literaturę, naprzykład Zolę i Daudeta. Chyba zwykle tak bywa, że tworzy się swoje conceptions z wymyślonych, warunkowych postaci, a potem, gdy wszystkie combinations są już poczynione, a wymyślone postacie znudzą się, wtedy zaczyna się wymyślać inne, bardziej naturalne i żywotniejsze.
— Ma pani zupełną słuszność... — zgadzał się Wołkujew.
— Więc byliście w klubie? — zwróciła się Anna do brata.
„Tak, tak, to kobieta!“ — myślał Lewin, zapominając się i patrząc uporczywie na jej ładną, ruchliwą twarz, która obecnie zmieniła się nagle. Lewin nie słyszał, o czem mówiła pochylając się do brata, jednak uderzyła go zmiana jej wyrazu. Na nadzwyczaj wspaniałej w swym spokoju przed chwilą twarzy jej nagle odbił się wyraz ciekawości, gniewu i dumy. Trwało to tylko jedną chwilę. Przymrużyła oczy, jakgdyby wytężała pamięć.
— No tak, a zresztą to nikogo nie obchodzi — rzekła i zwróciła się do Angielki.
— Please order the tea in the drawnig-room[29].
Dziewczynka podniosła się i wyszła.
— Zdała egzamin? — zapytał Stepan Arkadjewicz.
— Świetnie... bardzo zdolna dziewczyna i ma dobry charakter.
— Skończy się na tem, iż pokochasz ją bardziej, niż swoją własną.
— Widać, że to mężczyzna mówi. W miłości niema ani bardziej ani mniej... kocham córkę jedną miłością, a ją drugą.
— A ja powiadam Annie Arkadjewnie — rzekł Wołkujew — że gdyby setną część energii, zużywanej na tę małą Angielkę, użyła na wychowywanie i oświatę rosyjskich dzieci, to przyczyniłaby się do nadzwyczaj ważnej i pożytecznej pracy.
— Wolno panu tak mówić, ale ja nie mogę. Hrabia Aleksiej Kiryłowicz zachęcał mnie bardzo (wymawiając wyrazy hrabia Aleksiej Kiryłowicz nieśmiało i pytająco spojrzała na Lewina, który pomimowoli odpowiedział jej spojrzeniem potakującem i pełnem szacunku), abym zajęła się szkołą na wsi. Byłam tam parę razy. Dzieci podobały mi się bardzo, ale nie mogłam jakoś przywiązać się do nich. Mówi pan o energii. Energia jest skutkiem zamiłowania, a jeżeli zamiłowania niema, musu nie można sobie zadawać. Pokochałam tę dziewczynkę, sama nawet nie wiem za co i dlaczego — i znowu spojrzała na Lewina. Uśmiech jej i spojrzenie mówiły mu, że tylko do niego zwraca swe słowa, że chodzi jej tylko o jego zdanie, i że jednocześnie wie z góry, iż rozumieją się nawzajem.
— Zgadzam się z panią najzupełniej... ani szkole, ani żadnemu innemu zakładowi w tym rodzaju nie można oddać serca, i zdaje mi się, że właśnie z tego powodu te filantropijne instytucye przynoszą zawsze tak mało owoców.
Anna zamilkła na chwilę, potem uśmiechnęła się. — Tak, tak! — potwierdziła. — Nigdy nie mogłam. Je n’ai pas le coeur assez large, aby pokochać całą ochronę z zamorusanemi dziećmi. Cela ne m’a jamais véussi, a jest przecież tyle kobiet, które stworzyły sobie z tego position sociale. I teraz tembardziej — rzekła ze smutnym, pełnym zaufania wyrazem, zwracając się pozornie do brata, lecz w rzeczy samej tylko do Lewina — i teraz nawet, kiedy niezbędnem mi jest jakiebądź zajęcie, nie mogę w żaden sposób... — i nagle, marszcząc brwi (Lewin domyślił się, że Anna marszczy się, gdyż jest niezadowoloną z siebie, że mówi tylko o sobie), zaczęła mówić o czem innem.
— Wiem o panu — odezwała się do Lewina — że pan jest złym obywatelem i bronię zawsze pana o ile mogę i umiem.
— W jaki sposób broni mnie pani?
— Sposób obrony zależy od zarzutów, stawianych panu. Może panowie pozwolą na herbatę? — zaproponowała, podnosząc się i biorąc do ręki oprawną w safian książkę.
— Niech mi pani pozwoli, Anno Arkadjewno! — poprosił Wołkujew, wskazując na książkę.
— Nie, nie skończyłam jeszcze.
— Mówiłem mu już o tem — zwrócił się Stepan Arkadjewiez do siostry, wskazując na Lewina.
— To szkoda, moje pisanie to coś w rodzaju tych koszyczków i rzeźb, które wyrabiano w więzieniu, a które sprzedawała mi Liza Merkałowa... była ona członkiem jakiegoś towarzystwa, opiekującego się więźniami, i ci nieszczęśliwi tworzyli istne cuda cierpliwości.
Jeszcze jeden rys zauważył Lewin w tej kobiecie, która podobała mu się niezwykle. Obok rozumu, wykwintnego obejścia i urody, była w niej szczerość, gdyż nie usiłowała taić przed nim całego ciężaru swego położenia. Gdy skończyła mówić westchnęła, a twarz jej, przyjąwszy nagle surowy wyraz, stała się jakby wykutą z marmuru. Z tym wyrazem na twarzy Anna była jeszcze ładniejszą, niż przedtem, lecz wyraz ten był nowym, gdyż nie miał nic wspólnego z kręgiem wrażeń, tryskających szczęściem i dających szczęście, jakie malarz pochwycił na swym portrecie. Lewin spojrzał jeszcze raz na portret i na jej postać, gdy, ująwszy brata za rękę, przechodziła z nim przez wysokie drzwi i, co go zadziwiło nawet, ogarnęła go dziwna litość ku niej.
Anna poprosiła Lewina i Wołkujewa, aby przeszli do salonu, a sama została się z bratem, gdyż chciała rozmówić się z nim. „Czy o rozwodzie? czy o Wrońskim? czy o tem, co on robi w klubie? czy też może o mnie?“ — myślał Lewin.
I pytanie, o czem Anna może rozmawiać ze Stepanem Arkadjewiczem, zaciekawiało go tego stopnia, że nie zwracał żadnej uwagi na Wołkujewa, opowiadającego mu o zaletach dziecinnej powieści, napisanej przez Annę.
Podczas herbaty rozmawiano w dalszym ciągu, i rozmowa toczyła się wciąż o kwestyach poważniejszych i mających ogólne znaczenie. Nietylko nie zdarzyło się, aby trzeba było szukać przedmiotu do rozmowy, lecz przeciwnie, zdawało się, że nie zdąży się jeszcze wypowiedzieć wszystkiego, co się ma na myśli, ale że z chęcią przestaje się mówić, aby usłyszeć, z czem chce się odezwać ktoś inny. I Lewinowi zdawało się, że wszystko o czem tylko jest mowa, bez względu na to, czy to mówi ona, czy też Wołkujew lub Stepan Arkadjewicz, ma swe szczególne znaczenie, a to dzięki temu, że ona zwraca na to uwagę i czyni od czasu do czasu swe spostrzeżenia.
Biorąc udział w ogólnej rozmowie, Lewin zachwycał się przez cały czas Anną, jej rozumem, wykształceniem, urodą, a jednocześnie i jej prostotą i szczerością; słuchał, rozmawiał i przez cały czas myślał o niej, o jej wewnętrznem życiu, i usiłował przeniknąć jej myśli. I Lewin, chociaż przedtem potępiał ją surowo, obecnie dziwnym tokiem myśli uniewinniał ją zupełnie, a zarazem i litował się nad nią i obawiał, że Wroński niezupełnie ją rozumie. O jedenastej, gdy Stepan Arkadjewicz wstał, mając zamiar pożegnać się (Wołkujewa już nie było), Lewinowi wydało się, iż bawi u Anny dopiero przez chwilę, wstał jednak również i zaczął się żegnać.
— Do widzenia więc — rzekła, przytrzymując go za rękę i spoglądając mu w oczy pociągającem spojrzeniem. — Cieszę się bardzo, que la glace est rompue.
Po chwili puściła jego rękę i przymrużyła oczy.
— Niech pan powie swej żonie, że kocham ją jak zawsze i że, jeżeli nie może przebaczyć mi, to życzę jej, aby nigdy nie potrzebowała przebaczać mi, gdyż aby mi przebaczyć, trzeba przejść przez to, przez co ja przeszłam, a niech ją Bóg chroni od tego.
— Dziękuję... powiem jej... — powtarzał Lewin, rumieniąc się.
„Co to za dziwna, miła i godna litości kobieta!“ — myślał Lewin, wychodząc ze Stepanem Arkadjewiczem na mroźne powietrze.
— I cóż? mówiłem ci! — rzekł Stepan Arkadjewicz, widząc, że Lewin został zupełnie zwyciężonym.
— W istocie — odparł Lewin z zadumą — niezwykła kobieta! Nietylko że rozumna, ale i serdeczna nadzwyczaj. Żal mi jej bardzo...
— Z pomocą Bożą urządzi się to wszystko, pamiętaj jednak, że nigdy nie należy wydawać sądów z góry — zauważył Stepan Arkadjewicz, otwierając drzwiczki od karety. — Do widzenia się, każdy z nas jedzie w przeciwną stronę.
Lewin powrócił do domu, nie przestając myśleć o Annie, o rozmowie z nią, przypominając sobie wszystkie szczegóły swej wizyty, coraz bardziej wchodząc w jej położenie i żałując ją.
W domu Kuźma zameldował Lewinowi, że Katarzyna Aleksandrowna jest zdrowa, że przed chwilą wyszły od niej siostry i podał mu dwa listy. Lewin, nie tracąc czasu, zaraz w przedpokoju przeczytał te listy, żeby już potem mieć zupełnie spokojną głowę. Pierwszy był od rządcy Sokołowa; Sokołow pisał, że pszenicy nie można sprzedać, gdyż kupcy dają pięć i pół rubla, i że pieniędzy niema już skąd wziąć; drugi list pochodził od siostry i zawierał wymówki, że sprawa jej nie jest jeszcze załatwioną.
„Sprzedajmy więc za pięć i pół, jeżeli nie chcą dawać więcej“ — rozwiązał Lewin natychmiast z nadzwyczajną łatwością kwestyę pszenicy, która przedtem wydawała mu się nadzwyczaj trudną. „Dziwna rzecz, jak tutaj na nic niema czasu“ — pomyślał o drugim liście. Lewin poczuwał się do winy względem siostry, że dotychczas nie zrobił tego, o co go już dawno prosiła. „Dzisiaj znowu nie byłem w sądzie, ale dzisiaj to już naprawdę nie mogłem“. I powiedziawszy sobie, że zrobi to jutro, poszedł do pokoju żony. Idąc do niej Lewin przebiegł prędko wspomnieniem cały ubiegły dzień. Wszystkie zdarzenia dnia zawierały się w rozmowach, których słuchał i w których brał udział. Wszystkie te rozmowy toczyły się o rzeczach tego rodzaju, które, gdyby był sam lub na wsi, nie zajmowałyby go zupełnie, a tutaj w Moskwie były bardzo interesujące. I wszystkie te rozmowy wywierały przyjemne wrażenie, a tylko dwa wspomnienia nie zupełnie zadawalniały Lewina: pierwsze, że się wyrwał z dowcipem o szczupaku, drugie, że litość, jaką miał dla Anny, zdawała mu się być nie na miejscu. Gdy Lewin wszedł do pokoju żony, zastał ją smutną i osowiałą. Obiad, na którym były wszystkie siostry, przeszedł bardzo wesoło, lecz potem, gdy czekano na niego, zrobiło się nudno, siostry rozjechały się, a ona została się sama jedna.
— A ty co robiłeś? — zapytała, spoglądając mu w błyszczące bardzo podejrzanie oczy; aby jednak nie przerywać mu opowiadania, udała, że nic nie zauważyła i z uśmiechem słuchała, gdy opowiadał, jak spędził wieczór.
— Uradowałem się bardzo, spotkawszy Wrońskiego... bardzo łatwo i gładko poszło mi z nim... Rozumie się, że teraz będę się starał widywać go o ile można najrzadziej, dobrze jednak się stało, że jesteśmy z nim na dobrej stopie — rzekł, i przypomniawszy sobie, że starając się widywać go o ile można najrzadziej, pojechał natychmiast do Anny, zarumienił się. — Powiadają wszyscy, że lud pije — mówił dalej; — nie wiem doprawdy kto więcej pije, czy lud prosty czy my; chłopi tylko w święta, lecz...
Kiti jednak nie bardzo była ciekawą jak pije naród; zauważyła tylko, że mąż zarumienił się i chciała dowiedzieć się, dlaczego.
— A potem gdzieś był?
— Stiwa prosił mnie bardzo, aby pojechać z nim do Anny Arkadjewny — tu Lewin zarumienił się jeszcze bardziej, i powątpiewania jego, czy dobrze czy też źle postąpił, jadąc do Anny, rozstrzygnęły się ostatecznie; teraz już wiedział, że nie trzeba było tego robić.
Kiti, usłyszawszy imię Anny, rozwarła szeroko oczy i błysnęła niemi, zapanowała jednak nad sobą, ukryła swe niezadowolenie i nie dała go poznać po sobie.
— A! — zauważyła tylko.
— Zapewne nie będziesz się gniewała, żem był u niej. Stiwa prosił mnie, a i Dolly życzy sobie również...
— O nie!... — odparła, lecz w oczach jej widniało tajone niezadowolenie, nie obiecujące mu nic dobrego.
— To bardzo miła, bardzo dobra i bardzo zasługująca na współczucie kobieta — mówił Lewin, opowiadając o Annie, o jej spędzaniu czasu i o tem, co mu kazała powiedzieć żonie.
— Nie ulega wątpliwości, że jest godna współczucia — rzekła Kiti, gdy mąż skończył mówić. — Od kogo odebrałeś list?
Lewin odpowiedział żonie i zaufawszy jej pozornemu spokojowi poszedł przebrać się.
Gdy wrócił po paru minutach, zastał Kiti na tem samem miejscu; gdy podszedł ku niej, spojrzała na niego i wybuchnęła płaczem.
— Co? co? — dopytywał, wiedząc już z góry, co.
— Zakochałeś się w tej wstrętnej kobiecie, oczarowała cię... widzę to po twoich oczach. Tak, tak! Inaczej być nie może. Piłeś i grałeś w klubie, a potem pojechałeś i do kogo? Musimy koniecznie jechać... ja wyjeżdżam jutro...
Lewin długo nie mógł uspokoić żony; uspokoił ją wreszcie, gdy przyznał się, że uczucie litości i wypite wino odebrały mu panowanie nad sobą, że uległ wpływowi Anny, i gdy obiecał, że teraz będzie jej unikał.
Do jednej tylko rzeczy przyznawał się szczerze, że sam nie wie już co robić, siedząc w Moskwie, gdzie spędza się czas tylko na gadaniu, jedzeniu i piciu; oboje ani się spostrzegli, jak zegar wybił trzecią, i dopiero wtedy, pogodziwszy się już zupełnie, mogli zasnąć spokojnie.
Pożegnawszy się z gośćmi Anna zaczęła chodzić po pokoju. Z chwilą, gdy Lewin wyszedł, Anna zupełnie przestała o nim myśleć, chociaż bezwiednie (jak postępowała w ostatnich czasach ze wszystkimi młodymi mężczyznami) przez cały wieczór robiła wszystko, co tylko mogła, aby wzbudzić w nim uczucie miłości ku sobie, i chociaż wiedziała, że osiągnęła swój cel, o ile można go osiągnąć w ciągu jednego wieczoru, mając do czynienia z uczciwym, żonatym człowiekiem. Lewin podobał się Annie nadzwyczaj. Nie zważając na wyraźną różnicę, z męskiego punktu zapatrywania się, pomiędzy Wrońskim a Lewinem, Anna, jako kobieta, dostrzegła, że obydwaj mają w sobie wiele wspólnego, za co Kiti pokochała i Wrońskiego i Lewina.
Uporczywa, natrętna myśl prześladowała ją nieustannie pod rozmaitemi postaciami. „Jeżeli działam w ten sposób na innych, na tego żonatego, kochającego człowieka, dlaczego on jest takim obojętnym względem mnie?... i to nawet nie obojętnym, gdyż wiem, że mnie kocha. Lecz coś nowego, nieznanego mi, rozdziela nas. Dlaczego niema go przez cały wieczór? Dał mi znać przez Stiwę, że nie może opuścić Jawszyna i że musi dawać na niego baczenie... Czy Jawszyn dziecko? Przypuśćmy jednak... że to prawda... on nigdy nie mija się z prawdą, lecz w tej prawdzie tkwi coś innego. Korzysta ze sposobności, aby złożyć mi dowód, że miłość nie może odbierać mu swobody, ale ja nie chcę jego dowodów, ja pragnę tylko miłości. Zdaje się, iż powinien wejść w me przykre położenie tutaj, w Moskwie. Czyż ja żyję naprawdę? Nie żyję, a wegetuję tylko, oczekując na koniec, który wciąż odwleka i odwleka się. Znowu niema odpowiedzi... Stiwa powiada, że teraz nie może jechać do Aleksieja Aleksandrowicza, a ja przecież nie mogę jeszcze raz pisać. Nie jestem w stanie nic robić, wziąć się do niczego, pędzić innego życia, muszę wstrzymywać się, czekać, wymyślając sobie ciągle nowe sposoby spędzania czasu: rodzinę Anglika, pisanie, czytanie, ale to wszystko, to tylko okłamywanie samej siebie, to samo co morfina. On powinien mieć litość nademną“ — mówiła, czując, że kręcą się jej w oczach łzy politowania nad samą sobą.
Nagle rozległo się urywane dzwonienie Wrońskiego. Anna czemprędzej obtarła łzy i nietylko obtarła je, ale siadła nawet niedaleko lampy i wzięła książkę, udając, że czyta i że jest zupełnie spokojną; trzeba dać mu do poznania, że jest niezadowoloną, iż nie dotrzymał obietnicy i nie wrócił na wieczór, ale że jest tylko niezadowoloną, lecz nie trzeba żadną miarą pokazywać mu swego zmartwienia, a przedewszystkiem nie wzbudzać jego litości. Sama siebie ma prawo żałować, lecz jemu nie wolno. Anna nie pragnęła żadnej walki, miała mu za złe, iż on chce walczyć, pierwsza jednak rozpoczynała ją zawsze.
— Nie było ci nudno? — zapytał prędko i wesoło, podchodząc ku niej. — Co to za straszna namiętność ta gra!...
— Nie nudziłam się i dawno już oduczyłam się nudzić... był Stiwa z Lewinem.
— Mieli zamiar być u ciebie. Jakżeż ci się podobał Lewin? — zapytał, siadając koło niej.
— Nadzwyczaj... dopiero co odjechali. Co się stało z Jawszynem?
— Wygrał siedmnaście tysięcy rubli. Odprowadziłem go od stołu i opuścił klub, ale potem wrócił znowu i zgrał się do nitki.
— Po co więc zostawałeś się? — zapytała, podnosząc nagle głowę i patrząc na niego. Spojrzenie to było chłodne i nieprzyjazne. — Powiedziałeś Stiwie, że zostajesz się, aby pilnować Jawszyna, a niedopilnowałeś go.
— Po pierwsze: nic mu nie polecałem mówić tobie, a po drugie: nigdy nie mówię nieprawdy. Przedewszystkiem zaś chciałem się zostać i zostałem — rzekł, marszcząc gniewnie czoło. — Anno i po co to? — zapytał po chwilowem milczeniu, pochylając się ku niej, i wyciągnął ku niej rozwartą dłoń, spodziewając się, że i ona poda mu swoją.
Annę ucieszyło to wezwanie do pieszczoty, lecz jakaś dziwna siła przekory nie pozwoliła jej pójść za pierwszym popędem, jak gdyby rodzaj toczonej walki nie pozwalał poddać się.
— Rozumie się, żeś chciał zostać się i żeś został; postępujesz, jak ci się podoba... ale po co mówisz mi to? po co? — mówiła, unosząc się coraz bardziej. — Czy ktobądź zaprzecza ci twych praw? Chcesz mieć słuszność, więc ją miej...
Wroński zamknął dłoń, odsunął się od niej i w spojrzeniu jego odmalował się jeszcze większy upór.
— Dla ciebie to rzecz twego uporu — ciągnęła dalej, patrząc na niego bacznie i dobierając nagle nazwę tego wyrazu jego spojrzenia, jakie rozdrażniło ją — uporu. — Tobie chodzi tylko o to, czy w stosunku ze mną zostaniesz zwycięzcą, a mnie... — znów zrobiło jej się żal samej siebie i mało co nie rozpłakała się. — Gdybyś ty wiedział, o co mi idzie! Gdy widzę tak jak teraz, żeś wrogo, dobrze mówię, żeś wrogo usposobiony ku mnie, gdybyś ty wiedział, co to ma dla mnie za znaczenie. Gdybyś ty wiedział, jaka ja jestem nieszczęśliwa w takich chwilach, jak ja się lękam samej siebie! — i Anna odwróciła się, nie chcąc się zdradzić ze swemi łzami.
— Ależ o co ci idzie właściwie? — zapytał, przestraszywszy się wyrazu jej boleści i przysuwając się znowu do niej, ujął ją za rękę i pocałował parę razy. — O co? Czyż ja szukam rozrywek po za domem? czyż nie unikam towarzystwa kobiet?
— Tegoby tylko brakowało! — odparła Anna.
— Powiedz mi więc, co mam czynić, abyś ty była spokojną — mówił, wzruszony jej rozpaczą — uczynię wszystko, co tylko będziesz chciała, abyś ty, Anno, nie martwiła się.
— Nic, nic! — odparła. — Ja sama nie wiem czy to osamotnienie, czy nerwy... przestańmy już o tem mówić. Jakżeż udały się wyścigi? nie mówiłeś mi nic o nich? — zapytała, usiłując utaić radość z odniesionego zwycięstwa, które w każdym razie było po jej stronie.
Wroński kazał podawać kolacyę i zaczął opowiadać jej o wyścigach, lecz z jego głosu, z jego spojrzeń widziała, że nie mógł jej darować tego zwycięstwa, że to uczucie uporu, z którem walczyła, zawładnęło nim już na dobre. Obojętność jego wzrosła, jak gdyby żałował, iż uległ. Anna, przypominając sobie słowa, które jej dały zwycięstwo: „jaka ja jestem nieszczęśliwa w takich chwilach, jak ja się lękam samej siebie“, zrozumiała, iż ta broń jest niebezpieczną i że nie będzie można użyć jej po raz drugi. Czuła teraz, iż obok miłości, wiążącej ich, istnieje pomiędzy nimi zły duch jakiejś niezgody, którego nie mogła zwalczyć ani w nim, ani, tembardziej, w jego sercu.
Nie ma takich warunków, do których człowiek nie mógłby się przyzwyczaić, szczególnie gdy widzi, że wszyscy podobnie postępują. Lewin trzy miesiące temu nie uwierzyłby, że może zasnąć spokojnie wśród okoliczności, w jakich znajduje się obecnie; nie przypuszczał, aby pędząc bezcelowe, jałowe życie, w dodatku do tego życie nad stan, po pijatyce (to, co się działo w klubie, nie ma innej nazwy), po zawiązaniu przyjaznych stosunków z człowiekiem, w którym kiedyś kochała się jego żona, po niemających żadnej racyi bytu odwiedzinach u kobiety, której nie można było nazwać inaczej jak upadłą, i po zmartwieniu żony — mógł z czystem sumieniem udać się na spoczynek; a jednak pod wpływem zmęczenia, bezsennej nocy i wypitego wina zasnął mocno i spokojnie.
O piątej rano obudziło go skrzypienie otwieranych drzwi; zerwał się z łóżka i obejrzał się — Kiti nie było w łóżku, lecz za parawanem paliło się światło i słychać było jej kroki.
— Co takiego?... co? — zapytał na wpół przez sen. — Kiti! Co?
— Nic — odparła, wychodząc ze świecą w ręku z za parawanu. — Jestem trochę niezdrowa — rzekła, uśmiechając się szczególnie miłym uśmiechem.
— Co? czy już się zaczęło? — zapytał z przestrachem — trzeba czemprędzej posyłać — i zaczął ubierać się z pośpiechem.
— Nie, nie — uspakajała go, uśmiechając się i przytrzymując go za rękę — zapewniam cię, że nic... było mi trochę niedobrze, ale teraz już przeszło zupełnie — i Kiti położyła się, zagasiła świecę i leżała, nie ruszając się. Chociaż Lewinowi wydawała się podejrzaną ta cisza, wśród której nie było słychać nawet jej stłumionego oddechu, a przedewszystkiem niepokoił go wyraz szczególnej pieszczoty i podniecenia, z jakiemi, wychodząc z za parawanu, odezwała się do niego: „nic“; chciało mu się jednak tak spać, że zasnął natychmiast. Dopiero potem przypomniał sobie spokojny jej oddech i pojął wszystko, co się działo w jej kochanej, drogiej duszy, gdy leżąc i nie poruszając się na łóżku, oczekiwała na największe zdarzenie w życiu kobiety.
O siódmej obudziło go delikatne dotknięcie jej ręki i cichy szept. Żal, że go budzi, zdawał się pasować w niej z chęcią porozmawiania z nim.
— Kostia, nie lękaj się! To nic, ale zdaje się... trzeba posłać po Lisawetę Pietrownę.
Świeca paliła się znowu. Kiti siedziała na łóżku i trzymała w ręku szydełkową robotę, którą robiła w ostatnich czasach.
— Nie bój się tylko niczego... ja nie lękam się ani trochę — rzekła, ujrzawszy jego przestrach i przycisnęła do swych piersi, a potem do swych ust, rękę męża.
On zerwał się prędko i włożywszy szlafrok, stanął nad nią, przypatrując się jej bacznie. Trzeba było iść, lecz nie mógł oderwać od niej spojrzenia. Chociaż kochał ją nadzwyczaj, chociaż znał każdy wyraz jej oblicza, nie widział jej jeszcze nigdy taką. Stojąc teraz przed nią, sam sobie wydał się wstrętnym i strasznym, gdy stanęło mu w pamięci jej wczorajsze zmartwienie, którego był przyczyną! Radość i stanowczość tryskały z zarumienionej jej twarzyczki, ujętej w ramki jasnych włosów, wysuwających się z pod czepeczka.
Chociaż w charakterze Kiti nie było ani trochę nienaturalności i nieszczerości, jednak Lewina uderzyło to, co się teraz odkrywało przed nim, gdy wszelkie zasłony opadły i gdy sam ośrodek duszy tlił się teraz w jej oczach. I w tej prostocie widział ją, tę samą, którą tak kochał nadzwyczaj, jeszcze lepiej. Patrzała na niego z uśmiechem, lecz nagle brwi jej poruszyły się, podniosła głowę i zbliżywszy się prędko do męża, ujęła go za rękę i przytuliła się do niego, oblewając go swym gorącym oddechem; cierpiała i zdawała skarżyć się na swe cierpienia. I w pierwszej chwili wydało mu się, jak zwykle, że to on sam winien. Lecz w jej spojrzeniu była pieszczota, mówiąca, iż nie dość, że nie czyni mu wyrzutów, ale że za te właśnie cierpienia kocha go. „Jeżeli nie ja, to któż winien?“ — przyszło mu pomimowoli na myśl, szukając winowajcy i chcąc zemścić się na nim, ale winowajcy nie było. Ona cierpiała, skarżyła się i dumną była z tych cierpień, cieszyła się z nich i kochała je. Lewin wiedział, że w duszy jej dzieje się coś wzniosłego, lecz co? — nie był w stanie pojąć. Było to coś, co nie daje się objąć rozumem.
— Posłałam po mamę. A ty jedź czemprędzej do Lisawety Pietrownej... Kostia!... Już mi nic nie jest... już przeszło...
Odeszła od niego i zadzwoniła.
— Idź już teraz... Pasza będzie przy mnie.
I Lewin ujrzał z podziwieniem, że wzięła do rąk robotę, przyniesioną w nocy, i że robi ją dalej.
Gdy Lewin wychodził jednemi drzwiami, słyszał, że drugiemi wchodzi służąca; zatrzymał się na progu i słyszał, że Kiti wydaje dziewczynie szczegółowe rozkazy i sama z jej pomocą przesuwa łóżko.
Ubrał się, i zanim zaszły konie, raz jeszcze zabiegł do sypialni i to nie na palcach, ale na skrzydłach, jak mu się zdawało. Dwie służące przestawiały sypialnię, Kiti chodziła po pokoju, robiąc szydełkiem i dawała im różne polecenia.
— Jadę natychmiast po doktora, posłałem już po Lisawetę Pietrownę, ale sam też będę u niej. Co to jeszcze trzeba zrobić? A prawda... do Dolly...
Kiti popatrzała na męża, nie słuchając widocznie słów jego.
— Dobrze, dobrze, idź już — zawołała prędko, marszcząc się i machając ręką.
Lewin wychodził już do saloniku, gdy nagle z sypialni żałośny jęk doleciał doń i zamilkł natychmiast; stanął jak wryty i przez jakiś czas nie mógł nic pojąć.
„Tak, to ona!“ — szepnął sam do siebie i, schwyciwszy się za głowę, zbiegł na dół.
— Boże, zlituj się! wybacz i dopomóż! — powtarzał wciąż cisnące mu się nieustannie na usta słowa; i on, człowiek niewierzący, powtarzał te wyrazy nie samemi tylko ustami. Teraz, w tej chwili, wiedział, że nietylko wszystkie powątpiewania jego, ale i ta niemożebność wierzenia rozumem, którą nosił w sobie, nie przeszkadzają mu wcale zwracać się do Boga. Obecnie cała niewiara, jak proch, spadła z jego duszy; do kogóż więc miał się zwracać, jak nie do Tego, w czyjej mocy widział siebie, swą duszę i swą miłość.
Koni nie było jeszcze, lecz Lewin, czując w sobie szczególne natężenie i fizycznych sił i uwagi na to, co należy czynić, aby nie stracić ani jednej chwili, nie czekał na powóz i poszedł piechotą, poleciwszy Kuźmie jechać za sobą.
Na rogu spotkał jadące szybko sanki, w których siedziała Lisaweta Pietrowna w aksamitnej szubie z chustką na głowie. „Bogu dzięki, Bogu dzięki!“ — szepnął, poznając z radością jej małą, białą twarz, mającą teraz dziwnie poważny, nawet surowy wyraz; nie zatrzymując wcale sanek, począł biedz koło nich i rozmawiać z madame.
— Od dwóch godzin? nie dłużej? — zapytała. — Piotra Dmitrycza zastanie pan teraz, ale niech pan tylko będzie cierpliwy i niech pan nie zapomni wstąpić do apteki po opium.
Doktór nie wstawał jeszcze i lokaj oświadczył: „pan położył się późno, nie kazał się budzić, lecz niedługo już wstanie.“ Lokaj czyścił szkiełka od lamp i zdawał się być zajętym niemi nadzwyczaj. To przejęcie się, z jakiem lokaj czyścił szkła i obojętność, z jaką spoglądał na gościa, zadziwiły z początku Lewina, lecz natychmiast, po chwili zastanowienia się, zrozumiał, że nikt nie zna i nie jest obowiązanym znać jego uczuć, że należy więc koniecznie działać spokojnie, z zastanowieniem i energicznie, aby przeniknąć przez ten mur obojętności, jaki go otacza, i osiągnąć swój cel. „Nie śpieszyć się i nie lekceważyć niczego“ — powtarzał sobie, czując, że zapas fizycznych sił i uwagi na to, co należy czynić, powiększa się coraz bardziej.
Dowiedziawszy się, że doktór śpi jeszcze, Lewin ułożył sobie plan, jaki wydał mu się najstosowniejszym. Niech Kuźma jedzie z kartką do drugiego doktora, a on sam pojedzie do apteki po opium; jeżeli zaś, gdy wróci, doktór będzie spał jeszcze, to albo przekupi lokaja, albo przemocą dostanie się do doktora, jeżeli lokaj nie zgodzi się obudzić pana.
W aptece szczupły prowizor, z tą samą obojętnością, z jaką lokaj czyścił szkiełka, rozsypywał w opłatki proszki dla służącej, która na nie czekała i nie chciał wydać opium. Usiłując panować nad sobą i nie spiesząc się, powiedziawszy nazwisko doktora i madame, i objaśniwszy do czego potrzeba opium, Lewin usiłował przekonać aptekarza. Prowizor zapytał się głośno po niemiecku, czy wydać opium? głos jakiś za przepierzeniem polecił wydać, i aptekarz, wyjąwszy flaszeczkę i lejek, nalał powoli lekarstwo z dużej flaszki, nalepił pieczątkę, zawiązał i chciał jeszcze zawijać, chociaż Lewin prosił, aby tego nie czynił. Tu Lewin nie był już w stanie panować nad sobą; wyrwał prędko flaszeczkę z rąk aptekarzowi i wybiegł przez duże szklane drzwi na ulicę. Doktor spał jeszcze, a lokaj, zajęty teraz trzepaniem dywanu, powiedział, iż nie pójdzie go budzić. Wtedy Lewin, nie śpiesząc się, wyjął dziesięciorublówkę i powoli, chociaż nie tracąc czasu, dał mu papierek i objaśnił, że Piotr Dmitrjewicz (Lewinowi, który do niedawna nie znał Piotra Dmitrjewieza, ten ostatni wydawał się obecnie nadzwyczaj ważną osobą) obiecał, że będzie każdej chwili na zawołanie i że napewno nie będzie się gniewał, trzeba więc koniecznie obudzić go natychmiast.
Lokaj dał się przekonać, poszedł na górę i poprosił Lewina, aby zatrzymał się w poczekalni.
Lewin słyszał przez drzwi, jak doktor kaszlał, chodził, mył się i jak rozmawiał z lokajem. Minęło parę minut, Lewinowi zdawało się, że parę godzin; nie mógł już dłużej wytrzymać:
— Piotrze Dmitryczu! Piotrze Dmitryczu! — zaczął go prosić błagalnym głosem. — Na miłość Boską niech mi pan wybaczy, niech mnie pan przyjmie czemprędzej... już przeszło dwie godziny...
— Zaraz... zaraz... — odparł głos doktora i Lewin ze zdumieniem słyszał, że doktor śmieje się.
— Na jedną minutkę!
— Natychmiast.
Przeszło jeszcze dwie minuty, zanim doktor włożył obuwie, i drugie dwie minuty, zanim skończył się ubierać i czesać.
— Piotrze Dmitryczu! — żałośnie zaczął prosić znowu Lewin, lecz doktor wychodził już do niego zupełnie ubrany i uczesany. „Ci ludzie nie mają sumienia“ — pomyślał Lewin — „my nie mamy chwili do stracenia, a oni czeszą się!“
— Dzień dobry! — rzekł doktor, podając mu rękę i zdając się swym spokojem naumyślnie drażnić Lewina. — Niech się pan nie śpieszy... cóż tam słychać?
Lewin, chcąc być o ile możności zwięzłym, zaczął przytaczać wszystkie zbyteczne szczegóły o stanie żony, przerywając nieustannie swe opowiadanie prośbami, aby doktor natychmiast jechał razem z nim.
— Niech się pan uspokoi... przecież pan nie zna się na tem. Wiem, że jestem zupełnie niepotrzebny, ale obiecałem i bezwarunkowo przyjadę, niema jednak potrzeby spieszyć się. Niech pan siada... może pan pozwoli kawy?
Lewin spojrzał na niego, pytając go zdumionemi oczyma, czy nie żartuje sobie z niego, ale doktor ani myślał żartować.
— Wiem, wiem... — rzekł, uśmiechając się — sam przecież mam rodzinę i jestem ojcem; w podobnych chwilach my mężowie jesteśmy najbardziej godni litości; mam pacyentkę, której mąż za każdym razem ucieka do stajni.
— Ale jak się panu zdaje? czy przypuszcza pan, że wszystko odbędzie się pomyślnie?...
— Jak dotąd, wszystko przemawia za tem.
— Więc pan przyjedzie zaraz? — zapytał Lewin, spoglądając z niechęcią na służącą, która przyniosła kawę.
— Za godzinę.
— Za długo, na miłość Boską!...
— Niech mi pan pozwoli tylko napić się kawy.
Doktor zaczął pić kawę; obydwaj zamilkli na czas jakiś.
— A jednak stanowczo biją Turków!... czytał pan wczorajszą depeszę? — zapytał doktor, żując kawałek bułki.
— Doprawdy, nie mogę. już wytrzymać dłużej! — zawołał Lewin, zrywając się z krzesła — więc będzie pan za kwadrans.
— Za pół godziny.
— Słowo honoru? Gdy Lewin powracał do domu, spotkał się w bramie z księżną i razem z nią podszedł ku drzwiom sypialnego pokoju. Księżna miała łzy w oczach i ręce jej drżały; ujrzawszy Lewina, objęła go i rozpłakała się.
— No i cóż, moja kochana Lisaweto Pietrowno? — zapytała, chwytając za rękę madame, która wyszła na ich spotkanie.
— Jak dotąd, zupełnie dobrze — odparła zapytana — niech ją pani namówi, aby się położyła... będzie jej znacznie lżej...
Lewin z chwilą, gdy się obudził i pojął o co idzie, przygotował się na to, aby, nie namyślając się, nic nie przewidując, zataiwszy w sobie wszystkie myśli i uczucia, mężnie, nie rozstrajając żony, lecz przeciwnie uspokajając ją i podtrzymując jej odwagę, przenieść to, co go oczekuje. Nie pozwalając sobie nawet myśleć nad tem co będzie, jak się to skończy, sądząc z tego, co się dowiedział ile to czasu trwa zwykle, Lewin przygotował się w swej wyobraźni na pięciogodzinne cierpienie i oczekiwanie ze ściśnionem sercem, i wydawało mu się to zupełnie możebnem. Gdy jednak powrócił od doktora i znowu ujrzał jej cierpienia, zaczął coraz częściej powtarzać: „Panie, wybacz i dopomóż!“, wzdychać, podnosić głowę do góry; nagle zdjął go strach, że nie da sobie rady, że się rozpłacze lub ucieknie. Było mu nadzwyczaj ciężko, a upłynęła zaledwie godzina.
Po tej pierwszej godzinie przeszła jeszcze jedna, druga, trzecia, i nakoniec ostatnia, piąta, którą naznaczył sobie jako najdłuższy termin swej cierpliwości, mimo to wszystko było po dawnemu, a on wciąż cierpiał, gdyż nic, prócz cierpienia, już mu nie pozostawało; cierpiał, myśląc co chwila, że już doszedł do wszelkich granic cierpliwości i że serce jego lada moment pęknie z boleści.
Lecz mijały jeszcze minuty, godziny i znowu godziny, a cierpienia i przestrach jego wciąż wzrastały i potęgowały się coraz bardziej.
Te wszystkie zwykłe warunki życiowe, bez których nie można sobie nic wyobrazić, nie istniały już więcej dla Lewina; stracił miarę czasu. Czasami minuty, szczególniej te, kiedy ona przywoływała go ku sobie, i kiedy podawała mu swą spoconą dłoń, to ściskając jego rękę, to znów odpychając go z niezwykłą siłą, wydawały mu się godzinami, czasami zaś całe godziny, minutami.
Zdziwił się bardzo, gdy madame poprosiła go, aby zapalił świecę za parawanem, i gdy dowiedział się, że to już piąta godzina; gdyby mu powiedziano, że teraz dziesiąta zrana, byłby również zdziwionym. W jaki sposób spędził ten cały czas, nie wiedział dokładnie, nie miał też pojęcia, co i kiedy miało miejsce. Widział jej rozgorączkowaną, to cierpiącą i niespokojną, to znów uśmiechniętą i spokojną twarz. Widział i księżnę czerwoną, przejętą, z potarganemi puklami siwych włosów, połykającą łzy i zagryzającą wargi; widział i Dolly i doktora, palącego grube papierosy, i Lisawetę Pietrowną z pewnem siebie, stanowczem i uspakajającem spojrzeniem, i starego księcia, przechadzającego się po pokoju z zakłopotaną miną; lecz kiedy wszyscy przychodzili, wychodzili, i co robią, tego nie widział. Raz widział księżnę z doktorem w sypialni, później znów w gabinecie, gdzie znalazł się Bóg wie skąd nakryty stół, chwilami zaś z doktorem rozmawiała Dolly. Potem Lewin pamiętał, że go posyłano na miasto, ale nie pamiętał dokąd i po co, raz kazano mu przenieść stół i kanapę; wziął się gorliwie do przenoszenia, myśląc, że czyni to dla niej, i potem dopiero dowiedział się, iż przygotowywał spanie dla siebie. Później polecono mu, aby poszedł do gabinetu do doktora i zapytał go się o coś. Doktor odpowiedział i zaczął opowiadać o nieporządkach w radzie miejskiej. Potem znowu posyłano go do Szczerbackich, aby z sypialnego pokoju księżnej przywiózł ikon w srebrnej, pozłacanej sukni; tam, razem ze starą pokojową księżnej drapał się na szafkę po ikon i stłukł lampkę, służąca zaś uspakajała go, że żonie nic nie będzie i że nic nie szkodzi, że lampka stłukła się; pamiętał też, że przywiózł ikon i położył pod głowę Kiti, zasuwając go starannie pod poduszkę. Lecz gdzie, kiedy i po co działo się to wszystko, z tego nie zdawał sobie sprawy. Nie wiedział również, dlaczego księżna wzięła go za rękę i prosiła, aby był spokojnym, a Dolly namawiała go, aby posilił się i wyprowadzała z pokoju, a nawet doktor poważnie i ze współczuciem spoglądał na niego i radził mu zażyć kropli. Wiedział tylko i czuł, że to, co się odbywa teraz, podobnem jest do tego, co się działo rok temu w hotelu prowincyonalnego miasta, na łożu umierającego brata, Mikołaja. Lecz tamto było zmartwienie, a to jest radość. Lecz i tamto zmartwienie i ta radość, i jedno i drugie znajdowało się po za obrębem wszystkich zwykłych warunków życia i wydawało się w codziennem, powszedniem życiu, jak gdyby otworami, przez które ukazuje się zdziwionym oczom coś wznioślejszego. I również w niezrozumiały sposób, jak wtedy, na widok tego wzniosłego ulatywała dusza do tych wysokości, do których nie sięgała nigdy przedtem, których nigdy dawniej nie pojmowała i dokąd on rozum nie był w stanie podążyć za nią.
