Anna Karenina (Tołstoj, 1898)/Część siódma/VII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Lew Tołstoj
Tytuł Anna Karenina
Wydawca Spółka Wydawnicza Polska
Data wyd. 1898-1900
Druk Drukarnia »Czasu« Fr. Kluczyckiego i Spółki
Miejsce wyd. Kraków
Tłumacz J. Wołowski
Tytuł orygin. Анна Каренина
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VII.

Lewin przyjechał do klubu na sam czas, gdy wszyscy prawie goście i członkowie już się pozjeżdżali. Lewin nie był w klubie od bardzo dawna, od czasu, gdy po skończeniu uniwersytetu, mieszkał stale w Moskwie. Pamiętał dobrze klub, szczegóły jego wewnętrznego urządzenia, zapomniał jednak zupełnie o tem wrażeniu, jakiego dawniej zawsze doznawał w lokalu klubowym. Zaledwie jednak wjechał na szerokie, półokrągłe podwórze i, wysiadłszy z dorożki, wszedł na ganek, a szwajcar ujrzawszy go, otworzył mu drzwi i ukłonił się; zaledwie ujrzał w sieni kalosze i futra członków; zaledwie usłyszał tajemniczy, poprzedzający go dzwonek i ujrzał, wchodząc po szerokich, wyścielonych dywanem schodach, figurę w niszy, a we drzwiach na górze trzeciego, znajomego sobie szwajcara w klubowej liberyi, który, nie śpiesząc się, otwierał drzwi i przyglądał się wchodzącemu gościowi; Lewina ogarnęła znowu dawna atmosfera klubu, atmosfera wytchnienia, spokoju i komfortu.
— Niech pan będzie łaskaw zostawić kapelusz — zwrócił się szwajcar do Lewina, który zapomniał o przepisie klubowym, że kapelusze należy zostawiać w kontramarkarni. — Dawno pan nie był już u nas. Książę jeszcze wczoraj zapisał pana; księcia Stepana Arkadjewicza niema jeszcze.
Szwajcar znał doskonale nietylko Lewina, lecz i wszystkich jego krewnych i znajomych, dlategoteż wspomniał zaraz o starym księciu i o Stepanie Arkadjewiczu.
Minąwszy pierwszy, przechodni pokój z parawanem, i drugi, gdzie za przegródką, mieściła się owocarnia, Lewin wszedł do jadalnego pokoju, wyprzedzając po drodze idącego zwolna staruszka.
Wszystkie stoły były już prawie zupełnie zajęte; Lewin przeszedł koło nich, dostrzegając tu i owdzie młodych i starych, ledwo znajomych sobie, i bliskich ludzi. Wszyscy byli weseli i pogodni, zdawało się, że wszyscy pozostawili na dole u szwajcara swe kłopoty i przykrości razem z czapkami, i że mają zamiar, nie śpiesząc się, używać darów życia. Lewin zauważył i Świażskiego, i Szczerbackiego, i Niewiedowskiego, i starego księcia, i Wrońskiego, i Siergieja Iwanowicza.
— A co, spóźniłeś się po swojemu!? — z uśmiechem zawołał stary książę, podając mu rękę przez ramię. — Co słychać u Kiti? — dodał, poprawiając serwetę, zatkniętą za dziurkę od kamizelki.
— Dziękuję, zdrowa. Są wszystkie trzy u nas na obiedzie.
— A... Aliny-Nadiny... Tutaj u nas już niema miejsca. Idź do tamtego stołu i siadaj czemprędzej — rzekł książę, odwracając się i biorąc ostrożnie od lokaja talerz uchy z nalimów.
— Lewin, tutaj! — rozległ się trochę dalej sympatyczny głos. Był to Turowcyn, siedzący razem z młodym wojskowym, koło którego dwa miejsca były założone przechylonemi krzesłami. Lewin z przyjemnością podszedł do niego, gdyż lubił zawsze poczciwego hulakę Turowcyna, z którego osobą łączyło się wspomnienie o stanowczem porozumieniu się z Kiti — a zresztą dzisiaj, po tych wszystkich mądrych rozmowach, wymagających pewnego natężenia umysłu, widok wesołego zawsze Turowcyna sprawiał mu szczególną przyjemność.
— To dla pana i dla Obłońskiego... zaraz zjawi się.
Prosto trzymający się, wesoły, ze śmiejącemi się zawsze oczyma wojskowy, był przyjezdnym z Petersburga, nazwiskiem Gagin; Turowcyn zaznajomił go z Lewinem.
— Obłoński wiecznie się spóźnia.
— Oto i on!
— Przyjechałeś przed chwilą zapewne? — odezwał się Obłoński, podchodząc prędko ku nim. — Jak się macie... piłeś wódkę?... chodźmy więc.
