Anna Karenina (Tołstoj, 1898)/Część druga/XIX

<<< Dane tekstu >>>
Autor Lew Tołstoj
Tytuł Anna Karenina
Wydawca Spółka Wydawnicza Polska
Data wyd. 1898-1900
Druk Drukarnia »Czasu« Fr. Kluczyckiego i Spółki
Miejsce wyd. Kraków
Tłumacz J. Wołowski
Tytuł orygin. Анна Каренина
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XIX.

W dzień wyścigów w Krasnem Siole Wroński przyszedł wcześniej niż zwykle na befsztyk do sali pułkowego klubu. Wroński nie potrzebował trenować się specyalnie, gdyż waga jego nie przekraczała określonej normy, cztery i pół pudów, lecz musiał wystrzegać się utycia i dlatego powstrzymywał się od słodkich i mącznych potraw. Wroński siedział w rozpiętym surducie, z pod którego widać było białą kamizelkę, oparł się rękoma o stół i, czekając na zamówiony befsztyk, spoglądał w leżący przed nim na talerzu francuski romans. Wroński patrzał w książkę tylko dlatego, aby nie rozmawiać z wchodzącymi i wychodzącymi oficerami i módz swobodnie oddawać się swym myślom.
Wroński myślał o tem, że Anna przyrzekła mu schadzkę na dzisiaj po wyścigach. Lecz Wroński nie widział się z nią już od trzech dni i nie był pewnym, czy schadzka będzie mogła mieć dzisiaj miejsce, gdyż Aleksiej Aleksandrowicz powrócił już z zagranicy; nie wiedział również, w jaki sposób dowiedzieć się o tem. Wroński widział się po raz ostatni z Kareniną na letniem mieszkaniu u Betsy, do Kareninych zaś starał się jeździć o ile można najrzadziej; dzisiaj zaś chciał jechać do nich koniecznie i łamał sobie głowę nad pytaniem: „jak to zrobić?“
„Ma się rozumieć, że powiem, iż Betsy przysłała mnie dowiedzieć się, czy ona przyjedzie na wyścigi. Ma się rozumieć, że pojadę!“ — zdecydował się Wroński, odrywając wzrok od książki i w jednej chwili począł wyobrażać sobie rozkosz, jakiej dozna, gdy ujrzy Annę, i twarz jego rozpromieniła się.
— Poszlij do mnie do domu, aby natychmiast zakładano trójkę do powozu — polecił Wroński lokajowi, podającemu mu befsztyk na srebrnym półmisku, poczem przysunął talerz i wziął się do jedzenia.
W sąsiedniej bilardowej sali słychać było stuk bil, głośną rozmowę i śmiechy; we drzwiach, prowadzących z bilardu do jadalni pokazało się dwóch oficerów: jeden bardzo młody z delikatnymi rysami, wstąpił dopiero niedawno do pułku z korpusu paziów; drugi zaś, otyły, stary oficer z bransoletką na ręku i z małemi, zapuchniętemi oczyma.
Wroński spojrzał na nich, zachmurzył się i, udając że ich nie widzi, zajął się jednocześnie jedzeniem i czytaniem.
— Nabierasz sił do pracy? — zapytał otyły oficer, siadając przy nim.
— Jak widzisz — odparł Wroński, obcierając usta serwetą i nie patrząc na mówiącego.
— A nie boisz się utyć? — zapytał znów oficer, wskazując miejsce młodemu koledze.
— Co? — odezwał się Wroński, marszcząc gniewnie czoło i pokazując swe gęste, równe zęby.
— Nie boisz się utyć?
— Kelner, xeresu! — zawołał Wroński, nie odpowiadając na zadane sobie pytanie i, odwróciwszy stronicę, wziął się napowrót do czytania.
Otyły oficer zaczął przeglądać kartę z winami i zwrócił się ku młodziutkiemu koledze.
— Wybierz sam, co mamy pić — rzekł, podając mu kartę i patrząc na niego.
— Może reńskiego — odparł młody oficer, spoglądając z pewną obawą na Wrońskiego i starając się podkręcić wąsiki, które dopiero zaczynały mu się wysypywać pod nosem. Spostrzegłszy, że Wroński nie zwraca na nich uwagi, młody oficer wstał.
— Chodźmy do sali bilardowej — zaproponował.
Otyły oficer podniósł się z krzesła z pokorną miną i obydwaj znikli za drzwiami.
Jednocześnie wszedł do pokoju wysoki, zgrabny rotmistrz Jawszyn i skinął pogardliwie głową dwom oficerom — podszedł ku Wrońskiemu.