„Panie, wybacz i dopomóż! “ — powtarzał nieustannie, czując, że pomimo trwającej od tak dawna obojętności i niewiary, zwraca się do Boga z równą szczerością i ufnością, z jaką zwracał się, gdy był dzieckiem i młodym chłopcem.
Przez cały ten czas istniały w nim dwa różne nastroje, nie mające z sobą nic wspólnego. Jeden, gdy nie był przy niej, lecz w towarzystwie doktora, palącego wciąż grube papierosy i gaszącego je przyciskaniem do popielniczki, w towarzystwie Dolly, księcia, gdzie rozmawiano o obiedzie, o polityce, o chorobie Maryi Pietrownej, i gdzie Lewin nagle zapomniał na chwilę zupełnie o tem, co się działo; i drugi nastrój, gdy był obecnym przy niej, gdy serce pękało mu z bolu a pęknąć nie mogło, i gdy nieustannie modlił się do Boga. I za każdym razem, gdy z tej minuty zapomnienia wyprowadzał go dolatujący z sypialni krzyk, podpadał pod to samo dziwne złudzenie, jakie ogarnęło go w pierwszej chwili; za każdym razem, gdy usłyszał krzyk, zrywał się z miejsca i biegł, aby przepraszać, lecz po drodze przypominał sobie, że nie jest winien i chciał biedz bronić ją i ratować. Lecz patrząc na nią, znowu przekonywał się, że nie można pomódz jej w niczem, i znowu zdejmował go przestrach, powtarzał więc: „Panie przebacz i dopomóż!“ I im bardziej czas ubiegał, tem silniej występowały obydwa nastroje; chwilami, gdy nie był przy niej, stawał się coraz bardziej spokojnym, zapominając o wszystkiem; chwilami zaś, gdy był przy niej, wzmagały się cierpienia jego i poczucie niemocy, ogarniające go na widok jej męczarni; zrywał się, chciał spieszyć, sam nie wiedział dokąd i biegł do niej.
Czasami, gdy ona przywoływała go ku sobie, zdawało mu się, że to ona wszystkiemu winna, lecz ujrzawszy jej pokorne, uśmiechnięte oczy i usłyszawszy słowa: „męczę się strasznie“, winił Boga; przypomniawszy sobie jednak o Bogu, błagał Go natychmiast, aby mu przebaczył i ulitował się nad nim.
Pojęcie czasu przestało istnieć dla Lewina; wszystkie świece dopalały się już; Dolly przed chwilą była w gabinecie i namawiała doktora, aby się położył. Lewin siedział, słuchając jak doktor opowiadał o szarlatanie magnetyzerze, i przyglądał się popiołowi doktorskiego papierosa; był chwilowo w okresie odpoczywania i zapomniał o wszystkiem, wyszło mu zupełnie z pamięci, co się dzieje dookoła. Nagle rozległ się krzyk, jakiego nigdy w życiu jeszcze nie słyszał. Krzyk ten był do tego stopnia strasznym, że Lewin już nie zerwał się, lecz lękając się nawet oddychać, popatrzał z przerażeniem na doktora. Doktor przechylił głowę na bok, zaczął się przysłuchiwać i po chwili uśmiechnął się zachęcająco i z pobłażaniem. Wszystko, co się działo dzisiaj, było niezwykłem i przestało już dziwić Lewina. „Zapewne, tak powinno być“ — pomyślał i nie ruszał się z miejsca. Kto wydał ten krzyk? Wstał z krzesła, pobiegł na palcach do sypialni i, nie zwracając uwagi na Lisawetę Pietrowną i na starą księżnę, stanął na swojem miejscu koło wezgłowia. Krzyk ucichł, lecz coś się zmieniło teraz; co, tego nie widział i nie wiedział, i nie chciał widzieć i wiedzieć; lecz dostrzegł to z twarzy madame; twarz Lisawety Pietrowny była surowa i blada i przybrała dziwny wyraz stanowczości, chociaż szczęki jej drżały z lekka i chociaż na chwilę nawet nie spuszczała oczów z Kiti. Rozgorączkowane, zmęczone oblicze Kiti, z kosmykiem włosów, przylepionym do spoconej twarzy, było zwróconem ku niemu i szukało jego spojrzenia; podniesione ręce szukały jego rąk i uchwyciwszy spoconemi dłońmi zimne dłonie męża, zaczęła tulić je do swej twarzy.
— Nie odchodź, nie odchodź! Ja się nie boję, nie boję! — mówiła prędko. — Mamo, niech mama weźmie kolczyki, zawadzają mi tylko... nie lękaj się o mnie... prędko, prędzej, moja Lisaweto Pietrowno!...
Mówiła szybko, bardzo szybko i chciała się uśmiechnąć, lecz nagle ból wykrzywił twarz jej, i odtrąciła od siebie męża.
— Doprawdy, to straszne! Umrę, umrę! Odejdź odemnie, odejdź! — zaczęła wołać, i znowu dał się słyszeć ten sam niezwykły krzyk.
Lewin schwycił się za głowę i wybiegł z pokoju.
— Nic, nic, wszystko jaknajlepiej! — zawołała za nim Dolly.
Nie zważając na niczyje słowa, Lewin był przekonanym, że teraz przepadło już wszystko; z głową opartą o oddrzwia, stał w sąsiednim pokoju i słyszał czyjś krzyk i pisk, i wiedział, że to krzyczała istota, która niegdyś była jego żoną, jego Kiti; przestał już życzyć sobie dziecka, nienawidził już je teraz, nie pragnął już obecnie nawet, aby ona żyła, pragnął tylko, aby skończyły się te straszne męczarnie.
— Doktorze! Co to takiego? Co to takiego? Boże mój! — zawołał, chwytając za rękę wchodzącego doktora.
— Już koniec — odparł doktor.
Doktór powiedział te wyrazy z taką powagą, iż Lewinowi zdawało się, iż już koniec znaczy — ona umiera.
Wbiegł bez przytomności do sypialni, gdzie najpierwej ujrzał Lisawetę Pietrownę, która wyglądała jeszcze bardziej posępnie i surowo. Twarz Kiti nie istniała! Na tem miejscu, gdzie znajdowała się wprzódy, było coś strasznego. Lewin oparł głowę o poręcz łóżka, czując, że serce mu pęka. Przeraźliwy krzyk nie milknął, a stał się jeszcze straszniejszym i, jakby osiągając możliwy ostateczny kres, umilkł nagle. Lewin nie dawał wiary swemu słuchowi, nie można jednak było wątpić; słychać było tylko ciche krzątanie się, szelest i przyśpieszone oddechy, a jej rwący się, ożywiony i cichy głos, w którym brzmiało szczęście, odezwał się szeptem: „już koniec!“
Lewin podniósł głowę; Kiti, opuściwszy bezsilnie ręce na kołdrę, niezwykle ładna i spokojna, patrzała w milczeniu na niego i chciała a nie mogła uśmiechnąć się.
I nagle z tego strasznego, tajemniczego, niepowszedniego świata, w którym spędził ostatnie dwadzieścia dwie godziny, Lewin uczuł się przeniesionym w poprzednie, codzienne otoczenie, od którego jednak biła teraz taka jasność szczęścia, że nie mógł patrzeć na nie. Naciągnięte struny zerwały się wszystkie; łkanie i łzy radości, których nie przewidywał zupełnie, wezbrały w nim z taką siłą, wstrząsając jego ciałem, że przez czas jakiś nie pozwalały mu odezwać się.
Rzuciwszy się na kolana koło łóżka, trzymał koło ust rękę żony i pokrywał ją pocałunkami, a ręka ta słabym ruchem palców odpowiadała na jego pocałunki. A tymczasem tam, w nogach łóżka, w zręcznych dłoniach Lisawety Pietrowny, tliło się, jak światełko nad świecą, życie ludzkiej istoty, której nigdy dotąd nie było i która również, z równem prawem, z tem samem poczuciem swego istnienia, będzie żyła.
— Żyje! żyje! i chłopiec w dodatku! Niech się państwo nie boją! — usłyszał Lewin głos Lisawety Pietrownej, gładzącej drżącą ręką dziecko po plecach.
— Mamo, czy naprawdę? — zapytał głos Kiti.
Szlochanie księżnej było jedyną odpowiedzią.
I wśród ogólnej ciszy, jako niewątpliwa odpowiedź na pytanie matki, dał się słyszeć zupełnie inny głos, różniący się od wszystkich przyciszonych głosów w pokoju. Był to śmiały, krnąbrny, nie zwracający na nic i na nikogo uwagi, krzyk nowej ludzkiej istoty, która zjawiła się, niewiadomo skąd.
Gdyby przedtem powiedziano Lewinowi, że Kiti umarła, że razem z nią i on umarł, że dziecko ich jest aniołem i że Bóg stoi tutaj przed nimi, nie zadziwiłby się wcale; lecz obecnie, powróciwszy do świata rzeczywistości, musiał wysilać swój umysł, aby pojąć, że ona żyje i że jest zdrową, i że ta krzycząca rozpaczliwie ludzka istota jest jego synem, Kiti żyła, cierpienia minęły... i Lewin był niewypowiedzianie szczęśliwym; widział swe szczęście, sprawiało mu ono niewypowiedzianą rozkosz. A dziecko? Skąd, po co wzięło się ono tutaj?... Do myśli o niem nie mógł się przyzwyczaić w żaden sposób... zdawało mu się ono być zbytecznym nabytkiem, do którego nie mógł się przyzwyczaić przez dłuższy czas.
O dziesiątej stary książę, Siergiej Iwanowicz i Stepan Arkadjewicz siedzieli u Lewina i porozmawiawszy o Kiti, zaczęli mówić o polityce i sprawach bieżących. Lewin słuchał ich i pomimowoli przypomniał sobie podczas rozmowy to, co już należało do przeszłości, co działo się przed dzisiejszym rankiem; przypominał też sobie i siebie samego, jakim był wczoraj, zanim się to zdarzyło... Jakgdyby sto lat minęło od tego czasu! Widział się na jakiejś niedościgłej wyżynie, z której, aby nie narazić się nikomu, z kim rozmawiał, musiał zstępować ostrożnie od czasu do czasu. Był zajęty rozmową i nieustannie myślał o żonie, o jej zdrowiu obecnem, o synu, do którego istnienia usiłował przyzwyczaić się. Cały świat kobiecy, który nabrał dla niego od czasu ożenienia się nowego, nieznanego mu dotąd uroku, wzniósł się obecnie w jego pojęciu tak wysoko, że wyobraźnia jego nie była wstanie objąć go. Lewin słuchał rozmów o wczorajszym obiedzie w klubie i myślał: „co też teraz dzieje się z nią? czy zasnęła? o czem myśli? czy syn Dymitr krzyczy?“ — i podczas rozmowy w środku zdania wstał i prędko wyszedł z pokoju.
— Daj mi znać, czy można wejść do niej — zawołał za nim książę.
— Dobrze, zaraz — odparł Lewin, nie zatrzymując się i pobiegł do Kiti.
Kiti nie spała, lecz rozmawiała pocichu z matką o przyszłych chrzcinach; leżała na wznak, trzymając ręce na kołdrze, na głowie miała strojny czepeczek z błękitnemi wstążkami, na sobie biały kaftanik. Spojrzenie jej i tak już jasne, stawało się coraz jaśniejszem, w miarę jak on zbliżał się ku niej.
Na twarzy jej malowało się to samo przejście od spraw doczesnych do wiecznych, jakie bywa na twarzach nieboszczyków, lecz tam jest ono oznaką rozłąki, tu zaś powitania.
I znowu lęk ogarnął serce jego, jak wtedy, gdy stał koło jej łóżka; ona ujęła go za rękę i zapytała czy spał. On nie był w stanie odpowiedzieć i odwrócił się, przekonawszy się, że brak mu sił.
— A ja zdrzemnęłam się trochę! — rzekła mu — i tak mi dobrze teraz...
Patrzała na niego, lecz nagle wyraz jej zmienił się.
— Dajcie mi go — rzekła, usłyszawszy płacz dziecka. — Niech mi go pani poda, Lisaweto Pietrowno, niech on popatrzy na niego.
— Niechaj ojciec przypatrzy się — rzekła Lisaweta Piętrowna, podnosząc i pokazując mu coś czerwonego, dziwnego i poruszającego się. — Niech pan zaczeka... naprzód musimy go ubrać — i Lisaweta Pietrowna położyła to coś czerwonego i poruszającego się na łóżku, zaczęła rozwijać i zawijać dziecko, podnosząc i przewracając je jednym palcem i posypując jakimś proszkiem.
Lewin, przyglądając się temu drobnemu nieszczęsnemu stworzeniu, usiłował napróżno odnaleźć w swem sercu jakiebądź oznaki ojcowskiego uczucia ku niemu, doświadczał tylko pewnego rodzaju obrzydzenia. Gdy je jednak obnażano i gdy ukazały się cieniutkie rączki, nóżki, i gdy ujrzał, jak Lisaweta Pietrowna, naciskając te wyciągające się, jak miękkie sprężyny, rączki, kładła na nie płócienną koszulkę, ogarnęło go takie politowanie nad tem stworzeniem i zdjął go taki strach, aby mu nie uczyniono żadnej krzywdy, że przytrzymał madame za ramię.
Lisaweta Pietrowna roześmiała się.
— Niech się pan nie boi!
Gdy dziecko było już spowite i gdy zamieniło się w twardą poczwarkę, Lisaweta Pietrowna trąciła parę razy palcem poduszkę, jakgdyby chciała pochwalić się swą biegłością i wprawą i odsunęła się, aby Lewin mógł ujrzeć syna w całej pełni jego urody.
Kiti, nie podnosząc się, patrzała na dziecko z ukosa.
— Dajcie mi go, dajcie! — rzekła i nawet chciała się unieść.
— Katarzyno Aleksandrowno, na miłość Boską niech pani tego nie czyni!... niech pani zaczeka, ja podam. Pokażemy się tylko tatusiowi, jak wyglądamy...
I Lisaweta Pietrowna uniosła na jednej ręce ku Lewinowi (druga ręka palcami tylko podpierała chwiejącą się główkę) to dziwne stworzenie, poruszające się i chowające głowę za róg pieluszki; lecz stworzenie to miało nos, oczy, bezzębne usta i było podobne do człowieka.
— Śliczne dziecko! — rzekła Lisaweta Pietrowna.
Lewin westchnął ciężko; to śliczne dziecko wzbudzało w nim tylko obrzydzenie i politowanie, a spodziewał się innych zupełnie uczuć.
Zanim nieprzyzwyczajone dziecko zaczęło ssać pierś, Lewin odwrócił się od niego.
Śmiech, jaki się rozległ nagle, kazał mu obejrzeć się; to Kiti roześmiała się, ujrzawszy syna koło swych piersi.
— Dosyć już, dosyć! — mówiła Lisaweta Pietrowna, ale Kiti nie chciała oddać dziecka, dopóki nie zasnęło na jej ręku.
— Popatrz teraz — rzekła Kiti, pokazując mężowi niemowlę, — aby mógł przyjrzeć się mu. Zgrzybiała twarzyczka zmarszczyła się jeszcze bardziej, i dziecko kichnęło.
Lewin, uśmiechając się i usiłując zapanować nad łzami rozczulenia, ucałował żonę i wyszedł z ciemnego pokoju; zapatrywał się jednak na to dziecko w zupełnie niespodziewany sposób, i nic wesołego ani radosnego nie było w tem uczuciu; przeciwnie, przejmowała go o nie nowa, nieznana mu dotąd a uciążliwa obawa; budziło się w nim poczucie istnienia nowej bolesnej struny. I poczucie to było z początku do tego stopnia męczące; obawa, aby ta bezbronna istota nie ucierpiała, była do tego stopnia silną, że zaćmiewała sobą zupełnie dziwne poczucie bezmyślnej radości a nawet dumy, jakiej doznał, gdy dziecko kichnęło.
Interesa Stepana Arkadjewicza były w złym stanie.
Pieniądze, wzięte za dwie trzecie lasu, rozeszły się już, i po odtrąceniu dziesięciu procentów Stepan Arkadjewicz odebrał już wszystko od kupca za ostatnią część. Kupiec nie dawał już więcej, tembardziej, że tej zimy Darja Aleksandrowna po raz pierwszy wystąpiła ze swemi prawami do majątku i nie chciała podpisać na kontrakcie pokwitowania z odbioru pieniędzy. Cała pensya szła na wydatki domowe i na płacenie drobnych długów, z których w żaden sposób nie można było wybrnąć, a pieniędzy brakowało nieustannie.
Stan ten był nieprzyjemnym, przykrym i zdaniem Stepana Arkadjewicza, który widział przyczynę jego w zbyt małej pensyi, nie powinien był przeciągać się. Posada, jaką zajmował, była bardzo dobrą pięć lat temu, ale teraz zmieniło się wiele. Pietrow, dyrektor banku, brał dwanaście tysięcy; Swiętycki, członek zarządu, siedmnaście tysięcy; Mitin, założyciel banku, miał rocznie do pięćdziesięciu tysięcy. „Widocznie zdrzemnąłem się i zapomniano o mnie“ — myślał o sobie Stepan Arkadjewicz; zaczął rozpatrywać i rozpytywać się i w końcu zimy wypatrzył bardzo dobre miejsce; zaatakował je z początku w Moskwie za pośrednictwem ciotek, wujów, przyjaciół, a potem, gdy rzecz cała posunęła się o tyle o ile, osobiście pojechał na wiosnę do Petersburga. Było to jedno z tych miejsc, których obecnie, z różnemi pensyami od tysiąca do pięćdziesięciu tysięcy rubli rocznie, namnożyło się tyle; była to posada członka komisy i zjednoczonej agentury wzajemno-kredytowego bilansu południowych dróg żelaznych i instytucyj bankowych. Posada ta, również jak wszystkie posady tego rodzaju, wymagała bardzo dużo specyalności i olbrzymiej pracowitości, co trudno było znaleść razem w jednym człowieku. Ponieważ o człowieku, któryby jednoczył w sobie te wszystkie zalety, nikt nie wiedział, przeto było bardzo pożądanem, aby miejsce to zajął człowiek uczciwy. A Stepan Arkadjewicz był nietylko człowiekiem uczciwym (bez akcentu), lecz był uczciwym człowiekiem (z akcentem), w tem szczególnem znaczeniu, jakie ten wyraz ma w Moskwie, gdy mówi się: uczciwy działacz, uczciwy dziennik, uczciwa instytucya, uczciwy kierunek, a który oznacza, że dany człowiek lub instytucya nie są nieuczciwi, lecz że potrafią w razie potrzeby wsunąć szpilkę rządowi. Stepan Arkadjewicz obracał się w Moskwie w sferach, gdzie wyrazu tego używano często w tem znaczeniu; uchodził w nich za człowieka uczciwego, miał więc więcej prawa i danych na to miejsce, niż inni kandydaci.
Posada ta mogła dać od sześciu do dziesięciu tysięcy rocznie, i Obłoński mógł zajmować ją, nie rzucając dotychczasowego rządowego stanowiska; zależała ona od dwóch ministrów, od jednej damy i od dwóch Żydów, i ze wszystkiemi temi osobistościami, chociaż były już one trochę przygotowane, Stepan Arkadjewicz musiał się widzieć osobiście w Petersburgu; prócz tego obiecał Annie przywieźć stanowczą odpowiedź Karenina w sprawie rozwodu. Dostawszy od żony, po długich prośbach, pięćdziesiąt rubli, Obłoński udał się do stolicy.
Siedząc w gabinecie Karenina i słuchając jego referatu o przyczynach złego stanu rosyjskich finansów, Stepan Arkadjewicz oczekiwał tylko na chwilę, gdy będzie mógł zacząć mówić o sobie i o Annie.
— Tak, to prawda — rzekł, gdy Aleksiej Aleksandrowicz, zdjąwszy binokle, bez których nie mógł już teraz czytywać, popatrzał pytająco na szwagra — zgadzam się z tobą w szczegółach, w każdym jednak razie zasadą naszych czasów jest swoboda.
— Dobrze, ale ja stawiam na pierwszym planie drugą zasadę, w niczem nie uwłaczającą zasadzie swobody — odparł Aleksiej Aleksandrowicz, kładąc nacisk na wyrazy „nie uwłaczającą“ i uzbrajając się znowu w binokle, aby po raz drugi przeczytać Stepanowi Arkadjewiczowi odpowiedni ustęp; przerzuciwszy parę kartek bardzo kaligraficznie przepisanego rękopisu, Aleksiej Aleksandrowicz przeczytał raz jeszcze kilkanaście wierszy.
— Nie zgadzam się na system protekcyjny, nie dla paru osób, ale dla dobra całego ogółu... zarówno dla niższych, jak i dla wyższych klas — mówił, spoglądając przez binokle na Obłońskiego — ale oni nie mogą zrozumieć tego, oni zajęci są tylko osobistemi sprawami i poprzestają na frazesach.
Stepan Arkadjewicz wiedział, że Karenin z chwilą, gdy zaczyna mówić o tem, co robią i myślą oni, ci, co nie chcą stosować się do jego projektów i są przyczyną wszystkiego złego w Rosyi, ma zamiar wkrótce przestać mówić, z przyjemnością więc wyrzekł się na razie zasady swobody i pospieszył wyrazić zupełne swe uznanie dla poglądów szwagra. Aleksiej Aleksandrowicz zamilkł i zamyślił się, przerzucając stronice rękopisu.
— Chciałem cię poprosić przy sposobności — odezwał się Stepan Arkadjewicz — abyś, widząc się z Pomorskim, wspomniał mu, że ja pragnę bardzo dostać miejsce członka w komisyi zjednoczonej agentury wzajemno-kredytowego bilansu południowych dróg żelaznych i instytucyj bankowych.
Stepan Arkadjewicz do tego stopnia wprawił się już w wymawianiu tytułu, przywiązanego do posady, którą pragnął objąć, że wyrecytował go bardzo prędko i bez zająknienia.
Aleksiej Aleksandrowicz zaczął się dopytywać, na czem polega zadanie nowej komisyi i zamyślił się, gdyż zastanawiał się, czy w działalności tej komisyi niema czegobądż, co może się nie zgadzać z jego projektami. Ponieważ jednak ta nowa instytucya miała nadzwyczaj wiele zadań, a projekty Aleksieja Aleksandrowicza obejmowały szeroką sferę, przeto nie mógł na razie wyrobić sobie żadnego zdania w tej kwestyi i, zdejmując binokle, rzekł:
— Nie ulega wątpliwości, że mogę mu to powiedzieć... dlaczego jednak chcesz objąć to stanowisko?
— Niezła pensya... do dziewięciu tysięcy, a moje środki...
— Dziewięć tysięcy!... — powtórzył Aleksiej Aleksandrowicz i skrzywił się: wysoka pensya przypomniała mu pod względem wynagrodzenia, że przypuszczalna działalność Stepana Arkadjewicza sprzeciwia się głównym zasadom jego, Karenina; projektów, zmierzających zawsze ku oszczędności.
— Jestem zdania, napisałem nawet o tem referat, że te ogromne pensye są oznaką fałszywej ekonomicznej assiette naszych zarządów.
— Co chcesz... — odparł Stepan Arkadjewicz — przypuśćmy, że dyrektor banku bierze dziesięć tysięcy, przecież, on wart tego... albo inżynier dwadzieścia tysięcy. Co chcesz... to się im należy!...
— Według mnie pensya jest płacą za towar i powinna podlegać prawu popytu i podaży; z chwilą, gdy przyznawanie pensyi odstępuje od tego prawa, gdy widzę, naprzykład, że z instytutu wychodzą dwaj inżynierowie jednakowo wykształceni i zdolni, i jeden z nich bierze czterdzieści tysięcy, a drugi zadawalnia się dwoma; albo gdy widzę, że na dyrektorów banków otrzymują nominacye prawnicy, huzarzy i w ogóle ludzie nie mający żadnego specyalnego wykształcenia: dochodzę do wniosku, że pensye bywają wypłacane niezależnie od prawa popytu i podaży, a tylko zależnie od stosunków. Jest to pewnego rodzaju nadużycie, które jest złem samo przez się i które oddziaływa szkodliwie na służbę państwową. Mojem zdaniem...
Stepan Arkadjewicz czemprędzej przerwał szwagrowi.
— Musisz się jednak zgodzić, że powstaje nowa i, co nie ulega wątpliwości, użyteczna nader instytucya. Chodzi przedewszystkiem o to, aby rzecz była prowadzoną uczciwie — rzekł Stepan Arkadjewicz z naciskiem.
Lecz używane w Moskwie znaczenie wyrazu „uczciwie“ było niezrozumiałem dla Aleksieja Aleksandrowicza.
— Uczciwość nie stanowi jeszcze specyalnej kwalifikacyi — zauważył.
— W każdym razie zobowiążesz mnie bardzo — odparł Stepan Arkadjewicz — jeżeli podczas rozmowy wspomnisz, o mnie nawiasem Pomorskiemu...
— Zdaje mi się, że to zależy więcej od Bułgarinowa — uczynił uwagę Aleksiej Aleksandrowicz.
— Bułgarinow niema nic przeciwko temu i zgadza się najzupełniej — rzekł Stepan Arkadjewicz, rumieniąc się.
Na wspomnienie Bułgarinowa Stepan Arkadjewicz dostał rumieńców, gdyż tego samego dnia rano był u Żyda Bułgarinowa i odwiedziny te wywarły na nim nieprzyjemne wrażenie.
Stepan Arkadjewicz był głęboko przekonanym, że «prawa, której pragnie służyć, jest nową, pożyteczną i uczciwą, ale dzisiaj rano zrobiło mu się przykro, gdy Bułgarinow widocznie naumyślnie kazał mu czekać w przedpokoju dwie godziny, razem z wieloma innymi interesantami. Obłoński sam nie zdawał sobie sprawy, dlaczego mu jest przykro; czy dlatego, że on, potomek Ruryka, książę Obłoński, wyczekuje dwie godziny, w żydowskim przedpokoju, czy, że po raz pierwszy w życiu, nie idąc za przykładem przodków, którzy zawsze służyli tylko rządowi, szuka dla siebie nowego pola działalności. Podczas tych dwóch godzin wyczekiwania na Bułgarinowa, Stepan Arkadjewicz przechadzał się z fantazyą po przedpokoju, muskał swe bokobrody, wdawał się w rozmowy z oczekującymi i usiłował ułożyć kalambur. Kalamburem tym Stepan Arkadjewicz miał zamiar błysnąć, opowiadając swym znajomym, że czekał na Żyda dwie godziny — kalambur jednak nie kleił się.
Jednem słowem Stepan Arkadjewicz ukrywał usilnie przed wszystkimi, a nawet przed samym sobą, że znajduje się w przykrem położeniu, do jakiego nie jest przyzwyczajonym.
— A teraz musimy pogadać jeszcze o jednej sprawie i ty wiesz zapewne o jakiej... o Annie — odezwał się Stepan Arkadjewicz po chwilowem milczeniu, gdy minęło nieprzyjemne wrażenie, jakie pozostawiła po sobie wizyta u Bułgarinowa.
Z chwilą, gdy Obłoński wymówił imię Anny, twarz Aleksieja Aleksandrowicza zmieniła się do niepoznania z ożywionej stała się nagle pochmurną i jakby skamieniałą.
— Czego wy właściwie chcecie odemnie? — zapytał, kręcąc się na krześle i zamykając binokle.
— Twej decyzyi, Aleksieju Aleksandrowiczu, tylko twej decyzyi.
— Zwracam się obecnie do ciebie („nie jak do skrzywdzonego męża“ — chciał rzec Stepan Arkadjewicz — lecz obawiając się, że tem odezwaniem się zepsuje całą sprawę, zastąpił je następującymi wyrazami): nie jak do męża stanu (co nie miało w danym wypadku żadnego sensu), a poprostu jako do człowieka, do dobrego człowieka i do chrześcianina... powinieneś ulitować się nad nią.
— W jaki sposób, mówiąc wyraźnie? — zapytał cicho Karenin.
— Tak, zlitować się nad nią... Gdybyś patrzał na nią tak, jak ja — spędziłem z nią przecież całą zimę — żal by ci jej było, gdyż położenie jej jest nadzwyczaj przykrem i bolesnem.
— A mnie zdawało się — odparł Aleksiej Aleksandrowicz cieńszym, niż zwykle, prawie krzykliwym głosem — że Anna Arkadjewna ma to, czego życzyła sobie.
— Aleksieju Aleksandrowiczu, na miłość Boską, nie bawmy się w czynienie rekryminacyi! Co było, a nie jest, nie pisze się w rejestr, a wiesz przecież, że ona życzy sobie rozwodu i czeka na niego!
— Przypuszczałem, że Anna Arkadjewna nie zgodzi się na rozwód, jeżeli ja będę żądał, aby syn pozostał przy mnie. Dając taką odpowiedź uważałem rzecz całą za skończoną, uważam ją więc za załatwioną już ostatecznie — mówił piskliwie i prędko Aleksiej Aleksandrowicz.
— Na miłość Boską, uspokój się tylko — rzekł Stepan Arkadjewicz, dotykając palcem kolana szwagra — sprawa ta nie jest jeszcze załatwioną, pozwolisz mi zapewne przypomnieć ci parę szczegółów; gdyście się rozstawali, ty byłeś wspaniałomyślnym do najwyższego stopnia, pozostawiłeś jej zupełną swobodę, a nawet ofiarowywałeś rozwód. Anna oceniła twą wspaniałomyślność; nie przerywaj mi... dobrze mówię... oceniła, i to do tego stopnia, że w pierwszej chwili, poczuwając się do winy względem ciebie, nie obmyśliła i nie mogła obmyślić wszystkiego; nie chciała wtedy nic przyjąć, lecz rzeczywistość i czas przekonały ją, że położenie jej jest nie do zniesienia i nadzwyczaj przykre...
— Los Anny Arkadjewny nie może mnie nic obchodzić — przerwał Aleksiej Aleksandrowicz, podnosząc brwi.
— Pozwól mi, że ci nie uwierzę — zaprzeczył w grzeczny sposób Stepan Arkadjewicz. — Położenie, w jakiem znajduje się ona, przykrem jest dla niej, a nikomu nie przynosi żadnego pożytku. Na to odpowiesz mi może, że zasłużyła na nie... ona wie o tem i nie prosi cię o nic, gdyż wręcz powiada, że nie śmie zwracać się o nic z prośbą do ciebie.
Lecz ja, my, jej krewni, wszyscy, co ją kochamy, prosimy i błagamy cię... po co ona ma cierpieć? Co komu przyjdzie z jej cierpień?
— Przepraszam cię, ale zdaje mi się, że sadzacie mnie na ławie oskarżonych — odezwał się cierpko Aleksiej Aleksandrowicz.
— Ależ nie, wcale nie, bądź pewien! — zaprzeczył mu Stepan Arkadjewicz, dotykając ręki szwagra, jak gdyby przypuszczał, że to dotknięcie może go ułagodzić. — Powiadam tylko, że położenie jej jest przykrem, i że ty tylko, nie narażając się na nic, możesz je ułatwić. Ja ze swej strony podejmuję się przeprowadzić całą sprawę bez twego udziału... przecież już raz obiecałeś...
— Obietnicę tę uczyniłem dawniej i zdawało mi się, że kwestya syna rozwiąże całą sprawę... spodziewałem się prócz tego, że Anna Arkadjewna zdobędzie się na wspaniałomyślność... — wyrzekł z trudnością.
Aleksiej Aleksandrowicz zbladł, wargi mu się trzęsły.
— Anna liczy tylko na twoją szlachetność... prosi, błaga cię tylko o jedno, abyś ułatwił jej wyjście z obecnego położenia, które jest nie do zniesienia... nie prosi już o syna. Aleksieju Aleksandrowiczu, jesteś dobrym człowiekiem... postaw się na chwilę w jej pozycyi; w jej położeniu kwestya rozwodu jest kwestya życia lub śmierci. Gdybyś nie był uczynił dawniej tej obietnicy, Anna byłaby pogodziła się ze swym losem i siedziałaby na wsi... aleś ty obiecał, więc napisała do ciebie i zamieszkała w Moskwie. I oto mieszka już tam sześć miesięcy, a każde spotkanie jest dla niej, jak pchnięcie noża w serce... oczekuje tylko lada dzień twej decyzyi. Położenie jej podobnem jest do położenia skazańca, któremu założonoby stryczek na szyję i przez sześć miesięcy obiecywanoby albo śmierć albo ułaskawienie. Ulituj się nad nią, a ja podejmuję się... Vos scrupules...
— Nie o tem mówię, nie o tem... — przerwał mu Aleksiej Aleksandrowicz, krzywiąc się z niesmakiem — mogło się zdarzyć, żem obiecał coś takiego, czego nie miałem prawa obiecywać.
— A zatem cofasz swą obietnicę?
— Nigdy nie odmawiam spełnienia czegoś możebnego, pragnę jednak, aby mi pozostawiono trochę czasu do namyślenia się, czy to, co obiecałem, jest w rzeczy samej możebnem.
— Nie, Aleksieju Aleksandrowiczu! — zawołał Obłoński, zrywając się z miejsca — nie wierzę temu! Anna jest najnieszczęśliwszą kobietą, i ty nie możesz odmawiać jej...
— O ile obietnica jest możebną do spełnienia. Vous professez d’étre un libre penseur, lecz ja, jako człowiek wierzący, nie mogę w takiej nader ważnej kwestyi postępować wbrew duchowi chrystyanizmu.
— Lecz w różnych wyznaniach chrześciańskich, i u nas także, o ile wiem, rozwód istnieje — zauważył Stepan Arkadjewicz. — Cerkiew nasza uznaje go i widzimy przecież, że...
— Uznaje, ale nie w takich razach...
— Aleksieju Aleksandrowiczu, nie poznaję cię — rzekł Obłoński po chwili milczenia — czy to nie ty sam (a czy my nie oceniliśmy tego) przebaczyłeś jej wszystko i, idąc za głosem prawdziwego chrześciańskiego uczucia, gotów byłeś wszystko poświęcić? Sam przecież powiedziałeś: oddać kaftan, gdy zabierają koszulę, a teraz...
— Proszę cię — przerwał mu nagle Aleksiej Aleksandrowicz piskliwym głosem, zrywając się na równe nogi — proszę cię daj spokój... tej rozmowie.
— Ależ! Wybacz mi, jeżelim cię zmartwił — rzekł Stepan Arkadjewicz, uśmiechając się, aby ukryć swe zmięszanie, i wyciągając rękę ku szwagrowi — ale ja tylko, jako poseł, spełniłem, co mi polecono.
Aleksiej Aleksandrowicz podał mu rękę, zamyślił się i po chwili odparł:
— Muszę pomyśleć i zastanowić się. Pojutrze dam ci stanowczą odpowiedź, gdy powezmę ostateczną decyzyę.
Stepan Arkadjewicz zamierzał już pożegnać się, gdy Korniej zameldował:
— Siergiej Aleksiejewicz!
— Co to za Siergiej Aleksiejewicz? — chciał zapytać Stepan Arkadjewicz, lecz natychmiast przypomniał sobie o kim mowa.
— Ach, Sieroża! — rzekł. — „Siergiej Aleksiejewicz?“ — Myślałem, że dyrektor departamentu. Anna prosiła mnie, bym zobaczył się z nim — przypomniał sobie.
I stanął mu przed oczyma ten tkliwy, żałosny wyraz, z jakim Anna, żegnając się z nim, rzekła: „w każdym razie będziesz go widział; dowiedz się szczegółowo, gdzie on jest i kto znajduje się przy nim. I Stiwo... gdyby to było można! Chyba, że będzie można?“ Stepan Arkadjewicz domyślił się, co oznacza to „gdyby to było można“ — gdyby było można dostać rozwód i odzyskać syna... teraz jednak Obłoński widział, że niema nawet co marzyć o tem, w każdym jednak razie rad był zobaczyć siostrzeńca.
Aleksiej Aleksandrowicz przypomniał szwagrowi, że nikt nigdy nie wspomina dziecku o matce i prosił go, aby nie odzywał się ani słowa o niej.
Chorował bardzo po odwiedzinach matki, którym nie potrafiliśmy zapobiedz — rzekł Aleksiej Aleksandrowicz — był nawet w niebezpieczeństwie życia. Racyonalna kuracya i morskie kąpiele w lecie poprawiły jego zdrowie i obecnie, idąc za radą doktora, oddałem go do szkoły, gdzie towarzystwo kolegów wywarło swój pożądany wpływ. Sieroża uczy się dobrze i zdrowie jego nie pozostawia nic do życzenia.
— Jak on urósł! przestał już być Sierożą, a jest całym Siergiejem Aleksiejewiczem! — uśmiechając się, zauważył Stepan Arkadjewicz, spoglądając na przystojnego, barczystego chłopca w granatowej bluzce i długich spodniach. Chłopak wyglądał na zdrowego i wesołego; na razie nie poznał wuja i skłonił się mu, jak obcemu, przyjrzawszy się jednak, przywitał go i czemprędzej odwrócił, jakgdyby rozgniewał lub obraził się na niego. Sieroża podszedł do ojca i podał mu dziennik ze stopniami.
— Dobrze — rzekł ojciec — możesz odejść!
— Schudł, wyrósł, nie jest już dzieckiem, lecz chłopcem, a ja to lubię — rzekł Stepan Arkadjewicz — czy przypominasz mnie sobie?
Chłopak obejrzał się prędko na ojca.
— Przypominam sobie, mon oncle — odparł krótko, spoglądając na wuja; Stepan Arkadjewicz skinął na niego i wziął za rękę.
— Jakżeż ci się powodzi? — zapytał, chcąc porozmawiać z siostrzeńcem i nie wiedząc, w jaki sposób wszcząć rozmowę.
Chłopiec, rumieniąc się i nic nie odpowiadając, usiłował uwolnić swą rękę z ręki wuja. Gdy Stepan Arkadjewicz puścił go, Sieroża jak ptak, któremu otwarto klatkę, rzucił pytające spojrzenie na ojca i szybko wyszedł z pokoju.
Minął rok, gdy Sieroża widział się po raz ostatni z matką; od tego czasu ani razu nie słyszał o niej — w parę miesięcy potem dostał się do szkoły, gdzie zaprzyjaźnił się z kolegami. Przestał już zupełnie oddawać się marzeniom o matce, które stały się przyczyną jego choroby po widzeniu się z nią; starał się zagłuszyć w sobie wszelkie wspomnienia, będąc zdania, że przystoją one tylko dziewczynkom, a nie chłopcu, mającemu kolegów; wiedział, że pomiędzy ojcem a matką istnieje nieporozumienie, które rozłączyło ich; wiedział, że musi pozostawać przy ojcu, usiłował więc przywyknąć do tej myśli.
Spotkanie się z wujem, który przez swe podobieństwo przypomniał mu matkę, było mu nieprzyjemnem, gdyż wywoływało w nim wspomnienia, jakich się wstydził. Spotkanie to było mu tembardziej niemiłe, że z paru wyrazów, jakie dosłyszał, czekając pode drzwiami gabinetu, domyślał się, że ojciec i wuj rozmawiają zapewne o matce. I Sieroża starał się nie patrzeć na tego wuja, który przyjechał burzyć jego spokój, i usiłował nie myśleć nad tem, co on mu przypomina, gdyż nie chciał czynić ani wyrzutów ojcu, przy którym musiał pozostać, ani, przedewszystkiem, poddawać się rozczuleniu, gdyż uważał je za niegodne siebie.
Stepan Arkadjewicz pożegnał się z Aleksiejem Aleksandrowiczem zaraz po wyjściu Sieroży i, gdy na schodach spotkał się z siostrzeńcem, zbliżył się do niego i zapytał co robi w szkole. Sieroża, korzystając z nieobecności ojca, rozgadał się z wujem.
— Bawimy się teraz w kolej żelazną — opowiadał wujowi — dwóch siada na ławce, to są pasażerowie, a jeden staje na niej i wszyscy zaprzęgają się... można i za ręce i za paski... i biegną przez wszystkie sale, gdyż drzwi już przedtem są pootwierane na roścież... Najtrudniej być konduktorem!
— Czy to ten co stoi? — zapytał Stepan Arkadjewicz z uśmiechem.
— Potrzeba odwagi i zręczności, szczególnie, gdy kolej zatrzyma się nagle, lub gdy ktobądź upadnie.
— Tak, to nie żarty — zauważył Stepan Arkadjewicz, spoglądając ze smutkiem na te ożywione, już nie dziecinne, nie zupełnie niewinne oczy, podobne do matczynych, i chociaż obiecał Aleksiejowi Aleksandrowiczowi, że nie będzie wspominał o Annie, nie mógł jednak powstrzymać się i zapytał:
— A matkę pamiętasz?
— Nie, nie pamiętam — odparł prędko Sieroża, a zarumieniwszy się, umilkł, i Stepan Arkadjewicz nie mógł już wydobyć z niego ani jednego słowa.
Po upływie pół godziny guwerner Sławianin znalazł swego wychowańca na schodach i nie mógł dobadać w żaden sposób, czy ten złości się czy też płacze.
— Zapewne upadłeś i uderzyłeś się? — rzekł guwerner. — Mówiłem ci, że to niebezpieczna zabawa i będę musiał powiedzieć o tem dyrektorowi.
— Gdybym się uderzył, napewno nie dałbym poznać tego po sobie... niech pan będzie o tem przekonany...
— Cóż więc ci się stało?
Stepan Arkadjewicz, jak zwykle, nie tracił czasu w Petersburgu, gdzie prócz załatwienia interesów: rozwodu siostry i swej posady, musiał, jak twierdził zawsze, otrząsnąć się z moskiewskiej stęchlizny.
Moskwa pomimo swych cafés chantants i omnibusów, była w każdym razie stojącem błotem, co Stepanowi Arkadjewiczowi dawało się zawsze odczuwać. Pomieszkawszy parę lat w Moskwie, w dodatku z rodziną, Stepan Arkadjewicz przekonywał się, że upada na duchu. Nie ruszając się przez dłuższy czas z Moskwy, dochodził do tego, że zaczynał przejmować się złym humorem i wymówkami żony, zdrowiem i wychowaniem dzieci, zajęciami biurowemi, a nawet od czasu do czasu martwił się swymi długami i myślał o nich.
Z chwilą jednak, gdy przyjeżdżał do Petersburga i spędzał w nim czas jakiś, w kole znajomych, w którem obracał się zwykle, a w którem ludzie żyli a nie wegetowali, jak w Moskwie, wszystkie te myśli znikały i topniały, jak wosk od ognia.