Lewin wstał i skierował się z nim razem ku dużemu stołowi, zastawionemu wódkami i najróżniejszemi zakąskami. Zdaje się, że z dwudziestu przynajmniej gatunków zakąsek, można wybrać przynajmniej jedną smaczną, lecz Stepan Arkadjewicz zażądał jakiejś nadzwyczajnej, i jeden z uwijających się w liberyi lokai przyniósł ją natychmiast, poczem wypili obydwaj po jednym kieliszku i powrócili do ogólnego stołu.
Jeszcze podczas zupy Gagin kazał przynieść butelkę szampańskiego i nalać cztery szklanki. Lewin wypił i polecił przynieść drugą; był głodny, jadł więc i pił z apetytem, i z przyjemnością przyjmował udział w wesołej i ożywionej rozmowie. Gagin przyciszonym głosem opowiedział najnowszą petersburską anegdotę; chociaż anegdota była nieprzyzwoitą i głupią, była jednak bardzo zabawną i Lewin parsknął tak głośno śmiechem, że aż sąsiedzi obejrzeli się.
— Coś w tym rodzaju jak ta, którą słyszałem parę dni temu... znasz ją? — zapytał Stepan Arkadjewicz. — Doskonała! Podaj jeszcze butelkę! — zwrócił się do lokaja i zaczął opowiadać.
— Piotr Iljicz Winowski kazał panom podać — przerwał Stepanowi Arkadjewiczowi stary lokaj, podając na tacy dwie szklaneczki z musującym szampanem, zwracając się do Obłońskiego i Lewina. Stepan Arkadjewicz wziął szklankę i skinąwszy głową ku siedzącemu na drugim końcu stołu łysemu, rudemu i wąsatemu mężczyźnie, uśmiechnął się do niego po przyjacielsku.
— Kto to? — zapytał Lewin.
— Widywałeś go u mnie... nie pamiętasz? Bardzo porządny człowiek.
Lewin również skłonił się Winowskiemu i wziął szklankę.
Anegdota Stepana Arkadjewicza była też bardzo zabawną, i Lewin opowiedział również swoją, a i ta zyskała ogólne uznanie. Potem zaczęto mówić o koniach, o dzisiejszych wyścigach i pierwszej wygranej, którą zdobył Atłasowy, rysak Wrońskiego. Lewin nie zauważył nawet, że obiad ma się już ku końcowi.
— A... oto i oni! — zawołał Stepan Arkadjewicz, przechylając się przez poręcz krzesła i podając rękę Wrońskiemu, przechodzącemu właśnie koło ich stołu w towarzystwie wysokiego pułkownika z gwardyi. Spojrzenie Wrońskiego również wyrażało ogólne klubowe zadowolenie. Wroński oparł się wesoło na ramieniu Stepana Arkadjewicza, szepcząc mu coś do ucha, i z tym samym wesołym uśmiechem podał rękę Lewinowi.
— Dobrze, że się spotykam z panem — rzekł. — Szukałem pana wtedy na wyborach, powiedziano mi jednak, że pan już wyjechał.
— Wyjechałem tego samego dnia. Rozmawialiśmy właśnie przed chwilą o pańskim koniu... winszuję panu — mówił Lewin — doskonały koń...
— Przecież i pan trzyma wyścigowe.
— Nie, ojciec mój trzymał, a ja nie, ale znam się na nich i lubię je.
— Gdzieś siedział? — zapytał Stepan Arkadjewicz.
— Przy sąsiednim stole, za kolumną.
— Winszujcie mu panowie — odezwał się wysoki pułkownik — druga nagroda cesarska... żebym ja miał takie szczęście w kartach, jak on na wyścigach... szkoda zresztą złotego czasu... idę do „piekielnej“ sali — rzekł pułkownik i odszedł.
— To Jawszyn — odpowiedział Wroński Turowcynowi i siadł na wolnem miejscu. Po wypiciu nalanej sobie szklanki kazał podać świeżą butelkę. Pod wpływem atmosfery klubowej i wypitego wina, Lewin rozgadał się z Wrońskim o rasach bydła, i cieszył się, iż nie czuje już żadnej nienawiści do tego człowieka, powiedział mu nawet, że słyszał od żony, iż spotkała się z nim u księżnej Maryi Borysownej.
— Ach, księżna Marya Borysowna! — zawołał Stepan Arkadjewicz i opowiedział o niej anegdotę, z której wszyscy roześmieli się, szczególniej Wroński śmiał się tak serdecznie, że Lewin poczuł, iż pogodził się już z nim najzupełniej.
— Wypiliście już? — zapytał Stepan Arkadjewicz, wstając i uśmiechając się. — Chodźmy więc dalej!...


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Lew Tołstoj i tłumacza: J. Wołowski.