— Jak się miewasz? — zawołał, uderzając go mocno dużą swą dłonią po epoletach. Wroński gniewnie odwrócił się, lecz po chwili twarz jego rozpromieniła się zwykłym mu spokojnym uśmiechem.
— Mądrze czynisz, Aleszo — rzekł rotmistrz doniosłym barytonem. — Zjedz teraz trochę i wypij jeden kieliszek.
— Kiedy mi się nie chce jeść.
— Ci dwaj nie rozłączają się — dodał Jawszyn, spoglądając z ironicznym uśmiechem na obydwóch oficerów, którzy wychodzili właśnie z pokoju, i usiadł koło Wrońskiego, zginając swe długie, za długie jak na krzesło, na którem siedział, nogi, obciśnięte w rajtuzy. — Dlaczego nie byłeś wczoraj w kraśnieńskim teatrze? Numerowa wcale nieźle śpiewała. Coś porabiał wczoraj?
— Zasiedziałem się u Twerskich — odparł Wroński.
— A! — zauważył Jawszyn.
— Jawszyn, gracz, hulaka, człowiek nietylko nie mający żadnych zasad, ale, owszem, mający przewrotne, — Jawszyn był w pułku najlepszym przyjacielem Wrońskiego. Wroński lubił Jawszyna i za jego niepospolitą fizyczną siłę, którą Jawszyn objawiał przeważnie w ten sposób, że mógł pić jak beczka, nie sypiać całemi nocami, a pomimo to zawsze doskonale wyglądał, i za jego ogromną siłę moralną, którą wykazywał zawsze w stosunkach z władzą i z kolegami, każąc im się bać i szanować siebie; moralną swą siłę Jawszyn wykazywał również i w grze, którą prowadził zwykle na dziesiątki tysięcy rubli i zawsze, pomimo ogromnej ilości wypitego wina, tak zręcznie i spokojnie, że uchodził za najlepszego gracza w angielskim klubie. Wroński szanował i lubił Jawszyna przeważnie dlatego, że był pewnym, iż Jawszyn lubi go nie dla jego nazwiska i bogactwa, lecz dla niego samego; tylko z nim jednym Wroński chciałby rozmawiać o swej miłości, gdyż był głęboko przekonanym, że tylko Jawszyn, pomimo tego, że jak się zdawało, pogardzał każdem uczuciem, był w stanie zrozumieć tę głęboką namiętność, którą obecnie życie jego, Wrońskiego, wypełnionem było. Prócz tego, Wroński wiedział napewno, że Jawszyn nie znajduje przyjemności w plotkach i w skandalu, lecz pojmuje to uczucie we właściwem świetle, to jest wie i wierzy, że miłość to nie żart i nie zabawka, lecz rzecz poważna i głęboka.
Wroński nie rozmawiał z Jawszynem o swej miłości, wiedział jednak, że Jawszyn wie wszystko, że zapatruje się na nią z właściwego punktu i Wrońskiemu było przyjemnie widzieć to po jego oczach.
— A, tak! — rzekł Jawszyn, dowiedziawszy się, że Wroński był u Twerskich i mrugnąwszy czarnemi oczyma, wziął się za lewy was i począł zakręcać go na dół, jak to miał we zwyczaju robić.
— A ty coś porabiał wczorajszego wieczora? Wygrałeś? — zapytał Wroński.
— Ośm tysięcy, ale trzy, wątpliwe, gdyż zapewne nie odda mi ich nigdy.
— Możesz więc przegrać, trzymając za mną — rzekł Wroński z uśmiechem. (Jawszyn założył się o znaczną sumę, że Wroński wygra na wyścigach).
— Ręczę, że nie przegram: jeden tylko Machotin jest niebezpiecznym.
Rozmowa przeszła powoli na wyścigi, o których Wroński myślał obecnie nieustannie.
— Chodźmy, jużem skończył — rzekł Wroński, wstając i idąc ku drzwiom; Jawszyn wstał również, wyciągając swe długie nogi i szerokie ramiona.
— Dla mnie zawcześnie jeszcze na obiad, trzebaby jednak wypić trochę. Zaraz przyjdę. Dawaj wina! — zawołał Jawszyn swym znanym powszechnie głosem, od którego drżały szyby. — A zresztą niepotrzeba! — zawołał znów po chwili. — Jeśli idziesz do domu, to i ja pójdę z tobą.
Wroński i Jawszyn wyszli.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Lew Tołstoj i tłumacza: J. Wołowski.