Żona?... Dzisiaj właśnie widział się z księciem Czeczeńskim. Książę Czeczeński ma żonę i rodzinę, dorosłych synów, paziów, i drugą, nielegalną rodzinę, gdzie również są dzieci. Chociaż pierwszej rodzinie nic nie można zarzucić, lecz książę Czeczeński czuje się bardziej szczęśliwym w tej drugiej, wprowadza nawet do niej najstarszego syna i opowiadał Stepanowi Arkadjewiczowi, że uważa to za bardzo pożyteczne i wywierające dodatni wpływ na chłopca. Co w Moskwie powiedzianoby na to? Dzieci?... W Petersburgu dzieci nie przeszkadzały ojcom używać życia, gdyż wychowywały się w zakładach naukowych, i nie istniały tu te dzikie poglądy, rozpowszechnione w Moskwie, jak u Lwowa naprzykład, że dzieciom należy się wszystko, a rodzice powinni myśleć tylko o nich. Tutaj rozumiano, że człowiek powinien żyć dla siebie, gdyż jest to obowiązkiem każdego wykształconego człowieka.
Praca? Praca nie była tutaj taką uciążliwą, bez żadnych widoków, jak w Moskwie; tutaj warto było pracować! Spotkanie, wyświadczenie drobnej przysługi, dowcipne odezwanie się, zalety towarzyskie, i człowiek robi nagle karyerę, jak naprzykład Briancew, z którym Stepan Arkadjewicz spotkał się wczoraj, a który jest teraz pierwszym dygnitarzem; taka praca jest pociągająca!
Petersburski pogląd na sprawy finansowe działał szczególnie uspakajająco na Stepana Arkadjewicza. Bartniański, który wydawał rocznie przynajmniej pięćdziesiąt tysięcy, odezwał się do niego w tej kwestyi w charakterystyczny sposób.
Podczas rozmowy przed obiadem, Stepan Arkadjewicz odezwał się do Bartniańskiego:
— Zdaje się, że jesteś w dobrych stosunkach z Mordwińskim, możesz wyświadczyć mi przysługę, jeżeli wspomnisz mu o mnie. Wakuje posada, którą chciałbym objąć, członka agentury...
— Wszystko jedno... i tak i tak nie zapamiętam... że też tobie chce się jednak razem z żydami wdawać w te kolejowe sprawy? Jeżeli sobie życzysz, to i owszem, w każdym jednak razie...
Stepan Arkadjewicz nie powiedział mu, że to będzie rzecz na czasie, gdyż wiedział, że Bartniański nic nie zrozumie.
— Potrzebuję pieniędzy, nie wystarcza mi na życie...
— Żyjesz przecie?
— Żyję, ale mam długi.
— Co? Ile? — zapytał ze współczuciem Bartniański.
— Bardzo dużo, koło dwudziestu tysięcy...
Bartniański parsknął śmiechem.
— O szczęśliwy człowieku! — zawołał. — Ja mam półtora miliona, dochodów żadnych i, jak widzisz, daję sobie radę!
I Stepan Arkadjewicz przekonywał się, że Bartniański w istocie ma słuszność. Żywochow miał trzysta tysięcy długu, ani kopiejki majątku, a żył przecież, i to jak jeszcze w dodatku! Na hrabiego Krywcowa wszyscy oddawna patrzą się, jak na bankruta, a on ma dwie utrzymanki; Pietrowski przechulał pięć milionów, nic sobie jednak z tego nie robi, jest finansistą i pobiera dwadzieścia tysięcy pensyi. Prócz tego Petersburg i pod względem fizycznym oddziaływał dodatnio na Stepana Arkadjewicza, gdyż odmładzał go. W Moskwie Stepan Arkadjewicz przyglądał się czasami swej łysinie, sypiał po obiedzie, przeciągał się, wchodził powoli z odpoczynkami na schody, nudził się w towarzystwie młodych kobiet i nie tańczył na balach; w Petersburgu zaś czuł się zawsze młodszym o jakie dziesięć lat. Bawiąc w stolicy, doświadczał tego, co opowiadał mu wczoraj sześćdziesięcioletni książę Piotr Obłoński, który zaledwie parę dni temu powrócił z Paryża.
— My tutaj nie umiemy żyć... — mówił Piotr Obłoński — spędzałem lato w Badenie i, nie uwierzysz mi, zdawało mi się, że jestem młodym człowiekiem; spojrzę na młodziutką kobietę i zaraz... zje, wypije się trochę, i natychmiast zjawia się taka rzeźwość i energia. Przyjechałem do Rosyi, gdyż musiałem wracać do żony i to w dodatku na wieś, i czy dasz wiarę, że po dwóch tygodniach włożyłem szlafrok, przestałem przebierać się do obiadu... jednem słowem stałem się kompletnym starcem... pozostawało mi tylko myśleć o zbawieniu duszy. Pojechałem do Paryża i znowu podrestaurowałem się.
Stepan Arkadjewicz doświadczał zupełnie tego samego, co i Piotr Obłoński. W Moskwie zaniedbywał się do tego stopnia, że gdyby w rzeczy samej musiał tam dłużej posiedzieć, to również zacząłby myśleć o zbawieniu duszy, w Petersburgu zaś stawał się znowu porządnym człowiekiem.
Między księżną Betsy Twerską a Stepanem Arkadjewiczem istniał oddawna dość dziwny stosunek. Stepan Arkadjewicz przez żarty starał się zawsze o jej względy i gadał jej najnieprzyzwoitsze rzeczy, wiedząc, że podobają się jej bardzo. Nazajutrz po rozmowie z Kareninem, Stepan Arkadjewicz, składając jej wizytę, czuł się do tego stopnia młodym, że we flircie z Betsy zapędził się nienaumyślnie trochę za daleko, tak że nie wiedział już, w jaki sposób ma się wycofać, gdyż, jak na złość, księżna nietylko nie podobała mu się, ale nawet była mu wstrętną, a rozmawiali z sobą w ten sposób tylko dlatego, że Stepan Arkadjewicz podobał się zawsze nadzwyczaj księżnie Twerskiej. Przyjazd księżnej Miahkiej ucieszył bardzo Obłońskiego, gdyż przerwał mu sam na sam z Betsy.
— Pan tutaj? — zapytała księżna, witając się z nim. — Cóż porabia nieszczęśliwa pańska siostra? Z chwilą, gdy wszyscy rzucili się na nią, najbardziej zaś ci, co są gorsi od niej sto tysięcy razy, jestem zdania, że zrobiła doskonale. Nie mogę wybaczyć Wrońskiemu, że nie zawiadomił mnie o jej pobycie w Petersburgu... byłabym złożyła jej zaraz wizytę i pojechałabym z nią wszędzie. Proszę pana powiedzieć jej, że kocham ją zawsze, a teraz niech pan opowiada o niej.
— W istocie położenie jej jest przykrem — zaczął opowiadać Stepan Arkadjewicz, przyjmując w prostocie ducha za dobrą monetę słowa księżnej Miahkiej „niech pan opowiada o niej“. Księżna Miahkaja, stosownie do swego zwyczaju, przerwała mu zaraz i zaczęła sama opowiadać.
— Uczyniła to, co wszystkie, prócz mnie jednej czynią, choć tają się z tem; ale ona nie chciała nikogo okłamywać i zrobiła bardzo dobrze... a jeszcze lepiej postąpiła, że rzuciła tego półgłówka, pańskiego szwagra... niech mi pan wybaczy... Wszyscy mówili, że to rozumny człowiek, bardzo nawet rozumny, ja tylko mówiłam, że głupi. A teraz, gdy zaprzyjaźnił się z Lidyą Iwanowną i z Landauern, wszyscy godzą się na to, że jest półgłówkiem; z prawdziwą przyjemnością przeczyłabym im wszystkim, ale niestety nie mogę.
— Może mi pani wytłómaczy, co to ma znaczyć — rzekł Stepan Arkadjewicz — wczoraj byłem u niego w interesie siostry i prosiłem o stanowczą odpowiedź; nie udzielił mi jej, mówiąc, że musi pomyśleć, a dzisiaj rano zamiast odpowiedzi, dostałem zaproszenie na wieczór do hrabiny Lidyi Iwanownej.
— A więc miałam racyę! — z zadowoleniem zawołała księżna Miahkaja — zapytają się Landaua, jakie jest jego zdanie.
— Landaua? Po co? Co to za jeden ten Landau?
— Nie wie pan? Jules Landau le fameux, Jules Landau le clairvoyant? Jest on również półgłówkiem, ale od niego zależy los pańskiej siostry. To są skutki mieszkania na prowincyi... nic pan nie wie. Widzi pan, Landau był commis w jakimś magazynie paryskim i poszedł do doktora, w poczekalni u niego zasnął i zaczął wszystkim chorym dawać rady i to dość dziwne rady. Potem żona tego chorego Jerzego Meledyńskiego... zna go pan przecież... dowiedziała się o nim i wzięła do swego męża... leczy Meledyńskiego. Mnie się zdaje, że nie pomógł mu nic a nic, gdyż chory jest wciąż osłabionym, ale oni wierzą w niego i wożą z sobą, przywieźli go nawet do Rosyi. Tutaj wszyscy rzucili się do tego proroka i zaczął leczyć; wyleczył hrabinę Bezzubowę, a ta tak go pokochała, że aż adoptowała.
— Naprawdę?
Stepan Arkadjewicz, trochę tylko spóźniając się, po doskonałym obiedzie i sporej ilości koniaku, wypitego u Bartniańskiego, wchodził do salonu hrabiny Lidyi Iwanownej.
— Kto jest u hrabiny? czy Francuz? — zapytał Stepan Arkadjewicz szwajcara, spoglądając na znajome sobie palto Aleksieja Aleksandrowicza i na drugie, jakiegoś niezwykłego kroju, z peleryną.
— Aleksiej Aleksandrowicz Karenin i hrabia Bezzubow — odparł surowo szwajcar.
„Księżna Miahkaja zgadła“ — pomyślał Stepan Arkadjewicz, wchodząc na schody. „Dziwne rzeczy! w każdym razie nie zaszkodzi poznać się bliżej z hrabiną Lidyą... ma ogromne stosunki, i jeżeli ona powie tylko słówko Pomorskiemu, to wszystko będzie dobrze.“
Na dworze było jeszcze zupełnie jasno, lecz w szczupłym saloniku hrabiny Lidyi Iwanownej rolety były już zapuszczone i światło pozapalane.
Koło okrągłego stołu, nad którym wisiała lampa, siedziała hrabina z Aleksiejem Aleksandrowiczem i oboje po cichu rozmawiali. Nie wysoki, szczupły mężczyzna, szeroki w biodrach, z cienkiemi nogami, bardzo blady, przystojny, ze ślicznemi oczami, pełnemi dziwnego blasku, z długimi włosami, spadającymi na kołnierz surduta, stał na drugim końcu pokoju i przyglądał się portretom, porozwieszanym na ścianach.
Przywitawszy się z gospodynią i Aleksiejem Aleksandrowiczem, Stepan Arkadjewicz pomimowoli obejrzał się raz jeszcze na nieznajomego.
— Monsieur Landau! — zwróciła się księżna do Francuza z uprzedzającą grzecznością, która aż wprowadziła w podziw Obłońskiego.
Landau obejrzał się i podszedł do stołu; hrabina zaznajomiła swych gości. Landau z uśmiechem położył swą drobną spoconą rękę w dłoń Stepana Arkadjewicza i odszedł natychmiast, poczem zaczął znowu przyglądać się portretom. Hrabina i Aleksiej Aleksandrowicz spojrzeli na siebie porozumiewawczo.
— Bardzo mi przyjemnie widzieć pana, szczególnie dzisiaj... — rzekła hrabina Lidya Iwanowna, wskazując Stepanowi Arkadjewiczowi miejsce obok Karenina. — Zaprezentowałam go panu jako Landaua — mówiła cicho, oglądając się naprzód na Francuza, a potem na Aleksiej a Aleksandrowicza — lecz w rzeczy samej jest to hrabia Bezzubow, jak to panu zapewne wiadomo, ale on nie lubi swego tytułu.
— Słyszałem... — odparł Stepau Arkadjewicz — wyleczył podobno hrabinę Bezzubowę?
— Była dzisiaj u mnie, ale aż mi jej żal! — zwróciła się Lidya Iwanowna do Aleksieja Aleksandrowicza. — Rozłąka ta jest dla niej strasznym ciosem... ona nie przeżyje jej!
— Więc on wyjeżdża stanowczo? — zapytał Aleksiej Aleksandrowicz.
— Stanowczo... jedzie do Paryża; wczoraj dał mu się słyszeć głos — rzekła Lidya Iwanowna, spoglądając na Stepana Arkadjewicza.
— Ach, głos! — powtórzył Obłoński, miarkując, że należy zachowywać się bardzo ostrożnie w towarzystwie, gdzie dzieje się lub dziać powinno coś zagadkowego, do czego on nie posiada jeszcze klucza.
Nastało ogólne milczenie. Po chwili hrabina Lidya Iwanowna, zdając się przystępować do głównego przedmiotu rozmowy, zwróciła się z subtelnym uśmiechem do Obłońskiego.
— Znam pana już oddawna i z prawdziwą przyjemnością poznam go bliżej... les amis de nos amis sont nos amis... Ale, aby być naprawdę przyjacielem, należy wnikać w stan duszy swego przyjaciela, a ja obawiam się, że pan nie czyni tego względem Aleksieja Aleksadrowicza... domyśla się pan zapewne, co chcę powiedzieć?... — rzekła, podnosząc na niego swe piękne, rozmarzone oczy.
— Mniej więcej, hrabino... rozumiem, że położenie Aleksieja Aleksandrowicza... — zaczął mówić ogólnikowo Obłoński, nie wiedząc dobrze, co Lidya Iwanowna ma na myśli.
— Zmiana nie polega na zewnętrznem położeniu... — odezwała się surowo Lidya Iwanowna, rzucając jednocześnie powłóczyste, rozkochane spojrzenie za Aleksiejem Aleksandrowiczem, który stał teraz z Landauem i rozmawiał z nim — to serce jego uległo zmianie, obdarzonym został teraz nowem sercem i obawiam się, że pan zbyt powierzchownie wtajemniczył się w zmianę, jaka zaszła w naszym przyjacielu.
— W ogólnych rysach mogę sobie przedstawić tę zmianę... byliśmy zawsze w przyjaźni, a i teraz... — odrzekł Stepan Arkadjewicz, odpowiadając czułem spojrzeniem na spojrzenie hrabiny i usiłując domyśleć się, z którym z dwóch ministrów Lidya Iwanowna jest lepiej, aby wiedzieć z którym z nich o rozmówienie się należy ją poprosić.
— Zmiana, jaka zaszła w nim, nie może osłabić jego miłości ku bliźnim, owszem... powinna ją wzmocnić. Obawiam się jednak, że pan nie rozumie mnie. Można panu służyć herbatą? — zapytała, wskazując oczyma na lokaja, trzymającego w ręku tacę z filiżankami.
— Nie zupełnie, hrabino. Rozumie się, że nieszczęście...
— W istocie nieszczęście, które stało się największem szczęściem, gdy serce jego odrodziło się i napełniło niem... — rzekła, spoglądając z rozmarzeniem na Stepana Arkadjewicza.
„Zdaje się, że będzie można ją poprosić, aby pomówiła z obydwoma“ — rozmyślał Stepan Arkadjewicz.
— Ma się rozumieć, hrabino — rzekł — zdaje mi się jednak, że te zmiany są do tego stopnia osobiste, iż nikt, nawet najbliżsi i najżyczliwsi mu, nie powinni mówić o nich.
— Nie zgadzam się z panem! — powinniście właśnie mówić i pomagać jedni drugim.
— Bezwątpienia, lecz czasami zdarza się taka różnica przekonań, a w dodatku... — z niepewnym uśmiechem dodał Stepan Arkadjewicz.
— W rzeczach, tyczących prawdy świętej, nie może istnieć żadna wątpliwość.
— Ależ ma się rozumieć, lecz... — i Stepan Arkadjewicz umilkł zakłopotany, gdyż spostrzegł, że hrabina zaczyna mówić o kwestyach religijnych.
— Zdaje mi się, że on zaśnie natychmiast — uroczyście odezwał się szeptem Aleksiej Aleksandrowicz, zbliżając się do Lidyi Iwanownej.
Stepan Arkadjewicz obejrzał się. Landau siedział z pochyloną głową koło okna, opierając się na poręczy od krzesła; zauważywszy zwrócone na siebie spojrzenia, podniósł oczy i uśmiechnął się naiwnie, jak dziecko.
— Niech pan nie zwraca na niego uwagi — rzekła Lidya Iwanowna i zręcznym, prędkim ruchem, przysunęła krzesło Aleksiejowi Aleksandrowiczowi — zdarzało mi się kilkakrotnie zauważyć... — zaczęła mówić, gdy do pokoju wszedł lokaj z listem. Lidya Iwanowna przeprosiła gości, przeczytała list, napisała pośpiesznie odpowiedź i powróciła do stołu. — Zdarzało mi się zauważać — ciągnęła dalej rozpoczętą rozmowę — że mieszkańcy Moskwy, szczególnie mężczyźni, zapatrują się bardzo obojętnie na sprawy religijne.
— Co to to nie, hrabino... a mnie właśnie zdaje się, że my, mieszkańcy Moskwy, mamy opinię bardzo gorliwych — odparł Stepan Arkadjewicz.
— Dobrze, ale o ile ja widzę, ty należysz niestety do obojętnych — zauważył Aleksiej Aleksandrowicz, zwracając się z kwaśnym uśmiechem do szwagra.
— Nie pojmuję, jak można być obojętnym!... — westchnęła Lidya Iwanowna.
— Pod tym względem jestem nie tyle obojętnym, co znajduję się w przejściowym stanie — odparł Stepan Arkadjewicz, ze swym najbardziej łagodnym i słodkim uśmiechem.
— Nie zdaje mi się, aby dla mnie nastał już czas zastanawiać się nad kwestyami tego rodzaju.
Aleksiej Aleksandrowicz i Lidya Iwanowna spojrzeli po sobie.
— Nigdy nie możemy wiedzieć, czy nastał już dla nas czas, czy też jeszcze nie! — odezwał się surowo Aleksiej Aleksandrowicz — nie powinniśmy myśleć o tem, czyśmy gotowi już, czy też jeszcze nie; łaska Boża nie kieruje się ludzkiemi rachubami; czasami spływa ona nie na tych, co czynią wiele, aby ją uzyskać, ale na zupełnie nieprzygotowanych, jak naprzykład na Szawła.
— Zdaje się, że jeszcze nie zaraz... — rzekła Lidya Iwanowna, przypatrując się przez cały czas ruchom Francuza.
Landau wstał i podszedł do stołu.
— Pozwoli mi pani? — zapytał.
— Z przyjemnością, nie chciałam panu przeszkadzać — odpowiedziała Lidya Iwanowna, spoglądając tkliwie na niego — niech pan siada z nami.
— Nie zamykajmy tylko oczów, jeżeli nie chcemy pozbawiać się światła — ciągnął Aleksiej Aleksandrowicz.
— Ach, gdyby pan zaznał tego szczęścia, jakie jest naszym udziałem, gdy czujemy w duszy nieustanną obecność Jego! — westchnęła hrabina, uśmiechając się z zachwytem.
— Człowiek jednak może czuć się czasami niezdolnym do wzniesienia się tak wysoko — rzekł Stepan Arkadjewicz, czując, że mówi nieszczerze, gdyż wobec osoby, która jednem słowem szepniętem Pomorskiemu może mu wyrobić korzystną posadę, nie śmiał przyznać się, że w nic nie wierzy.
— Chce pan przez to dać do zrozumienia, że grzechy stanowią dla ludzi przeszkodę? — zapytała Lidya Iwanowna. — Mniemanie pana jest błędnem; dla ludzi wierzących niema grzechu, gdyż grzech ich jest już odkupionym. Pardon — dodała, widząc, że lokaj wchodzi znowu z listem.
Na list ten Lidya Iwanowna dała ustną odpowiedź: „powiedz, że jutro u Wielkiej księżnej“. — Dla ludzi wierzących niema grzechu — powtórzyła jeszcze raz po wyjściu lokaja.
— Tak, ale wiara bez uczynków jest martwą — odparł Stepan Arkadjewicz, przypominając sobie ten ustęp z katechizmu i już uśmiechem tylko manifestując swą niezależność.
— Z listu apostoła Jakóba — rzekł Aleksiej Aleksandrowicz, zwracając się z rodzajem wymówki do Lidyi Iwanownej. Widocznem było, że i Karenin i hrabina nie po raz pierwszy toczą rozmowę na ten temat. — Mój Boże, ile też szkody narobiło przewrotne tłómaczenie tego ustępu. Nic tak nie odstręcza od prawdziwej wiary, jak tłómaczenie tego rodzaju. „Nie mam za sobą dobrych uczynków, nie mogę zatem wierzyć“, nigdzie jednak tak nie powiedziano, a powiedziano wręcz przeciwnie.
— Błagać Boga! zbawiać duszę pracą i postami! — odezwała się Lidya Iwanowna z pogardliwym uśmiechem — to dzikie pojęcia naszych mnichów... W żadnem miejscu nie ma mowy o tem, chociaż to jest daleko łatwiejszem — dodała, spoglądając na Obłońskiego z tym zachęcającym uśmiechem, jakim na dworze dodawała odwagi młodym frejlinom, zmieszanym nieznanem sobie dotąd otoczeniem.
— Chrystus, który cierpiał za nas, zbawił nas... wiara nas zbawia — potwierdził Aleksiej Aleksandrowicz, rzucając na hrabinę spojrzenie pełne uznania.
— Vous comprenez l’anglais? — zapytała Lidya Iwanowna.
Obłoński odparł twierdząco; hrabina wstała i podeszła do półki z książkami.
— Czy przeczytać Safe and Happy czy też Under the Wing? — rzekła Lidya Iwanowna, spoglądając pytająco na Karenina; odszukała na półce książkę, powróciła na swoje miejsce i zaczęła przerzucać kartki. To rzecz nie zbyt długa; mamy tu opisaną drogę, po której krocząc, zdobywamy wiarę i to szczęście, które, będąc wyższem ponad wszystko doczesne, napełnia wtedy naszą duszę. Człowiek wierzący nie może być nieszczęśliwym, gdyż nigdy nie jest osamotnionym. Zaraz się pan o tem przekona...
Hrabina chciała już zaczynać czytać, gdy znowu wszedł lokaj. — Borozdnia? proszę powiedzieć, że jutro o drugiej. — Tak — rzekła, zakładając książkę palcem i z westchnieniem spoglądając przed siebie zadumanemi, ślicznemi oczyma — tak działa prawdziwa wiara. Pan zna Marie Saninę... wie pan co za nieszczęście ją spotkało? Straciła jedyne dziecko... rozpacz jej nie miała granic... I jak się panu zdaje? Wiara przyszła jej z pomocą, i obecnie wdzięczną jest Bogu za śmierć tego dziecka. Tylko wiara zapewnia nam takie szczęście!
— O tak! to bardzo... — odparł Stepan Arkadjewicz, zadowolony bardzo, że hrabina będzie czytała, i że pozwoli mu odetchnąć przez ten czas. „Lepiej chyba będzie, gdy dzisiaj nie będę ją o nic prosił“ — pomyślał — „a najlepiej będzie, gdy jak najprędzej wyniosę się, aby nie odezwać się z czem niewłaściwem! “
— Będzie się pan nudził — zwróciła się Lidya Iwanowna do Landaua — nie zna pan angielskiego języka, ale zaraz skończę czytać.
— Nic nie szkodzi... będę rozumiał — odparł Landau z tym samym uśmiechem i zamknął oczy.
Aleksiej Aleksandrowicz i Lidya Iwanowna spojrzeli na siebie znacząco i hrabina zaczęła czytać.
Stepan Arkadjewicz stracił do reszty głowę, słuchając tych nieznanych sobie dotąd zupełnie rzeczy. Ruchliwe petersburskie życie działało na niego w ogóle pobudzająco, otrząsając go z moskiewskiej odrętwiałości; Obłoński lubił i rozumiał tę ruchliwość w sferach bliskich i znajomych sobie; tutaj jednak, mając do czynienia z ludźmi, z którymi w ogóle miał nader mało wspólnego, był oszołomionym i odurzonym, i z niczego nie mógł sobie zdać sprawy. Słuchając czytania Lidyi Iwanownej i czując na sobie piękne, naiwne, lub przebiegłe, sam nie wiedział dobrze jakie, oczy Landaua, Stepan Arkadjewicz spostrzegł, iż głowa zaczyna mu ciążyć.
Najróżnorodniejsze myśli plątały mu się po niej: „Marie Sanina cieszy się, że jej umarło dziecko... zapaliłbym z przyjemnością cygaro... aby być zbawionym trzeba tylko wierzyć, i zakonnicy nie wiedzą, jak to czynić, ale hrabina Lidya Iwanowna wie... dlaczego tak mnie boli głowa? Czy to od koniaku, czy też dlatego, że to wszystko takie dziwne? Zdaje się jednak, że, jak dotąd nie wyrwałem się z niczem niepotrzebnem; nie wypada już chyba prosić ją dzisiaj! Powiadają, że oni każą się modlić, żeby tylko mnie nie kazali, gdyż wtedy byłbym doprawdy w głupiem położeniu... i co za bzdurstwa ona czyta, chociaż ma wcale nie złą angielską wymowę... Landau-Bezzubow!... dlaczego on jest Bezzubow?“
Nagle Stepan Arkadjewicz poczuł, że dolna jego szczęka zaczyna opadać, jak do ziewania, musnął więc bokobrody, zasłonił usta ręką, aby ukryć ziewnięcie i poruszył się na krześle. Po chwili jednak ogarnęło go wrażenie, że już śpi i że zaraz zacznie chrapać. Ocknął się, gdy dobiegł go głos hrabiny Lidyi Iwanownej, która odezwała się: „on śpi!“
Stepan Arkadjewicz obejrzał się z przerażeniem, widząc, że został schwytanym na gorącym uczynku. Uspokoił się jednak bardzo prędko, gdyż przekonał się, iż słowa hrabiny „on śpi“ stosują się nie do niego, lecz do — Landaua. Francuz zasnął również, jak i Stepan Arkadjewicz, lecz Stepanowi Arkadjewiczowi zdawało się, że sen jego obraziłby hrabinę i Aleksieja Aleksandrowicza, sen zaś Landaua sprawił im obojgu ogromną przyjemność, szczególniej hrabinie.
— Mon ami — rzekła Lidya Iwanowna, poprawiając ostrożnie, aby nie czynić hałasu, fałdy swej jedwabnej sukni. Hrabina była teraz przejętą do tego stopnia, że nazywała Karenina nie Aleksiejem Aleksandrowiczem, ale po prostu mon ami. Mon ami, donnez lui la main. Vous voyez? Tsss!... — syknęła na lokaja, który pokazał się znowu na progu. — Nie przyjmować nikogo!
Francuz spał, lub udawał, że śpi; głowę miał wspartą na poręczy; spocona ręka jego, leżąca na kolanach, poruszała się lekko, jakgdyby szukała czegoś. Aleksiej Aleksandrowicz wstał, zawadził po drodze o stolik i położył swą rękę w dłoń Francuza. Stepan Arkadjewicz wstał również, i otwierając szeroko oczy, aby oprzytomnieć do reszty, spoglądał to na jednego, to na drugiego, nie zdając sobie jeszcze zupełnie wyraźnie sprawy, czy to, co widzi, dzieje się we śnie, czy też na jawie. Lecz Stepan Arkadjewicz nie spał już, głowa tylko ciążyła mu coraz bardziej.
— Que la personne qui est arrivée la dernière, celle qui demande, qu’elle sorte! — przemówił Francuz, nie otwierając oczów.
— Vous m’excuserez, mais vous voyez... Revenez vers dix heurs, encore mieux demain.
— Quelle sorte! — powtórzył Landau niecierpliwie.
— C’est moi, n’est ce pas? — zapytał Stepan Arkadjewicz, a usłyszawszy potwierdzającą odpowiedź, wyszedł z salonu na palcach, zapominając i o sprawie siostry, i o swym zamiarze proszenia Lidyi Iwanownej o zobaczenie się z ministrami. Stepan Arkadjewicz myślał tylko o tem aby jaknajprędzej ulotnić się i wybiegł prędko na ulicę, jakgdyby uciekał z domu, nawiedzonego przez zarazę. Chcąc odzyskać czemprędzej równowagę, wdał się w długą i żartobliwą rozmowę z dorożkarzem.
We francuskim teatrze, gdzie trafił na ostatni akt, a potem u Tatarów przy szampańskiem, w atmosferze, do której przywykł, Stepan Arkadjewicz odetchnął trochę, w każdym jednak razie nie mógł przez cały wieczór odzyskać dobrego humoru.
Powróciwszy do domu do Piotra Obłońskiego, u którego zatrzymywał się zawsze w Petersburgu, Stepan Arkadjewicz zastał list od Betsy. Betsy donosiła, że chciałaby bardzo skończyć wczorajszą rozmowę i że prosi go, aby odwiedził ją jutro. Zaledwie Stepan Arkadjewicz zdążył przeczytać ten list i skrzywić się nad nim, na dole rozległy się głośne kroki ludzi, niosących jakiś ciężar.
Stepan Arkadjewicz wyjrzał przez drzwi; paru ludzi niosło odmłodzonego Piotra Obłońskiego, który był do tego stopnia pijanym, że nie mógł wejść o własnych siłach na schody; ujrzawszy Stepana Arkadjewicza, kazał postawić się, i trzymając go mocno za ramię, wszedł z nim do mieszkania i zaczął opowiadać, gdzie i w jakiem towarzystwie spędzał wieczór; w trakcie tego opowiadania zasnął.
Stepan Arkadjewicz, co mu się rzadko zdarzało, upadł jakoś na duchu i długo nie mógł zasnąć. Wszystko, o czem tylko przypomniał sobie, sprawiało mu niesmak, a najbardziej wieczór, spędzony w salonie Lidyi Iwanownej.
Nazajutrz rano Obłoński otrzymał od Aleksieja Aleksandrowicza stanowczą odmowę w sprawie rozwodu. Stepan Arkadjewicz domyślił się, że na to postanowienie szwagra wpłynęło orzeczenie Francuza, wypowiedziane w jego wczorajszym, rzeczywistym lub udanym śnie.
Aby małżeństwo zdobyło się na jakiebądż postanowienie, między małżonkami musi istnieć jedno z dwojga: albo zupełne zerwanie, albo zgoda i miłość. Gdy stosunki małżonków są nieokreślone i gdy niema ani jednego ani drugiego, nie może być przedsięwziętym żaden stanowczy krok. Bardzo wiele małżeństw latami całemi nie może zdobyć się na żadne postanowienie, a to tylko dlatego, że pomiędzy niemi nie istnieje ani zerwanie ani miłość.
I Wrońskiemu i Annie ciążyło nadzwyczaj życie w Moskwie, w kurzu i w upale, gdy słońce grzało już nie po wiosennemu, ale jak lecie; gdy wszystkie drzewa na ulicach pokryły się już oddawna liśćmi, a liście grubą warstwą kurzu; mieszkali jednak ciągle w Moskwie, która już im zbrzydła, i nie wyjeżdżali do Wozdwiżeńskiego, gdyż w ostatnich czasach stosunki ich były wciąż naprężone.
Naprężenie to nie miało na oko żadnego widocznego powodu i wszelakie próby wyjaśnienia nie poprawiały wzajemnego stosunku, owszem pogarszały go. Było to rozdrażnienie wewnętrzne, podstawą którego było, według niej, ochłodzenie się jego miłości, według zaś niego, żal do niej, że tylko dla niej wyrzekł się wszystkiego i skazał na obecną pozycyę, a ona zamiast mu ją ułatwić, utrudnia tylko coraz bardziej. Ani on ani ona nie zdradzali się ze swemi mniemaniami, winili się jednak nawzajem i przy każdej sposobności jedno drugiemu dawało to do zrozumienia.
Według jej najgłębszego przekonania on cały z jego przyzwyczajeniami, myślami, upodobaniami, zarówno pod względem fizycznym jak i moralnym, był uosobieniem miłości, i miłość ta, w co święcie wierzyła, powinna skupiać się tylko na niej jednej. Miłość ta ochłódła, a zatem, rozumowała Anna, część swej miłości przeniósł na kogo innego, na inną kobietę; jednem słowem zazdrość nie dawała jej spokoju. I Anna szukała swej rywalki, nie wiedząc jeszcze o kogo ma być zazdrosną. Najlżejsze napomknienie wystarczało jej, aby przenosić swą zazdrość z jednej osoby na drugą. Chwilami była zazdrosną o te pospolite kobiety, z któremi, dzięki swym kawalerskim stosunkom, mógł bardzo łatwo zaznajomić się; chwilami zaś o panie z towarzystwa, z któremi widywał się nieustannie. Czasami zaś Annie zdawało się, że Wroński chce ją porzucić, aby ożenić się, i wtedy ogarniała ją szalona zazdrość o nieznaną rywalkę. Ten ostatni rodzaj zazdrości męczył ją najbardziej, gdyż on sam przez nieostrożność zwierzył się jej kiedyś, że matka nie zna go do tego stopnia, iż pozwala sobie namawiać go, aby się żenił z księżniczką Sorokiną.
Będąc zazdrosną, Anna oburzała się na niego i szukała ciągle nowych powodów do oburzania się; winiła go o wszystkie przykrości, doznawane z powodu swego dwuznacznego położenia; nużące oczekiwanie, wśród którego, jak zawieszona między niebem a ziemią, spędzała cały czas w Moskwie; zwlekanie Aleksieja Aleksandrowicza z odpowiedzią, samotność: wszystko to wyrzucała jemu. Gdyby ją kochał naprawdę, usiłowałby zmienić koniecznie stan rzeczy. Jego to było również winą, że siedziała w Moskwie a nie na wsi, gdyż on nie chciał zakopać się w Wozdwiżeńskiem, jak ona życzyła sobie, i nie mógł obejść się bez towarzystwa znajomych, przez co narażał ją na nieprzyjemności, których całego ciężaru nie chciał rozumieć. I któż był winien, jeżeli nie on, że jest raz na zawsze rozłączoną ze swym synem?
Nie uspokajały jej nawet te rzadkie chwile pieszczot, jakie zdarzały się od czasu do czasu; w pieszczotach jego dostrzegała obecnie odcień spokoju, pewności siebie; odcieniu tego przedtem nie było, a drażnił on ją niewypowiedzianie.
Była szara godzina. Anna, oczekując na powrót Wrońskiego z proszonego kawalerskiego obiadu, chodziła po jego gabinecie (w pokoju tym dawał się najmniej słyszeć hałas uliczny), i przypominała sobie do najdrobniejszych szczegółów wczorajszą sprzeczkę. Przebiegając wstecz myślą całą rozmowę od pamiętnych jej, obraźliwych słów, do tego, co było ich powodem, Anna doszła nakoniec do początku kłótni i dość długo nie mogła dać wiary, aby nieporozumienie mogło wyniknąć z powodu takiej błahej, obojętnej dla nich obojga rozmowy; a jednak w rzeczy samej tak było. Początek był taki, że on zaczął pokpiwać sobie z żeńskich gimnazyów, mówiąc, że nie są na nic potrzebne, ona zaś poczęła je bronić. Wroński odezwał się z lekceważeniem o kształceniu kobiet i rzekł, że fizyka na nic nie jest potrzebną Hannie, młodej Angielce, wychowywanej przez Annę.
Odezwanie się jego rozdrażniło Annę; dopatrzyła w niem pogardę ku swoim zajęciom, i w odpowiedzi jej brzmiała chęć odpłacenia za doznaną przykrość.
— Nie wymagam zupełnie, aby pan zwracał uwagę na mnie, na moje uczucia, jak zwraca ją zwykle kochający człowiek; mam jednak prawo wymagać od pana, aby pan był delikatnym — rzekła.
I w istocie on aż poczerwieniał z gniewu i odparł coś przykrego. Anna nie pamiętała dobrze jego odpowiedzi, pamiętała tylko, iż przy sposobności powiedział z widocznym zamiarem urażenia jej:
— Nic mnie, co prawda, nie obchodzi przywiązanie pani ku tej dziewczynie, tembardziej, że widzę, iż jest ono najzupełniej nienaturalne.
Anna z wysiłkiem stworzyła sobie świat złudzeń, wśród którego udawało się jej chwilami znaleźć zapomnienie. Wroński obracał w niwecz ten świat, a okrucieństwo, z jakiem to czynił, zarzucając jej udawanie i nienaturalność, oburzało ją.
— Żałuję bardzo, że pan nie jest w stanie zrozumieć nic wznioślejszego — odcięła się i wyszła z pokoju.
Gdy wczoraj wieczorem przyszedł do niej, nie wspominali już oboje o tej kłótni, widzieli jednak, że nieporozumienie załagodzonem jest na razie tylko, lecz że ani on ani ona nie zapomnieli o niem jeszcze.
Dzisiaj cały dzień niema go w domu, a jej było tak przykro, że jest samotną, i że posprzeczała się z nim, że chciała zapomnieć o wszystkiem, przebaczyć i pogodzić się, chciała wziąć całą winę na siebie, a jego uniewinnić zupełnie.
„Sama jestem winna. Jestem wciąż rozdrażniona i zazdrosna w najgłupszy sposób. Dzisiaj pogodzę się z nim, pojedziemy na wieś i tam będę spokojniejszą!“ — mówiła sobie.
„Nienaturalne“ — stanął jej nagle w pamięci nie tyle wyraz, co ją obraził, ile chęć jego, aby uczynić jej przykrość. „Wiem, co chciał przez to powiedzieć; chciał dać mi do zrozumienia, że nienaturalnem jest kochanie obcego dziecka, gdy się nie kocha swej własnej córki... Czy on ma pojęcie o miłości ku dzieciom, czy on wie, jak ja kocham Sierożę, którego poświęciłam dla niego? Co mu jednak zależy na tem, aby mi sprawiać ból? Nie, nie może być inaczej... on musi kochać inną kobietę!“
I przekonawszy się, że chcąc uspokoić siebie, zatacza znowu myślą koło, które przebiegała już tyle razy, i że znowu poddaje się poprzedniemu rozdrażnieniu, Anna przelękła się o samą siebie. „Czyż w żaden sposób nie można? Czyż nie mogę całej winy przyjąć na siebie?“ — zapytała i znowu zaczęła przypominać sobie wszystko z samego początku. „On jest uczciwy, szlachetny, kocha mnie, ja kocham jego również, i w tych dniach otrzymam rozwód. Czego mi może jeszcze brakować? Brak mi spokoju, zaufania, ale przemogę się. Tak... teraz, gdy przyjedzie, powiem mu, że to moja wina, chociaż to nie moja, i natychmiast wyjedziemy.“
I aby nie oddawać się dłużej przykrym myślom, które ją tylko rozdrażniały niepotrzebnie, Anna kazała przynieść kufer i wzięła się do pakowania rzeczy.
O dziesiątej przyjechał Wroński.
— Dobrześ się bawił? — zapytała, wychodząc do niego uśmiechnięta i uradowana z jego przyjazdu.
— Jak zwykle — odparł, poznając za pierwszem spojrzeniem, rzuconem na nią, że jest dzisiaj w dobrym humorze. Wroński przywykł już do tych nagłych zmian usposobienia, obecna zaś zmiana sprawiała mu tem większą przyjemność, że sam był w jaknajlepszem usposobieniu.
— Co ja widzę! Widzisz, jak to dobrze! — zawołał, wskazując na kufry, stojące w przedpokoju.
— Tak, trzeba jechać. Wyjeżdżałam trochę na spacer; tak już jest ładnie i gorąco, że zachciało mi się na wieś. Nic cię chyba nie zatrzymuje już w Moskwie?
— Marzę tylko o wyjeździe... zaraz przyjdę, to się rozmówimy... przebiorę się tylko... a ty każ tymczasem podawać herbatę... — odrzekł Wroński i udał się do swego pokoju.
W odezwaniu się jego „widzisz, jak to dobrze!“ było coś obrażającego, gdyż w ten sposób przemawia się do dziecka, gdy przestaje kaprysić; jeszcze zaś bardziej była obraźliwą ta sprzeczność między jej poczuwaniem się do winy, a jego pewnością siebie, i Anna na chwilę poczuła, że powstaje w niej chęć walki, zapanowała jednak nad sobą, stłumiła to pragnienie, i gdy Wroński wrócił, zaczęła mu z ożywieniem opowiadać o przygotowaniach do wyjazdu i o tem, jak spędziła cały dzień.
— Czy wiesz, że coś mnie natchnęło... — mówiła. — Po co mamy tutaj czekać na rozwód? czyż nie lepiej na wsi? Ja już nie mogę dłużej zwlekać z wyjazdem, nie chcę już ani myśleć ani słuchać o rozwodzie... powiedziałam sobie, że nie będzie on miał żadnego wpływu na moje życie... Jak ci się zdaje?
— O tak!... — odparł, spoglądając niespokojnie na nią; Anna była wzruszoną.
— Coście tam robili?... kto był? — zapytała po chwili milczenia.
Wroński wymienił gości; obiad udał się, regaty również, wszystko było bardzo dobrze, ale w Moskwie nigdy nie może obejść się bez ridicule. Zjawiła się jakaś dama, która podobno uczy szwedzką królowę pływać i zaczęła popisywać się.
— Co? Pływała? — zapytała Anna, marszcząc brwi.
— W jakimś bardzo ładnym kostyumie de natation, ale sama jest stara i bardzo brzydka. Kiedyż więc jedziemy?
— Co to jednak za głupi pomysł!... musi być zapewne coś nadzwyczajnego w jej pływaniu? — zapytała, nie odpowiadając na pytanie Wrońskiego.
— Nic niema nadzwyczajnego... powiadam sam przecież, że to niema sensu. Kiedyż więc masz zamiar wyjechać?
Anna potrząsnęła parę razy głową, jakgdyby chciała odpędzić przykre myśli.
— Kiedy mamy jechać? Im wcześniej, tem lepiej. Do jutra nie zdążymy... chyba pojutrze.
— Dobrze... ale przypomniałem sobie... pojutrze mamy niedzielę i będę musiał być u maman — rzekł Wroński z pewnem zakłopotaniem, gdyż z chwilą, gdy wspomniał o matce, Anna utkwiła w niego badawcze, podejrzliwe spojrzenie. Zakłopotanie jego zdawało się potwierdzać jej podejrzenia. Anna zarumieniła się i odsunęła od niego. Teraz już nie nauczycielka królowej szwedzkiej stanęła jej przed oczyma, ale księżniczka Sorokina, spędzająca lato w majątku hrabiny Wrońskiej, niedaleko Moskwy.
