<<< Dane tekstu >>>
Autor Eliza Orzeszkowa
Tytuł Argonauci
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1900
Druk W. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
II.

Dziesięć dni nieobecności sprawiło, że Darwid po powrocie z zabawy myśliwskiej, która szumnie i wspaniale odbyła się w dobrach ks. Zenona, wpadł w wir interesów, zajęć, wizyt, nawet dla niego, tak bardzo w rzeczy te wprawnego, kłopotliwy i utrudzający. Wyjeżdżał, przyjmował, długiemi godzinami sam i z pomocą innych pisał i rachował, naradzał się, toczył spory, zawierał umowy z mnóstwem ludzi. Czasem, w bardzo krótkich przestankach pomiędzy zajęciami, w karecie, po nocy gwarnej i trudzącej, na bezsenny prawie jej koniec kładąc się do pościeli, myślał, że jednak ta zabawa, z której przed niewielu dniami powrócił, kosztuje go zbyt drogo. Życie jego to pasmo prac i obowiązków, tak gęsto utkane, że każda przerwa sprowadza na innym punkcie takie ich skupienie, które prawie przenosi jego siły, jego nawet siły. I po co? dlaczego tam pojechał? Czy doświadczył przyjemności? Gdzież tam! Ci dorośli, albo i starzy ludzie, czyniący sobie szczęście lub nieszczęście z trafności lub nietrafności dokonanego wystrzału, ci wielcy panowie, trawiący czas na rozrywce, która gwarem, rodzajem toczonych rozmów, widokiem krwi przelanej przypominała stan umysłowy i zmysłowy dzikich, wydawali mu się dziećmi, czasem nudnemi, czasem śmiesznemi. Taka wesołość lekka, próżniacza, trochę dzika, a trochę rycerska, nie znajdowała przystępu do jego mózgu, od tak dawna opanowanego surowością cyfry i daty. Spotkał się tam wprawdzie, choć tylko raz jeden, z nastrojem lirycznym. Jakiś młodzieniec, na jednej z wycieczek obok niego jadący, a potem stojący, skłonić go usiłował do zachwycania się widokiem pola zasłanego śniegiem, rzeźwością powiewów, unoszących się nad tem polem, głębokiemi perspektywami lasu i t. d. Był to liryk. Wyznawał otwarcie, że myśliwstwo było mu obojętne, a udział w wyprawie brał nie dla zwierza, lecz — dla natury. Kochał naturę. Owszem, owszem. Darwid wiedział, że mnóstwo ludzi kocha naturę. Sztuka i natura muszą być istotnemi potęgami, skoro mnóstwo ludzi uderza przed niemi czołem. Może uderzyłby i on, gdyby droga życia prowadziła go tamtędy, ale szlak jej rozwinął się w innym kierunku, zdala od nich, więc nie zapoznał się z niemi, nie miał czasu. Patrzy na pole, śnieg, las — i widzi pole, śnieg, las, nic nadto i nic więcej. Należy do ludzi, którzy nazywają kota kotem, a filuta filutem, wszelkie hyperbole, ody i egzaltacye mając w cichej pogardzie. Lirycznego towarzysza słuchał zrazu z ciekawością, badając w nim pewien rodzaj ludzi, mało sobie znany, potem już tylko przez grzeczność i z ukrywanem znudzeniem. Znudzenie ukrywał, a jawnie usiłował udawać, że podziela zachwyty, zapały, wesołość. Naturalnie, znajdował się w gronie ludzi bardzo możnych, bardzo wysoko stojących, pływał w morzu krwi czysto błękitnej, więc ironię, lekceważenie i poziewanie wpychał do wnętrza, a na zewnątrz miał tylko samą gładkość, giętkość i wszechstronną przyjemność postawy, rozmowy, uśmiechów. Była to także praca, zrazu wynagrodzona pewnym rodzajem żywej rozkoszy. Zrazu sam nie czuł tego, że przechadzając się po salonach książęcych, równy książętom, przyjacielsko bawiąc się i rozmawiając z książętami, wysoko podnosił mądre i wygładzone czoło, wydawał się wyższym, niż był w istocie, i ruchomemi nozdrzami, które zwierały się, to znowu rozwierały, wchłaniał woń wielkości, otaczającej i własnej. Ale wkrótce stan ten ustąpił przed czemś przykrem, niezupełnie jasno określonem, lecz sprawiającem to, że nie czuł się zupełnie pewnym siebie i odpowiedniości całego siebie do otoczenia. Bo jakkolwiek nieskazitelną i najwykwintniejszą w świecie była grzeczność otaczających, jakkolwiek pochlebne słowa uznania dla jego pracy i zasług w słuch mu wpadały, jakkolwiek silnie stopy jego opierały się na gruncie wykutym ze złota, czuł się tu obcym, zaplątanym w koło zjawisk nowych, najeżonych trudnościami. Niekiedy mówiono tu o rzeczach, których on nie znał, używano wyrażeń dla niego dziwnych, wspominano stosunki pokrewieństwa, wypadki jemu nie wiadome. Zaczął stawać na straży swoich słów i poruszeń, z tajemną obawą, aby którekolwiek nie odskoczyło zbyt wypukle, czy jaskrawo od tła, wśród którego się znajdował. Pomimo wszystkiego, co go z tem tłem łączyło, zaczął uczuwać szerokie próżnie, które go z nim rozdzielały.