— Nie mógłbyś pojechać jutro do matki? — zapytała.
— W żaden sposób! Nie dostanę jeszcze jutro ani pieniędzy ani plenipotencyi w sprawie, dla której jadę — odparł.
— W takim razie nie pojedziemy zupełnie!
— Dlaczego?
— Ja później nie pojadę... w poniedziałek albo nigdy!...
— Dlaczego? — powtórzył Wroński pytanie — nic nie rozumiem, o co ci idzie, i niema żadnej dobrej racyi...
— Twojem zdaniem niema, gdyż ja ciebie nic nie obchodzę... nie chcesz zastanowić się nad mojem położeniem. Do jednej tylko Hanny przywiązałam się tutaj, ale ty powiadasz, że to udawanie. Mówiłeś wczoraj, że nie kocham córki, że udaję, iż kocham tę Angielkę, że to przywiązanie moje jest nieszczerem i nienaturalnem... chciałabym wiedzieć, co mam robić, abyś nazwał to naturalnem?!...
Anna na chwilę opamiętała się i przeraziła, że nie dotrzymała uczynionej samej sobie obietnicy; wiedziała nawet, że działa na swoją zgubę, a nie mogła zapanować nad sobą, nie mogła okazać mu, że grubo myli się, nie chciała uznać się za pokonaną.
— Nie mówiłem tego nigdy; mówiłem tylko, że nie bardzo wierzę w tę nagłą miłość.
— A dlaczego, chełpiąc się nieustannie swą szczerością, nie mówisz prawdy?
— Nie chełpię się nigdy i nie mówię nigdy nieprawdy — odparł po cichu, hamując wzbierający w nim gniew. — Bardzo mi przykro, że mnie nie poważasz...
— Poważanie wymyślili ludzie, aby zapychać niem próżnię, którą powinna wypełniać miłość. Jeżeli nie kochasz mnie, to, chcąc postępować uczciwie i szlachetnie, powinieneś mi to wręcz powiedzieć.
— Doprawdy... to nie do zniesienia! — zawołał Wroński, zrywając się gwałtownie z krzesła i, stojąc przed nią, zaczął mówić powoli — po co wystawiasz na próbę moją cierpliwość? — i tonem, dającym do zrozumienia, iż ma jeszcze wiele do powiedzenia, ale że hamuje się, dodał — ona również ma swoje granice.
— Co pan chce przez to powiedzieć? — zawołała z przerażeniem, wpatrując się w wymowny wyraz nienawiści, malujący się na jego twarzy, a szczególniej w okrutnych, groźnych oczach.
— Chcę powiedzieć... — zaczął, lecz urwał — muszę przedewszystkiem zapytać się, czego właściwie pani żąda odemnie?
— Czego ja mogę żądać? Mogę tylko żądać, abyś pan nie porzucał mnie, jak to masz zamiar uczynić... — odparła Anna, domyślając się wszystkiego, czego on nie dopowiedział — ale nie żądam tego, mniejsza z tem... żądam tylko miłości, nie otrzymuję jej, a zatem uważam, że wszystko między nami skończone... — i skierowała się ku drzwiom.
— Zaczekaj! za...czekaj! — rzekł Wroński, nie rozpogadzając czoła i wstrzymując ją za rękę — o co ci idzie?... powiedziałem, że musimy odłożyć wyjazd na trzy dni; tyś mi na to odrzekła, że kłamię i że jestem nieuczciwym człowiekiem.
— Tak!... i powtarzam, że człowiek co wyrzuca mi, że wszystko poświęcił dla mnie — zaczęła mówić, przypominając sobie znowu słowa jego, powiedziane podczas poprzedniej sprzeczki — że taki jest gorszym od człowieka nieuczciwego, gdyż jest bez serca.
— Na litość Boga! każda cierpliwość ma swoje granice! — krzyknął i puścił jej dłoń.
„Nienawidzi mnie, to rzecz widoczna“ — pomyślała i nie odzywając ani oglądając wyszła niepewnym krokiem z pokoju. „Kocha inną kobietę... to jeszcze jest bardziej widoczne!...“ — mówiła do siebie, wchodząc do swego gabinetu. „Chcę być kochaną, a nie jestem nią... a zatem wszystko skończone“ — powtórzyła powiedziane mu przed chwilą słowa — „i trzeba już raz położyć wszystkiemu koniec!“
„Ale jak?“ — zapytała po niejakim czasie i usiadła na fotelu przed lustrem.
Annie przychodziło do głowy bardzo wiele myśli; naprzód dokąd ma udać się: czy do ciotki, u której wychowywała się, czy do Dolly, czy za granicę; potem myślała, co on porabia teraz, siedząc sam w gabinecie, czy to jest już ostateczne nieporozumienie, czy też pogodzenie się jest jeszcze możliwem; co będą mówiły teraz o niej dawne jej petersburskie znajome; jak będzie zapatrywał się na to Aleksiej Aleksandrowicz... jednem słowem roiły się jej w mózgu najróżnorodniejsze myśli, lecz nie całą swą duszę poświęcała im. Od czasu do czasu w umyśle jej powstawała jeszcze jedna mglista myśl, która ją szczególnie zajmowała, lecz, z której nie była w stanie zdać sobie dokładnie sprawy. Przypomniawszy sobie jeszcze raz o Aleksieju Aleksandrowiczu, przypomniała sobie zarazem i swą chorobę po przyjściu córki na świat i przeczucie, jakie miała wtedy. „Dlaczego ja nie umarłam?“ — stanęły jej w pamięci wyrazy, które często powtarzała, przychodząc do zdrowia. I Anna spostrzegła nagle, co się dzieje w jej duszy... W istocie, była to ta myśl, co rozwiązywała rzecz całą: „tak, umrzeć!...“
„Wstyd i hańba i Aleksieja Aleksandrowicza i Sieroży i moja — wszystko to minie wraz ze śmiercią moją. Umrzeć, a on będzie żałował, będzie kochał mnie, będzie cierpiał z mego powodu“. Wyobrażając sobie wrażenie, jakie wywrze na Aleksieju Aleksandrowiczu wiadomość o jej śmierci, siedziała, nie poruszając się zupełnie, na fotelu i bawiła się pierścionkami, jakich miała parę na palcach lewej ręki; na twarzy jej odbijał się zastygły uśmiech współczucia ku samej sobie.
Dumania jej rozproszyły zbliżające się kroki, jego kroki; Anna nie odwróciła się nawet ku niemu, udając, że jest zajętą wkładaniem na palec pierścionków.
Wroński podszedł do niej, ujął ją za rękę i rzekł cicho:
— Anno, jeżeli życzysz sobie, pojedziemy pojutrze... zgadzam się na wszystko.
Anna milczała.
— Co powiesz na to? — zapytał.
— Ty sam wiesz najlepiej — odparła, i w tej samej chwili, nie mając sił wytrzymać dłużej, wybuchła płaczem.
— Porzuć mnie, porzuć! — mówiła, łkając — pojadę sobie jutro... zrobię nawet więcej. Któż ja jestem?... upadła kobieta, co ci kamieniem ciąży na szyi; nie chcę, żebyś się męczył z mego powodu, nie chcę! Uwolnię cię czemprędzej od siebie. Ty mnie nie kochasz, gdyż kochasz inną!
Anna była przekonaną, że nastąpiło zupełne pogodzenie się i od samego rana zajęła się żwawo przygotowaniami do podróży. Chociaż kwestya, czy wyjazd ma nastąpić w poniedziałek, czy też we wtorek, nie została ostatecznie rozstrzygniętą, gdyż wczoraj oboje ustępowali sobie nawzajem, zajęła się gorliwie pakowaniem rzeczy, gdyż obecnie było jej już wszystko jedno, czy pojedzie o jeden dzień wcześniej, czy później; stała w swym pokoju nad otwartym kufrem i układała w nim różne drobiazgi, gdy Wroński, wcześniej, niż zwykle, już ubrany do wyjścia, wszedł do niej.
— Zaraz pojadę do matki, pieniądze będzie mogła przysłać mi później przez Jegorowa, a jutro nic już nam nie będzie stać na przeszkodzie do wyjazdu.
Chociaż Anna była dzisiaj bardzo dobrze usposobioną, przypomnienie o wycieczce do matki ukłuło ją jednak nieprzyjemnie.
— Nie ma potrzeby... do jutra i ja nie zdążę — i natychmiast pomyślała „a zatem można było odrazu tak się urządzić, jak ja sobie życzyłam...“ — Zrób tak, jak miałeś dawniej zamiar... Idź do jadalnego pokoju, ja tam zaraz przyjdę, odłożę tylko niepotrzebne rzeczy — rzekła, oddając Annuszce, która trzymała już cały stos fatałaszków, jeszcze coś nowego.
Gdy Anna weszła do jadalnego pokoju, Wroński jadł swój befsztyk.
— Nie uwierzysz, jak mi obrzydły te pokoje — odezwała się, siadając koło niego i nalewając sobie kawę. — Niema chyba na świecie nic wstrętniejszego, jak te chambres garnies... niema w nich ani wyrazu ani duszy. Te zegary, portyery, a przedewszystkiem obicia, to upiory. Marzę o Wozdwiżeńskiem, jak o ziemi obiecanej. Czy konie wysyłasz dzisiaj?
— Nie, odejdą one dopiero po naszym wyjeździe. Czy masz zamiar gdzie jechać?
— Chciałam wpaść do Wilsonowej, muszę odwieść jej parę sukien. Więc stanowczo jutro? — dodała wesoło, lecz nagle twarz jej spochmurniała.
Wszedł kamerdyner, prosząc o pokwitowanie depeszy z Petersburga. Chociaż nic w tem nie było nadzwyczajnego, że Wroński otrzymał depeszę, ale Annie wydało się, że on coś tai przed nią, gdyż odrzekł niechętnie, że pokwitowanie leży w gabinecie na biurku i czemprędzej zwrócił się do niej.
— Jutro muszę koniecznie pokończyć resztę interesów!
— Od kogo otrzymałeś depeszę? — zapytała, nie słuchając go.
— Od Stiwy — odparł krótko.
— Dlaczego mi jej nie pokazałeś? Jakież tajemnice mogą istnieć między mną a Stiwą?
Wroński przywołał kamerdynera i kazał mu przynieść depeszę.
— Nie pokazywałem ci jej, gdyż Stiwa ma manię wysyłania depesz; Bóg wie po co telegrafował, kiedy niema jeszcze nic pewnego?
— Co do rozwodu?...
— Tak... powiada, że nie dostał jeszcze stanowczej odpowiedzi i że obiecano mu dać ją w tych dniach... przeczytaj sama...
Anna wzięła depeszę drżącemi rękami i przeczytała to samo, co jej mówił Wroński. Depesza kończyła się wyrazami: „nadziei mało, uczynię jednak wszystko możebne i niemożebne“.
— Powiedziałam wczoraj, że mi wszystko jedno, kiedy otrzymam rozwód, a nawet czy go otrzymam w ogóle — rzekła, rumieniąc się. — Nie miałeś żadnej potrzeby taić tej depeszy przedemną. „W ten sam sposób może taić przedemną i tai zapewne swą korespondencyę z kobietami...“ — pomyślała.
— Jawszyn chciał przyjechać dzisiaj rano z Wojtowem — rzekł Wroński — zdaje się, że wygrał od Piescowa wszystko, a nawet i więcej, niż ten może zapłacić... coś około sześćdziesięciu tysięcy.
— Dobrze! — odparła Anna; gniewało ją, że przez taką widoczną zmianę przedmiotu rozmowy Wroński daje jej do zrozumienia, że niepotrzebnie unosi się — dlaczego ci się jednak zdaje, że ta wiadomość interesuje mnie aż do tego stopnia, że ją należy ukrywać przedemną? Powiadam, że nie chcę o tem myśleć i życzę sobie bardzo, aby i ciebie to również mało obchodziło.
— Obchodzi mnie, gdyż zawsze lubię świadomość, to jest chcę wiedzieć, czego mam się trzymać — odparł.
— Świadomość w tym razie polega nie na formie, lecz na miłości — zauważyła, będąc coraz bardziej podnieconą; drażniły ją nietyle jego słowa, co obojętny i spokojny ton, jakim przemawiał. — Dlaczego tak ci chodzi o to?
„Mój Boże! znowu o miłości“ — pomyślał i zmarszczył się.
— Wiesz przecież dlaczego; dla ciebie i dla dzieci, które mogą przyjść na świat.
— Dzieci nie będzie.
— To wielka szkoda.
— Potrzeba ci tego dla dzieci, a o mnie czy nie pomyślisz? — zapytała, gdyż zapomniała zupełnie i nie dosłyszała dobrze, że powiedział: „dla ciebie i dla dzieci“.
Annę gniewała zawsze rozmowa o możebnych przyszłych dzieciach, gdyż pragnienie jego, aby były dzieci, tłómaczyła sobie w ten sposób, że uroda jej jest mu obojętną.
— Przepraszam... powiedziałem: dla ciebie... przede wszystkiem dla ciebie — powtórzył, marszcząc się znowu, jak gdyby z bólu, gdyż był przekonanym, że nie pewna jej pozycya jest głównym powodem tego rozdrażnienia.
„Tak... przestał teraz udawać i cała jego obojętna nienawiść ku mnie ujawnia się obecnie“ — pomyślała, nie słuchając słów jego, tylko wpatrując się z przerażeniem w tego obojętnego i okrutnego sędziego, który zdawał się wyglądać z jego oczów i drażnić ją.
— Nie o to mi idzie — rzekła — i nie rozumiem nawet, w jaki sposób przyczyną mojego, jak ty powiadasz rozdrażnienia, może być okoliczność, że znajduję się zupełnie w twej mocy. Czy w tym wypadku może być mowa o niepewnem położeniu?... nie zdaje mi się...
— Żałuję bardzo, że nie chcesz zrozumieć — przerwał jej, upierając się, aby wypowiedzieć swą myśl — niepewność polega na tem, że tobie się zdaje, iż ja jestem niezależnym.
— O to możesz być zupełnie spokojnym — odparła, i odwróciwszy się od niego, zaczęła pić kawę.
Ujęła filiżankę i, zginając mały palec, podniosła ją do ust. Po wypiciu paru łyków, spojrzała na niego i z wyrazu jego twarzy nabrała przekonania, że i ręka i gest jej, i dźwięk, wydawany wargami przy piciu kawy, są mu wstrętnemi.
— Wszystko mi jedno, co myśli twoja matka i z kim ma zamiar ożenić cię — rzekła, stawiając drżącą ręką filiżankę.
— Ale my przecież nie o tem mówimy...
— Nie, właśnie o tem... i wierzaj mi, że dla mnie kobieta bez serca, bez względu na swój wiek, bez względu na to, czy to twoja matka, czy też obca ci osoba, jest mi najzupełniej obojętną i nie chcę jej znać wcale.
— Anno, proszę się nie odzywać w ten sposób o mojej matce!
— Kobieta, która nie odgaduje sercem, na czem polega szczęście i honor jej syna — niema serca.
— Powtarzam mą prośbę, abyś nie odzywała się lekceważąco o mej matce, którą ja poważam — rzekł, podnosząc głos i patrząc na nią surowo.
Anna na to nic nie odpowiedziała, a spoglądając bacznie na niego, na jego twarz, ręce, przypomniała sobie ze wszystkimi szczegółami scenę wczorajszego godzenia się i jego namiętne pieszczoty. „Takie same, zupełnie takie same pieszczoty roztaczał, będzie i chce roztaczać nad innemi kobietami!“ — myślała.
— Nie kochasz wcale matki... są to tylko frazesy, frazesy i jeszcze raz frazesy! — zauważyła, spoglądając na niego z nienawiścią.
— W takim razie należy...
— Należy zdecydować się i ja zdecydowałam się — odparła i chciała wyjść z pokoju, lecz w tej samej chwili wszedł Jawszyn. Anna przywitała się z nim i została.
Anna nie zdawała sobie sprawy po co, gdy w duszy jej wre burza, gdy wie, że stoi na rozdrożu, skąd może pójść drogą, która sprowadzi dla niej najokropniejsze skutki — po co w tej chwili właśnie musi grać komedyę przed obcym człowiekiem, który wcześniej czy później dowie się o wszystkiem; przemogła się jednak, siadła i zaczęła rozmawiać z gościem.
— Jak stoją pańskie sprawy? czy pan już odebrał dług? — zapytała Jawszyna.
— Zdaje się, że nie odbiorę wszystkiego, a w środę muszę jechać... a pani kiedy? — zapytał Jawszyn, spoglądając przymrużonemi oczyma na Wrońskiego, i domyślając się widocznie, iż wejście jego przerwało gorącą sprzeczkę.
— Zdaje się, że jutro — odparł Wroński.
— O ile wiem, państwo wybierają się już oddawna.
— Ale teraz to już stanowczo... — rzekła Anna, patrząc prosto w oczy Wrońskiemu spojrzeniem, które mówiło mu, żeby nie łudził się nawet nadzieją zgody.
— Czy panu nie żal tego nieszczęśliwego Piescowa? — rozmawiała w dalszym ciągu z Jawszynem.
— Nigdy nie zadawałem sobie podobnego pytania, Anno Arkadjewno, żal czy nie żal! Przecież cały mój majątek jest tutaj — i Jawszyn ujął za boczną kieszeń munduru — teraz jestem bogatym człowiekiem, a za chwilę pójdę do klubu i mogę wyjść stamtąd nędzarzem; kto siada ze mną, ten również chce mi zabrać koszulę, jak i ja jemu... walczymy więc i na tem polega właśnie cała przyjemność.
— A gdyby pan był żonatym?... co robiłaby wtedy pańska żona? — dopytywała się Anna.
Jawszyn roześmiał się.
— Dlatego widać nie ożeniłem się i niemam bynajmniej tego zamiaru.
— A Helsingfors? — przypomniał Wroński, wtrącając się do rozmowy, i spojrzał na uśmiechniętą Annę. Oblicze Anny, spotkawszy jego spojrzenie, przyjęło naraz chłodny, surowy wyraz i zdawało się mówić: „nic nie uległo przebaczeniu... wszystko po staremu.“
— Czy pan był naprawdę zakochany? — zapytała Anna Jawszyna.
— Bóg chyba jeden wie, ile razy! Dopóki jestem sam, wiem, siadając do kart, że każdej chwili będę mógł wstać, aby iść na umówione rendez-vous. Mogę oddawać się miłości, nie może mi ona jednak przeszkadzać stawić się na czas do wieczornej partyi... zawsze więc urządzam się odpowiednio...
— E... ja nie o takie miłości pytam się, a o tę prawdziwą — Anna chciała powiedzieć „w Helsingforsie“, lecz nie chciała powtórzyć wyrazu, użytego przez Wrońskiego.
Przyjechał Wojtow umawiać się o kupno ogiera; Anna wstała i wyszła z pokoju.
Wroński przed wyjazdem zaszedł do niej. Anna chciała udać, że szuka czegoś na stole, nie uczyniła tego jednak, lecz wstrzymując się od udawania, spojrzała mu obojętnie, prosto w oczy.
— Co panu potrzeba? — zapytała go po francusku.
— Szukam dyplomu Gambetty, którego sprzedałem — odparł tonem mówiącym wyraźniej niż słowa: „niemam czasu na bawienie się w żadne rozmowy i wyjaśnienia, a zresztą nie doprowadziłyby one do niczego.“
„Nie poczuwam się do żadnej winy względem niej — myślał — jeżeli chce ukarać samą siebie, tant pis pour elle.“ Gdy wychodził z pokoju, zdawało mu się, że ona odezwała się do niego i w sercu jego powstało nagle współczucie ku niej.
— Co, Anno?
— Nic — odparła również obojętnie i spokojnie.
„Nic!... a więc tant pis“ — pomyślał, obojętniejąc znowu, poczem odwrócił się i wyszedł. Wychodząc, ujrzał w lustrze jej bladą twarz z drżącemi wargami, chciał więc zatrzymać się i odezwać się do niej serdeczniej, lecz nim namyślił się, co ma powiedzieć, nogi same, bez udziału jego woli, wyniosły go z pokoju.
Wroński cały ten dzień spędził na mieście, i gdy późnym wieczorem powrócił do domu, służąca oznajmiła mu, że Annę Arkadjewnę boli głowa, i prosi, aby nikt nie wchodził do jej pokoju.
Żadna poprzednia sprzeczka nie trwała cały dzień; dzisiaj dopiero miało to miejsce po raz pierwszy. Nie można nawet nazwać tego nieporozumieniem; było to raczej widoczne przyznanie się do obojętności. Czyż można było rzucić jej takie spojrzenie, jakiem on spojrzał, gdy wchodził do jej pokoju po dyplom? Spojrzeć na nią, przekonać się, że serce pęka jej z bólu, i odejść, nie odzywając się ani słowa i nic sobie nie robiąc z jej cierpień? Nie ulega wątpliwości, że on nie tyle zobojętniał ku niej, co nienawidzi ją, gdyż kocha inną kobietę.
Przypominając sobie wszystkie ostre wyrazy, jakie powiedział jej, Anna wyobrażała sobie i te, które, widocznem było, że chciał i mógł jej powiedzieć, i pomimowoli poddawała się coraz większemu rozdrażnieniu.
„Nie zatrzymuję pani — mógł powiedzieć jej — może pani iść sobie, dokąd jej się żywnie podoba! Zapewne pani dlatego nie chce rozwodzić się z mężem, aby znowu powrócić do niego... niech się pani wraca. Jeżeli pani potrzebuje pieniędzy, dam je z przyjemnością... ile rubli?“
Anna wyobrażała sobie, że Wroński w rzeczy samej powiedział jej najbardziej bezwzględne słowa, na jakie może się tylko zdobyć niedelikatny i źle wychowany człowiek, i nie chciała mu ich wybaczyć, jak gdyby naprawdę powiedział je.
„A czyż nie dawniej, jak wczoraj, ten szczery i uczciwy człowiek zaklinał się i przysięgał, że mnie kocha? Czyż nie traciłam już tyle razy nadziei?“ — zapytywała po chwili.
Cały ten dzień, z wyjątkiem dwóch godzin, gdy jeździła do Wilsonowej, Anna spędziła na powątpiewaniach czy już wszystko skończone, czy jest jeszcze nadzieja pogodzenia się; czy ma natychmiast wyjeżdżać, czy też jeszcze raz zobaczyć się z nim? Czekała na niego przez cały dzień, a wieczorem, udając się do swego pokoju, kazała powiedzieć mu, że ją boli głowa i pomyślała: „jeżeli przyjdzie do mnie, nie zwracając uwagi na słowa pokojówki, to najlepszy dowód, że kocha mnie jeszcze; jeżeli zaś nie przyjdzie, to wszystko skończone, a wtedy będę wiedziała co mam czynić!“...
Gdy wracał, słyszała, jak powóz, którym przyjechał, zatrzymał się przed bramą, słyszała dzwonienie do drzwi, rozmowę ze służącą; uwierzył odrazu słowom Annuszki, nie pytał się o nic i poszedł prosto do swego pokoju. A zatem należy uważać, że wszystko już się skończyło.
I przed Anną wyraźnie i dokładnie stanął obraz śmierci, jako jedyny środek, aby wznowić w jego sercu miłość ku niej, aby ukarać go i zwyciężyć w tej walce, jaką toczył z nim zły duch, który w duszy jego obrał sobie siedlisko.
Teraz już było wszystko jedno; jechać czy nie jechać do Wozdwiżeńskiego, dostać czy nie dostać od męża pozwolenie na rozwód, niczego już nie było potrzeba... przedewszystkiem należało ukarać go.
Gdy nalała sobie zwykłą dawkę opium i gdy pomyślała o tem, że należy tylko wypić całą flaszeczkę, aby umrzeć, śmierć wydała się jej taką łatwą i prostą, że znowu zaczęła myśleć z rozkoszą, jak on będzie martwić się po jej zgonie, żałować i kochać jej pamięć... ale wtedy już będzie za późno! Leżała na łóżku z otwartemi oczyma, przyglądając się przy świetle jednej drgającej świecy gipsowym ozdobom, poprzylepianym na suficie i cieniowi parawanu, odbijającemu się na ścianie, i wyobrażała sobie, co on pocznie, gdy ona już przestanie istnieć i pozostanie dla niego tylko wspomnieniem. „Że ja też mogłem przemawiać do niej tak szorstko?... — będzie myślał. — Że ja też mogłem wyjść z pokoju i nie odezwać się do niej! Teraz jednak już jej niema, odeszła od nas na zawsze. Ona tam“... Nagle cień parawanu zakołysał się, objął sobą cały sufit, inne cienie z drugiej strony pobiegły na spotkanie jego; na moment wszystkie one zbiegły się razem, potem ze zdwojoną szybkością rozsunęły się, zakołysały, zlały i wszystko zapadło się w ciemności. „Śmierć!“ — pomyślała Anna. I taki zdjął ją przestrach, że bardzo długo nie mogła zdać sobie sprawy, gdzie się znajduje, i długo, drżąc na całem ciele, nie mogła znaleźć zapałek, aby zapalić drugą świecę, gdyż ta wypaliła się już zupełnie i zgasła. „Nie... muszę żyć Przecież ja go kocham! To wszystko minie“ — mówiła, czując, że po policzkach płyną jej łzy radości z powrotu do życia, i aby uciec przed swem przerażeniem, udała się szybko do niego.
Wroński spał mocno w swym gabinecie. Anna podeszła ku niemu i oświecając z góry twarz jego, patrzała na nią długo. Teraz, gdy spał, kochała go do tego stopnia, że na widok jego nie mogła zapanować nad łzami rozczulenia, lecz wiedziała, że gdyby obudził się teraz, to rzuciłby na nią obojętne spojrzenie, pełne przeświadczenia o swej słuszności; wiedziała również, że zanim zacznie mówić o swej miłości, musi dowieść mu, że zawinił względem niej i przekonać go o tem; nie budząc go, powróciła do siebie i, po wzięciu drugiej dawki opium, zasnęła nad ranem ciężkim, męczącym snem, który nie dał jej nawet chwili zapomnienia.
Nad ranem zaczęła ją trapić straszna zmora, którą widziała już parę razy we śnie, jeszcze przed połączeniem się z Wrońskim. Zmora ta obudziła ją. Chłop, starzec z rozczochraną brodą pochylał się nad kawałem żelaza i coś z nim robił, wymawiając jakieś niezrozumiale francuskie wyrazy, i Anna, jak zawsze podczas tej zmory (co właśnie przerażało ją najbardziej) widziała, że chłop ten nie zwraca na nią uwagi, lecz to, co robi w żelazie, a co jest strasznem, czyni nad nią. I Anna obudziła się oblana zimnym potem.
Rano, gdy wstała, dzień wczorajszy przedstawiał się jej jak we mgle.
„Pokłóciliśmy się... zdarzało się to już parę razy... powiedziałam, że boli mnie głowa, i on nie przyszedł do mnie. Jutro jedziemy, muszę zobaczyć się z nim i poczynić przygotowania do wyjazdu“ — pomyślała. Dowiedziawszy się, że Wroński jest w gabinecie, poszła do niego; przechodząc przez salon, usłyszała, że przed bramą zatrzymał się powóz i, wyjrzawszy przez okno, ujrzała karetę, z której wysuwała się główka młodej panny, wydającej jakieś polecenie dzwoniącemu do bramy lokajowi. Potem słychać było rozmowę w przedpokoju, ktoś wszedł na schody i w salonie rozległy się kroki Wrońskiego, schodzącego z pospiechem ze schodów. Anna podeszła znowu do okna: oto on ukazał się na ganku bez kapelusza i podszedł do karety, a panna w liliowym kapeluszu podała mu pakiet; Wroński, uśmiechając się, rozmawiał z nią z ożywieniem. Po chwili kareta odjechała i on powrócił na górę.
Mgła, zaścielająca wszystko w jej duszy, rozprószyła się nagle. Wczorajsze myśli zaczęły znowu targać zbolałem jej sercem i sprawiały mu nowe cierpienia. Teraz nie mieściło się już jej w głowie, w jaki sposób może poniżyć się do tego stopnia i spędzić jeszcze cały dzień w jego domu; chcąc jednak powiedzieć mu o swem postanowieniu, weszła do jego gabinetu.
— Księżna Sorokina z córką zatrzymała się przed domem, aby oddać mi papiery i pieniądze przysłane przez matkę, gdyż wczoraj nie mogłem ich odebrać. — A jak twoja głowa? Czy lepiej? — zapytał dalej ze spokojem, nie chcąc widzieć i zwracać uwagi na ponury i uroczysty wyraz Anny.
Ona stała na środku pokoju i, nie odzywając się ani słowa, patrzała na niego. On spojrzał na nią, spochmurniał na chwilę i czytał list w dalszym ciągu: ona odwróciła się i wyszła powoli z pokoju. Mógł ją jeszcze zawrócić, ale doszła już do drzwi, a on wciąż nie odzywał się i słychać było tylko szelest przewracanych kartek.
— Prawda... przypomniałem sobie — odezwał się w chwili, gdy Anna była już we drzwiach — więc jutro jedziemy stanowczo? Czy tak?
— Pan, ale nie ja — odparła, odwracając się od niego.
— Anno... nie rozumiem twego postępowania!...
— Pan, ale nie ja! — powtórzyła.
— To już jest doprawdy nie do zniesienia!
— Pan... pan będzie żałował tego — odparła i wyszła.
Wroński, przerażony rozpaczliwym wyrazem, z jakim były powiedziane te słowa, zerwał się z miejsca i chciał pobiedz za nią, zapanował jednak nad sobą, usiadł znowu i, zacisnąwszy mocno zęby, zamyślił się ponuro.
Ta niewyraźna pogróżka, zupełnie niewłaściwa jego zdaniem, rozdrażniła go. „Próbowałem wszystkiego — pomyślał — pozostaje mi tylko nie zwracać żadnej uwagi“ — i zaczął wybierać się do miasta i do matki, u której musiał być znowu, aby uzyskać podpis na plenipotencyi.
Anna słyszała, jak kroki jego rozlegają się w gabinecie i jadalnym pokoju, w salonie zatrzymał się, nie wszedł jednak do niej, polecił tylko aby wydano stajennemu Wojtowa sprzedanego wczoraj ogiera. Potem Anna słyszała jak powóz zajechał, jak otwierały się drzwi wchodowe i jak wyszedł, wrócił się jednak do sieni i ktoś biegł na górę po schodach. To kamerdyner wracał się po zapomniane przez Wrońskiego rękawiczki. Anna podeszła do okna i widziała, jak nie oglądając się zupełnie, wziął rękawiczki przyniesione przez kamerdynera, poczem oparł rękę na plecach stangreta i powiedział mu parę słów; nareszcie wsiadł do powozu, przyjął zwykłą swą pozę, to jest założył prawą nogę na lewą i, ubierając rękawiczki, znikł na rogu ulicy, nie rzucając ani jednego spojrzenia na okna jej pokoju.
„Pojechał! wszystko skończyło się już!“ — rzekła do siebie Anna, stając koło okna, i w odpowiedzi na to pytanie, ogarnęło ją wrażenie ciemności, jaka zapanowała, gdy wczoraj wieczorem zgasła świeca; stanął jej również w pamięci i sen widziany ostatniej nocy. Obydwa te wrażenia, łącząc się w jedno, napełniły jej serce zimnym jak lód przestrachem.
„Nie... to nie może być!“ — zawołała, przeszła przez pokój i mocno zadzwoniła.
Lękała się teraz do tego stopnia pozostawać samą, że nie czekając na przyjście lokaja, poszła na jego spotkanie.
— Proszę się dowiedzieć, dokąd hrabia pojechał — wydała polecenie.
Lokaj odparł, że hrabia pojechał do stajen.
— Hrabia kazał powiedzieć jaśnie pani, że powóz natychmiast powróci.
— Dobrze... zaczekaj. Napiszę zaraz kartkę, poszlesz z nią Michała do stajni... tylko niech się spieszy!
Siadła przy biurku i napisała:
„Przyznaję się do winy. Wracaj do domu, musimy się rozmówić. Na miłość Boską przyjeżdżaj czemprędzej, gdyż nie mogę dać sobie rady!“ — zapieczętowała list i oddała lokajowi.
Bała się wprost zostawać teraz sam na sam ze swojemi myślami i natychmiast po wyjściu lokaja udała się do dziecinnego pokoju.
„W każdym razie; to dziecko, to nie on! to nie mój Sieroża! Gdzież są jego niebieskie oczy, miły a nieśmiały uśmiech?“ — było pierwszą jej myślą, gdy zamiast Sieroży ujrzała swą pulchną, rumianą dziewczynkę z czarnymi, wijącymi się włoskami.
Dziewczynka, siedząc koło stołu, stukała po nim korkiem i bezmyślnie spoglądała na matkę oczkami czarnemi jak tarki. Anna przywitała się z Angielką; miss zapytała ją o zdrowie, na co odparła, że czuje się już zupełnie dobrze i że jutro wyjeżdża na wieś, poczem siadła koło dziecka i zaczęła zabawiać je szklanym korkiem od karafki. Donośny, dźwięczny śmiech dziecka i ruch, jaki uczyniło brwiami, przypomniały jej do tego stopnia Wrońskiego, że, wstrzymując łkanie, czemprędzej wstała i wyszła z pokoju.
„Czyż naprawdę wszystko skończyło się już? Nie, to doprawdy nie może być — myślała. — On powróci, ale jak wytłumaczy się przedemną z tego uśmiechu, z tego ożywienia, z jakiem rozmawiał z nią? Ja uwierzę mu w każdym razie, chociaż nie potrafi przekonać mnie. Jeżeli nie uwierzę pozostanie mi tylko jedna droga, a tej nie życzę sobie“...
Spojrzała na zegarek; minęło dwanaście minut. „Odebrał już moją kartkę i powraca. Już będzie wkrótce... za jakie dziesięć minut... Ale jeżeli nie powróci? To być nie może... Nie trzeba, aby widział, że mam zapłakane oczy. Pójdę umyć się, a czy ja też czesałam się dzisiaj?“... — zadała sobie pytanie i przesunęła ręką po głowie. — „Tak, czesałam się, ale kiedy, nic a nic nie pamiętam.“ — Nie wierzyła nawet swej ręce i podeszła do lustra, aby przekonać się, czy jest uczesaną. — „Kto to?“ — pomyślała, widząc w zwierciadle swą rozgorączkowaną twarz, której niezwykle błyszczące oczy spoglądały na nią z ram lustra z wyrazem przerażenia. — „To przecież ja jestem!“ — przypomniała sobie nagle i, spoglądając na siebie, poczuła na sobie jego pocałunki; przejął ją dreszcz i wzruszyła ramionami. Po chwili podniosła rękę do warg i ucałowała ją.
„Co to, czy ja tracę rozum?“ — i poszła do sypialni, gdzie Annuszka ścierała kurze.
— Annuszko! — rzekła, zatrzymując się przed pokojówką, i patrzała na nią, nie wiedząc co jej powiedzieć.
— Chce pani jechać do Darji Aleksandrownej? — zapytała służąca, jak gdyby zdawała sobie dokładnie sprawę ze stanu swej pani.
— Do Darji Aleksandrownej?... tak, pojadę do niej.
„Kwadrans tam, kwadrans z powrotem... już wraca i zaraz tu stanie“ — wyjęła zegarek i spojrzała na godzinę — „ale jak on mógł wyjechać widząc, że jestem taka nieszczęśliwa? Jak on może wytrzymać, nie przeprosiwszy się ze mną?“ — Podeszła do okna i zaczęła wyglądać na ulicę; miał już dosyć czasu na powrót. Mogła się jednak omylić w swych obliczeniach, zaczęła więc na nowo rachować minuty.
W chwili, gdy podeszła do ściennego zegaru, aby porównać z nim swój kieszonkowy, ktoś zajechał przed bramę; Anna pobiegła czemprędzej do okna i ujrzała jego powóz. Nikt jednak nie wchodził na górę, tylko na schodach słychać było czyjś głos, był to głos Michała; Michał powrócił powozem, Anna zeszła do niego do sieni.
— Hrabia pojechał już na kolej i Michał nie zastał go w stajni — zameldował lokaj.
— Co chcesz? co... — zwróciła się do rumianego wesołego Michała, który oddawał jej kartkę, napisaną przez nią do Wrońskiego.
„Przecież on nie odebrał jej!“ — przypomniała sobie.
— Jedź natychmiast z tą samą kartką na wieś do hrabiny Wrońskiej i wracaj czemprędzej z odpowiedzią — rzekła do Michała.
„Ale co ja będę robiła przez ten czas?“ — pomyślała. — „Tak, pojadę do Dolly, gdyż chyba zwaryuję, gdy tu pozostanę sama... prawda, mogę jeszcze zatelegrafować“ — i napisała depeszę:
„Muszę koniecznie widzieć się z tobą, przyjeżdżaj natychmiast.“
Oddała depeszę lokajowi i poszła przebrać się.
Gdy powróciła w okryciu i kapeluszu na głowie, spojrzała znowu w spokojne oczy Annuszki; w tych małych, dobrych, szarych oczach dostrzegła szczere współczucie ku sobie.
— Annuszko moja kochana... co ja mam robić z sobą? — zawołała łkając i bez sił upadła na krzesło.
— Niech się pani uspokoi, Anno Arkadjewno!... przecież nic się nie stało takiego — uspokajała ją pokojówka.
— Dobrze... pojadę — rzekła Anna, i w rzeczy samej przestała szlochać i wstała z krzesła. — Jeżeli podczas mojej nieobecności nadejdzie depesza, odeszlij ją bezzwłocznie do Darji Aleksandrowny... a zresztą ja sama wrócę niezadługo!...
„Przedewszystkiem nie trzeba myśleć, trzeba działać, wyjechać i czemprędzej opuścić ten dom“ — szepnęła, przysłuchując się ze strachem przyspieszonemu biciu swego serca, poczem prędko wyszła i wsiadła do powozu.
— Dokąd pani każe jechać? — zapytał Piotr, siadając na kozioł.
— Na Znamienkę, do Obłońskich.
Na dworze była pogoda. Przez cały ranek padał drobny, rzęsisty deszcz i niebo rozjaśniło się dopiero przed godziną. Żelazne dachy, płyty chodników, kamienie bruku, koła, metalowe i skórzane części powozu, wszystko to błyszczało w jasnem, majowem słońcu; była trzecia godzina i na ulicach snuły się tłumy przechodniów.
Siedząc w kącie wygodnego powozu, kołyszącego się lekko na sprężystych resorach i ciągnionego prędko przez parę karych rysaków, Anna doszła do przekonania, że położenie jej nie jest tak rozpaczliwem, jak jej się zdawało dopóki siedziała w domu. Niemilknący na chwilę turkot kół, nowe wrażenia, otrzymywane co chwila na świeżem powietrzu, uspokajały ją i pozwalały zastanowić się rozważniej nad zdarzeniami, zaszłemi w ciągu ostatnich dni. Teraz i myśl o śmierci nie wydawała się jej tak straszną i sama śmierć już nie zdawała się być nieuniknioną; obecnie Anna wyrzucała sobie, że się niepotrzebnie naraziła na takie upokarzające poniżenie.
„Błagam go o przebaczenie i przyznaję się do winy... po co? Czyż nie mogę żyć bez niego?“ I nie dając sobie żadnej odpowiedzi na pytanie, jak będzie żyć bez niego, zaczęła odczytywać szyldy. „Kantor i skład. Dentysta. Tak... powiem Dolly wszystko. Ona nie lubi Wrońskiego. Będzie mi wstyd i przykro, ale nic przed nią nie zataję. Ona kocha mnie, pójdę więc za jej radą. Nie poddam się i nie pozwolę narzucać sobie niczyjej woli... nawet jego. Filipow, kołacze... powiadają, że wysyła ciasta do Petersburga; podobno woda moskiewska jest bardzo dobra do wyrobu kołaczy.“ I przypomniała sobie, że dawno, dawno już temu, gdy miała jeszcze lat siedmnaście, jeździła z ciotką do klasztoru św. Trójcy. „Jeździłyśmy jeszcze końmi. Jakie ja miałam wtedy czerwone ręce!... Ile to rzeczy, co wtedy wydawały mi się wzniosłemi i prawie że niedostępnemi, straciły dla mnie obecnie wszelką wartość, a to, co wtedy było, minęło już teraz na wieki! Czy uwierzyłabym wtedy, że mogę dojść do takiego poniżenia? Będzie się pysznił i cieszył, gdy odbierze mą kartkę! Ale ja dowiodę jemu... Jak czuć tę farbę. Po co oni ciągle malują tylko i budują? Mody i ubiory“... czytała na szyldzie. Jakiś mężczyzna ukłonił się jej, był to mąż Annuszki. „Nasze pasożyty“, przypomniała sobie okolicznościowe odezwanie się Wrońskiego... „Nasze... dlaczego nasze? Szkoda, że przeszłości nie można wyrwać z korzeniem... niemożna wyrwać, ale można zapomnieć i ja zapomnę.“ I przypomniała sobie swą przeszłość z Aleksiejem Aleksandrowiczem; uderzyło ją, że przeszłość ta tak prędko zatarła się w jej pamięci. „Dolly pomyśli, że porzucam drugiego męża i że dlatego nie można przyznać mi słuszności... czy mnie chodzi o to, aby mieć słuszność?... nie mogę!“ szepnęła i zachciało się jej płakać, lecz natychmiast zaczęła zastanawiać się, z czego też mogą tak się śmiać te dwie dziewczynki? „Zapewne rozmawiają o miłości; nie wiedzą, że w niej niema nic wesołego, że sprawia tylko obrzydzenie... Bulwar i dzieci na nim; trzej chłopcy biegną, bawią się w konie... Sieroża! I choćbym ja wszystko poświęciła, nie będę go miała. W istocie utracę wszystko, jeżeli rozstanę się z nim... A może spóźnił się na pociąg i zaraz powróci!... Chcesz zatem znowu poniżać się?“ — rzekła sama — do siebie. — „Wejdę poprostu do Dolly i wręcz jej powiem: Jestem nieszczęśliwa z własnej winy i zasłużenie, pomimo to ratuj mnie, bom ja doprawdy bardzo, bardzo nieszczęśliwa! Te konie, ten powóz, w którym sama sobie wydaję się wstrętną, to wszystko jego własność, ale nie będę już więcej patrzała na nie“...
Przypominając sobie wszystko, co chce powiedzieć Dolly, i jątrząc naumyślnie rany swego serca, Anna weszła na schody.
— Czy jest kto u pani? — zapytała w przedpokoju.
— Katarzyna Aleksandrowna Lewinowa — odparł lokaj.
„Kiti, ta sama Kiti, w której kochał się Wroński! — pomyślała Anna — ta sama, o której zawsze wspomina z taką życzliwością i żałuje, że nie ożenił się z nią... a o mnie wspomina z nienawiścią i ma żal do mnie, że spotkał mnie na drodze swego życia.“
W chwili, gdy Anna dzwoniła, Kiti rozmawiała z Dolly o karmieniu małego Miti. Dolly wyszła na spotkanie gościa, który przeszkodził im w środku rozmowy.
— Nie wyjechałaś jeszcze? zamierzałam właśnie być u ciebie — rzekła Dolly — dzisiaj odebrałam list od Stiwy.
— Myśmy otrzymali depeszę — odparła Anna, szukając oczyma Kiti.
— Pisze, że nie może wyrozumieć, czego chce właściwie Aleksiej Aleksandrowicz, nie wyjedzie jednak z Petersburga bez odpowiedzi.
— Myślałam, że masz gości... czy można przeczytać list?
— Mam... Kiti — odparła Dolly z lekkiem zakłopotaniem — została w dziecinnym pokoju... chorowała bardzo...
— Słyszałam... czy można przeczytać co Stiwa pisze?
— Przyniosę ci go zaraz... ale on nie odmawia jeszcze stanowczo i Stiwa nie traci nadziei — odparła Dolly, zatrzymując się we drzwiach.
— Ja nie spodziewam się już i nie chcę — rzekła Anna.
„Czy Kiti jest zdania, że nie zasługuję na to, aby się ze mną przywitać? — pomyślała Anna po wyjściu Dolly — może i ma słuszność, w każdym razie nie powinna ona, ona, co się kochała we Wrońskim, okazywać mi, że pogardza mną. Wiem aż nadto dobrze, że żadna porządna kobieta nie może i nie powinna przyjmować osoby, będącej w mojej pozycyi. Wiem, żem wszystko musiała poświęcić dla niego... i oto nagroda! O... jak ja nienawidzę go teraz! I pocom ja przyjeżdżała tutaj? Przykrzej mi tylko i boleśniej!“...
Z sąsiedniego pokoju dobiegały ją głosy sióstr. „I co ja mam powiedzieć teraz Dolly? Czy mam sprawić przyjemność Kiti swem nieszczęściem, czy mam prosić ją o opiekę nad sobą? Nie... Dolly nic mi nie pomoże... nie mam jej nawet coprawda nic do powiedzenia. Chciałabym jedak bardzo zobaczyć Kiti, aby dowieść jej, że pogardzam wszystkimi i wszystkiem i że świat cały zobojętniał mi do najwyższego stopnia.“
Powróciła Dolly i przyniesła list, Anna przeczytała go i w milczeniu oddała bratowej:
— Wiedziałam już o tem i już mnie to nic a nic nie obchodzi.
— Dlaczego? A ja mam nadzieję — odparła Dolly, spoglądając z ciekawością na Annę, gdyż nigdy jeszcze nie widziała, aby była rozdrażnioną do tego stopnia. — Kiedy masz zamiar wyjechać? — zapytała.
Anna, mrużąc oczy, patrzała przed siebie i nic nie odpowiedziała.
— Czy Kiti chowa się przedemną? — zapytała po niejakim czasie, rumieniąc się i spoglądając na drzwi.
— Co też ty mówisz!... karmi teraz i przyszła do mnie po różne informacye, gdyż sama nie może dać sobie rady... gdyś ty przyszła rozmawiałyśmy o tem... Będzie bardzo zadowolona i natychmiast nadejdzie... — odpowiedziała Dolly zmięszana, gdyż nie umiała kłamać. — Oto i ona...
Kiti, dowiedziawszy się, że Anna przyjechała, z początku nie chciała wyjść do niej, lecz w końcu ustąpiła prośbom Dolly, przemogła swą niechęć i obiecała, że przyjdzie zaraz. Gdy weszła do pokoju, zarumieniła się, podeszła do Anny i podała jej rękę.
— Bardzo mi przyjemnie — odezwała się drżącym głosem Kiti.
Niechęć ku tej złej kobiecie i pragnienie okazania jej swego współczucia toczyły z sobą wewnętrzną walkę w duszy Kiti; niechęć jej znikła jednak natychmiast z chwilą, gdy ujrzała piękną, sympatyczną postać Anny.
— Nie zadziwiłabym się wcale, gdyby pani nie chciała widzieć się ze mną... przyzwyczaiłam się już do wszystkiego. Pani chorowała? znać to po niej... mizernie pani wygląda... — rzekła Anna.
Kiti czuła, że Anna spogląda na nią nieżyczliwie. Nieżyczliwość tę tłumaczyła sobie w ten sposób, że Annie sprawia obecnie przykrość wspomnienie o ich poprzednim stosunku, gdy zdawała się roztaczać pewną opiekę nad młodziutką Kiti, i Kiti żal się zrobiło Anny.
Porozmawiały o chorobie, o dziecku, o Stiwie, widać jednak było, że nic nie zajmowało Anny.
— Przyjechałam pożegnać się z tobą — rzekła, wstając.
— Kiedyż wy jedziecie?
Anna, nie dając odpowiedzi bratowej, zwróciła się znowu do Kiti.
— Bardzo mi przyjemnie, żem się z panią spotkała — rzekła z uśmiechem — słyszałam o pani bardzo wiele dobrego, nawet od męża pani... był u mnie i podobał mi się nadzwyczaj, dodała ze złym widocznie zamiarem — co porabia obecnie?
— Wyjechał na wieś — odparła Kiti, rumieniąc się.
— Niech pani będzie łaskawą kłaniać mu się odemnie... ale koniecznie...
— Koniecznie! — naiwnie powtórzyła Kiti, patrząc jej ze współczuciem w oczy.
— Do widzenia więc, Dolly! — i Anna wyszła z pospiechem, ucałowawszy Dolly i uściskiem dłoni pożegnawszy się z Kiti.
— Zawsze taka ładna i pociągająca — uczyniła uwagę Kiti po wyjściu Anny — wygląda jednak na nieszczęśliwą, na bardzo nieszczęśliwą!
— Nie... tylko dzisiaj jest w niej coś niezwykłego — odparła Dolly. — Gdym odprowadzała ją do przedpokoju, myślałam, że się rozpłacze lada chwila.
Anna, wracając powozem od Dolly, była jeszcze bardziej rozdenerwowaną, niż w chwili wyjazdu z domu. Do poprzednich przykrości dołączyło się jeszcze jedno nieprzyjemne uczucie, jakiego doznała, rozmawiając z Kiti; zdawało się jej, że Kiti jest na nią obrażoną i że pragnie trzymać się od niej z daleka.
— Dokąd pani każe? Do domu? — zapytał Piotr.
— Do domu — odparła, nie myśląc nawet teraz dokąd ma jechać.
„Jak to one patrzały na mnie, jak na coś strasznego, niepojętego i ciekawego. Co on też może z takim zapałem opowiadać swemu towarzyszowi?“ — myślała, przyglądając się dwom panom, idącym przez ulicę. „Czy można opowiadać komubądż o swych uczuciach? Chciałam opowiedzieć Dolly i dobrze, żem nie opowiedziała. Nieszczęście moje ucieszyłoby ją tylko! Nie zdradziłaby swej radości, wiem jednak, iż sprawiłoby jej przyjemność, że zostałam ukaraną za te rozkosze, których mi zazdrościła. Kiti, to jeszcze bardziej byłaby zadowoloną... Jak ja ją widzę nawskroś... wie, że dla męża jej byłam bardziej uprzejmą, niż zwykle bywam, jest więc zazdrosną o niego, nienawidzi mnie i w dodatku pogardza mną, gdyż w jej przekonaniu jestem upadłą kobietą. Gdybym w rzeczy samej była upadłą kobietą, mogłabym rozkochać w sobie jej męża... uczyniłabym to z łatwością... i chciałam nawet... O ten jest zadowolony z siebie!“... — pomyślała, patrząc na tłustego, rumianego jegomościa, który, gdy powozy ich mijały się, wziął ją za znajomą i uniósł lśniący cylinder nad łysą, błyszczącą głową, i nagle przekonał się, iż się omylił. — „Zdawało mu się, iż mnie zna... a on zna mnie równie mało, jak w ogóle wszyscy na świecie. Ja sama nie znam siebie. Znam tylko swoje apetyty, jak powiadają Francuzi. Zachciało się im tych wstrętnych, brudnych lodów“... — pomyślała, spoglądając na dwóch chłopaków, którzy zatrzymali roznosiciela lodów. Roznosiciel zdjął z głowy wanienkę i rogiem fartuszka obcierał spoconą twarz. — „Wszyscy pragniemy czegoś słodkiego i smacznego... gdy niestać nas na cukierki, przynajmniej groszowych lodów. Kiti również: nie Wroński, to Lewin! i jest jeszcze zazdrosną o mnie... wszyscy nienawidzimy się nawzajem. Ja nienawidzę Kiti, ona mnie... tak, to wielka prawda! Tiutkin, Coiffeur. Je me fais coiffer par Tiutkin... Powiem mu to, jak przyjedzie“ — pomyślała i uśmiechnęła się; lecz natychmiast przypomniała sobie, że teraz niema już komu opowiadać śmiesznych rzeczy. — „A zresztą niema nic śmiesznego ani wesołego na świecie. Wszystko to takie wstrętne! Dzwonią na nabożeństwo wieczorne i ten kupiec tak pobożnie żegna się! pochyla się przytem ostrożnie, jak gdyby się bał, żeby mu cobądż nie upadło... Po co są te cerkwie, to dzwonienie, te wszystkie kłamstwa?... Po to tylko, aby ukryć, że wszyscy nienawidzimy się nawzajem, tak jak ci dorożkarze, co sobie wymyślają od ostatnich słów. Jawszyn powiada: on mi chce zabrać ostatnią koszulę, a ja jemu... tak, to prawda!“
Na rozmyślaniach tego rodzaju, które rozerwały ją do tego stopnia, iż przestała nawet rozmyślać nad swem położeniem, minęła cała droga i Anna nie spostrzegła nawet, iż powóz zatrzymał się przed domem. Dopiero, gdy ujrzała wychodzącego na jej spotkanie szwajcara, przypomniała sobie, że posłała do Wrońskiego list i depesze.
— Czy jest odpowiedź? — zapytała.
— Zobaczę natychmiast — odparł szwajcar, i zajrzawszy do szafki wyjął i podał jej cienką, kwadratową kopertę z depeszą. — „Przed dziesiątą nie mogę przyjechać. Wroński“ — przeczytała.
— A posłaniec powrócił już? — zapytała.
— Jeszcze nie — brzmiała odpowiedź.
„A więc w takim razie wiem, co mi pozostaje do czynienia“ — pomyślała, i czując, że gniew i potrzeba zemsty wzbierają w niej, pobiegła szybko na górę. — „Ja sama pojadę do niego... zanim rozłączę się z nim na zawsze, muszę mu wszystko powiedzieć... nigdy jeszcze nikogo tak nienawidziłam, jak tego człowieka!“ — myślała. W przedpokoju na wiszadłach wisiał kapelusz Wrońskiego; rzuciwszy okiem na ten kapelusz, Anna aż drgnęła ze wstrętu. Nie przyszło jej na myśl, że depesza jego była odpowiedzią na jej depeszę i że w chwili, gdy telegrafował, nie doszła go jeszcze jej kartka. Widziała go, jak rozmawia teraz spokojnie z matką i z księżniczką Sorokiną, i jak cieszy się z jej, Anny, cierpień. „Tak... trzeba jechać czemprędzej“ — rzekła do siebie, nie wiedząc jeszcze dokąd ma jechać. Chciała czemprędzej uciec przed myślami, jakie ogarniały ją w tym strasznym domu. Służba, ściany, meble w pokojach, wszystko wywoływało w niej obrzydzenie, niechęć, i zdawało się przygniatać nieznośnym ciężarem. „Tak, muszę jechać na stacyę kolejową, a jeżeli nie na stacyę, to tam do niego, i stanąć przed nim.“ Anna poszukała w gazecie rozkładu pociągów i przekonała się, że pociąg wieczorny odchodzi dwie minuty po ósmej. „Tak... zdążę jeszcze.“ Kazała zaprządz drugą parę koni i zaczęła pakować do ręcznego kuferka rzeczy, potrzebne na kilka dni, gdyż wiedziała, że tutaj już nie powróci więcej. Z wielu planów, jakie jej przychodziły do głowy, sama nie wiedząc dlaczego, wybrała następujący: po tem co zajdzie tam na stacyi lub w majątku hrabiny, pojedzie koleją w stronę Niżnego Nowogrodu i po drodze zatrzyma się w pierwszem większem mieście.
Anna podeszła do stołu, na którym stał obiad, powąchała chleb i ser, i przekonawszy się, że zapach jedzenia sprawia jej obrzydzenie, kazała powozowi zajechać i opuściła mieszkanie. Kamienica rzucała już cień przez całą szerokość ulicy, zapowiadał się ciepły, jasny wieczór. Anna nie mogła na nikogo spoglądać, gdyż ruchy i słowa wszystkich drażniły ją niewypowiedzianie: i odprowadzającej ją do powozu Annuszki i Piotra, który umieszczał w powozie kuferek...
— Jesteś mi niepotrzebny, Piotrze!
— A kto kupi pani bilet?
— Jak chcesz zresztą... mnie wszystko jedno! — odparła z gniewem.
„Oto znowu to samo! znowu rozumiem wszystko“ — rzekła do siebie Anna; gdy powóz ruszył i, kołysząc się, zaturkotał po nierównym bruku; wrażenia zmieniały się nieustannie, ustępując szybko miejsca jedno drugiemu.
„O czem to było mi tak przyjemnie myśleć, myślałam o tem niedawno!“... — starała się przypomnieć sobie. — „Tiutkin, coiffeur? Nie... nie o tem. Prawda... o tem, co mówił Jawszyn, że walka o byt i nienawiść są jedynymi węzłami, wiążącymi z sobą ludzi. Napróżno państwo jedziecie“ — zwróciła się myślą do towarzystwa, które czterokonnym powozem zdawało się jechać na zamiejską wycieczkę — „i pies, którego wieziecie z sobą, nic wam nie pomoże... przeznaczenie wszędzie będzie was ścigało.“ — Rzuciwszy okiem w stronę, w którą odwrócił się Piotr, Anna ujrzała robotnika z fabryki; robotnik tak się upił, że policyant wiózł go dorożką na wpół nieżywego. — „Ten to już prędzej — pomyślała — my z hrabią Wrońskim również nie znaleźliśmy tego zadowolenia, chociaż liczyliśmy na nie z pewnością“ — i Anna po raz pierwszy dopiero skierowała to jasne światło, przy którem przypatrywała się wszystkiemu, na cały swój stosunek z hrabią Wrońskim, o którym dawniej usiłowała nie myśleć. — „Czego on szukał we mnie? Nietyle miłości, co zadowolenia swej próżności i dumy“... — Annie zdawało się, że słyszy znowu każde jego słowo, że widzi spojrzenie jego, przypominające swym wyrazem spojrzenie pokornego wyżła, spojrzenie, jakie miał w początkach ich znajomości... A teraz wszystko zdawało się potwierdzać jej przypuszczenia. — „Tak... był w nim tryumf niezaspokojonej próżności... rozumie się, że była i miłość, lecz znacznie więcej było dumy... pysznił się mną. Teraz to już minęło, gdyż niema już z czego być dumnym; nie pysznić się lecz pogardzać mną należy. Wszystko, co tylko był w stanie zabrać mi, zabrał; teraz nie jestem mu potrzebną. Ja jestem mu ciężarem, on zaś usiłuje nie być nieuczciwym względem mnie. Wczoraj przez nieostrożność powiedział za wiele... czeka tylko na rozwód, aby ożenić się, ale nie ze mną, i spalić mosty za sobą. Kocha mnie... ale jak? The zest is gone. „Ten chce cały świat zadziwić swoją osobą i jest nadzwyczaj zadowolony z siebie“ — pomyślała, patrząc na tłustego, rumianego subjekta sklepowego, używającego konnej przejażdżki na wynajętej z ujeżdżalni szkapie. — „Przestałam mu się już podobać. Jeżeli wyjadę od niego, on w gruncie rzeczy będzie zadowolonym.“
Przejmujące światło, w jakim, jak obnażona, stawała przed nią obecnie cała istota i treść ludzkiego życia i stosunków’, przekonywało Annę, że przypuszczenia jej nie były mylnemi.
„Miłość moja staje się coraz bardziej namiętną i egoistyczną, a jego gaśnie stopniowo, i dlatego musimy się rozstać“ — myślała w dalszym ciągu. — „I nic nie jest w stanie zaradzić temu. Dla mnie on jest wszystkiem i żądam, aby coraz bardziej i bardziej należał do mnie, on zaś coraz usilniej pragnie odsunąć się odemnie. Zanim połączyliśmy nasze losy, jakaś siła wyższa zmuszała nas zbliżać się wzajemnie ku sobie; gdyśmy się zeszli, poczęła działać inna siła, która nas oddala jedno od drugiego. Nic nie jest w stanie przeciwdziałać tej sile. On zarzuca mi, że jestem bezmyślnie zazdrosna, ja sama powtarzam to sobie, ale to nieprawda... Nie jestem zazdrosna... nie czuję się jednak zadowoloną i zaspokojoną. Ale“... — otworzyła usta i przesiadła się w powozie, aby otrząsnąć się ze wzruszenia, wywołanego myślą, jaka jej nagle przyszła do głowy. — „Gdybym ja mogła być czem innem, nietylko kochanką, żądną jego pieszczot; lecz ja nie mogę i niechcę być niczem innem... to pożądanie wzbudza w nim wstręt, a we mnie niechęć, i inaczej w żaden sposób być nie może. Czyż ja niewiem, że on nie oszukiwałby mnie, że niema żadnych widoków na księżniczkę Sorokinę, że nie kocha się w Kiti, że nie zdradzi mnie? Wiem to wszystko, ale to nic nie pomaga. Jeżeli on, nie kochając mnie, z obowiązku tylko będzie dobrym i czułym dla mnie, a tego nie będzie, czego ja sobie życzę, tak... to to jest tysiące razy gorsze niż nienawiść! To piekło! A do tego już doszło... on oddawna już nie kocha mnie... a gdzie kończy się miłość, tam zaczyna się nienawiść... Tych ulic nie znam zupełnie, jakieś góry i wciąż tylko domy i domy... A w domach ludzie, bardzo dużo ludzi... Tyle ich jest, zliczyć ich trudno, a wszyscy nienawidzą się nawzajem. Przypuśćmy, że wymyślę coś takiego, czego życzę sobie i co mi zapewni szczęście. No... naprzykład? Otrzymuję rozwód, Aleksiej Aleksandrowicz oddaje mi Sierożę, wychodzę za mąż za Wrońskiego“... Gdy Anna przypomniała sobie Aleksieja Aleksandrowicza, z niezwykłą żywością wyobraziła go sobie natychmiast, jak żywego przed sobą, z jego łagodnemi, zgasłemi oczami bez życia, blękitnemi żyłami na białych rękach, z jego szczególnemi intonacyami i trzaskaniem palcami; dreszcz wstrętu i obrzydzenia przejął ją na wspomnienie stosunku, istniejącego kiedyś między nimi, stosunku, który również nazywał się miłością. „Otrzymam rozwód i zostanę żoną Wrońskiego... i co mi z tego przyjdzie?... że Kiti będzie zachowywać się względem mnie inaczej, jak dzisiaj? Nie! A Sieroża czy przestanie pytać się lub myśleć o moich dwóch mężach? A jakież nowe uczucie stworzę między sobą a Wrońskim? Czyż mogę liczyć już nie na to, że będę szczęśliwą, lecz że przestanę cierpieć? Nie, stanowczo nie!“ — odpowiedziała bez najmniejszego wahania. — „Niesposób... nasze życia rozchodzą się, jam jego, a on mojem nieszczęściem, a przerobić ani mnie ani jego nie można. Próbowałam już rozmaitych sposobów, ale śruba zużyła się. Co ja jestem, nędzarka obarczona dzieckiem, nad którą on lituje się tylko. Czyż my wszyscy nie jesteśmy rzuceni na świat tylko po to, aby nienawidzieć się nawzajem, i co za tem idzie, czynić sobie przykrości? — Idą uczniowie z gimnazyum i śmieją się! Sieroża?“... — przypomniała sobie syna. — „Myślałam również, że kocham go i cieszyłam się tą myślą... a jednak obchodzę się bez niego i zastąpiłam go inną miłością... nie uskarżałam się nawet na tę zamianę, dopóki miłość Wrońskiego czyniła zadość mym wymaganiom.“ I Anna z odrazą przypomniała sobie wszystko, co nazywała swą miłością. Cieszył ją teraz jasny, zdrowy pogląd na życie swoje i na ludzi. „Tak... i ja, i Piotr, i stangret Teodor, i ten kupiec i ci wszyscy ludzie, co mieszkają tam nad Wołgą, na której brzegi zapraszają te afisze... i wszędzie i zawsze!“ — myślała, gdy już podjechała do niskich zabudowań niżnegorodzkiej stacyi, i gdy tragarze wybiegli na spotkanie powozu.
— Czy każe pani kupić bilet do Obirałowki? — zapytał Piotr.
Anna zapomniała zupełnie dokąd i po co jedzie i tylko z wielkim wysiłkiem mogła zrozumieć pytanie.
— Tak — odparła, wysiadając z powozu i oddając lokajowi portmonetkę; walizkę wzięła sama.
Rozległ się dzwonek: przebiegli, spiesząc się, jacyś młodzi mężczyźni nieprzyjemnej powierzchowności, źle wychowani, starając się zwrócić na siebie uwagę; pokazał się w sali Piotr w liberyi i kamaszach, z tępą, zwierzęcą fizyognomią i podszedł ku niej, aby doprowadzić ją do wagonu.Gdy Anna przechodziła przez peron, koło rozmawiających głośno młodych ludzi, ci ostatni umilkli, tylko jeden z nich szepnął o niej parę słów swym przyjaciołom, zapewne nieprzyzwoitych. Anna weszła po wysokich schodkach do wagonu i siadła w pustym przedziale na sprężynowej, zakurzonej, niegdyś białej kanapie. Piotr, uśmiechając się głupio, zdjął na pożegnanie kapelusz z galonem, konduktor zatrzasnął drzwiczki i zamknął je na zasuwkę. Jakaś dama brzydka potwornie, w tiurniurze (Anna myślą rozebrała ją i przeraziła się jej brzydotą) i dziewczynka, śmiejąca się z przymusem, przebiegły pod oknami wagonu.
— U Katarzyny Andrejewnej, ma tante, ona ma wszystko! — wołała dziewczyna.
„Z dziewczyny także uczynili potwora, który już również umie udawać“ — pomyślała Anna. Aby nie patrzeć na nikogo, wstała prędko i siadła koło okna z przeciwnej strony. Zasmolony robotnik w czapce, z pod której wyłaziły nieuczesane włosy, przeszedł koło tego okna i pochylił się nad kołami wagonu. „Gdy patrzę na tego chłopa, staje mi w pamięci coś znajomego“... — pomyślała Anna i przypominając sobie swój sen, podeszła cała drżąca ze strachu ku drzwiczkom, które konduktor otwierał właśnie, wpuszczając jakąś parę, widocznie małżeństwo.
— Czy pani życzy sobie opuścić wagon?
Anna nic nie odpowiedziała.
Ani konduktor, ani nowi pasażerowie nie zauważyli pod woalką przerażenia, malującego się na jej obliczu. Po chwili powróciła do swego kąta i znowu usiadła. Małżeństwo zajęło miejsce naprzeciwko niej, ukradkiem lecz bacznie przyglądając się jej sukni. Oboje wydali się Annie wstrętnymi. Mąż zapytał, czy pozwoli zapalić; pytał jednak nie dlatego, aby mu się chciało naprawdę palić, tylko aby wszcząć z nią rozmowę; otrzymawszy pozwolenie Anny, zaczął rozmawiać z żoną po francusku; rozmawiali wymuszenie, nieszczerze, o głupstwach, i widocznie tylko dlatego, że Anna ich słucha, Anna widziała jak na dłoni, że oboje są sobą znudzeni do najwyższego stopnia i że nienawidzą się nawzajem; nie sposób nie spoglądać z odrazą na takie potwory.
Rozległ się drugi dzwonek, poczem słychać było przewożenie bagażu na ręcznym wózku, hałas, krzyki i śmiechy. Anna była do tego stopnia przeświadczoną, że nikt niema żadnego powodu do śmiechu, że śmiech ten sprawiał jej ból i chciała zatkać uszy, aby nie słyszeć go. Nareszcie uderzył trzeci dzwonek, rozległo się gwizdanie, skrzypienie kół, łańcuchy zgrzytnęły i mąż przeżegnał się. „Zapytałabym się go z przyjemnością, co on myśli, gdy się żegna“... — pomyślała Anna, spoglądając na niego ze złością. Nie zwracając najmniejszej uwagi na damę, przypatrywała się przez okno ludziom stojącym na platformie, którzy zdawali się odsuwać w przeciwną stronę. Podskakując miarowo w miejscach łączenia się szyn, wagon minął peron, ścianę, sygnał kolejowy, wagony, stojące na linii; koła, obracając się z coraz większą szybkością, zaczęły dzwonić po szynach; przez okno zajrzało jasne, wieczorne słońce i łagodny powiew wiatru począł igrać z firanką. Anna zapomniała o swych sąsiadach i znowu pogrążyła się w myślach, oddychając świeżem powietrzem i pochylając od czasu do czasu głowę w takt kołysania się wagonu.
„Tak... na czem to ja stanęłam?!... Na tem, że nie mogę wymyśleć położenia, w którem życie nie byłoby męczarnią, że my wszyscy jesteśmy na to tylko stworzeni, aby cierpieć, że wszyscy wiemy o tem i wszyscy szukamy tylko środków, aby oszukać samych siebie... gdy zaś przekonywamy się o prawdzie, cóż nam wtedy pozostaje do czynienia?“...
— Przecież człowiek jest obdarzony rozumem, powinien więc pozbyć się tego, co mu dolega — wygłosiła po francusku dama, do tego stopnia zadowolona widocznie ze swej sentencyi, że aż pokazała zęby w uśmiechu.
Słowa jej zdawały się być odpowiedzią na myśli Anny.
„Pozbyć się tego, co dolega“ — powtórzyła Anna. I spojrzawszy na męża z rumianymi policzkami i na chudą żonę, domyśliła się, że chorowita żona ma się za niezrozumianą istotę, a mąż, oszukując ją, stara się podtrzymać w niej to mniemanie. Annie zdawało się, iż zna ich historyę, i że widzi najskrytsze zakątki ich duszy, nic w nich jednak nie było ciekawego, i Anna w dalszym ciągu oddała się swym myślom.
„Tak, dolega mi bardzo, a na to mam rozum, aby pozbyć się swych cierpień, a zatem muszę się ich pozbyć. Dlaczego nie mamy zagasić świecy, gdy już niema na co patrzeć się, lub gdy to, na co musimy spoglądać, sprawia nam obrzydzenie?... Ale jak?... Dlaczego ten konduktor przebiegł po galeryjce, po co ci młodzi ludzie w sąsiednim wagonie wyprawiają hałasy? po co rozmawiają? po co się śmieją? To wszystko nieprawda, kłamstwo, złudzenie, zło!“...
Gdy pociąg zatrzymał się na stacyi, Anna, otoczona tłumem pasażerów, wyszła na peron, starając się jak najdalej odsuwać od wszystkich, jak od zarażonych, i usiłowała przypomnieć sobie, po co tutaj przyjechała i co ma robić. Wszystko, co przedtem zdawało się jej możebnem, teraz było bardzo trudnem do obmyślenia, szczególnie wśród tego hałaśliwego tłumu wstrętnych ludzi, którzy nie dawali jej chwili spokoju; tragarze podbiegali ku niej, ofiarowując swe usługi; młodzi ludzie, uderzając obcasami po deskach peronu i rozmawiając głośno, oglądali się na nią, a idący naprzeciwko niej mijali ją nie z tej strony, z której powinni to byli czynić, Przypomniawszy sobie, że ma zamiar jechać dalej, jeżeli nie zastanie odpowiedzi, zatrzymała jednego z tragarzy i zapytała, czy niema na stacyi człowieka z listem od hrabiego Wrońskiego.
— Hrabia Wroński? Przed chwilą byli tu ludzie od niego, przyjeżdżali po księżnę Sorokinę z córką. A jak stangret wygląda?
Anna nie skończyła jeszcze rozmawiać z tragarzem, gdy rumiany i wesoły zawsze Michał, w niebieskim odświętnym kubraku, z łańcuszkiem od zegarka, dumny widocznie z tego, że tak dobrze spełnił polecenie, podszedł do niej i podał jej list. Anna rozpieczętowała go i, zanim zdążyła jeszcze przeczytać, uczuła jak serce jej się ścisnęło. „Żałuję bardzo, że kartka nie zastała mnie. Będę o dziesiątej“ — niedbale odpisał Wroński.
„Tak!... spodziewałam się tego!“ — rzekła do siebie ze złym uśmiechem.
— Dobrze, możesz wracać do domu — zwróciła się cicho do Michała. Mówiła cicho, gdyż przyspieszone bicie serca przeszkadzało jej oddychać. — „Nie, ja nie pozwolę dręczyć siebie“ — pomyślała, zwracając się z pogróżką nie do niego, nie do siebie, a do tego kogoś, kto zmusza ją cierpieć, i poszła wzdłuż peronu.
Dwie przechadzające się służące odwróciły głowy, przypatrując się jej i robiąc na cały głos uwagi nad jej toaletą: „prawdziwe“, wydały opinię o koronkach, jakie Anna miała na sobie. Młodzi ludzie, ci sami, których widziała już w Moskwie, nie dawali jej spokoju; znowu zaglądali jej w twarz i, opowiadając coś na cały głos, przeszli koło niej. Zawiadowca stacyi, mijając ją, zapytał, czy jedzie dalej; chłopiec, sprzedający kwas, nie spuszczał z niej oka. „Boże mój, Boże!... dokąd ja mam się udać?“, myślała, idąc peronem, na końcu którego zatrzymała się. Jakieś damy z dziećmi śmiały się i rozmawiały głośno ze znajomym sobie, przypadkowo spotkanym panem w okularach, zamilkły jednak, gdy Anna zrównała się z niemi i poczęły przyglądać się jej bacznie; przyspieszyła więc kroku i odsunęła się od nich na sam kraj peronu. Na stacyę wchodził towarowy pociąg, peron zatrząsł się cały, i Annie wydało się, że znowu siedzi w wagonie i jedzie.
I nagle, przypomniawszy sobie o człowieku zmiażdżonym przez pociąg w dzień pierwszego spotkania się jej z Wrońskim, Anna wpadła odrazu na myśl, co powinna zrobić. Prędkim, lekkim krokiem zeszła ze schodków, prowadzących od wodociągu na plant i zatrzymała się koło mijającego ją pociągu. Patrzała w dół na śruby, na łańcuchy, na ogromne stalowe koła, i starała się na oko znaleźć środkowy punkt między przedniemi i tylnemi kołami, oraz określić chwilę, gdy ten punkt będzie ją mijał.
„Tam!“ — mówiła sobie, spoglądając na cień wagonu, na piasek zmieszany z węglowym pyłem — „tam... w sam środek... a i jego ukarzę i znajdę obronę przed wszystkimi, a nawet przed samą sobą!“
Chciała upaść pod środek pierwszego wagonu, jaki zrównał się z nią; lecz czerwona torebka, której nie zdjęła z ręki, przeszkodziła jej, było więc już za późno; punkt środkowy minął ją. Trzeba było czekać na następny wagon. Ogarnęło ją uczucie, podobne do tego, jakiego doznawała zwykle, gdy kąpiąc się, wchodziła do wody, i Anna przeżegnała się. Odruchowy gest, jakim położyła na sobie znak krzyża świętego, wzbudził w jej duszy cały szereg młodzieńczych i dziecinnych wspomnień, i nagle mrok, zaciemniający już wszystko, rozprószył się, a życie objawiło się znowu, ukazując wszystkie minione chwile szczęścia. Anna nie spuszczała jednak spojrzenia z kół zbliżającego się drugiego wagonu. I w chwili, gdy punkt środkowy tego wagonu mijał ją, odrzuciła woreczek i, wsuwając głowę między ramiona, upadła na ręce pod wagon i lekkim ruchem, jak gdyby miała zamiar wstać natychmiast, przyklękła; nagle ogarnął ją przestrach na myśl o tem, co czyni. „Gdzie ja jestem? co robię? po co?“ Chciała podnieść się, cofnąć, lecz coś olbrzymiego, żywiołowego trąciło ją w głowę i pociągnęło za plecy. „Panie! wybacz mi wszystko!“ — szepnęła, czując, że wszelaki opór jest niemożebnym.
Chłop, szepcząc jakieś niezrozumiałe wyrazy, pochylał się nad kawałem żelaza, a świeca, przy której odczytywała książkę pełną trwogi, obłudy, żalu i zła, zamigotała światłem jaśniejszem, niż zwykle, oświeciła przed Anną wszystko, co dotąd kryło się we mroku, zasyczała, poczęła gasnąć i zgasła na wieki.
Minęło prawie dwa miesiące. Była już połowa gorącego lata, a Siergiej Iwanowicz dopiero teraz zamierzał wyjechać z Moskwy.
W życiu Siergieja Iwanowicza zaszły w tym czasie różne zdarzenia. Rok temu ukończył pisać dzieło, owoc sześcioletniej pracy, któremu dał tytuł: Zarys zasad i ustroju państwowości w Europie i w Rosyi. Niektóre ustępy tego dzieła i wstęp były drukowane w peryodycznych pismach, resztę zaś Siergiej Iwanowicz odczytywał bliższym swym znajomym, myśli więc, zawarte w tem dziele, nie mogły być zupełną nowością dla publiczności; w każdym jednak razie Siergiej Iwanowicz spodziewał się, że pojawienie się jego dzieła powinno wywrzeć poważne wrażenie na czytający ogół i, jeżeli nie przewrót w nauce, to w każdym razie pewne zaciekawienie w świecie uczonych.
Książka, opracowana nader starannie, została wydaną i odesłaną do księgarni w zeszłym roku.
Siergiej Iwanowicz, nie pytając o nią nikogo, niechętnie i z udaną obojętnością odpowiadał na pytania swych przyjaciół jak rozchodzi się książka, i nie dowiadywał się nawet u księgarzy, czy dzieło jego znajduje nabywców; jednak bacznie i z naprężoną uwagą śledził za pierwszem wrażeniem, jakie praca jego wywrze na czytelników.
Minął tydzień, drugi, trzeci, i na publiczności nie znać było żadnego wrażenia; tylko przyjaciele jego, specyaliści i uczeni, od czasu do czasu, przez grzeczność widocznie, mówili półgębkiem o książce. Reszta zaś znajomych, nie zajmujących się dziełami poważniejszej treści, zupełnie nie rozmawiała z nim o niej. Publiczność, szczególnie teraz, zaprzątnięta czem innem, była najzupełniej obojętną. W prasie również przez cały miesiąc nie było wzmianki o dziele.
Siergiej Iwanowicz wyliczył najdokładniej czas, potrzebny na napisanie recenzyi, ale minął miesiąc jeden, drugi, o książce było głucho.
Tylko w Północnym Chrabąszczu, w dowcipnym fejletonie o śpiewaku Drabanti, który utracił głos, uczyniono przy sposobności parę uszczypliwych wzmianek o dziele Koznyszewa. Wzmianki te dowodziły, że sąd o książce zapadł już i że skazano ją na ogólne pośmiewisko.
Nareszcie po upływie trzech miesięcy, pewien poważny miesięcznik pomieścił krytyczny artykuł. Siergiej Iwanowicz znał autora, gdyż spotkał się z nim raz u Hołubcowa.
Autor artykułu był młodym, chorowitym fejletonistą, zręcznym bardzo dziennikarzem, jednak nadzwyczaj mało wykształconym i nieśmiałym w stosunkach osobistych.
Pomimo całej swej pogardy dla autora, Siergiej Iwanowicz przystąpił bez najmniejszego lekceważenia do odczytania krytyki: artykuł był staranny.
Fejletonistą zapatrywał się na książkę z punktu, z jakiego nie sposób było zapatrywać się na nią; do tego jednak stopnia zręcznie poprzytaczał urywki, że dla tych, co nie czytali książki (a twierdzić można napewno, że nikt jej nie czytał), widocznem było zupełnie, że cała książka jest niczem innem, jak tylko zbiorem wzniosłych frazesów, w dodatku niewłaściwie użytych (dowodziły tego liczne znaki zapytania) i, że autor książki jest człowiekiem zupełnie ograniczonym. Cała krytyka była napisana bardzo dowcipnie, sam nawet Siergiej Iwanowicz z chęcią zgodziłby się pisać tak dowcipnie; ale właśnie ten dowcip był najbardziej zabójczym.
Chociaż Siergiej Iwanowicz sprawdzał bez żadnych uprzedzeń słuszność zarzutów recenzenta, nie zwracał jednak uwagi na braki i błędy, które krytyk ośmieszał, ale natychmiast, pomimowoli zaczął przypominać sobie do najdrobniejszych szczegółów swe spotkanie i rozmowę z autorem artykułu.
„Czy nie naraziłem mu się przypadkiem?“ — myślał.
I Siergiej Iwanowicz przypomniał sobie, że ten młody człowiek użył kiedyś w rozmowie nieodpowiedniego wyrazu, przez co zdradził ogromny brak wykształcenia, a on, Siergiej Iwanowicz, poprawił go; teraz Koznyszew rozumiał już dlaczego krytyka była napisana w ten sposób.
Po tym artykule zapanowało głuche milczenie i w druku i w rozmowach, i Siergiej Iwanowiez widział, że sześcioletnia praca jego, której oddawał się z takim zapałem, poszła w zapomnienie, nie pozostawiając za sobą żadnego śladu.
Położenie Siergieja Iwanowicza było tem przykrzejsze, że ukończywszy swą książkę, nie miał obecnie żadnej gabinetowej pracy, zajmującej mu dawniej znaczną część czasu.
Siergiej Iwanowicz był człowiekiem rozumnym, zdrowym, wykształconym, czynnym, i nie wiedział na co zużytkować swe zdolności. Rozmowy w salonach, na zjazdach, zebraniach, na posiedzeniach przeróżnych komitetów, wszędzie, gdzie można było tylko mówić, zabierały mu trochę czasu; ale Siergiej Iwanowiz przyzwyczajony oddawna do życia miejskiego, nie pozwalał swemu umysłowi rozpraszać się całkowicie na rozmowy, jak to czynił za każdym swym pobytem w Moskwie jego niedoświadczony brat. Siergiejowi Iwanowiczowi pozostawało jeszcze sporo wolnego czasu i sił umysłowych.
Na jego szczęście, w tych najprzykrzejszych z powodu niepowodzenia książki chwilach, kwestye obcych wyznań, amerykańskich przyjaciół, głodu w gubernii samarskiej, wystawy, spirytyzmu ustąpiły miejsca kwestyi Słowian. Kwestya ta zajmowała obecnie najbardziej opinię publiczną, i Siergiej Iwanowicz, który już dawniej był jednym z najgorliwszych działaczy w tej sprawie, poświęcał jej teraz cały czas.
W sferze ludzi, do których należał Siergiej Iwanowicz, nie było wtedy mowy o niczem innem, tylko o wojnie serbskiej, a gazety tylko o niej pisały. Wszystko, czem zajmują się zwykle ludzie, mający dużo czasu do zabicia, czyniło się teraz na korzyść Słowian: bale, koncerty, obiady, zapałki, stroje pań, piwo, restauracye świadczyły o współczuciu ku Słowianom.
Siergiej Iwanowicz nie zgadzał się pod wieloma względami z tem, co mówiono i pisano o kwestyi wschodniej: widział, że kwestya ta staje się jedną z tych modnych kwestyi, jakie zawsze, ustępując od czasu do czasu miejsca jedna drugiej, stają się przedmiotem powszechnego zajęcia; widział też, że sprawą tą zajmuje się bardzo wiele ludzi, mających na widoku osobiste cele lub zainteresowanych w niej; dowodził więc wręcz, że gazety drukują za wiele niepotrzebnych, często najzupełniej fałszywych wiadomości po to tylko, aby zwrócić na siebie uwagę i przekrzyczeć swych współzawodników.
Siergiej Iwanowicz widział, że korzystając z nastroju społeczeństwa, najgłośniej krzyczą i hałasują ci, co mają się za zapoznanych i pokrzywdzonych: głównodowodzący bez żołnierzy, ministrowie bez ministeryów, dziennikarze bez dzienników, przewódzcy stronnictw bez stronników i t. p.; widział, że było w tem wszystkiem dużo lekkomyślności i śmieszności, lecz widział również i nie wątpił, że rośnie entuzyazm, łączący społeczeństwo w jedną całość; z objawu tego należało się cieszyć tylko. Rzeź Słowian, współwyznawców i pobratymców, wywołała współczucie ku cierpiącym i oburzenie na prześladowców, a bohaterstwo Serbów i Czarnogórców, walczących za wzniosłą sprawę, wywołało w całym narodzie pragnienie dopomożenia swym braciom, i to nietylko słowami, ale i czynem.
Jednocześnie istniał i drugi objaw, z którego Siergiej Iwanowicz był zadowolonym; ujawnienie się samopoczucia społecznego. Dusza narodu zaznaczyła swój wyraz, jak wyrażał się Siergiej Iwanowicz, który, im bardziej zajmował się tą sprawą, tem więcej nabierał przekonania, że jest to sprawa przybierająca ogromne rozmiary i mogąca stanowić epokę.
Koznyszew poświęcił się cały tej sprawie i przestał zupełnie myśleć o swej książce; odbierał ogromną ilość listów i zapytań, na które nie miał nawet czasu odpowiadać. Będąc zapracowanym przez całą wiosnę i część lata, dopiero w lipcu zdołał wybrać się do brata na wieś.
Siergiej Iwanowicz jechał na wieś, aby odpocząć i aby tam w ciszy wiejskiej napawać się widokiem podniosłego nastroju ludu; o istnieniu tego nastroju i on sam i wszyscy działacze społeczni byli głęboko przeświadczeni.