To onieśmielenie, rzecz zupełnie nowa, od najwcześniejszych lat niedoświadczana, była udręczeniem, które w ostatnich dniach zabawy spadło wraz ze znudzeniem i czemś jeszcze trzeciem... z uczuciem obcości względem otoczenia i otaczających. Nic nie pomogło: ani żelazna praca, którą głośno tu wysławiano, ani zgromadzone przez nią miliony, dla których wyznawano cześć nietajoną. Pomiędzy tymi ludźmi, do których koła pragnął zawsze wejść jako część jego integralna, na tym szczycie społecznym, ku któremu wspinał się marzeniem i staraniem, uczuł się jak w krześle niewygodnem, na chłodne powietrze wystawionem i wszelkich widoków pozbawionem. Nie miał tu na czem oprzeć wzroku i myśli. Pustka. Pustka i nuda. Trochę upokorzenia także, które jak robaczek drobniutki, lecz zjadliwy, świdrowało mu dno serca. Nic więc dziwnego, że zdając sobie sprawę ze sposobu użycia tego czasu, ze wszystkiego, co widział, słyszał i czego doświadczył, miał na ustach jeden ze swych uśmiechów najwięcej szpilkami najeżonych, a w myśli powtarzający się wyraz: — Nędza!
Był zbyt rozumny, aby wielu rzeczom tego świata, tym nawet, których pragnął i ku którym dążył, imienia tego niekiedy nie nadawać.
Po kilku dniach pracy tak wytężonej, że zdumiewało tych, którzy na nią patrzali, a z sił obierała udział w niej biorących, w godzinie przedwieczornej przyjmował jak zwykle w gabinecie swoim wszystkich, którzy bądź dla interesów, bądź z odwiedzinami przybywali. Nie znał wyłączeń dla nikogo, ani ulg dla samego siebie. Przyjmował wszystkich, rozmawiał ze wszystkimi, bo niepodobna przewidzieć, co kto przynieść może, na co kto przydać się może, jeżeli nie zaraz, to kiedykolwiek, jeżeli nie bardzo, to trochę. Jednak policzki jego wydawały się chudszymi, niż zwykle, i chwilami mowa była mniej płynną. Ta wyprawa myśliwska i wszystko, czego wśród niej doświadczył, a potem dni ruchu i wytężenia myśli niesłychanego, wybiły się mu na twarz wyrazem zmęczenia. A chwilowe i lekkie jąkanie się w mowie pochodziło z odbiegania myśli ku przedmiotowi, który jątrzył go, podnosił mu z dna piersi kłąb ślizkich wężów. Przed kilku godzinami, sekretarza, który pomimo młodości, gorliwości i sprytu, uginał się pod brzemieniem walących się nań trudów, zapytał: czy wszystko jest gotowe do mającej wkrótce odbyć się w domu zabawy i czy w czasie nieobecności jego wiele rozporządzeń od pani domu otrzymał? Sekretarz okazał zdziwienie ogromne. Jakto? Więc zamiar ten porzuconym nie został? Nazajutrz po odjeździe pryncypała w celu tym porozumieć się pragnął z panią domu, ale mógł zobaczyć tylko pannę Irenę, która oświadczyła, że zleceń żadnych nie otrzyma, i że usługi jego w tym kierunku potrzebnemi nie będą. Potem w domu panowała cisza, nienaruszona przygotowaniami żadnemi...