Katawasow oddawna już obiecał Lewinowi, że go odwiedzi; spełniając swą obietnicę, wyjechał razem z Siergiejem Iwanowiczem.
Zaledwie powóz Siergieja Iwanowicza i Katawasowa zatrzymał się przed niezwykle ożywionym dzisiaj dworcem kolejowym, zajechały cztery dorożki, zajęte przez ochotników. Panie z bukietami w rękach rzuciły się ku nim, a ochotnicy, otoczeni damami i tłumem licznie zebranej publiczności, weszli do sali.
Jedna z grona pań, odprowadzających ochotników, wychodząc z sali zwróciła się do Siergieja Iwanowicza:
— Pan również przyjechał żegnać ich? — zapytała po francusku.
— Nie księżno... sam wyjeżdżam na odpoczynek do brata... a pani zawsze ich odprowadza? — zapytał Siergiej Iwanowicz z lekkim uśmiechem.
— Ma się rozumieć! — odparła księżna. — Czy to prawda, że od nas pojechało już ośmset ludzi?... Malwiński nie chciał mi wierzyć...
— Więcej niż ośmset... jeżeli będziemy rachować i tych, co wyjechali nie wprost z Moskwy, to będzie ich przeszło tysiąc — rzekł Siergiej Iwanowicz.
— Doprawdy?... mówiłam przecież! — z radością zawołała księżna — wszak prawda, że zebrano już około miliona?
— Nawet przeszło, księżno.
— A dzisiejsza depesza?... znowu pobili Turków!...
— Tak... czytałem już — odparł Siergiej Iwanowicz.
Rozmowa toczyła się o ostatniej depeszy, donoszącej, że Turcy przez trzy dni z rzędu byli wypierani z zajmowanych przez siebie pozycyj, i że jutro należy oczekiwać stanowczej bitwy.
— Dobrze, że sobie przypomniałam... pewien młody człowiek prosi bardzo, aby go przyjęto na ochotnika... nie wiem czemu robią mu trudności. Chciałam prosić pana, aby mu pan ułatwił... znam go bardzo dobrze... niech pan będzie łaskaw napisać parę słów... poleciła mi go hrabina Lidya Iwanowna...
Siergiej Iwanowicz poszedł do sali pierwszej klasy, napisał parę słów do osoby, od której zależało przyjmowanie ochotników, i oddał je księżnej.
— Czy pan wie, że ten znany hrabia Wroński jedzie tym pociągiem? — zapytała księżna z dużo mówiącym uśmiechem gdy Siergiej Iwanowicz oddał jej kartkę.
— Słyszałem, że jedzie, ale nie wiedziałem, że dzisiaj... więc jedzie tym pociągiem?
— Widziałam go... przyjechał już na dworzec; matka tylko odprowadza go. W każdym razie to najlepsza rzecz, jaką mógł zrobić...
— Ma się rozumieć!
Nagle tłum rzucił się do stołu, przy którym ochotnicy jedli obiad; księżna i Siergiej Iwanowicz podeszli również i usłyszeli głos jakiegoś pana, który, podnosząc trzymany w ręku kieliszek, przemawiał do ochotników.
„Przelewać krew za wiarę, za ludzkość, za braci naszych!“ — wygłaszał mówca. — „Prastara Moskwa błogosławi was, gdyż spełniacie wzniosły czyn. Żywio!“ — głośno zawołał; w głosie jego słychać było łzy.
Słuchacze powtórzyli okrzyk „żywio!“ nowe tłumy poczęły napływać do sali i mało co nie przewróciły księżnej.
— A co księżno! — zawołał, uśmiechnięty rozkosznie jak zwykle, Stepan Arkadjewicz, który nagle znalazł się między tłumem. — Prawda, że bardzo dobrze i serdecznie przemówił? Brawo!... A i Siergiej Iwanowicz! Powiedziałby pan od siebie parę słów... wie pan... tak dla pokrzepienia i zachęcenia ich — dodał z czułym, ostrożnym i pełnym szacunku uśmiechem, ciągnąc delikatnie za rękę Siergieja Iwanowicza.
— Nie mogę... zaraz wyjeżdżam...
— Dokąd?
— Na wieś do brata — odparł Siergiej Iwanowicz.
— Spotka się pan tam z moją żoną. Pisałem do niej, ale pan ją pierwej zobaczy; niech pan będzie łaskaw jej powiedzieć, że pan mnie widział, i że all right... ona już będzie wiedziała. A zresztą niech pan jej powie, że otrzymałem nominacyę na członka komisyi połączonych... ona już zrozumie! Wie pani, les petites misères de la vie humaine — zwrócił się do księżnej, zdając się przepraszać ją — a Miahkaja, ale nie Liza, tylko Bibisz, wysyła tysiąc karabinów i dwanaście sióstr miłosierdzia... nie wiem, czy wspominałem panu już o tem?
— Tak, jużem słyszał — odparł niedbale Koznyszew.
— Szkoda, że pan jedzie — rzekł Stepan Arkadjewicz — jutro wydajemy obiad dla dwóch odjeżdżających: Dimjora Bortniańskiego z Petersburga i naszego Wesłowskiego Gryszy... jadą obydwaj. Wesłowski ożenił się niedawno... to zuch! prawda księżno? — zrwócił się do damy.
Księżna nic nie odpowiedziała, tylko spojrzała za Koznyszewa; Stepanowi Arkadjewiczowi nic a nic nie przeszkadzało jednak, że i Siergiej Iwanowicz i księżna zdawali się pragnąć aby ich czemprędzej uwolnił od swego towarzystwa; uśmiechając się, spoglądał to na pióro, zdobiące kapelusz księżnej, to rozglądał się po sali, jak gdyby szukał kogoś ze znajomych.
Ujrzawszy, że jedna z pań chodzi z tacą i zbiera ofiary na rzecz ochotników, Obłoński poprosił ją do siebie i położył pięciorublowy papierek.
— Nie mogę spoglądać obojętnie na te tace... dopóki tylko mam pieniądze przy sobie — rzekł. — Jakie wrażenie wywarła na panu dzisiejsza depesza? Ci Czarnogórcy to zuchy!
— Co też pani mówi! — zawołał, gdy księżna powiedziała mu, że Wroński jedzie tym samym pociągiem. Oblicze Stepana Arkadjewicza pokryło się na mgnienie oka wyrazem smutku, lecz po chwili, gdy kołysząc się od niechcenia na nogach i rozczesując bokobrody, wszedł do pokoju, gdzie siedział Wroński, Stepan Arkadjewicz zapomniał już zupełnie o rozpaczliwych jękach, jakie wydawał nad trupem siostry, i widział we Wrońskim tylko bohatera i przyjaciela od lat wielu.
— Pomimo wszystkich jego wad nie można nie oddać mu pewnej sprawiedliwości — odezwała się księżna do Siergieja Iwanowicza, gdy Obłoński pożegnał ich... to typowa rosyjsko-słowiańska natura! Obawiam się tylko, że Wrońskiemu będzie nieprzyjemnie spotkać się z nim... niech pan sobie mówi, co mu się żywnie podoba, mnie jednak los tego człowieka wzrusza ogromnie. Niech się pan zobaczy z nim w drodze...
— Owszem... jeżeli zdarzy się sposobność.
— Nie lubiłam go nigdy... nieszczęście jego jednak odkupiło bardzo dużo... niedość, że sam jedzie, ale wiezie z sobą cały szwadron, który wystawił własnym kosztem.
— Słyszałem.
Rozległ się dzwonek... wszyscy rzucili się ku drzwiom.
— Widzi go pan? — rzekła księżna, wskazując na Wrońskiego. Wroński miał na sobie długie palto i czarny kapelusz z szerokiemi skrzydłami; szedł przez peron prowadząc pod rękę matkę. Obłoński kroczył koło niego i opowiadał mu coś z przejęciem.
Wroński spoglądał ponuro przed siebie i zdawał się nie zwracać uwagi na Stepana Arkadjewicza; ale gdy Obłoński zwrócił zapewne jego uwagę, obejrzał się na Siergieja Iwanowicza i na księżnę, i uchylając kapelusza, skłonił się im. Postarzała i zbolała twarz jego zdawała się być wykutą z kamienia. Na peronie puścił matkę naprzód i wszedł do wagonu. Przed samem odejściem pociągu rozległy się dźwięki orkiestry: „Boże, cesarza chroń!“ potem okrzyki „hurra“ i „żywio!“ Jeden z ochotników, wysoki młody człowiek z zapadłą piersią, kłaniał się z zapałem, starając się, aby wszyscy widzieli go i machał nad głową filcowym kapeluszem i bukietem. Za nim wysuwali się, kłaniając się również, dwaj oficerowie i niemłody już człowiek z długą brodą.
Pożegnawszy się z księżną, Siergiej Iwanowicz razem z Katawasowem wszedł na chwilę przed odejściem pociągu do przepełnionego wagonu.
Na następnej stacyi chór, składający się z młodych ludzi, głośnym śpiewem przywitał zbliżający się pociąg; ochotnicy znowu kłaniali się i wysuwali z okna, ale Siergiej Iwanowicz nie zwracał na nich najmniejszej uwagi; miewał tyle do czynienia z ochotnikami, iż znał już ogólny ich typ i przestali go już zajmować. Katawasow zaś, zajęty ciągle nauką, nie miał sposobności poznać ich bliżej, zaciekawiali go więc bardzo i profesor wypytywał o nich nieustannie Siergieja Iwanowicza, który też poradził mu, by na następnej stacyi przesiadł się do wagonu drugiej klasy i porozmawiał z nimi.
Idąc za tą radą, Katawasow na pierwszym przestanku przesiadł się i zawarł znajomość z ochotnikami. Siedzieli w rogu wagonu, rozmawiając na cały głos, i wiedząc widocznie, że uwaga pasażerów i Katawasowa, który wszedł właśnie przed chwilą, zwróconą jest wyłącznie na nich.
Najgłośniej mówił wysoki młodzieniec z zapadłemi piersiami: widać było po nim, że był dobrze podchmielonym, opowiadał z zapałem jakąś zabawną historyę, która miała miejsce w zakładzie naukowym, gdzie się kształcił. Naprzeciwko niego siedział niemłody już oficer w austryackiem kepi; ten z uśmiechem słuchał opowiadającego i do czasu do czasu drażnił go zadawanemi pytaniami. Trzeci ochotnik w artyleryjskim mundurze siedział koło nich na kuferku; czwarty spał.
Katawasow zaczął rozmawiać z młodym człowiekiem i dowiedział się, że był to bogaty moskiewski kupiec, który przed dwudziestym drugim rokiem życia zdołał zmarnować dość ładny majątek. Niepodobał się Katawasowi, gdyż wydał mu się zanadto rozpieszczonym i słabowitym, i był widocznie przeświadczonym, szczególnie teraz, gdy wypił za dużo, że zdobył się na czyn bohaterski i chełpił się nim w niemożebny sposób.
Drugi, dymisyonowany oficer gwardyi, również wywarł na Katawasowie nieprzyjemne wrażenie; znać było po nim, że człowiek ten nie z jednego pieca chleb jadał: był kiedyś urzędnikiem kolejowym, rządcą, potem zakładał różne fabryki, opowiadał o wszystkiem niepytany o to zgoła i najniestosowniej używał ciągle wyrazów, których znaczenia wcale nie rozumiał.
Za to trzeci, artylerzysta, podobał się bardzo Katawasowi; był to skromny, cichy człowiek, który nic nie mówił o sobie, a któremu imponował widocznie rozum i doświadczenie oficera gwardyi, oraz wzniosłe bohaterstwo kupca. Gdy Katawasow zapytał go dlaczego jedzie do Serbii, odpowiedział z prostotą:
— A cóż... wszyscy jadą... wypada też przyjść z pomocą i Serbom. Żal mi ich...
— Tak... tam brak szczególnie artylerzystów — zauważył Katawasow.
— Ja bardzo krótko służyłem w artyleryi... może przeznaczą mnie do kawaleryi lub do piechoty.
— Dlaczego do piechoty, kiedy najbardziej potrzeba im artylerzystów? — zapytał Katawasow, sądząc z wieku artylerzysty, że ten posiada już zapewne wyższy stopień.
— Nie długo służyłem w artyleryi i wyszedłem do dymisyi w stopniu junkra — i zaczął opowiadać dlaczego nie zdał egzaminu.
Ogólne wrażenie, jakie na Katawasowa wywarły rozmowy z ochotnikami, było nieszczególne, i gdy ci udali się na stacyi do bufetu na wódkę, profesor chciał podzielić się z kim bądź swemi wrażeniami i przekonać czy się nie myli.
Jeden z pasażerów, staruszek w wojskowym szynelu, przysłuchiwał się bacznie przez cały czas rozmowie Katawasowa z ochotnikami, Katawasow więc zwrócił się wprost do niego.
— W rzeczy samej dość burzliwą przeszłość mają ci wszyscy panowie, co tam jadą — odezwał się dyplomatycznie, chcąc widocznie wypowiedzieć swe zdanie i zarazem zapoznać się z poglądami staruszka.
Stary służył ongi w wojsku i brał udział w dwóch kampaniach, wiedział więc dobrze jakim warunkom powinien odpowiadać wojskowy, a ze słów tych panów i z wprawy, z jaką zaglądali ciągle po drodze do butelki, doszedł do przekonania, że będą oni marnymi żołnierzami. Prócz tego chciał jeszcze opowiedzieć, jak z powiatowego miasta, gdzie stale mieszkał, poszedł na ochotnika dymisyonowany żołnierz, znany pijak i złodziej, którego nikt nie chciał już najmować za robotnika; wiedząc jednak z doświadczenia, że przy obecnym nastroju niebezpiecznie jest wyrywać się ze zdaniem sprzecznem z poglądem ogółu, przedewszystkiem zaś krytykować ochotników, również zdawał się niedowierzać Katawasowi i badać go.
— Cóż... potrzeba tam ludzi — odparł, śmiejąc się oczyma i zaczął natychmiast rozmawiać — o ostatnich wiadomościach z teatru wojny.
Żaden z nich, ani Katawasow, ani stary oficer nie mieli odwagi przyznać się, iż nie wiedzą dobrze, z kim jutro ma być stoczoną bitwa, gdyż, jak brzmią ostatnie wiadomości, Turcy są zupełnie pobici i wyparci ze wszystkich pozycyj; rozeszli się więc, nie wiele dowiedziawszy się ze wspólnej rozmowy.
Katawasow, wróciwszy do swego wagonu, pomimowoli mijał się z prawdą, dzieląc się z Siergiejem Iwanowiczem swemi wrażeniami, wyniesionemi z rozmowy z ochotnikami, gdyż dowodził, że ochotnicy wyglądają na bardzo sympatycznych ludzi i doskonałych żołnierzy.
Na głównej stacyi w gubernialnem mieście przywitały pociąg znowu śpiewy i okrzyki, znowu ukazali się kwestarze i kwestarki z tacami, a panie gubernialne ofiarowały ochotnikom wspaniałe bukiety i poszły za nimi do sali bufetowej; wszystko to jednak odbyło się mniej uroczyście i nie z takim zapałem, jak w Moskwie.
Podczas przestanku pociągu Siergiej Iwanowicz nie wchodził do sali, tylko przechadzał się po peronie; przechodząc po raz pierwszy koło przedziału Wrońskiego, zauważył, że okno jest zasłonięte firanką, gdy mijał je jednak, wracając z powrotem, dojrzał w niem starą hrabinę. Hrabina przywołała go do siebie.
— Jadę z nim... odprowadzam go do Kurska — rzekła hrabina.
— Tak... słyszałem — zauważył Siergiej Iwanowicz, przystając koło okna i zaglądając w nie. — Jaki to ładny postępek z jego strony! — dodał, widząc, że Wrońskiego niema w przedziale.
— Cóż ma robić, gdy go spotkało takie nieszczęście?... — rzekła hrabina.
— Straszny wypadek! — westchnął Siergiej Iwanowicz.
— Ach, co ja przeżyłam!... ale niech pan wejdzie. Ach, co ja przeżyłam! — powtórzyła, gdy Koznyszew wszedł do wagonu i usiadł koło niej na kanapie. — Nie może pan nawet wyobrazić sobie... przez sześć tygodni nie odzywał się do nikogo ani słowa, a jadał tylko wtedy, gdym go błagała o to na klęczkach. Na chwilę nawet nie można było zostawić go samego: usunęłam wszystko, czem mógł wyrządzić sobie jakąbądź krzywdę; mieszkaliśmy na dole, ale nie sposób było przewidzieć wszystkiego. Wie pan zapewne, że już raz chciał przez nią zastrzelić się — rzekła, i brwi staruszki zmarszczyły się na to wspomnienie — w istocie spotkał ją koniec, jaki powinien był spotkać taką kobietę... wybrała sobie nawet hańbiącą śmierć!
— Nie nasza rzecz sądzić, hrabino! — przerwał jej z westchnieniem Siergiej Iwanowicz — pojmuję jednak, że pani musiało być nadzwyczaj przykro.
— Ach... niech pan już nie wspomina mi o tem! Bawiłam wtedy u siebie na wsi, a on właśnie odwiedził mnie; przychodzi list, on napisał odpowiedź i wysłał ją. Nikt nie nie wiedział, że ona była na dworcu. Wieczorem, zaledwie odeszłam do siebie, powiada mi moja Mezy, że na stacyi jakaś dama rzuciła się pod pociąg. Odrazu miałam złe przeczucie!... domyśliłam się, że to ona! Zapowiedziałam natychmiast, aby mu nic nie mówiono o tem. Ale on już wiedział o wszystkiem, gdyż stało się to na oczach jego stangreta, który był wtedy na stacyi. Gdym wpadła do pokoju syna, zastałam go zmienionego do niepoznania... Strach mnie zdjął, gdym spojrzała na niego! Nie odezwał się ani słowa i popędził na dworzec. Co tam robił, nie wiem, wiem tylko, że gdy go przywieziono, wyglądał jak trup... zaledwie go poznałam. Prostration complété, powiada doktor. A potem mało co nie dostał pomieszania zmysłów. Ach! a zresztą po co ja będę mówiła o tem! — westchnęła hrabina, machnąwszy ręką. — Straszne chwile przeżyłam! Niech pan sobie mówi, co mu się żywnie podoba, ale to niedobra kobieta... jakieś dziwne wybuchy namiętności i chęć postawienia zawsze na swojem... no i postawiła. Siebie tylko zgubiła i dwóch godnych i porządnych ludzi, swego męża i mego nieszczęśliwego syna.
— A cóż mąż? — zapytał Siergiej Iwanowicz.
— Zabrał z sobą jej córkę. Aleksiej w pierwszej chwili przystał na wszystko; teraz jednak gryzie go myśl, że oddał swe dziecko obcemu człowiekowi, nie może już jednak danego słowa cofnąć. Karenin przyjeżdżał na pogrzeb; postarałam się jednak, aby nie spotkał się z Aleksiejem. W każdym razie dla niego, dla męża, to lepiej, bo odzyskał niezależność. Lecz biedny syn mój oddał się jej cały... porzucił wszystko: karyerę, mnie, a ona w dodatku nie miała nad nim litości i rozmyślnie dobiła go. Powtarzam swoje: niech pan mówi, co mu się żywnie podoba, lecz śmierć jej, to śmierć wstrętnej, niereligijnej kobiety. Niech mi Bóg przebaczy, lecz ja, gdy patrzę na syna, nie mogę nie przeklinać jej pamięci.
— A w jakiem usposobieniu znajduje się on obecnie.
— Bóg nam dopomógł tą serbską wojną. Ja jestem niemłoda kobieta, nie znam się na tem, ale to Bóg zesłał ją jemu. Rozumie się, że jako matka jestem w ogromnej obawie o niego, przedewszystkiem zaś powiadają, że ce n’est pas très bien vu à Pétersbourg, ale trudna rada!... Tylko ta wojna może doprowadzić go do równowagi. Jawszyn, przyjaciel jego, przegrał cały swój majątek i wybiera się do Serbii, po drodze wstąpił do niego i namówił go... Wyprawa ta zajmuje go bardzo. Niech pan z łaski swej porozmawia z nim... rozerwie go trochę, czego życzę sobie bardzo. Ciągle jest smutny i przygnębiony, i jak na nieszczęście rozbolały go zęby. Ucieszy się, gdy zobaczy pana... niech pan idzie do niego... przechadza się z tej strony pociągu.
Siergiej Iwanowicz odparł, że z największą przyjemnością uczyni to i wyszedł z wagonu.
Wroński w długim paltocie i nasuniętym na oczy kapeluszu, chodził jak zwierzę uwięzione w klatce po peronie, na przestrzeni dwudziestu kroków, pomiędzy stosami worków, rzucających wydłużony, skośny, wieczorny cień. Siergiejowi Iwanowiczowi, gdy podchodził, zdawało się, że Wroński udaje, iż go nie widzi, ale Koznyszew nie zwracał na to uwagi: stał on wyżej po nad wszelakie osobiste rachunki z Wrońskim.
W tej chwili w oczach Siergieja Iwanowicza Wroński był tylko człowiekiem działającym w imię wzniosłej sprawy i Siergiej Iwanowicz miał sobie za obowiązek pokrzepić go i wyrazić mu swe uznanie, zbliżył się więc do niego.
Wroński przystanął, wpatrzył się w niego, poznał i uczyniwszy parę kroków na spotkanie Siergieja Iwanowicza, uścisnął go bardzo mocno za rękę.
— Bardzo być może, że pan nie życzy sobie widzieć się ze mną — rzekł Siergiej Iwanowicz — ale czy nie mogę być panu pożytecznym?
— Z nikim widzenie się nie może sprawić mi tak mało nieprzyjemności, jak z panem — odparł Wroński. — Niech mi pan wybaczy... tak niewiele co przyjemnego spotyka nas w życiu...
— Rozumiem pana... pragnę tylko ofiarować mu swe usługi — rzekł Siergiej Iwanowicz, przypatrując się zbolałemu obliczu Wrońskiego — może będzie panu potrzebnym list do Milana lub Risticza?
— O nie! — odrzekł Wroński z pewną trudnością. — Jeżeli to panu wszystko jedno, może przejdziemy się trochę po peronie; w wagonie tak duszno!... List? Nie, dziękuję panu; kto szuka śmierci, obejdzie się bez rekomendacyj... chyba do Turków!... — dodał, uśmiechając się oczyma tylko; oczy jego miały gniewny i cierpiący wyraz.
— A jednak może się panu przydać znajomość z człowiekiem, znającym dokładnie tamtejsze stosunki... a zresztą, jak pan chce. Ucieszyłem się bardzo, gdym się dowiedział o pańskiem postanowieniu: ludzie napadają ze wszystkich stron na ochotników, więc człowiek w rodzaju pana może ich tylko podnieść w przekonaniu ogółu.
— Jako człowiek tyle tylko jestem wart, że nic a nic nie cenię mego życia... a że mam dosyć energii, aby się wrąbać w sam środek czworoboku i złamać go, albo poledz, to wiem napewno. Jestem zadowolony, że mam czemu oddać swe życie, które nie tyle jest mi niepotrzebnem, co zbrzydło mi... zawsze przyda się ono komuś — i Wroński poruszył niecierpliwie szczęką, gdyż ząb na chwilę nie przestawał dokuczać mu i przeszkadzał rozmawiać.
— Ręczę panu, że się pan odrodzi — rzekł Siergiej Iwanowicz ze wzruszeniem. — Pomoc, jaką pan okazuje swym pobratymcom, gdy chcą zrzucić z siebie dolegające im jarzmo, jest czynem wzniosłym, dla którego warto i żyć i umierać. Niech Bóg pana prowadzi i niech da mu spokój i ukojenie — dodał i wyciągnął rękę ku Wrońskiemu.
Wroński uścisnął mocno podaną sobie dłoń.
— Jako narzędzie mogę jeszcze być zdatnym... lecz jako człowiek jestem już tylko ruiną — dodał powoli.
Ślina, napełniająca ciągle usta z powodu bolu zębów, przeszkadzała mu mówić, i Wroński zamilkł, przypatrując się z zajęciem kołom lokomotywy, powoli i bez hałasu toczącej się po szynach.
I nagle co innego, nie tyle uczucie bólu, co dotkliwe moralne cierpienie, kazało mu zapomnieć na chwilę o zębie.
Patrząc na lokomotywę i na szyny, będąc pod wpływem rozmowy ze znajomym, z którym po raz pierwszy dopiero spotkał się po swem nieszczęściu, Wroński przypomniał sobie nagle ją, to jest to, co zostało się po niej jeszcze i co ujrzał, gdy jak szalony wbiegł do magazynu kolejowego: na stole leżało brutalnie rzucone, pokrwawione ciało, które parę godzin temu widział jak drgało życiem. Wroński przypomniał sobie tę głowę, której koła nie dotknęły, odrzuconą trochę w tył, z ciężkimi warkoczami i wijącymi się włosami na skroniach, widział znów przed sobą tę prześliczną twarz z nawpół otwartemi rumianemi ustami, twarz, na której malował się wyraz błagający o litość na wargach, a przestrachu w otwartych oczach. Wyraz ten zdawał się powtarzać straszną pogróżkę, jaką rzuciła mu kiedyś, że w przyszłości będzie żałował swego postępowania.
I Wroński usiłował przypomnieć ją sobie taką, jaką była wtedy, gdy po raz pierwszy spotkał się z nią na stacyi: tajemniczą, zachwycającą, kochającą, pożądającą szczęścia i obiecującą zapewnić je, a nie okrutnie mściwą, jaką wydala mu się podczas tej ostatniej rozmowy. Usiłował wskrzesić w swej pamięci chwile szczęścia, doznane w jej towarzystwie, lecz chwile te były nazawsze już zatrute. Przypominał ją sobie tylko tryumfującą, że spełniła groźbę, której spełnienie nie przyniosło nikomu żadnego pożytku... Wroński nie czuł już bólu zębów, a łkanie wykrzywiło mu twarz.
Po chwili, przeszedłszy się ze dwa razy po platformie i zapanowawszy nad swem wzruszeniem, zwrócił się znowu z udanym spokojem do Siergieja Iwanowicza.
— Czy wie pan o wczorajszej depeszy?... pobici są po raz trzeci, a jutro ma się odbyć stanowcza bitwa.
Siergiej Iwanowicz nie telegrafował do brata o konie, gdyż nie był pewnym kiedy będzie mógł opuście Moskwę. Lewina nie było w domu, gdy brat i Katawasow, obydwaj zakurzeni od stóp do głów, w samo południe wynajętym tarantasem zajechali przed ganek. Kiti, siedząc na balkonie z ojcem i siostrą, poznała szwagra i zbiegła na dół przywitać się z nim.
— Że też pan nie wstydził się doprawdy nie zawiadomić nas — rzekła, podając rękę Siergiejowi Iwanowiczowi i nadstawiając mu czoło do pocałunku.
— Dojechaliśmy bardzo wygodnie i dobrze się stało, żeśmy nie narobili państwu kłopotu — odparł Siergiej Iwanowicz — tak się cały zakurzyłem, że obawiam się zbliżać do pani... nie miałem chwili wolnego czasu i nie wiedziałem nawet, kiedy będę mógł wyrwać się. A pani, jak zwykle — dodał z uśmiechem — napawa się cichem szczęściem w swej cichej zatoce, daleka i bezpieczna od wszelakich prądów... nasz przyjaciel, Teodor Wasiljewicz, wybrał się nareszcie.
— Ale ja nie jestem murzynem, ja się zaraz umyję i będę podobnym do człowieka — odezwał się Katawasow jak zwykle żartobliwie, podając rękę Kiti i w uśmiechu pokazując zęby, których białość szczególnie odbijała od twarzy, pokrytej warstwą czarnego kurzu.
— Kostia ucieszy się nadzwyczaj; poszedł na folwark, ale lada chwila powróci.
— Ciągłe gospodaruje z zapałem... ma swą zatokę — rzekł Katawasow — a my w mieście po za serbską wojną o niczem więcej nie chcemy wiedzieć. Jakżeż zapatruje się na nią mój przyjaciel? Zapewne trochę inaczej, niż wszyscy.
— On tak sobie... jak wszyscy... — odparła Kiti trochę zakłopotana i obejrzała się na Siergieja Iwanowicza — zaraz poszlę po niego. Mamy u siebie ojca... powrócił niedawno z zagranicy.
W niespełna dziesięć minut, poleciwszy przywołać męża i przygotować wodę do mycia dla gości, dla jednego w gabinecie, a dla drugiego w dawnym pokoju Dolly, i podawać czemprędzej śniadanie, Kiti, korzystając z praw, jakich była pozbawioną podczas odmiennego stanu, wbiegła prędko na werandę.
— Przyjechał Siergiej Iwanowicz i Katawasow, profesor — rzekła Kiti.
— Na upały trochę za ciężko! — westchnął stary książę.
— Nie, papo! to bardzo przyjemny człowiek i Kostia lubi go nadzwyczaj — ujęła się Kiti za Katawasowem, gdyż zauważyła na twarzy ojca ironiczny uśmiech.
— A czy ja powiadam o nim co złego?
— Zajmij się nimi, moja kochana! — zwróciła się Kiti do siostry. — Widzieli Stiwę na stacyi: zdrów i wesół... a ja tymczasem pobiegnę do Miti, gdyż, jak na nieszczęście, nie karmiłam go od samego rana; musiał się już obudzić i zapewne kaprysi — i czemprędzej udała się do dziecinnego pokoju.
Zanim Kiti tam doszła, wiedziała już, że chłopiec krzyczy, a krzyczał w istocie. Gdy usłyszała jego głos, przyspieszyła kroku, ale im prędzej szła, tem głośniej krzyczał.
Dziecko krzyczało głosem donośnym, zdrowym, ale głodnym i niecierpliwym.
— Nianiu, od jak dawna? — prędko pytała Kiti, siadając na krzesełku i przygotowując się do karmienia — dajcie mi go tylko czemprędzej. Oj nianiu, nianiu... jak wy nudzicie... potem zawiążecie mu czepeczek.
Dziecko aż się zanosiło od krzyku.
— Ależ nie można proszę pani — rzekła Agafia Michajłowna, spędzająca zwykle całe prawie dnie w dziecinnym pokoju — trzeba go ubrać porządnie... agu! agu!... — przyśpiewywała dziecku, nie zwracając uwagi na matkę.
Niańka podała Kiti syna. Agafia Michajłowna szła za nią, patrząc z zachwytem i rozczuleniem na dziecko.
— Poznaje, poznaje... jak Boga kocham, Katarzyno Aleksandrowno, poznał mnie! — usiłowała Agafia Michajłowna przekrzyczeć dziecko, które spieszyło się zanadto i nie mogło znaleźć piersi, chwytając wciąż ustami nie pierś matki lecz jej ubranie; niezadowolenie swe manifestowało głośnym krzykiem.
— Nawet i on biedak cały jest spocony — szepnęła Kiti, przyglądając się dziecku.
— A dlaczego wam się zdaje, że on poznaje? — dodała, spoglądając ukradkiem na oczy dziecka, które, jak jej się zdawało, mają przebiegły wyraz, na równomiernie poruszające się policzki i na rączkę zaciśniętą w drobną, czerwoną piąstkę.
— Zdaje się wam!... gdyby was poznawał, musiałby poznawać i mnie — odparła Kiti na zapewnienia Agafii Michajłownej i uśmiechnęła się. A uśmiechnęła się dlatego, że chociaż dowodziła, iż dziecko nie może jeszcze poznawać nikogo, jednak serce mówiło jej, że malec poznaje nietylko Agafię Michajłowną, lecz że wie wszystko i rozumie, i że wie i rozumie nawet wiele takich rzeczy, o jakich nikt nie wie, i których nikt nie rozumie, a o których ona, matka, dowiedziała się tylko dzięki jemu. Dla Agafii Michajłownej, dla niańki, dla dziadka, dla ojca nawet, Mitia był żywą istotą, wymagającą tylko pielęgnowania, lecz dla matki była to już oddawna istota myśląca, z którą łączył ją cały, długi łańcuch podzielanych wspólnie myśli i przekonań.
— Zobaczy pani sama... tylko się przebudzi. Jak tylko zrobię tak... to aż rozjaśni się cały, kotek mój śliczny. Rozjaśni się, jak ten dzień słoneczny — mówiła Agafia Michajłowna.
Agafia Michajłowna wyszła na palcach, niańka zapuściła roletę, wypędziła z pod tiulowej kotary nad łóżeczkiem muchy, wypuściła za okno ogromnego bąka, tłukącego się o szyby, poczem usiadła, machając brzozową, więdnącą gałązką nad matką i nad dzieckiem.
— Upał, straszny upał!... oby tylko Pan Bóg zesłał nam choć trochę deszczu... — odezwała się.
— Tak, tak... cicho — odparła Kiti, kołysząc się z lekka i ostrożnie przytrzymując pulchną rączkę, którą Mitia poruszał nieustannie, otwierając co chwila i zamykając znowu oczki. Od czasu do czasu tylko, nie przestając ssać, dziecko podnosiło swe długie, zawijające się rzęsy, spoglądało na matkę wilgotnemi oczyma, które w półmroku wydawały się czarnemi. Niańka przestała machać gałązką i zdrzemnęła się; z góry doleciał ożywiony głos starego księcia i śmiech Katawasowa.
„Widocznie rozgadali się bezemnie — pomyślała Kiti — w każdym jednak razie szkoda, że niema Kosti w domu... musiał zajść znowu do pasieki. Przykro mi trochę, że tam bywa tak często, ale to nic nie szkodzi... stanowi to dla niego rozrywkę. Teraz jest jakiś weselszy i w lepszym humorze niż na wiosnę, wtedy był ciągle taki posępny i nieswój, żem doprawdy aż obawiała się o jego zdrowie... a jaki on czasami bywa śmieszny!“ — szepnęła, uśmiechając się.
Kiti wiedziała, co dręczyło jej męża: powodem wszystkich cierpień moralnych Lewina była jego niewiara. Gdyby zapytano Kiti, czy przypuszcza, że Lewin w przyszłem życiu, jeżeli nie stanie się wierzącym, zostanie potępionym, musiałaby pomimowoli przyznać, że tak będzie w istocie, a jednak jego niewiara nie martwiła jej. Kiti, dla której nie ulegało żadnej wątpliwości, że człowiek niewierzący nie może być zbawionym, i najbardziej ze wszystkiego na świecie kochając duszę męża, myślała z uśmiechem o jego sceptycyzmie religijnym i powtarzała sobie, że mąż jej jest tylko śmiesznym.
„Dlaczego czytuje nieustannie jakieś filozofie? — myślała. — Jeżeli to wszystko stoi w tych książkach, to przecież może zrozumieć je z łatwością; jeżeli zaś piszą w nich nieprawdę, to po co czytuje je? Sam przecież powiada wciąż, że chciałby wierzyć. Dlaczego więc nie wierzy? Zapewne dlatego, że za wiele myśli? A myśli wiele zapewne dlatego, że niema odpowiedniego towarzystwa i czuje się samotnym... z nami nie może przecież rozmawiać poważnie. Zdaje mi się, że będzie zadowolonym z tych gości, szczególnie z Katawasowa, gdyż lubi jego towarzystwo i rozmowę“ — pomyślała i natychmiast zaczęła zastanawiać się, gdzie lepiej umieścić Katawasowa, czy razem z Siergiejem Iwanowiczem czy też oddzielnie. I nagle, aż drgnęła cała i przeszkodziła Miti, który rzucił za to na matkę surowe spojrzenie. Kiti przypomniała sobie, że praczka nie przyniosła jeszcze bielizny i że może zabraknąć czystych prześcieradeł i powłóczek dla gości. „Jeżeli nie dopilnuję osobiście, to Agafia Michajłowna da Siergiejowi Iwanowiczowi używaną pościel“ — i na samo przypuszczenie takiego postępku ze strony Agafii Michajłownej, gorący rumieniec oblał jej policzki.
„Trzeba się tem zająć“ — postanowiła, a powracając do poprzednich myśli, przypomniała sobie, że nie nad wszystkiem jeszcze, co dotyczy jej męża, zastanowiła się, i zaczęła sobie przypominać o czem myślała przed chwilą.
„Prawda, Kostia w nic nie wierzy“ — przypomniała sobie i uśmiechnęła się znowu. — „To i cóż strasznego, że nie wierzy! Niech już lepiej zawsze będzie takim, niż żeby miał być podobnym do pani Stahl, lub takim, jaką ja chciałam być wtedy za granicą... Nie... mogę ręczyć, że on nigdy nie będzie udawał!“
I w pamięci jej odżył fakt, jaki miał niedawno miejsce, świadczący o jego dobroci. Dwa tygodnie temu Dolly odebrała od Stepana Arkadjewicza list pełen żalu i skruchy za wszystkie grzechy. Mąż błagał ją, aby ratowała jego honor i prosił, aby sprzedała swój osobisty majątek i popłaciła jego długi. Dolly była w rozpaczy, dowodziła, że nienawidzi męża, że żałuje, iż wyszła za niego za mąż, miała zamiar odmówić mu stanowczo i starać się o rozwód, skończyło się jednak na tem, że przystała na sprzedaż części swej wioski. Kiti z bezwiednym uśmiechem zachwytu przypominała sobie zakłopotanie swego męża, jego niezręczne i nieśmiałe odzywania się, gdy kilkakrotnie chciał przystąpić do zamierzonej rozmowy, i jak nakoniec, pragnąc przyjść Dolly z pomocą, a obawiając się urazić ją, zaproponował Kiti, aby zrzekła się części swego posagu na rzecz siostry. Kiti nie przyszło to przedtem na myśl.
„I on ma zostać potępionym? On, z tem dobrem sercem, z nieustanną obawą, aby nie uczynić komubądź przykrości, nawet dziecku! Wszystko dla innych... nic dla siebie. Siergiej Iwanowicz jest przekonanym, że Kostia spełnia tylko swój obowiązek, zajmując się jego interesami, siostra również. Obecnie i Dolly z dziećmi jest na jego opiece; wszyscy chłopi schodzą się do niego nieustannie, jak gdyby on był ich sługą.“
„Tak... bądź tylko takim, jak twój ojciec, tylko takim!“ — szepnęła, oddając Mitię niańce i dotykając ustami jego policzków.
Z chwilą, gdy na widok umierającego ukochanego brata, Lewin po raz pierwszy spojrzał na kwestyę życia i śmierci z punktu nowych, jak je sam nazywał, przekonań, jakie niespostrzeżenie dla niego samego w okresie od dwudziestego do dwudziestego czwartego roku życia zastąpiły dawne dziecinne i młodzieńcze wierzenia, to nietyle przeraził się samej śmierci, co życia, o którem nie wiadomo mu było zgoła, skąd się wzięło, po co istnieje i na czem polega. Organizm, jego rozstrój, nieśmiertelność materyi i energii, rozwój: słowa te zastąpiły mu dawną wiarę. Wyrazy te i przywiązane do nich pojęcia nadawały się doskonale do celów umysłowych, nie dawały jednak nic dla życia i Lewin ujrzał się nagle w położeniu człowieka, który swe ciepłe futro zamienił na strój z gazy, i który po raz pierwszy wyszedłszy na mróz, nie drogą rozumowania, ale całą swą istotą przekonywuje się, że jest jakby zupełnie nagim i że musi koniecznie zmarznąć.
Od tej chwili, nie zdając sobie z tego nawet dokładnie sprawy i pędząc życie jak dawniej, Lewin nie przestawał obawiać się swej niewiadomości.
Prócz tego sam widział, że to, co nazywa swemi przekonaniami, jest nietylko brakiem jakiejbądż świadomości, ale nawet drogą, po której krocząc, nie można nawet dojść do pojęcia tego, czego się szuka.
W pierwszych chwilach: ożenienie się, nowe radości, jakich zaznał, obowiązki, jakie spadły na niego, zagłuszyły w nim zupełnie te myśli; lecz potem, po słabości żony, gdy zamieszkał bezczynnie w Moskwie, konieczność rozstrzygnięcia wielu zagadnień przedstawiała się Lewinowi coraz częściej i coraz natarczywiej.
Cała rzecz polegała dla niego na rozstrzygnięciu następującego pytania: „jeżeli nie trafiają mi do przekonania odpowiedzi, jakie daje chrześcijanizm na różne kwestye, dotyczące mego istnienia, to jakież odpowiedzi zadowolnią mnie?“ i w całym arsenale swych dowodzeń nie mógł znaleźć nietylko żadnej odpowiedzi, ale nic, nawet choć trochę przybliżonego do niej.
Był w położeniu człowieka, który chcąc kupić kawałek chleba, szuka go w magazynie z zabawkami lub bronią.
Pomimowoli, nie zdając sobie z tego sprawy, szukał teraz rozwiązania tych pytań w każdej książce, w każdej rozmowie, w każdym napotkanym człowieku.
Najwięcej dziwiło go i gniewało, że ludzie jego sfery i wieku, zamieniają dawne swe poglądy na takie, jakie i on ma obecnie, że nie upatrują w tem żądnego nieszczęścia, i że są zupełnie zadowoleni i spokojni. Tym sposobem prócz głównego, podstawowego pytania, dręczyły Lewina jeszcze i inne: czy ci ludzie są szczerzy? czy nie udają? lub czy też nie inaczej, nie dokładniej od niego rozumieją te odpowiedzi, jakie nauka daje na obchodzące go pytania? I Lewin usilnie starał się zgłębiać i przekonania tych ludzi i książki, o których była mowa.
O jednem tylko przekonał się od czasu, odkąd te pytania poczęły go zajmować, a mianowicie, że mylił się przypuszczając, jak to czyniło za czasów uniwersyteckich grono jego kolegów, z którymi był w ściślejszych stosunkach, że religia jest instytucyą przestarzałą i że nie istnieje już zupełnie. Wszyscy ludzie uczeńsi, a bliscy mu, wierzyli. I stary książę, i Lwow, którego polubił bardzo, i Siergiej Iwanowicz, i wszystkie prawie kobiety, a żona jego wierzyła tak, jak on sam wierzył za swych lat dziecinnych; dziewięćdziesiąt dziewięć setnych narodu rosyjskiego, cały ten lud, którego życie przejmowało go ogromnym szacunkiem, wierzył również.
Po drugie, przeczytawszy wiele książek, przekonał się, że ludzie, podzielający z nim jednakowe przekonania, nie przypisywali im żadnego innego znaczenia, i że nie wdając się w żadne tłumaczenia, odrzucali te kwestye, bez odpowiedzi na które, jak był głęboko przekonanym, nie można żyć; usiłowali oni za to rozwiązywać zupełnie inne kwestye, jakie nie mogły go interesować: zajmowali się, naprzykład, rozwojem organizmów, mechanicznem pojęciem duszy i t. p.
Prócz tego, podczas choroby żony zaszło niezwykle zdarzenie: oto on, człowiek zupełnie niewierzący, zaczął się modlić, i w chwili, gdy się modlił, wierzył. Lecz, gdy minęła ta chwila, podobny nastrój już nie powracał...
Nie mógł nie uznawać, że wtedy objawiła mu się prawda, i że obecnie znowu błądzi, gdyż z chwilą, gdy tylko zaczynał myśleć o tem spokojnie, wszystko obracało się w niwecz; nie mógł uznać i tego, że wtedy mylił się, gdyż cenił bardzo nastrój duchowy, w jakim znajdował się, a zapatrując się na niego, jako na daninę, złożoną swemu słabemu charakterowi, bluźniłby tylko przeciwko tym chwilom. Toczył więc z sobą przykrą, męczącą wewnętrzną walkę i wytężał wszystkie moralne siły, aby wyjść z niej zwycięsko.
Myśli tego rodzaju nękały go czasami silniej, czasami słabiej, nie opuszczały go jednak nigdy. Lewin czytał i rozmyślał, i im bardziej oddawał się czytaniu i rozmyślaniu, tem bardziej widział się oddalonym od pożądanego celu.
Przekonawszy się w ostatnich czasach, że materyalizm nie da mu żadnej odpowiedzi, odczytał z uwagą i Platona, i Spinozę, i Kanta, i Schellinga, i Hegla, i Schopenhauera, w ogóle filozofów, którzy nie zapatrują się na życie z materyalistycznego punktu widzenia; dopóki czytał lub sam usiłował wynaleźć zarzuty, obalające inne twierdzenia, szczególnie materyalistyczne, zdawało mu się, że rozmyślanie doprowadzi go do pożądanego celu. Przyjmując określenia niejasnych i trudno zrozumiałych wyrazów duch, wola, substancya, swoboda, zapuszczając się z rozmysłem w labirynt wyrazów, jaki stawiali mu filozofowie lub jaki stawiał sam sobie, Lewin zaczynał cokolwiek pojmować. Wystarczało jednak na chwilę zapomnieć o sztucznym biegu myśli i spojrzeć na rzecz całą pod innym kątem, a nagle cała ta sztuczna, misterna budowa, rozpadała się, jak domek z kart.
Pewnego razu, czytając Schopenhauera, podstawił zamiast woli, miłość, i ta nowa filozofia przez dwa dni, po których porzucił ją, zadawalniała go zupełnie; lecz i ona również rozpadła się i okazała się lekką, niegrzejącą odzieżą, z chwilą, gdy zaczął spoglądać na nią przez pryzmat codziennego życia.
Siergiej Iwanowicz poradził mu odczytać teologiczne dzieła Chomiakowa. Lewin przeczytał drugi tom i pomimo, że nie podobał mu się z początku wytworny, polemiczny i dowcipny styl, sama treść jednak wywarła na nim wrażenie swą nauką o Kościele. Przedewszystkiem uderzyło go twierdzenie, że osiągnięcie praw Boskich nie jest danem pojedyńczemu człowiekowi, ale zjednoczeniu ludzi, połączonych miłością, to jest Kościołowi; Lewina ucieszyła myśl, że lżej byłoby wierzyć w istniejący, żyjący obecnie Kościół, zawierający w sobie wszystkie wierzenia ludzi, mający Boga na czele, a zatem święty i nieomylny, i od niego już przyjąć wiarę w Boga, w stworzenie, w upadek, w odkupienie, niż zaczynać od Boga, dalekiego, tajemniczego Boga, od stworzenia i t. p. Ale gdy przeczytał potem bistoryę Kościoła, napisaną przez katolickiego autora, i historyę Kościoła, pióra prawosławnego pisarza, i gdy przekonał się, że oba Kościoły nieomylne w zasadzie, nie uznają jeden drugiego, to i poglądy Chomiakowa na Kościół rozczarowały go i budowa ta, równie jak i inne filozoficzne, rozsypała się w proch.
Lewin przez całą wiosnę nie mógł dać sobie rady.
„Nie wiedząc czem jestem i po co istnieję, nie mogę żyć. Wiedzieć tego nie mogę, zatem nie mogę żyć“ — powtarzał sobie Lewin.
„W nieskończoności czasu, nieskończoności materyi, w nieskończoności przestrzeni powstaje bańka mydlana — organizm, istnieje przez pewien czas, pęka; a ta bańka — to ja.“
Była to przykra nieprawda, lecz był to jedyny, ostateczny rezultat pracy myśli ludzkiej, ciągnącej się już od wieków w tym kierunku.
Było to ostateczne przekonanie, na którem opierali się wszyscy, we wszystkich prawie gałęziach pracy myśli ludzkiej. Było to panujące przekonanie, i Lewin przyswoił je sobie pomimowoli, nie zdając sobie nawet sprawy, jak i kiedy.
Lecz to było nietylko nieprawdą... było to złośliwym żartem jakiejś złej siły, złej, działającej naprzekór i takiej, której nie można było poddawać się.
Należy szukać ratunku przed tą siłą, a ratunek znajduje się w ręku każdego: trzeba tylko unicestwić zależność swą od zła, a na to jest tylko jeden środek — śmierć.
I Lewin, człowiek szczęśliwy w pożyciu rodzinnem, zdrowy, parę razy był do tego stopnia bliskim samobójstwa, że pochował sznury, aby nie powiesić się na nich, i obawiał się chodzić ze strzelbą, aby nie zastrzelić się; nie zastrzelił się jednak i nie powiesił, lecz żył w dalszym ciągu.
Myśląc o tem, czem jest i po co żyje, Lewin nie mógł dać sobie odpowiedzi, co doprowadzało go do rozpaczy; gdy jednak przestawał stawiać sobie to pytanie, wtedy zdawał się wiedzieć i czem jest i po co żyje, a to dlatego, że szedł przez życie drogą prostą i pewną.
Po powrocie w początkach miesiąca czerwca na wieś, zabrał się energicznie do swych poprzednich zajęć. Cały czas zajmowało mu gospodarstwo, stosunki z sąsiadami i chłopami, tudzież interesy siostry i brata, którymi zajmował się gorliwie, rozmowy z żoną i krewnymi, myślenie o dziecku i pszczelnictwo.
Zajmował się tem wszystkiem nie dlatego, aby uznawał to za konieczne dla siebie lub dla celów ogólnych, jak to czynił dawniej; owszem, rozczarowawszy się z jednej strony niepowodzeniami poprzednich swych zamiarów, które miały na celu ogólny pożytek, z drugiej zaś zanadto zajęty swemi myślami i ilością spraw, które ze wszystkich stron sypały się na niego, Lewin przestał teraz zupełnie myśleć o sprawach społecznych i sprawy te zajmowały go tylko dlatego, że zdawało mu się, iż musi postępować tak, jak postępuje, nie może inaczej.
Dawniej (a zaczęło się to jeszcze za lat dziecinnych i wzrastało wciąż do męskiego wieku), gdy starał się zdziałać coś takiego, co mogłoby przynieść pożytek całemu społeczeństwu, Rosyi, wiosce rodzinnej, zauważył, że myśl o działalności była przyjemną, lecz sama działalność zawsze była niepewną, gdyż nigdy nie był zupełnie przekonanym, że praca jego jest pożyteczną i niezbędną. Zakres działalności, wydając się z początku bardziej rozległym, zmniejszał się wciąż i wszystkie projekty kończyły się wreszcie na niczem; teraz, po ożenieniu się, ograniczając się w coraz ciaśniejszem kole, Lewin, chociaż myśl o pracy i sama praca nie sprawiała mu żadnej przyjemności, był jednak przeświadczonym, że praca jego jest konieczną i przekonywał się, że idzie mu ona lepiej i jest bardziej owocną.
Teraz, również pomimowoli, wrzynał się coraz głębiej i głębiej w ziemię, na podobieństwo pługa, tak że nie mógł się już od niej inaczej oderwać, jak tylko odwalając całą skibę.
Rodzina musiała koniecznie żyć tak, jak przywykli żyć ojcowie i dziadowie, to jest na pewnej stopie dobrobytu, i tak samo wychowywać dzieci; rzecz ta nie nastręczała żadnych wątpliwości. Nie można się było obejść bez tego, jak i bez jedzenia, gdy się jest głodnym, a dlatego należało prowadzić gospodarską maszynę w Pokrowskiem w ten sposób, aby przynosiła dochód. Należało również bezwarunkowo płacić długi, utrzymać się przy pozostawionym po ojcu majątku, aby syn, gdy otrzyma go w spadku, również był wdzięczny swemu ojcu, że dobrze i zapobiegliwie gospodarował, jak Lewin był wdzięcznym swemu. Chcąc osiągnąć ten cel, nie można oddawać ziemi w dzierżawę, lecz trzeba gospodarować samemu, zajmować się hodowlą bydła, nawozić pola, sadzić lasy i t. p. Niesposób również nie zajmować się interesami Siergieja Iwanowicza i siostry, oraz wszystkich chłopów, którzy już przyzwyczaili się przychodzić do niego po radę; nie uczyniłby tego za nic w świecie, tak samo, jak nie rzuciłby dziecka, trzymanego na ręku; należy myśleć o wygodach Dolly, zaproszonej wraz z dziećmi na lato, o wygodach żony i syna, i nie można nie spędzać z niemi przynajmniej kilku chwil codziennie.
I to wszystko razem, w połączeniu z polowaniem i pszczelnictwem, zapełniało całe życie Lewina, które zdawało mu się zupełnie bezcelowem.
Nie dość tego, że Lewin wiedział bardzo dobrze co mu należy czynić, wiedział również, jak powinien robić i wiedział, które sprawy są ważniejsze, a które mniej ważne.Wiedział, że robotników trzeba najmować o ile można najtaniej, ale wyzyskiwać ich, dając im z góry zadatki i płacąc potem taniej, nie można, chociaż postępowanie tego rodzaju jest korzystnem. Gdy brak paszy, można chłopom sprzedawać słomę, chociaż szkoda pozbywać się jej; ale należy bezwarunkowo skasować karczmę, bez względu na dochód, jaki ona przynosi. Za wycinanie drzew w lesie należy ściągać kary z całą surowością, ale nie można ich nakładać za puszczanie bydła w szkodę. Piotrowi, płacącemu lichwiarzowi dziesiąty procent miesięcznie, należy pożyczyć pieniędzy na spłacenie długu, ale nie można zwolnić od czynszu chłopów, którzy nie chcą płacić. Nie można puścić płazem ekonomowi, że nie kazał skosić łączki, ale nie można kosić na ośmdziesięciu dziesięcinach, na których został zasadzonym młody las.
Lewin wiedział również, że po powrocie do domu należy przedewszystkiem zobaczyć się z niezupełnie zdrową żoną, a chłopi, którzy już od trzech godzin czekają na niego, mogą jeszcze trochę zaczekać; nie wiedział jednak w ogóle czy postępuje dobrze czy też źle, i nie dość, że nie usiłował usprawiedliwiać swego postępowania, lecz unikał nawet rozmów o tym przedmiocie i nie zastanawiał się nigdy nad tem.
Rozmyślania doprowadzały go do zwątpienia i przeszkadzały mu zdawać sobie dokładnie sprawę, co i jak powinien robić. Gdy nie myślał, a pracował tylko, nie przestawał na chwilę odczuwać w swej duszy obecności niewidzialnego sędziego. Sędzia ten wydawał wyrok, jak należy postępować i Lewin za każdym razem, gdy postępował nie tak jak należało, natychmiast czuł to; pędził życie machinalnie, nic nie wiedząc i nie widząc możebności dowiedzenia się, czem jest i po co żyje na świecie, a ta niemożebność wiedzenia dręczyła go do tego stopnia, iż obawiał się samobójstwa; pomimo to zakreślił sobie własną drogę życiową, z której zamierzał na krok nie zbaczać.
W dzień przyjazdu Siergieja Iwanowicza do Pokrowskiego, Lewin bardziej niż zwykle był męczonym przez nasuwające się mu wątpliwości.
Była to pora najpilniejszych robót w polu, gdy w całym ludzie objawia się niezwykłe oddanie się pracy, jakie niema nigdy miejsca w innych warunkach, i które byłoby cenionem nadzwyczaj wysoko, gdyby ludzie, co wykazują je, sami je cenili; gdyby nie powtarzało się z roku na rok i gdyby skutki tego natężenia nie były takie zwykłe.
Skosić i zżąć żyto i owies, a potem zwieźć je do stodół, pokosić łąki, wymłócić i zasiać oziminę, to wszystko zdaje się być rzeczą zwykłą i prostą, ale żeby zdążyć uczynić to wszystko, wszyscy mieszkańcy wioski od najstarszego do najmłodszego muszą pracować bez ustanku przez 3 do 4 tygodni trzy razy więcej niż zwykle, odżywiając się przy tem kwasem, czosnkiem i chlebem razowym, młócąc i zwożąc po nocach i sypiając nie dłużej jak dwie lub trzy godziny na dobę. I co roku w całej Rosyi powstarza się to samo.
Mieszkając prawie ciągle na wsi i przestając często z ludem, Lewin odczuwał zawsze podczas pory roboczej, że ogólne natężenie udziela się i jemu.
Rano jeździł na pole, gdzie zasiewano żyto, i do owsa, stawianego w sterty, następnie powracał do domu i razem z żoną i Dolly napił się kawy; po śniadaniu poszedł piechotą na folwark, aby być obecnym przy puszczaniu w ruch nowej wialni.
Przez cały ten dzień Lewin, rozmawiając w polu z ekonomem i chłopami, a w domu z żoną, z Dolly, z jej dziećmi, z teściem, myślał wciąż o jednem i temsamem, co, pomimo nieustannych kłopotów gospodarskich, zajmowało go wciąż, i szukał we wszystkiem prześladujących go zagadnień: „cóż ja jestem takiego? gdzie się znajduję? po co tutaj jestem?“
Stojąc w nowej stodole, Lewin wyglądał przez otwarte wrota, w których kłębił się suchy i gorzki pył, wychodzący z młocarni na oświeconą gorącem słońcem trawę, rosnącą na podwórzu i na świeżą słomę, wyniesioną przed chwilą ze stodoły; chwilami spoglądał na jaskółki, wylatujące ze swych gniazd z pod okapu; na ludzi, uwijających się po ciemnej i pełnej kurzu stodole i dziwne myśli przychodziły mu do głowy:
„Poco robi się to wszystko?“ — myślał. — Poco ja tu stoję i każę im pracować? Z jakiej racyi oni wszyscy tak pracują i usiłują okazać mi swą gorliwość? Dlaczego wysila się tak ta stara Matrena, moja znajoma?“ (leczyłem ją, gdy podczas pożaru spadła na nią krokiew z dachu) — myślał, spoglądając na szczupłą babę, która, zgarniając grabiami ziarno, z trudnością przestawiała po klepisku czarne, ogorzałe nogi. — „Wtedy wyzdrowiała, lecz nie dzisiaj to jutro, nie jutro to za lat dziesięć zakopią ją i śladu po niej nie pozostanie... ani po niej, ani po tej elegantce w czerwonej spódnicy, co tak zręcznie przerzuca snopki. I ją również zakopią, i gniadego wałacha... tego zapewne prędko“ — myślał, spoglądając na spasionego konia, ciężko oddychającego z rozdętemi nozdrzami, zaprzężonego do kieratu. — „I jego zakopią... i Fedora, co podaje, z jego kędzierzawą, pełną plew brodą i koszulą rozerwaną na plecach, również zakopią. A on tymczasem rozwiązuje snopy, komenderuje i krzyczy na baby i wprawną ręką poprawia rzemień na kole rozpędowem. Nietylko ich zakopią, ale i mnie, i nic po mnie nie zostanie. I po co to wszystko?“
Myślał o tem i jednocześnie spoglądał na zegarek, chcąc obliczyć, ile zmłócą w ciągu godziny. Musiał to wiedzieć, aby wyznaczyć jaka ilość zboża powinna być dzisiaj zmłóconą.
„Zaraz upłynie godzina, a dopiero zaczęli trzecią kopę“ — pomyślał, podchodząc do parobka, który podawał i, usiłując przekrzyczeć huk maszyny, kazał mu podawać mniej naraz.
— Za dużo podajesz odrazu, Fedorze! Widzisz przecież, że wszystko zatyka się w maszynie. Podawaj wolniej...
Fedor cały czarny od lepiącego się do spoconej twarzy pyłu, krzyknął coś w odpowiedzi, lecz w dalszym ciągu nie podawał tak, jak Lewin sobie życzył.
Lewin zbliżył się do młocarni, odsunął robotnika i sam wziął się do podawania. Pracując w ten sposób do samego południa, wyszedł razem z Fedorem ze stodoły i wdał się z nim w rozmowę.
Parobek pochodził z dalszej wioski, z tej samej, w której Lewin dawniej wydzierżawiał ziemię związkowi robotników; ziemię tę teraz dzierżawił stróż. O tej ziemi właśnie Lewin zaczął rozmawiać z Fedorem i zapytał, czy Płaton, bogaty i porządny chłop z tej samej wioski, nie zgodziłby się wziąć jej.
— Za drogo dla niego, Płaton nie wyjdzie na swojem — odparł chłop.
— A Kiryłow wychodzi przecież?...
— Mitiucha[30] nie może nie wychodzić! Ten skórę zedrze z człowieka, ale musi mieć swoje; on nie ulituje się nad chrześcijańską duszą. A stryj Fokanycz[31] czy będzie dusił człowieka? Często pożycza, choć wie, że nie będzie mógł odebrać... czasami nie chce nawet odbierać...
— A dlaczego nie chce odbierać?
— Różni są ludzie na świecie: jeden żyje tylko dla siebie, jak Mitiucha... myśli tylko o swym brzuchu, a Fokanycz, to bogobojny starzec... myśli o duszy i pamięta, że jest Bóg.
— Jakżeż on żyje dla duszy i pamięta że jest Bóg? — prawie krzyknął Lewin.
— Wiadomo jak... sprawiedliwie, po Bożemu. Są różni ludzie na świecie: choćby pan... pan przecież nigdy nie uczyni człowiekowi krzywdy...
— Tak, tak... bywaj zdrów! — przemówił Lewin ze wzruszeniem, a odwróciwszy się, wziął laskę i czemprędzej udał się do domu.
Na słowa chłopa, że Fokanycz żyje dla duszy, po Bożemu, jak gdyby chmarą bardzo wiele myśli, nie zupełnie pewnych i określonych jeszcze, lecz znaczących, wyrwało się z jakiegoś zamknięcia, i wszystkie, dążąc do jednego celu, zakotłowały w głowie Lewina, oślepiając go swym blaskiem.
Lewin szedł prędko traktem, przysłuchując się nie tyle swym myślom (nie mógł połapać się w nich jeszcze), co wewnętrznemu stanowi swemu, jakiego nigdy jeszcze nie doświadczał.
Słowa, wyrzeczone przez chłopa, wywołały w jego duszy działanie iskry elektrycznej, która nagle przetworzyła i zbiła w jedną całość rój rozrzuconych, bezsilnych, oddzielnych myśli, jakie nie opuszczały go na chwilę. Myśli te, bezwiednie dla niego samego, zajmowały go nawet i wtedy, gdy rozmawiał z Fedorem o wypuszczaniu ziemi w dzierżawę. Czuł w swej duszy coś nowego i z rozkoszą poddawał się temu uczuciu, nie wiedząc jeszcze, co ono ma oznaczać.
„Nie należy żyć tylko dla zaspokojenia swych potrzeb, lecz dla Boga. Dla jakiego Boga? Czy można powiedzieć coś bardziej bez sensu, jak to co on powiedział?... Powiedział, że nie trzeba żyć dla siebie, to jest, że nienależy żyć dla tego, co pojmujemy wszyscy, do czego mamy skłonność, czego sobie życzymy, lecz należy żyć dla czegoś niepojętego, dla Boga, którego nikt pojąć ani określić nie może... I cóż? czyż ja nie zrozumiałem tych na pozór bezsensowych słów jego? A czy zrozumiawszy je, wahałam się choć na chwilę z uznaniem ich słuszności? czy może wydały mi się głupiemi, kłamliwemi lub obłudnemi?
„Nie... ja zrozumiałem to, co on mówił, i to zupełnie tak samo, jak on to rozumie... Nigdy w życiu mem nie pojąłem jeszcze nic tak ściśle i dokładnie, i nigdy w życiu nie wątpiłem o tem i wątpić nie mogę. I nie ja jeden, lecz wszyscy, cały świat to jedno tylko rozumie zupełnie, o tem jednem nie wątpi i zawsze zgadza się na to. A ja szukałem cudów i żałowałem wciąż, żem nie był świadkiem żadnego cudu, który mógłby przekonać mnie; cud materyalny nawróciłby mnie zupełnie... a oto istnieje cud, jedynie możebny, wciąż spełniający się, otaczający mnie ze wszystkich stron, a ja nie zauważałem go!
„Fedor powiada, że stróż Kiryłow żyje dla brzucha... taki cel życia daje się pojąć i wytłumaczyć łatwo. My wszyscy, jako istoty rozumne, nie możemy żyć inaczej, jak tylko dla brzucha. I nagle ten sam Fedor powiada, że to źle żyć dla brzucha, a należy żyć dla prawdy, dla Boga, a ja odrazu z paru półsłówek rozumiem go. I ja i miliony ludzi, którzy żyli przed wiekami, i którzy żyją teraz, chłopi i możni, ubodzy duchem i mędrcy, co rozmyślają i piszą o tem, i głoszą swym niewyraźnym językiem: my wszyscy zgadzamy się na to jedno: dlaczego trzeba żyć i na czem polega dobro. Ja i wszyscy ludzie mamy tylko jedno jasne, nie ulegające wątpliwości poczucie, a poczucie to nie może być objaśnionem przez rozum, ono jest niezależnem od niego, niema żadnych przyczyn i nie może mieć żadnych skutków.“
„Jeżeli dobro ma swoją przyczynę, nie jest już dobrem, jeżeli zaś pociąga za sobą w skutku nagrodę, również nie jest dobrem; a zatem dobro stoi po za łańcuchem przyczyn i skutków.“
„Ja wiem, na czem ono polega i wszyscy to wiedzą.“
„Jakiż więc cud większy po nad to może istnieć?“
„Czyżbym znalazł rozwiązanie wszystkiego, czyż mogę uznawać cierpienia me za skończone?“ — myślał Lewin, krocząc po pokrytej kurzem drodze, nie zwracając uwagi ani na upał ani na zmęczenie, i mając wrażenie, że dokuczliwy, długotrwały ból przestaje sprawiać mu cierpienia. Uczucie to było do tego stopnia radosnem, że nie mógł mu dać z początku wiary. Tracił chwilami oddech ze wzruszenia, i nie mając sił iść dalej, zboczył z drogi do lasu i usiadł w cieniu osiki na nieskoszonej trawie, zdjął kapelusz ze spoconej głowy, a opierając się na łokciu, położył się na soczystej, gęstej trawie leśnej.
„Tak, muszę zastanowić się nad tem i wszystko obmyśleć dokładnie — myślał, przyglądając się bacznie niezmiętej trawie i śledząc za poruszeniami zielonego chrząszcza, pnącego się po łodydze jeżyny — z czego ja się cieszę? Co ja odkryłem?“
„Nic nie odkryłem... dowiedziałem się tylko o tem, co już wiem oddawna. Poznałem siłę, która nietylko kiedyś w przeszłości dała mi życie, ale która i teraz daje mi je; przestałem ulegać złudzeniom i wiem czego się trzymać!“
„Dawniej mówiłem, że w mojem ciele, w ciele tej trawy i tego chrabąszcza odbywa się przemiana materyi według praw fizycznych, chemicznych i fizyologicznych. W nas wszystkich, razem z osinami i obłokami i z mgławicami odbywa się rozwój... Z czego ten rozwój?... na co?... Nieskończony rozwój i walka... Jak gdyby mógł istnieć jakibądż kierunek i walka w bezmiarze i nieskończoności! I ja dziwiłem się, że pomimo największego wysiłku myśli, krocząc tą drogą, nie mogę znaleźć celu życia, celu mych wszystkich ciążeń i zabiegów. Teraz zaś powiadam, że cel życia mego jest mi znanym: żyję dla Boga, dla duszy.“ I cel ten, pomimo swej jasności, jest tajemniczy i cudowny... nic nie istnieje, co by nie miało tego celu. Doprawdy, tylko duma — rzekł do siebie, przewracając się na brzuch i związując ostrożnie łodyżki traw, starając się nie połamać ich.
„I nietylko duma rozumu, ale głupota rozumu, a przedewszystkiem oszukaństwo... dobrze mówię... oszukaństwo rozumu, właśnie szachrajstwo rozumu“ — powtórzył z naciskiem Lewin.
I pokrótce przypomniał sobie cały bieg myśli, jakie nurtowały go w ciągu tych ostatnich dwóch lat, a początkiem których była widoczna myśl o śmierci; myśl ta ogarnęła go na widok chorego bez nadziei ukochanego brata.
Lewin po raz pierwszy wtedy przekonał się naprawdę, że dla niego, również jak i dla każdego człowieka, nic nie istnieje w przyszłości, prócz cierpienia, śmierci i wiekuistego zapomnienia, i doszedł do przekonania, że w ten sposób żyć nie można, że trzeba albo wytłumaczyć sobie życie w ten sposób, aby ono nie wydawało się złośliwą ironią jakiegoś złego ducha, albo też zastrzelić się.
Nie uczynił jednak ani jednego, ani drugiego, a żył, myślał i czuł w dalszym ciągu, a nawet ożenił się i zaznał wiele radości, i o ile nie myślał o przeznaczeniu swem, był szczęśliwym.
Czego oznaką to było?... Ze żył dobrze, ale myślał źle.
Żył (nie zdając sobie sprawy z tego) moralnemi prawdami, jakie wyssał z mlekiem matki, gdy zaś myślał, nietylko nie uznawał tych prawd, ale unikał ich nawet bacznie.
Teraz zaś było dla niego widocznem, że może żyć tylko dzięki wierze w zasady, w których był wychowanym.
„Coby też ze mnie było i jak przeżyłbym swe życie, gdybym nie miał tej wiary, nie wiedział, że trzeba żyć dla Boga, a nie dla czynienia zadość swym potrzebom? Kradłbym, kłamał i rozbijał; nic by dla mnie nie istniało, co stanowi największą i najprzedniejszą rozkosz mego życia.“ I wysilając do najwyższego stopnia wyobraźnię, Lewin w żaden sposób nie mógł przedstawić sobie tej zwierzęcej istoty, do której musiałby być podobnym, gdyby nie wiedział dlaczego żyje.
„Szukałem odpowiedzi na me pytania, a rozmyślanie nie mogło mi jej dać, gdyż pomiędzy niem a pytaniem niema nic wspólnego. Odpowiedź dało mi samo życie, gdyż wiem na czem polega dobro i zło; przeświadczenia zaś tego nabyłem nie przez coś, ale danem mi ono zostało, również jak i każdemu; danem dlatego, że znikąd wziąć go nie mogłem.“
„Skąd ja je wziąłem? Czy drogą rozumowania doszedłem do tego, że trzeba kochać bliźniego, że nie można mu czynić krzywdy? Powiedziano mi to w dzieciństwie i ja z radością uwierzyłem, gdyż usłyszałem to właśnie, co miałem w duszy. A kto doszedł do tego? Nie rozum... rozum wynalazł walkę o byt i zasadę, która wymaga, abym usuwał wszystko, co przeszkadza zaspakajaniu mych pragnień... takiem jest dzieło rozumu... rozum stanowczo nie mógł do tego dojść, że należy kochać bliźniego, gdyż miłość względem niego uważa za rzecz niezgodną z rozsądkiem.
I Lewin przypomniał sobie zajście, jakie miało niedawne miejsce pomiędzy Dolly a jej dziećmi. Dzieci, pozostawione same, zaczęły smażyć konfitury z malin nad świecą i strumieniem lały sobie mleko prosto do ust.
Matka, schwyciwszy je na gorącym uczynku, zaczęła im przekładać w obecności Lewina, że to, co one niszczą, kosztowało starszych bardzo dużo pracy; mówiła im, że jeżeli będą tłuc filiżanki, to nie będą miały z czego pić herbaty, a jeżeli będą rozlewać mleko, to nie będą miały co jeść i pomrą z głodu.
Lewina uderzyło spokojne, apatyczne niedowierzanie, z jakiem dzieci przyjmowały wymówki matki. Widocznem było, iż przykro im, że matka przerwała wesołą zabawę i nie wierzyły ani słowa temu, co mówiła; nie mogły nawet wierzyć, gdyż nie były w stanie zdać sobie sprawy, jak ważnem jest to wszystko, z czego korzystają, nie były więc w stanie pojąć, że to, co niszczą, jest tem właśnie, co stanowi główną podstawę ich życia.
„To wszystko istnieje samo przez się — myślały — i nic ciekawego ani ważnego w tem niema, gdyż zawsze tak było i będzie... my nie potrzebujemy myśleć o niczem... mamy już wszystko gotowe... my chcemy wymyśleć coś swojego i zupełnie nowego, wpadłyśmy więc na pomysł, aby w filiżance smażyć nad świecą maliny i żeby lać sobie mleko strumieniem prosto do ust. Są to rzeczy wesołe i nowe, nic a nic nie gorsze od picia z filiżanek.“
„Czyż nie to samo czynimy i my; czy ja postępuję inaczej, usiłując rozumowaniem odkryć znaczenie sił przyrody i cel życia ludzkiego?“ — myślał w dalszym ciągu.
„A czy inaczej czynią wszystkie teorye filozoficzne, naprowadzając człowieka na dziwną drogę, wręcz przeciwną naturze jego; drogę, po której krocząc, dochodzi do poznania tego, co mu już oddawna jest wiadomem, i to tak dokładnie, że bez wiedzenia o tem nie byłby w stanie żyć. Czyż w rozwoju teoryi każdego filozofa nie widać wyraźnie, że zna z góry, również napewno jak Fedor, i wcale a wcale nie lepiej od niego, główny cel życia, a tylko wątpliwą umysłową drogą chce powrócić do tego, co już wszystkim wiadomo.“
„Sprobójmy pozostawić dzieci samym sobie, aby musiały myśleć o swych potrzebach: przygotowywaniu naczyń, dojeniu krów i t. d Czy dokazywałyby wtedy?... pomarłyby z głodu. Gdybyśmy tak zostali puszczeni samopas z naszemi namiętnościami, rozumowaniami, bez żadnego pojęcia o jedynym Bogu i o Trójcy!... lub też bez pojęcia, że dobro istnieje, bez zrozumienia na czem polega zło moralne.“
„Spróbujmy zbudować cobądź bez tych pojęć!“ „My burzymy tylko, bośmy syci duchowo... zupełnie jak dzieci!“
„Skąd pochodzi u mnie radosne, wspólne z chłopem poczucie, jedyne, mogące zapewnić mi spokój duchowy? — Skąd ja je wziąłem?“
„Ja chrześcijanin, wychowany w pojęciu Boga, korzystając przez całe życie z tych darów duchowych, jakimi obdarzył mnie chrześcijanizm; ja, jak dziecko nieletnie, nie poznając się na nich i nie oceniając ich, burzę, a mówiąc właściwiej, pragnę burzyć to, co stanowi podstawę mego życia. A jak tylko następuje ważna chwila w życiu, ja, jak dziecko, gdy mu głodno i chłodno, idę do Niego, i mniej jeszcze od dziecka, łajanego przez matkę za swawolę, czuję, że me dziecinne usiłowania, aby marnować to, co stanowi istotę mego istnienia, nie zostaną mi wzięte za złe.“
„Doprawdy, to co wiem, wiem nie przez rozum... ta świadomość jest mi objawioną i daną przez serce i przez wiarę w to, co wyznaje Kościół.“
„Kościół!... Kościół!“... — powtórzył Lewin, odwrócił się na drugą stronę i opierając się na ręku, zaczął spoglądać w dal na stado zbliżające się ku rzece na drugim brzegu.
„Ale czy mogę wierzyć we wszystko, czego naucza Kościół?* — myślał, chcąc wypróbować samego siebie i obmyślić wszystko, co może zburzyć jego obecny spokój. Naumyślnie zaczął przypominać sobie dogmaty Kościoła, które zawsze wydawały mu się najbardziej zagadkowymi i które dawały mu najwięcej do myślenia. — „Stworzenie? A ja w jaki sposób tłómaczyłem sobie istnienie? Istnieniem? Nicością... Djabeł i grzech? A ja w jaki sposób objaśniam sobie zło?... Kto to jest Zbawiciel?“...
„Ja właśnie nic nie wiem i nie mogę wiedzieć, tylko to, co mi powiedziano, tak samo jak i innym.“
I zdawało mu się teraz, że niema ani jednego dogmatu kościelnego, sprzeciwiającego się najgłówniejszemu: wierze w Boga i w dobro, jako w jedyne przeznaczenie człowieka.
Na miejsce każdego dogmatu Kościoła może być podstawiony dogmat: służenie prawdzie, a nie swym potrzebom. I żaden nietylko nie przeszkadza temu, owszem, każdy koniecznym jest, aby odbywał się ten główny cud, objawiający się nieustannie na ziemi, polegający na tem, że każdy człowiek bez wyjątku może razem z milionami najróżniejszych ludzi, mędrców i ubogich duchem, dzieci i starców, ze wszystkimi: z chłopem, ze Lwowem, z Kiti, z nędzarzami i królami, pojmować bez żadnych wątpliwości jedno i to samo, i tworzyć to życie duchowe, dla którego, choćby nic prócz niego nie istniało, żyć warto, a które powinniśmy cenić nadewszystko.
Leżąc na wznak, spoglądał teraz na wysokie, wolne od chmurek niebo. „Czyż ja nie wiem, że to nieskończoność, a nie okrągła kopuła? Gdybym nawet jaknajbardziej wysilał wzrok, nie mogę widzieć tego sklepienia nieokrągłem i nieograniczonem, i chociaż wiem o nieskończonej przestrzeni, mam jednak najzupełniejszą słuszność, gdy widzę ograniczoną niebieską kopułę; mam słuszność w tym razie bardziej, niż wtedy, gdy wytężam wzrok, usiłując dojrzeć cobądź po za nią.“
Lewin przestał już myśleć i zdawał się tylko przysłuchiwać tajemniczym wewnętrznym głosom, które zdawały się ochoczo porozumiewać w nim.
„Czy to miałaby być wiara?“ — pomyślał, lękając się wierzyć swemu szczęściu. — „Boże mój, dziękuję Ci!“ — przemówił-, tłumiąc łkania i obcierając ręką łzy, napełniające mu oczy.
Lewin spoglądał wciąż przed siebie i widział stado, potem ujrzał swój wózek, zaprzężony we Wronego; stangret zatrzymał się przed stadem, porozmawiał chwilę z pastuchem; po niejakim czasie Lewin usłyszał już blisko siebie turkot kół i parskacie konia, był jednak do tego stopnia pochłoniętym przez swe myśli, że nie przyszło mu nawet do głowy, iż stangret jedzie po niego.
Na te myśl wpadł dopiero wtedy, gdy stangret zatrzymał przed nim wózek i rzekł:
— Przysłała mnie pani... przyjechał brat pana i z nim jeszcze jakiś pan...
Lewin wsiadł na bryczkę, ujął za lejce i dość długo nie mógł przyjść do siebie, jak człowiek, nagle zbudzony ze snu; przyglądał się dobrze utrzymanemu koniowi ze spoconym zadem i szyją, spoglądał na siedzącego obok siebie stangreta Iwana, przypominał sobie, że spodziewał się przyjazdu brata, że żona jest zapewne niespokojną, iż tak długo nie powraca z folwarku, i snuł domysły kto przyjechał razem z bratem...
I brat i żona i niewiadomy gość przedstawiali mu się teraz zupełnie inaczej, niż dawniej. Zdawało mu się, że obecnie stosunki jego ze wszystkimi ludźmi będą zupełnie inne.
„Pomiędzy bratem a mną nie będzie już tej, pewnego rodzaju, niechęci, istniejącej dotąd zawsze pomiędzy nami, nie będzie żadnych sprzeczek; z Kiti nie będę się już nigdy kłócił, dla gościa, który przyjechał, bez względu na to, kto to jest, będę uprzejmy i grzeczny; zmienię również zupełnie mój sposób postępowania ze służbą, z Iwanem“...
Wstrzymując wyprężonemi lejcami sytego i rwącego się do biegu konia, Lewin spoglądał na Iwana, który siedział koło niego. Iwan nie wiedział co ma robić ze swemi rękami, aby dać im jakiekolwiek zajęcie, więc nieustannie obciągał na sobie wydymającą się od wiatru koszulę. Lewin chciał zacząć z nim rozmowę i powiedzieć mu, że niepotrzebnie wziął konia na munsztuk, ale tego rodzaju odezwanie się wyglądałoby na wymówkę, a Lewin pragnął serdecznej rozmowy; na razie jednak nic innego nie przychodziło mu do głowy.
— Niech pan będzie łaskaw skręcić na prawo, bo tu pień — odezwał się Iwan, i chciał ująć za lejce.
— Bądź łaskaw nie wtrącać się w nieswoje rzeczy i nie uczyć mnie rozumu! — zawołał Lewin, rozgniewany uwagą stangreta.
Uczyniona mu uwaga, jak zwykle tak i teraz rozgniewała go; przekonał się też ze zmartwieniem, iż mylnem jest przypuszczenie jego, że nastrój duchowy może odrazu wpłynąć na postępowanie przy zetknięciu się z rzeczywistością.
O ćwierć wiorsty przed domem Lewin spostrzegł Gryszę i Tanię; dzieci biegły na jego spotkanie.
— Wuju! I mama idzie, i dziadzio, i Siergiej Iwanowicz i jeszcze ktoś — mówiły, wspinając się na wózek.
— A kto to taki?
— Bardzo straszny! i tak ciągle robi rękami — odparła Tania, stając na wózku i przedrzeźniając Katawasowa.
— Stary czy młody? — dopytywał się Lewin z uśmiechem. Gesty Tani przypominały mu kogoś znajomego.
„Ach, aby to tylko nie był jaki nieprzyjemny człowiek!“ — pomyślał Lewin.
Dopiero gdy wózek skręcił na boczną drogę, Lewin ujrzał całe towarzystwo i w niespodziewanym gościu rozpoznał Katawasowa, który w słomianym kapeluszu na głowie, machał rękami tak właśnie, jak pokazywała Tania.
Katawasow lubił nadzwyczaj szerokie dysputy na temat filozofii, z którą zapoznawał się z rozmów z przyrodnikami, znajomi zaś jemu przyrodnicy nigdy nie pracowali nad nią; podczas pobytu swego w Moskwie, Lewin nieraz prowadził z Katawasowem gorące spory. Pierwszą rzeczą, jaką Lewin przypomniał sobie, ujrzawszy go, była właśnie jedna z takich rozmów, podczas której Katawasow był głęboko przekonanym, że zbija wszystkie twierdzenia swego przeciwnika.
„Nie, już za nic w świecie nie będę się więcej sprzeczał i nie będę lekkomyślnie wygłaszał swego zdania“ — pomyślał Lewin i, przywitawszy się serdecznie z bratem i Katawasowem, zapytał o żonę.
— Zaniosła Mitię do Kołka[32], chce, aby dziecko przespało się tam, w pokoju nie może spać z powodu upału — rzekła Dolly. Lewin zawsze odradzał żonie nosić Mitię do lasu i postępek jej nie podobał mu się.
— Nosi się z nim z miejsca na miejsce — rzekł książę z uśmiechem — radziłem już jej, aby na próbę zaniosła go do lodowni.
— Ma zamiar przyjść potem do pasieki; zdawało się jej, że ty tam jesteś... my wszyscy tam idziemy — mówiła Dolly.
— Cóż słychać koło ciebie? — zapytał Siergiej Iwanowicz brata, puszczając naprzód całe towarzystwo.
— Wszystko po staremu... jak zwykle gospodaruję — odparł zapytany. — Jak długo masz zamiar zabawić? Spodziewamy się ciebie już oddawna.
— Jakie dwa tygodnie... muszę wracać do Moskwy, mam tam dużo zajęcia.
Spojrzenia braci skrzyżowały się, i Lewin pomimo zwykłego, a teraz szczególnie silnego pragnienia, aby pomiędzy nim a bratem istniał życzliwy, a przedewszystkiem szczery stosunek, poczuł, że spogląda na Siergieja Iwanowicza niechętnie; spuścił więc oczy i nie wiedział co mówić.
Lewin zaczął dopytywać się Siergieja Iwanowicza o jego dzieło, chcąc wszcząć rozmowę o rzeczy interesującej brata i odciągnąć go od opowiadania o serbskiej wojnie i o kwestyi słowiańskiej, co Siergiej Iwanowicz miał na myśli, wspominając o zajęciach, oczekujących go w Moskwie.
— Czy były już recenzye o twojej książce? — zapytał Koznyszewa.
— Siergiej Iwanowicz uśmiechnął się, gdyż pytanie to wydało mu się zadanem rozmyślnie.
— Sprawami tego rodzaju nikt się nie zajmuje teraz, a co ja, to już najmniej — odparł. — Przekona się pani, Darjo Aleksandrowno, że będziemy mieli deszczyk — dodał wskazując parasolem na białe chmurki, unoszące się nad wierzchołkami drzew.
I dosyć było zamiany tych paru zdań, aby pomiędzy braćmi zapanował nietyle wrogi, co oparty na obojętności i niechęci stosunek; a takiego właśnie stosunku Lewin pragnął uniknąć koniecznie.
— Bardzo dobrze pan zrobił, przyjeżdżając do mnie — odezwał się, podchodząc do Katawasowa.
— Wybierałem się już oddawna... pogadamy sobie trochę tutaj na wsi! Czy pan już skończył czytać Spencera?
— Nie, nie doczytałem do końca — odparł Lewin — a zresztą niemam już teraz potrzeby czytać go.
— Jakto? Czy on pana nie zajmuje? Dlaczego?
— Dlatego, że przekonałem się stanowczo, iż ani w nim ani w innych autorach tego rodzaju nie znajdę rozwiązania zajmujących mnie kwestyj. Teraz...