— Tak! — przerwał Darwid: — żona moja musi czuć się niezdrową. Jej częste migreny... Cóż robić? Nerwy kobiece to — force majeure...
Ale teraz, przyjmując wizyty i rozmawiając o interesach, odbiegał myślą w stronę tego oporu, niespodziewanie spotkanego. Jakto! ona... ta, dla której łaską najwyższą, szczytem szczęścia, była możność stania jeszcze na czele domu jego, w blasku bogactwa i czci powszechnej, śmiała... miała bezwstyd sprzeciwiać się jego woli! Czuł w sobie taką pogardę, że w myśli obalał na ziemię tę kobietę i deptał po niej; pomimo to, prawie bezwiednie winę przypisywał nie jej, lecz Irenie. Prawie bezwiednie stawała mu przed oczyma wysoka panna, chłodna i dystyngowana, która u dołu wschodów, w puchach czarnego futra, z prawie twardym błyskiem oczu pod fantastycznym kapeluszem, mówiła:
— Ten bal nie przyjdzie do skutku.
To ona, Irena. Tamta nie zdobyłaby się na to. Czyliż jej nie znał? Była zawsze tak łagodną i słabą... Bezsilna, nędzna! Na jakąż energię ona zdobyćby się zdołała! To Irena!
Myśląc tak, ostatniemu z gości uprzejmie ściskał rękę i aż do progu mówił mu, że trzeba koniecznie, aby stowarzyszenie handlowe o którem była mowa, usiłowało zdobyć sobie szersze podstawy działania, przez zdobycie szerszych i pewniejszych źródeł kredytu.
— Kredyt, kochany panie, kredyt! Pierwsza litera w abecadle finansowości teraźniejszej... Niech państwo wyślą kogo do stolicy... kogoś...
Zawahał się. Myślał: »To Irena!«
Potem kończył:
— Kogoś z odpowiednią kompetencyą i powagą, najlepiej tę osobę, o której mówiliśmy. Taką jest rada moja.
Za ostatnim ukłonem gościa zamknęły się drzwi przedpokoju. Darwid odwrócił się i zobaczył stojącą u okrągłego stołu Irenę. Dnia tego rozmijając się na schodach, gdy ona wracała z wycieczki do miasta, a on dążył ku oczekującej go karecie, witali się z sobą przelotnie i pośpiesznie. Nie miał wtedy ani sekundy czasu, aby z nią mówić; jej także pilno było, bo szybko na schody wbiegała.
Bonjour, père! — rzekła wówczas, szybkim ruchem skłaniając głowę.
Bonjour, Irène! — odpowiedział, uchylając kapelusza.
Za nim, niosąc ciężką tekę z papierami, szedł sekretarz; za nią postępował jakiś kupczyk, z jakiemś pudłem. Jakkolwiek bądź powitanie potrzebnem już nie było, Irena, stojąc u okrągłego stołu, odrazu mówić zaczęła.
— Przyszłam, mój ojcze, aby w imieniu mamy i swojem prosić cię o pół godziny rozmowy, ale dziś, zaraz, koniecznie.
Stanik jej, ciemny i obcisły, miał stojącą, bardzo wysoką krezę, która, jak wpół otwarta pochwa liścia pąk białego kwiatu, obejmowała jej twarz szczupłą, wydłużoną, bardzo bladą.
I cała zresztą, z tym pokoju bardzo wysokim, z wielkimi sprzętami, wydawała się mniejsza, niższą, niż gdzieindziej. Jednak słowa: »zaraz i koniecznie«, wymówiła z naciskiem tak stanowczym, że Darwid zatrzymał się pośrodku pokoju i utkwił w nią przenikliwe spojrzenie.
— W imieniu matki i swojem... przyszłaś — powtórzył: — cóż to za uroczystość i stanowczość mowy! Zapewne chcesz mi wyjaśnić przyczyny, dla których twoja matka i ty uznałyście za stosowne sprzeciwiać się mojej woli...
— Nie ojcze — odpowiedziała; mam zamiar owszem oznajmić ci, jaką jest wola mamy i moja...
Z żywością zapytał:
— Co do tego balu?
— Nie, idzie o rzecz niezmiernie ważniejszą od balu.
Na chwilę umilkli oboje. Gdyby słowa, które pomiędzy sobą zamienili były mniej ucinkowe i mniej szybko po sobie następujące, byliby może usłyszeli w kącie pokoju, za ścianą z książek ustawionych na bardzo ozdobnej etażerce, lekki i krótko trwający szelest. Coś się tam poruszyło i wnet znieruchomiało.
— Idzie o rzecz niezmiernie ważniejszą od balu, — powtórzyła Irena — bo o spokój, honor i sumienie mojej matki.
— Co za pompatyczność wyrażeń! — z lekkim śmiechem zawołał Darwid; — coraz więcej spostrzegam, że egzaltacya jest chorobą w rodzinie mojej panującą! Wolałbym abyś mówiła poprostu...
— Rzecz, o której mam mówić, nie jest prostą, więc używam stylu stosownego do treści — odpowiedziała i na jednym z fotelów usiadła wyprostowana, z rękoma na kolanach, sztywna, wśród rozłożystych i ciężkich poręczy.
— Rzecz, o której mam mówić z tobą, mój ojcze, jest bardzo skomplikowaną i subtelną. Czy nie podzielasz zdania mego, ojcze, że można popełnić to, co powszechnie nazywa się błędem, a posiadać jednak serce szlachetne i cierpieć niezmiernie? Zdaniem powszechnem, to cierpienie jest słuszną karą, czy pokutą za błąd popełniony, ale ja to zdanie uważam za malowany garnek, bo, mój Boże, wszystko na świecie jest tak zawikłane, marne, względne...
Mówiła z zupełnym spokojem, przy ostatnich jednak słowach lekko wzruszyła ramionami. Darwid wpatrywał się w nią oczyma osłupiałemi.
— Jakto? — przytłumionym głosem zaczął: — ty... ty... przyszłaś mówić ze mną o... tem!... Wiesz? rozumiesz? I przyszłaś, aby o... tem mówić?
— Mój ojcze, — odpowiedziała — aby rozmowa do jakiegoś wyniku doprowadzić nas mogła, trzeba przedewszystkiem, abyśmy usunęli z pomiędzy siebie malowane garnki...
— Co to znaczy? — zapytał.
— Co? Malowane garnki? To są takie zlepki gliny liche i tylko na piękne kolory pomalowane, jak np. byłaby w tym wypadku z mojej strony: naiwność, zawstydzenie, skromność i tym podobne cerowane szkarpetki!
Zaśmiała się.
— Oddawna wiem o wszystkiem, co zaszło... Byłam małą dziewczynką, w kącie pokoju ubierając lalkę, kiedy pewna rozmowa pomiędzy tobą, ojcze, a mamą obiła mi się o uszy i znacznie dopomogła do zrozumienia tego, co potem zaszło. Z powodu interesów i zatrudnień, które cię pochłaniały, byłeś, ojcze, zawsze nieobecny. O, nie myślę krytykować cię, mój ojcze, wcale nie! Tylko przedstawia się tu kwestya logiki, prostej logiki. Goniłeś, ojcze, za tem, co było szczęściem twojem, radością twego życia, a mama... biedna mama pochyliła się, aby dla siebie także podjąć trochę szczęścia i radości. Tylko, że twoje szczęście i radości, ojcze, były jasne, jawne, tryumfujące, a mamy... zawsze pełne ciemności, trucizny i wstydu.
Po raz pierwszy w tej rozmowie głos jej drgnął, i, pochyliwszy twarz, różowym końcem palca zmiotła z sukni jakiś spadły na nią pyłek; potem znowu, jasnym, spokojnym wzrokiem patrząc na ojca, który naprzeciw niej usiadł, dalej mówiła:
— Aby cię ojcze przekonać, że rozmowa nasza posiada znaczenie zupełnie poważne i stanowcze, pozwolę sobie odkryć przed tobą tajemne, lecz dla mnie widoczne sprężyny, które zarządziły tak zwanym błędem i teraźniejszem usposobieniem mamy...
Nerwowym ruchem zarzucając na nos binokle, Darwid odezwał się:
— Możeby lepiej to ominąć i wprost do rzeczy przystąpić?