Spokojny, wesoły uśmiech Katawasowa uderzył Lewina do tego stopnia, iż żal mu się stało swego usposobienia, które burzył tą rozmową, przypomniawszy więc sobie swój zamiar, dał jej spokój.
— A zresztą potem porozmawiamy — dodał. — Jeżeli mamy iść do pasieki, to tędy tą ścieżką — zwrócił się da wszystkich.
Lewin doprowadził swych gości wązką drożyną do nieskoszonej polanki, na której kwitły całe kępki bratków. Całe towarzystwo zasiadło w cieniu gęstych, młodych osik, pod któremi stały ławki, przygotowane naumyślnie dla odwiedzających pasiekę, a bojących się pszczół, sam zaś gospodarz udał się do izby pasiecznika, aby kazać przynieść chleba, ogórków i świeżego miodu dla starszych i dzieci.
Usiłując stąpać jak najciszej i przysłuchując się pszczołom, które coraz częściej przelatywały koło niego, Lewin doszedł wązką ścieżką do chaty. Gdy przekraczał próg chaty, zaplątała mu się w brodę pszczoła; ostrożnie wyjął ją palcami i wypuścił; w sieni zdjął wiszącą na gwoździu siatkę, włożył ją na twarz i, trzymając ręce w kieszeniach, udał się do zagrody, za którą mieściły się ule; na środku w równych, regularnych rzędach stały stare ule, dawni i dobrzy jego znajomi, dzieje każdego z nich znał doskonale; po bokach, koło płotu, stały nowe, ustawione dopiero w tym roku.
Przed otworami uli brzęczały i igrały w powietrzu roje pszczół i trutni, a w pośród nich, wciąż w jednym kierunku, w stronę lasu, gdzie kwitły lipy, i z powrotem stamtąd do ula, przelatywały niezmordowane robotnice, spiesząc po plon lub wracając obciążone nim.
W uszach rozlegało się co chwila brzęczenie przelatującej prędko robotnicy lub darmozjada trutnia; od czasu do czasu zaś gwar wzmagał się, to pszczoły stojące na straży swego dobra, gotowe każdej chwili kłuć żądłami nieproszonego śmiałka, niepokoiły się. Stary pasiecznik strugał obręcze i tak był pochłonięty swem zajęciem, że nie zauważył nawet wejścia Lewina. Lewin też, nie odzywając się wcale do niego, zatrzymał się na środku pasieki.
Cieszył się, iż zdarzyła mu się sposobność spędzić chwilę sam na sam; chciał zebrać rozprószone myśli i zapomnieć trochę o rzeczywistości, dającej mu się odczuwać na każdym kroku.
Przypomniał sobie, że zdążył już rozgniewać się na Iwana, okazać bratu swą obojętność i niechęć, i lekceważąco odezwać się do Katawasowa.
„Czyżby to był tylko stan chwilowy, i czy minie on, nie pozostawiając po sobie żadnego śladu? — pomyślał.
— A czy wiesz, Kostia, z kim Siergiej Iwanowicz jechał tutaj? — zapytała Dolly, rozdając dzieciom ogórki i miód — z Wrońskim... jedzie do Serbii.
— I to w dodatku nie sam, ale wiezie z sobą cały szwadron! — dodał Katawasow.
— To podobne do niego — zauważył Lewin. — A czy ochotnicy jadą wciąż jeszcze? — zapytał, spoglądając na Siergieja Iwanowicza.
Siergiej Iwanowicz nic nie odpowiedział, gdyż był zajęty wyjmowaniem żywej pszczoły, która ugrzęzła w miodzie, leżącym na półmisku.
— I jak jeszcze! Żeby pan wiedział, co się działo wczoraj na stacyi! — zawołał Katawasow, rozgryzając głośno ogórek.
— Na miłość Boską, Siergieju Iwanowiczu, niech mi pan to objaśni, gdyż ja nic nie rozumiem... dokąd jadą ci wszyscy ochotnicy i z kim oni wojują? — zapytał stary książę, prowadząc w dalszym ciągu rozmowę, wszczętą jeszcze, widocznie, przed przyjściem Lewina.
— Z Turkami — odparł, uśmiechając się spokojnie Siergiej Iwanowicz, i wyjąwszy oblepioną miodem pszczołę, posadził ją na listku.
— A któż wypowiedział wojnę Turkom? Iwan Iwanowicz Ragozow i hrabina Lidya Iwanowna z panią Stahl?
— Nikt nie wypowiadał wojny, lecz ludzie współczują cierpieniom bliźnich i pragną przyjść im z pomocą — odparł Siergiej Iwanowicz.
— Ale książę mówi nie o pomocy — rzekł Lewin, ujmując się za teściem — lecz o wojnie... Książę jest zdania, że ludzie prywatni nie mogą przyjmować udziału w wojnie bez upoważnienia państwa.
— Kostia, patrzaj, pszczoła! Doprawdy, pokąsają nas tutaj!... — zawołała Dolly, opędzając się od osy.
— W dodatku to nie pszczoła, tylko osa — rzekł Lewin.
— No, no... jakaż jest pańska teorya? — zwrócił się Katawasow do Lewina, wyciągając go widocznie na dysputę. — Dlaczego ludzie prywatni nie mają mieć prawa?...
— Teorya moja zasadza się na tem, że, po pierwsze, wojna jest takim zwierzęcym, okrutnym i przerażającym czynem, iż żaden człowiek, nie mówię nawet chrześcijanin, rozpoczęcia jej nie może wziąć na swoją osobistą odpowiedzialność; może to uczynić tylko państwo, gdy przed sobą nie widzi innego punktu wyjścia. Po drugie zaś i nauka i zdrowy rozsądek nakazują, aby w sprawach, obchodzących całe państwo, a szczególnie dotyczących wojny, obywatele zrzekali się swej osobistej woli.
Siergiej Iwanowicz i Katawasow, obaj jednocześnie wystąpili z zarzutami.
— Na tem też, panie kochany, polega właśnie rzecz cała, że mogą zachodzić takie wypadki, iż rząd nie stosuje się do woli swych obywateli i wtedy społeczeństwo objawia ją — powiedział Katawasow.
Słowa Katawasowa nie trafiały widać Siergiejowi Iwanowiczowi do przekonania, gdyż skrzywił się i rzekł:
— Niepotrzebnie stawiasz kwestyę w ten sposób. W tym wypadku niema żadnego wypowiedzenia wojny... zostaje tylko objawionem ludzkie, chrześcijańskie uczucie. Mordują braci i współwyznawców. Przypuśćmy, że nawet nie braci, nie współwyznawców, lecz poprostu dzieci, kobiety, starców; litość bierze patrzeć mna to, i Rosyanie podążają, aby położyć kres mordom i znęcaniu się. Przypuśćmy w dalszym ciągu, że idziesz ulicą i widzisz, jak pijacy biją kobietę lub dziecko; zdaje mi się, że nie będziesz wtedy pytał, czy ktobądź wypowiadał wojnę temu człowiekowi, czy też nie wypowiadał, lecz rzucisz się na niego i będziesz bronił krzywdzonego.
— Ale nie zabijałbym — odparł Lewin.
— Przeciwnie... zabiłbyś!
— Nie wiem. Gdybym patrzał na to, uległbym może mimowolnemu porywowi, ale z góry twierdzić tego nie mogę... a taki mimowolny, bezpośredni poryw w sprawie ciemiężonych Słowian istnieć nie może.
— Zapewne... dla ciebie nie może istnieć, lecz dla innych istnieje — odparł Siergiej Iwanowicz, marszcząc się z niezadowoleniem. — W narodzie żyje trądycya o prawosławnych, jęczących w jarzmie bezbożnych bisurmanów. Do ludu przeniknęły wieści o cierpieniach współbraci, i lud nie pozostał na nie głuchym.
— Zapewne — zauważył Lewin wymijająco — ja tego nie widzę; sam należę do ludu, ale nic nie odczuwam.
— Ja również — odezwał się książę. — Byłem za granicą, czytywałem gazety i przyznaję się szczerze, że jeszcze przed temi bułgarskiemi awanturami nie mogłem w żaden sposób zrozumieć, dlaczego wszyscy Rosyanie pokochali tak nagle i niespodziewanie braci Słowian, a ja jakoś żadnej miłości ku nim nie odczuwam w sobie? Martwiło mnie to bardzo, zdawało mi się, że albo ja jestem potworem, albo, że to Karlsbad tak działa na mnie. Dopiero po przyjeździe do Rosyi uspokoiłem się, gdyż doszedłem do przekonania, że i prócz mnie są ludzie, co interesują się tylko Rosyą, a nie Słowianami. Do liczby tych ostatnich należy i Konstanty.
— W tym wypadku nie można brać pod uwagę osobistych przekonań — odparł Siergiej Iwanowicz — nie mają one żadnego znaczenia z chwilą, gdy cała Rosya, cały naród, dał poznać wyraźnie swą wolę...
— Przepraszam bardzo, ale ja tego nie widzę. Naród nie wie o niczem — przerwał książę.
— Nie, ojcze... jakto? a w niedzielę w cerkwi? — wtrąciła Dolly, przysłuchując się rozmowie. — Dajcie mi, proszę was, ręcznik! — zwróciła się do pasiecznika, spoglądającego z uśmiechem na dzieci. — Nie sposób, aby wszyscy...
— To niczego jeszcze nie dowodzi, że w niedzielę w cerkwi... kazali popowi przeczytać, więc przeczytał: nic jednak nie rozumieli, wzdychali tylko, jak podczas każdego kazania — ciągnął książę — potem powiedziano im, że zbierają się pieniądze w cerkwi na bogobojny cel, więc wyjęli po kopiejce i dali, a na co, tego sami nie wiedzą.
— Naród nie może niewiedzieć; masa ludu ma zawsze świadomość swych przeznaczeń, a w takich chwilach, jak obecna, ujawnia się mu ona — z przeświadczeniem zauważył Siergiej Iwanowicz, spoglądając na starego pasiecznika.
Przystojny starzec z czarną, siwiejącą brodą i z gęstymi srebrnymi włosami, stał nieruchomo, trzymając półmisek z miodem, spoglądał życzliwie i spokojnie na panów, i widocznem było, że nic nie rozumie i nie chce rozumieć z ich rozmowy.
— Tak, tak... — zauważył, kiwając poważnie głową, gdy Siergiej Iwanowicz spojrzał na niego.
— Najlepiej zapytajcie go. On nic nie wie i niema żadnego wyrobionego zdania — rzekł Lewin. — Czyś słyszał Michajłyczu o wojnie? — zwrócił się do pasiecznika — co to w cerkwi pop czytał? czy powinniśmy bić się za chrześcijan?... jak ci się zdaje?...
— Co ma mi się zdawać!... Aleksander Mikołajewicz, cesarz, obmyśla wszystko za nas i obmyślać będzie, co potrzeba. On wie najlepiej. Może przynieść jeszcze chleba i dać paniczowi? — zwrócił się do Darji Aleksandrownej i wskazał na Gryszę, który dogryzał właśnie kawałek skórki.
— Nie mam potrzeby pytać — odparł Siergiej Iwanowicz — widzieliśmy i widzimy całe setki ludzi, którzy porzucają wszystko, aby ofiarować swe usługi słusznej sprawie; ludzie ci zbiegają się z całej Rosyi i wręcz i otwarcie wyjaśniają swe przekonania i poglądy; znoszą swe grosze lub też sami idą i szczerze powiadają po co. Co to ma znaczyć?
— Według mnie znaczy — rzekł Lewin, zaczynając już unosić się, że w ośmdziesięciomilionowym narodzie zawsze znajdą się nie setki, jak w danym razie, lecz dziesiątki tysięcy ludzi, którzy nie mają nic do stracenia i gotowi są na wszystko: przystać do szajki Pugaczowa, iść do Chiwy, Serbii...
— A ja ci powiadam, że nie setki i nie ludzie, niemający nic do stracenia, lecz najlepsi przedstawiciele narodu! — odparł Siergiej Iwanowicz z rozdrażnieniem, jak gdyby bronił najdroższego swego skarbu. — A ofiary? Pod tym względem naród cały dobitnie zaznacza swą wolę.
— Wyraz „naród“ należy do bardzo nieokreślonych — rzekł Lewin. — Pisarze gminni, nauczyciele ludowi, a z chłopów jeden na tysiąc może, wie o co idzie; pozostałe ośmdziesiąt milionów, jak nasz Michajłycz, nietylko nie wyjawia swej woli, ale niema nawet najmniejszego pojęcia o tem, o czem ty chcesz, aby wyjawiał swą wolę. Jakież mamy prawo twierdzić, że to wola narodu?
Siergiej Iwanowicz, jako doświadczony dyalektyk, nic nie odparł, przeniósł tylko dysputę na inny przedmiot.
— Jeżeli chcesz za pomocą arytmetyki poznać nastrój ludu, to się samo przez się rozumie, że natrafisz na nieprzezwyciężone trudności. Przedewszystkiem nie jest u nas wprowadzone powszechne głosowanie i w tym wypadku zresztą nie mogłoby mieć ono żadnego zastosowania, gdyż nie wyraża nigdy woli narodu... istnieją jednak inne sposoby. Rzeczy tego rodzaju unoszą się w powietrzu, a odczuwa się je sercem. Nie wspominam już o tych podwodnych prądach, nurtujących stojące morze narodu, widocznych jednak dla każdego nieuprzedzonego obserwatora; rzuć tylko okiem na społeczeństwo wzięte w ściślejszem znaczeniu. Przeróżne odłamy inteligencyi, toczące z sobą zwykle zajadłą walkę, zjednoczyły się obecnie w zwartą całość; umilkły wszelakie rozdźwięki, wszystkie organa społeczne mówią jedno i to samo, wszyscy odczuli żywiołową siłę, pochwyciła ich ona i unosi w jednym kierunku.
— To tylko gazety ciągle piszą jedno i to samo w kółko... — rzekł książę — zupełnie jak te żaby w błocie przed deszczem. Robią taki gwałt, że nic nie słychać prócz ich wrzasku.
— Żaby nie żaby... ja gazet nie wydaję i nie mam zamiaru bronić ich... chciałem tylko zwrócić uwagę panów na jednomyślność w sferze inteligencyi — zauważył Siergiej Iwanowicz, zwracając się do brata.
Lewin chciał odpowiedzieć, lecz książę przerwał mu:
— No... o tej jednomyślności da się jeszcze dużo powiedzieć... Ja, naprzykład, mam zięcia Stepana Arkadjewicza... znacie go panowie przecież: objął niedawno stanowisko członka komitetu komisyi i jeszcze jakoś tam dalej...tylko że tam niema nic do roboty! Cóż Dolly, to przecież nie sekret!... a ośm tysięcy rubli sr. pensyi jest w każdym razie... Spróbujcie panowie zapytać go, czy praca jego jest pożyteczną, on dowiedzie wam, że jest najpożyteczniejszą, a choć to człowiek uczciwy, nie dam wiary tej korzyści za ośm tysięcy rubli.
— Prosił mnie, abym zakomunikował Darji Aleksandrownej, że dostał tę posadę — odezwał się z niezadowoleniem Siergiej Iwanowicz, nie wiedząc dlaczego książę wspomina o tem.
— Tak samo jest i z jednomyślnością gazet; wytłumaczono mi to w następujący sposób: wojna przynosi im podwójny dochód. Dlaczegóż więc nie mają być zdania, że losy narodu i Słowian i t. d.
— Nie lubię wielu gazet, ale pan niema słuszności tym razem — odparł Siergiej Iwanowicz.
— Ja bym postawił tylko jeden warunek — mówił książę w dalszym ciągu — Alfons Karr świetnie pisał o tem przed wojną z Prusami: „Powiadacie, że wojna jest nieuniknioną? Doskonale... kto jest za wojną, niech wstępuje do specyalnego legionu i niech legion ten idzie na czele we wszystkich szturmach i atakach!“...
— Ładnie będą wyglądać redaktorzy! — zauważył Katawasow, śmiejąc się na cały głos, zwłaszcza gdy pomyślał, jak też będą wyglądać w specyalnym legionie znajomi jego redaktorzy.
— Na co to się przyda?... pouciekają — wtrąciła Dolly — będą tylko przeszkadzać.
— Jeżeli zaczną uciekać, to poczęstować ich wtedy kartaczami lub puścić na nich kozaków z nahajkami — dowodził książę.
— Daruje mi książę, ale to tylko żarty i żarty zupełnie nie na miejscu — ujął się Siergiej Iwanowicz.
— Nie widzę, dlaczego to mają być tylko żarty... — zaczął Lewin, ale Siergiej Iwanowicz przerwał mu:
— Każdy członek społeczeństwa jest powołanym do pewnej pracy. Ludzie myśli, dziennikarze i inteligencya, wypowiadając przekonanie ogółu, wywiązują się tylko ze swego zadania. A jednomyślne, szczere i otwarte wypowiedzenie przekonania ogółu jest jednocześnie i zasługą prasy, i dodatnim objawem. Lat temu dwadzieścia milczelibyśmy, a teraz głos narodu rosyjskiego brzmi donośnie, i naród gotów jest powstać jak jeden mąż i poświęcić się na ofiarę za ciemiężonych braci; jest to wielki, wspaniały krok i zadatek siły.
— Ale nietylko poświęcać się, lecz i zabijać Turków — nieśmiało wtrącił Lewin. — Naród składa ofiary i gotów je składać, czyni to jednak dla zbawienia swej duszy, a nie dla zabijania — dodał, wiążąc pomimowoli w jedną całość toczoną rozmowę wraz z myślami, jakie zajmowały go od pewnego czasu.
— Jakto dla duszy? widzi pan, dla naturalisty to trochę niezrozumiałe wyrażenie? Cóż to jest ta dusza? — zapytał z uśmiechem Katawasow.
— Wie pan to doskonale.
— Daję słowo, że niemam najmniejszego pojęcia! — odparł Katawasow, wybuchając głośnym śmiechem.
— Nie spokój, lecz miecz przyniosłem, powiada Chrystus — odezwał się Siergiej Iwanowicz, przytaczając z Pisma św. ustęp najmniej zawsze zrozumiały dla Lewina.
— Tak... tak... — znowu powtórzył pasiecznik, odpowiadając na przypadkowo rzucone na niego spojrzenie.
— Przegrał pan z kretesem, pobiliśmy pana! — zawołał wesoło Katawasow.
Lewin zarumienił się z gniewu; nie gniewało go jednak bardzo, że został pobitym, większy gniew ogarniał go na myśl, że dał się wciągnąć do sprzeczki.
„Nie, ja nie powinienem spierać się z nimi — pomyślał — ich zasłaniają pancerze, których nic przeniknąć nie zdoła, a ja jestem zupełnie bezbronny.“
Wiedział, że ani brata, ani Katawasowa nie można przekonać, wiedział również, że nie może w żaden sposób podzielać ich poglądów. Dowodzenia ich stwierdzały, że poglądy ich są tem samem zaufaniem w swój rozum, które i jego mało co nie przyprowadziły do zguby. Nie mógł zgodzić się na to, aby dziesiątki ludzi, w liczbie których był i brat jego, miały prawo na podstawie tego, co im opowiadają setki nic nie mających do stracenia ochotników, twierdzić, że razem z gazetami są wyrazem ducha i woli narodu, i to w dodatku ducha, zachęcającego do zemsty i zabójstw; nie mógł zgodzić się na to twierdzenie, gdyż nie widział, aby naród, z którym miał nieustanną styczność, myślał w ten sposób; nie widział również, aby on sam (a nie mógł siebie uważać za nic innego, jak tylko za jednostkę, stanowiącą część narodu rosyjskiego) myślał w ten sposób; przedewszystkiem zaś dlatego, że razem z ludem nie wiedział, nie mógł wiedzieć tego, na czem polega ogólne dobro; wiedział jednak napewno, że osiągnięcie tego ogólnego dobra możebnem jest tylko wtedy, gdy przestrzegane są surowo prawa sprawiedliwości, znane wszystkim powszechnie. Wychodząc z tej zasady, nie mógł życzyć sobie wojny i głosić jej, a to bez względu na jej cel.
Chciał jeszcze postawić zarzut, że, jeżeli ogólne przekonanie jest nieomylnym sędzią, to, wychodząc z takiej zasady, rewolucya i komuna mają te same racye bytu, co i ruch w kwestyi słowiańskiej. Wszystko to jednak były tylko myśli, które nie mogły niczego rozwiązać. Jedna tylko rzecz nie ulegała wątpliwości, że obecnie spór ten drażni Siergieja Iwanowicza, nie należy więc sprzeczać się; Lewin zamilkł zatem i zwrócił uwagę swych gości na zbierające się chmurki, doradzając prędki powrót do domu, zanim deszcz zacznie padać.
Książę i Siergiej Iwanowicz siedli na bryczkę; reszta towarzystwa, przyspieszając kroku, wracała czemprędzej do domu.
Ale chmura nasuwała się szybko i trzeba było prawie biedz, aby zdążyć przed deszczem do domu. Obłoki, ciągnące nisko przed główną chmurą, czarne jak dym z kopciem, biegły po niebie z niezwykłą szybkością. Do domu było jeszcze ze dwieście kroków i lada sekunda należało spodziewać się ulewy.
Dzieci, wydając wesołe okrzyki, biegły naprzód. Darja Aleksandrowna, której nogi plątały się w spódnicach, nie szła już ale literalnie biegła, nie spuszczając na chwilę oka z dzieci. Mężczyźni szli dużymi krokami. Gdy pierwsza ciężka kropla upadła i odbiła się o żelazny dach, wszyscy byli już na schodach. Dzieci, a za niemi dorośli, wbiegli na werandę, rozmawiając wesoło.
— Gdzie jest Katarzyna Aleksandrowna? — zapytał Lewin Agafii Michajłownej, którą spotkał w sieni. Klucznica była obładowana chustkami i pledami.
— Zdawało mi się, że razem ze wszystkimi... — odparła.
— A Mitia?
— Pewno w Kołku z niańką.
Lewin pochwycił pledy i pobiegł do lasku.
Podczas paru ostatnich chwil chmura do tego stopnia zasnuła słońce, że zrobiło się ciemno, jak podczas zaćmienia. Wiatr uporczywie, jak gdyby mu co na tem zależało, zatrzymywał spieszącego Lewina i, obrywając kwiaty i liście z lip, pochylał wszystko w jedną stronę: akacye, kwiaty, łopuch, trawę i wierzchołki drzew. Kobiety, w ogrodzie pracujące, z piskiem pouciekały do dworu.
Biała opona ulewy zasłoniła już czerniejący w dali las oraz połowę pola i nasuwała się szybko na Kołek.
Pochylając naprzód głowę i walcząc z wiatrem, wyrywającym mu chustki z ręki, Lewin dobiegał już do Kołka, i już widział, że coś bieleje za dębem, gdy nagle wszystko poczerwieniało, ziemia stanęła w ogniu, a niebo zdawało się pękać nad głową.
Lewin, olśniony niezwykłym blaskiem, zamknął oczy. Po chwili otworzył je i przez gęstą zasłonę deszczu, oddzielającą go już obecnie od Kołka, z przerażeniem ujrzał, że zielony, dobrze znajomy mu wierzchołek dębu zmienił swój kształt. „Czy to od pioruna?“ — zaledwie miał czas pomyśleć, gdy ze wzrastającą stopniowo szybkością wierzchołek dębu ukrył się za innemi drzewami i Lewin usłyszał trzask padającego drzewa, druzgocącego w swym upadku inne.
Wrażenia błyskawicy, grzmotu i uczucie chłodu, przejmującego do szpiku kości, połączyły się dla Lewina w jedno uczucie przerażenia.
— Boże mój, Boże, aby tylko nie na nich! — szepnął Lewin.
I chociaż natychmiast przyszło mu na myśl, że prośba jego, aby dąb, który już upadł, nie zabijał ich, obecnie żadnego skutku odnieść już nie może, powtórzył jednak swą modlitwę, wiedząc, że nic prócz niej nie pozostaje mu.
W miejscu, gdzie zwykle Kiti siadywała z dzieckiem, nie znalazł nikogo.
Kiti z Mitią była na drugim końcu lasku, pod starą lipą, i wołała na męża. Dwie postacie w ciemnych ubraniach (przedtem były w jasnych), stały nad czemś pochylone. Gdy Lewin podbiegł ku nim, deszcz przestawał już padać i niebo zaczynało się wyjaśniać. Na niańce spódnica była sucha, ale na Kiti ubranie przemokło do nitki i oblepiło ją całą. Chociaż deszczu już nie było, obie kobiety stały wciąż tak samo, jak stały przedtem, gdy zerwała się burza, pochylone nad wózkiem, z podniesionym zielonym daszkiem.
— Nic wam się nie stało?... Dzięki Bogu!... — zawołał, biegnąc ku nim.
Rumiana, zmoczona wodą twarzyczka Kiti zwróciła się ku niemu i uśmiechnęła nieśmiało z pod kapelusza, który zupełnie zmienił swój kształt.
— Czyż ci nie wstyd?... Doprawdy nie rozumiem, jak można być do tego stopnia nieostrożną! — gniewał się Lewin na żonę.
— Słowo daję, jestem niewinna. Chciałam już wracać do domu, nagle on zaczął płakać i musiałam go przewijać. Zaledwieśmy... — zaczęła się tłumaczyć Kiti.
— Mitia nie zmókł, nic mu się nie stało i nie obudził się nawet.
— Dzięki Bogu, że nic wam się nie stało... przepraszam cię, sam nie wiem co gadam...
Zabrano mokre pieluszki; niańka wyjęła zwózka dziecko i wzięła je na ręce. Lewin szedł koło żony i przepraszając ją za chwilowe uniesienie, ściskał ukradkiem przed niańką jej rękę.
Dzień cały minął Lewinowi na prowadzeniu bardzo ożywionych rozmów, w których tylko jedna, zewnętrzna część jego umysłu zdawała się przyjmować udział. Lewin rozczarował się już coprawda co do zmiany, jaką spodziewał się znaleźć w swem usposobieniu; pomimo to z rozkoszą odczuwał w swej duszy ciszę i spokój, któremi cała istota jego była przepełnioną.
Po deszczu było zanadto wilgotno, aby iść na przechadzkę; a zresztą chmury nie znikały z widnokręgu i od czasu do czasu, ciskając pioruny i zasłaniając słońce, przesuwały się po skrajach nieba. Całe towarzystwo spędziło resztę dnia w pokoju.
Nie wszczynano żadnych nowych sprzeczek; po obiedzie wszyscy byli w najlepszych humorach. Z początku Katawasow pobudzał panie do śmiechu swymi oryginalnymi dowcipami, ale potem, namówiony przez Siergieja Iwanowicza, zaczął opowiadać o swych ciekawych spostrzeżeniach co do różnicy charakterów, a nawet i fizyonomii much pokojowych, samców i samic, i o ich obyczajach. Siergiej Iwanowicz również był wesoły, i przy herbacie, zapytany przez brata, wykładał swój pogląd na przyszłość kwestyi wschodniej, a mówił tak płynnie i zajmująco, że wszyscy słuchali z uwagą.
Kiti tylko nie mogła dosłuchać go do końca; musiała iść wykąpać Mitię.
W parę minut po jej wyjściu niańka przyszła poprosić i Lewina.
Lewin poszedł do dziecinnego pokoju, nie kończąc pić herbaty, i żałując, iż przeszkodzono mu słuchać ciekawego opowiadania; gdy go zawołano, zaniepokoił się, gdyż wydarzało się to tylko w nadzwyczajnych wypadkach.
Chociaż zajmowały go bardzo, jako zupełnie coś nowego dlań jeszcze, niedosłuchane do końca wywody Siergieja Iwanowicza, jak wyzwolony z pod jarzma tureckiego czterdziestomilionowy świat słowiański powinien, zjednoczony z Rosyą, zacząć nową erę w historyi; chociaż zaniepokoił się tem, co się stało w dziecinnym pokoju i poco go wołają, jednak z chwilą, gdy po wyjściu z salonu znalazł się sam na sam, przypomniały mu się natychmiast ranne rozmyślania. I te wszystkie wywody o znaczeniu rasy słowiańskiej w historyi powszechnej wydały mu się do tego stopnia błahymi w porównaniu z tem, co się dzieje w jego duszy, że na chwilę zapomniał o wszystkiem i znowu poddał się dzisiejszemu rannemu nastrojowi.
Tym razem nie przypominał sobie, jak to dawniej miewało miejsce, całego biegu swych myśli (teraz nie zachodziła potrzeba tego). Obecnie odrazu przeniósł się w sferę działania uczucia, pod którego wpływem znajdował się od pewnego czasu, a które było związane z temi myślami; odnalazł też w duszy swej to uczucie silniejszem i bardziej wyraźnem, niż dawniej.
Teraz nie zachodziło z nim to, co działo się przedtem za każdym razem, gdy pragnął znaleść wewnętrzny spokój; wtedy musiał przejść cały krąg myśli, aby dojść do tego uczucia. Obecnie działo się wręcz przeciwnie: uczucie radości i ukojenia było żywem, jak dawniej, i myśl nie była w stanie nadążyć za niem.
Lewin szedł przez werandę spoglądając na wschodzące dwie gwiazdy i nagle przypomniał sobie: „tak, spoglądając na niebo myślałem o tem, że sklepienie widziane przezemnie nie jest nieprawdą, nie myślałem jednak zupełnie szczerze i coś zataiłem przed samym sobą“ — pomyślał. — „Ale mniejsza z tem! Tutaj nie może być żadna wątpliwość. Tylko trzeba pomyśleć trochę, a wstystko wyjaśni się!“
Gdy wchodził już do dziecinnego pokoju, stanęło mu nagle w pamięci, co właśnie zataił przed sobą: jeżeli głównym dowodem Bóstwa jest Jego objawienie, to na czem polega dobro, dlaczego objawienie to ma się ograniczać jedynie tylko w chrześcijańskim kościele? W jakim stosunku do tego objawienia znajdują się mahometanie i buddyści, których religia również nakazuje wyznawać dobro?
Zdawało mu się, że ma już odpowiedź na to pytanie, lecz nie zdążył jej jeszcze sformułować sobie, gdy znalazł się już w dziecinnym pokoju.
Kiti stała z zakasanemi rękawami koło wanny nad pluskającem się w niej dzieckiem; usłyszawszy kroki męża odwróciła ku niemu głowę, przywołując go z uśmiechem. Jedną ręką podtrzymywała pod główkę leżące na plecach i przebierające nóżkami pulchne niemowlę, drugą zaś, jednostajnie natężając muskuły, wyciskała na nie wodę z gąbki.
— Patrzaj, patrzaj! — zawołała, gdy mąż zbliżył się do niej — Agafia Michajłowna ma racyę... Poznaje...
Chodziło o to, że Mitia, poczynając od dnia dzisiejszego bezwarunkowo poznaje już wszystkich. Aby przekonać Lewina urządzono specyalną próbę, która świetnie wypadła.
Kucharka, sprowadzona naumyślnie do tego, pochyliła się nad dzieckiem. Mitia skrzywił się i główką przecząco pokiwał; dopiero gdy Kiti pochyliła się nad nim, twarzyczka rozjaśniła mu się uśmiechem, rączkami schwycił za gąbkę i mlaskając wargami, wydawał taki niezwykły, pełen zadowolenia dźwięk, że nietylko Kiti i niańkę, ale nawet i Lewina ogarnął zachwyt.
Niańka jedną ręką wyjęła dziecię z wanny, polała je wodą, zawinęła w prześcieradło i krzyczące na cały głos podała matce.
— Cieszę się bardzo, że zaczynasz go kochać — odezwała się Kiti do męża, siadając z dzieckiem przy piersi na swem zwykłem miejscu. — Cieszę się nadzwyczaj... prawdę mówiąc, zaczynałam się już martwić... mówiłeś, że jest ci zupełnie obojętnym.
— Nie... nie mówiłem przecież, że jest mi zupełnie obojętnym... mówiłem tylko, że doznaję rozczarowania.
— Dlaczego rozczarowania?
— Rozczarowałem się nietyle względem niego, co względem uczucia, gdyż spodziewałem się znacznie silniejszego. Zdawało mi się, że rozwinie się w mej duszy coś nowego, rozkosznego. I nagle, zamiast tego, pewien rodzaj obrzydzenia i politowania...
Ona słuchała go uważnie, spoglądając na dziecko i ubierając na swe cienkie palce pierścionki, zdjęte przed kąpaniem syna.
— A przedewszystkiem martwiło mię, że doznawałem daleko więcej obawy i politowania, niż przyjemności. Dopiero dzisiaj, gdym się przeraził nadzwyczaj podczas burzy, przekonałem się, do jakiego stopnia kocham dziecko.
Uśmiech zadowolenia zakwitł na ustach Kiti.
— Przestraszyłeś się więc bardzo? — zapytała. — I ja również... teraz, gdy już wszystko minęło, jestem jeszcze bardziej przerażona. Prawda, jaki ten Katawasow jest sympatyczny!... cały dzień dzisiejszy spędziliśmy nadzwyczaj przyjemnie. I ty, gdy zechcesz, potrafisz nadać stosunkowi swemu z Siergiejem Iwanowiczem taką serdeczną, ujmującą cechę... Powracaj już jednak do nich; po kąpieli bywa tu zawsze gorąco i duszno.
Wyszedłszy z dziecinnego pokoju, Lewin znowu przypomniał sobie myśl, co do której nie zupełnie wyraźnie zdawał sobie sprawę.
Zamiast iść do salonu, z którego dobiegały go głosy rozmawiających, stanął na werandzie, a opierając się rękami o poręcz, zaczął przypatrywać się niebu.
Ściemniło się już zupełnie, a w południowej stronie nieba, na którą Lewin spoglądał, nie było chmur zupełnie. Chmury zasłaniały widnokrąg z przeciwnej strony. Od czasu do czasu rozjaśniała je błyskawica i dawał się słyszeć odległy grzmot. Lewin przysłuchiwał się miarowemu spadaniu kropel z lip, rosnących w ogrodzie, i spoglądał na widziany już tyle razy trójkąt gwiazd i na rozgałęzienie drogi mlecznej, przechodzącej przez środek trójkąta. Za każdym razem, gdy zamigotała błyskawica, nietylko droga mleczna, ale i jasne gwiazdy znikały; z chwilą jednak, gdy błyskawica gasła, pojawiały się one znowu na tych samych miejscach, jak rzucone czyjąś celną, niewidzialną dłonią.
„Cóż więc niepokoi mnie“ — zadał sobie pytanie, wiedząc już z góry, że rozwiązanie wszelakich wątpliwości jest już gotowem, chociaż jeszcze nie sformułowanem wyraźnie w jego duszy.
„Tak, jedno jest widoczne, nie ulegające wątpliwości objawienie Bóstwa: to objawione światu zasady dobra, które ja czuję w sobie i w których uznawaniu, nie to, że się łączę, lecz pomimowoli jestem połączony z mymi bliźnimi w jeden ogół wierzący, zwany Kościołem. No, a żydzi, mahometanie, wyznawcy Konfucyusza lub Buddy? cóż oni są takiego?“ — zadawał sobie pytanie, które wydawało mu się właśnie niebezpiecznem. — „Czyż te setki milionów ludzi pozbawione są owego najlepszego dobra, bez którego życie nie jest nic warte?“... — Zamyślił się nad tem pytaniem, lecz natychmiast postawił je sobie w poprawniejszej formie. — „O cóż ja w rzeczy samej zapytuję? Chodzi mi o stosunek najróżnorodniejszych wierzeń do Bóstwa? Zapytuję się, jak Bóg wogóle objawia się całemu temu światu. Cóż ja czynię? Świadomość nie ulegająca zaprzeczeniu daną jest mi osobiście, daną jest memu sercu, rozum pojąć jej nie zdoła, a ja pragnę uporczywie świadomość tę objąć rozumem i wyrazić słowami.“
„Czyż nie wiem, że gwiazdy są nieruchome?“ — zapytał, spoglądając na jasno świecącą planetę, unoszącą się już nad gałązką brzozy. — „Lecz ja, spoglądając na ruch gwiazd, nie mogę wyobrazić sobie ruchu ziemi i mam słuszność, gdy mówię, że gwiazdy poruszają się.“
„A czyż astronomi mogliby zrozumieć i wyrachować co bądź, gdyby brali pod uwagę liczne, powikłane ruchy ziemi. Wszystkie zdumiewające wywody ich o odległościach, masach, ruchach, obrotach ciał niebieskich są oparte tylko na pozornym ruchu gwiazd około nieruchomej ziemi, na tym samym ruchu, na jaki spoglądam obecnie, i na który spoglądały w ciągu wieków miliony ludzi; ruch ten był i będzie zawsze jednakowym i zawsze może być sprawdzonym. I tak samo, jak byłyby pozbawionymi wszelkiej podstawy i błędnymi wywody astronomów, nie oparte na spostrzeżeniach, czynionych nad widzialnem niebem, zastosowanem do jednego południka i jednego widnokręgu, tak również bezpodstawnymi i mylnymi byłyby i moje wywody, nie oparte na tem pojmowaniu dobra, które dla wszystkich zawsze było i będzie jednakowem, które zostało mi objawionem za sprawą chrześcijaństwa i które zawsze noszę w mej duszy. Niemam ani prawa, ani możności rozwiązywać kwestyi innych wierzeń i ich stosunku do Bóstwa.“
— Jesteś tutaj? — rozległ się nagle głos Kiti, powracającej tą samą drogą do salonu.
— Co ci się stało? wyglądasz jakoś dziwnie... — rzekła, spoglądając bacznie przy blasku gwiazd na twarz męża.
Kiti nie dostrzegłaby nic, gdyby błyskawica, gasząc jednocześnie gwiazdy, nie oświeciła Lewina; przy blasku błyskawicy przyjrzała się jego twarzy i, przekonawszy się, że mąż jest spokojny i wesoły, uśmiechnęła się do niego.
„Ona wie — pomyślał — o czem ja myślę... mówić czy nie mówić jej? Powiem jej chyba“... — lecz z chwilą, gdy chciał zacząć mówić, Kiti odezwała się:
— Mój kochany, bądź tak łaskaw, pójdź do narożnego pokoju i zobacz, czy służąca przygotowała wszystko dla Siergieja Iwanowicza. Przekonaj się przedewszystkiem, czy zaniosła tam nową umywalnię?
— Dobrze, idę w tej chwili — odparł Lewin, wstając i całując żonę.
„Nie, lepiej nie mówić“ — pomyślał, gdy Kiti poszła przodem.
„Jest to tajemnica nadzwyczaj ważna dla mnie, której nie jestem w stanie wyrazić słowami.“ „To nowe uczucie, równie jak i uczucie względem syna, nie zmieniło mnie, nie uszczęśliwiło, nie oświeciło nagle, tak jak o tem marzyłem. Nie było nic niespodziewanego. A czy to wiara czy niewiara, sam nie wiem, co to takiego, ale uczucie to przeniknęło do mej duszy i zakorzeniło się w niej powoli, stopniowo, przyprawiając mnie o cierpienia.“
„Tak samo będę się gniewał na stangreta Iwana, będę się sprzeczał, będę nie w porę wyrywał ze swojem zdaniem; tak samo będzie istniał nieprzenikniony mur między sanktuaryum mej duszy, a otaczającymi mnie, nawet żoną moją; tak samo będę winił ją o mój przestrach, a potem będę żałował swej popędliwości; tak samo nie będę pojmował rozumem po co się modlę, a będę się modlił; obecnie jednak życie moje, całe moje życie, bez względu na wszystko, co może stać się ze mną, każda chwila jego, nie będzie bezcelową, jak dotąd, lecz będzie miała określony, wyraźny cel, polegający na czynieniu dobrze, a cel ten mam władzę wpoić w mą duszę!“
- ↑ Burłakami nazywali się robotnicy, którzy na linach ciągną w górę rzeki statki na Wołdze.
- ↑ Aleksiej Aleksandrowicz samowarem nazywał sławną hrabinę Lidję Iwanównę, która nadzwyczaj łatwo przejmowała się wszystkiem, i każdą sprawę brała gorąco do serca.
- ↑ Sierioża jadał oddzielnie.
- ↑ U Kareninych bywało zawsze parę osób na obiedzie.
- ↑ Chodziło tu o nowy projekt, rozpatrywany obecnie.
- ↑ Miało to oznaczać kompost.
- ↑ Wyjątek z ody Dzierżawina p. t. „Bóg.“ (Przyp. tłum.)
- ↑ Deńszczyk, żołnierz przeznaczony oficerowi do usługi (Przypisek tłumacza).
- ↑ Anna przedrzeźniając męża, położyła nacisk na wyrazie „występny“, jak to zwykle robił Aleksiej Aleksandrowicz.
- ↑ Arszyn = ¼ metra; sążeń = 3 arszynom; wiorsta = kilometrowi. (Przypisek tłumacza).
- ↑ Tak nazywano wysoką baryerę.
- ↑ Tak zwano malarza.
- ↑ Dawała ona utrzymanie wielu ludziom, szczególniej zaś jednej zacnej i muzykalnej rodzinie: wszystkie córki grały na instrumentach rzniętych. Aleksiej Aleksandrowicz znał tę rodzinę i był chrzestnym ojcem najstarszej córki.
- ↑ Tak zwano poufale pułkownika.
- ↑ Taskat’ = ciągnąć.
- ↑ Djabłem nazywali oboje zazdrość.
- ↑ Był to nowy zwierzchnik.
- ↑ Kalambur, oparty na niedającej się oddać w przekładzie grze słów: rozwodem po rosyjsku nazywa się parada warty honorowej. (Przypisek tłumacza).
- ↑ Anałoj = pulpit, na którym w cerkwiach leży ewangelia. (Przypisek tłumacza).
- ↑ Zachowywanie zwyczajów przestrzegały ściśle księżna i Darja Aleksandrowna.
- ↑ Iwanow, rosyjski malarz-naturalista. (Przyp. tłumacza).
- ↑ Anna nazywała tak swą dziewczynkę.
- ↑ Sitnikow był pedagogiem, zajmującym się naukowem wychowaniem Sieroży.
- ↑ Nadieńka była siostrzenicą Lidyi Iwanownej i wychowywała się u niej.
- ↑ Piotr Ignatjewicz był to główny wychowawca Sieroży.
- ↑ Południowych Słowian.
- ↑ Arsenjusz było na imię mężowi siostry Kiti, Lwowej.
- ↑ Lewy koń dyszlowy, sprowadzony ze wsi.
- ↑ Każ podać herbatę do salonu.
- ↑ W ten pogardliwy sposób chłop nazywał stróża.
- ↑ Tak nazywał starego Płatona.
- ↑ Tak nazywał się lasek koło domu.