— Nie, ojcze — odpowiedziała — proszę cię abyś mi pozwolił zabrać sobie kilka minut czasu. To potrzebne. Każdy człowiek ma t. zw. duszę, osobną, do innych niepodobną...
Zatrzymała się na chwilę, wzruszyła ramionami.
— Czy ja wiem zresztą? Może to także malowany garnek ta dusza? Ale taką jest nazwa pospolita, różnym naszym uczuciom i skłonnościom nadawana. Więc pour la commodité de la conversation, używać jej będę...
Uśmiechnęła się i mówiła dalej:
— Dusze są rozmaite: twarde jak stal, miękkie jak wosk, niedostępne dla sentymentów i sentymentalne. Dusza mamy jest miękką i sentymentalną. Jak powietrze do oddychania, potrzebuje tkliwości, opieki, zaufania... czy ja wiem zresztą?... rozmaitych ingredyencyi, które składają tak zwane kochanie, przywiązanie, etc. Ty, mój ojcze, miałeś duszę ze stali i tak niezmiernie wiele interesów... myśmy byli dziećmi... Kara podówczas zaledwie mówić zaczynała... Cóż? przyszedł moment... czy ja wiem jaki? Na tem to już się nie znam... ale... ostatecznie mój ojcze... stało się to, co z tobą samym, w twoich tak długich, licznych, dalekich podróżach, nieraz stawać się musiało... nie prawdaż? nie prawdaż?
W wysokich fałdach ciemnej kryzy, twarz jej stanęła w rumieńcu, ale śmiała się trochę i dziwnie wyiskrzonemi oczyma prosto w twarz ojca patrzała.
— Bo — dodała — trzeba mieć reumatyzm myśli, aby wierzyć, że ty, ojcze, jedną tylko mamę ciągle kochałeś i że nawet wogóle ją kochałeś... Mama zapewne w to nie wierzyła...
— Ireno! — zawołał Darwid, ale ona przerwać sobie nie dała.
— Przepraszam cię, mój ojcze, pozwól mi powiedzieć, że nie krytykuję! Cienia krytyki niema w tem co mówię. Stwierdzam tylko i wyjaśniam fakty i przyczyny. Tylko. To potrzebne. Bez tego niepodobna byłoby zrozumieć żądania mamy i mego, które zaraz wypowiem. A teraz powracam do kwestyi duszy, indywidualnej duszy! To rzecz wagi kapitalnej. Tak zwane błędy wyrastają z tak zwanych dusz podłych albo szlachetnych. O pierwszym wypadku mało wiem, ale jeżeli błąd wyrasta z duszy szlachetnej, to jest, mój ojcze, wielka, okropna męka... Ja na nią patrzałam i, patrząc, przyszłam do nazywania tak zwanej miłości i tak zwanego szczęścia malowanemi garnkami. Idylle! Może gdziekolwiek są, ale ta, na którą ja patrzałam, była... upewniam cię, mój ojcze, nie zachęcającą... nie zachęcającą do zapatrywania się na rzeczy pod kątem... idylicznym!
Darwid porywczym ruchem wstał.
— Przystąp do rzeczy, Ireno, przystąp do rzeczy! Mów o tem jakiemś żądaniu swojem, dla którego tu przyszłaś! I czegóż to tak bardzo dręczyła się twoja matka?... Lepiej byłoby, abyś bez tych wstępów, odrazu powiedziała czego chcesz. Czy wyrzuty sumienia jej dokuczały? Na psychologiczne analizy czasu nie mam i chciałbym prędzej rozmowę tę skończyć. Cóż? może oprócz sumienia i innych podobnych rzeczy... nie znalazła w kochanku wymarzonego przez sentymenty... Wstyd mi, że z tobą o tem rozmawiam. Mów prędzej, czego chcesz.
Trzęsącą się ręką zbliżał koniec papierosa do płomyka świecy, palącej się na biurku, twarz mu zmalała i skurczyła się od zmarszczek, które pokryły czoło i niezliczonych drgnień, przebiegających po skórze policzków. Irena bardzo blada, obracając twarz za ojcem, prawie sinemi usty odpowiedziała:
— Tak, ojcze, sumienie. W duszy mamy bardzo mocno wprawioną jest ta rzecz, która nazywa się sumieniem. Oprócz tego, uczucie wstydu przed nami i upokorzenie, że wszystko, co posiada, pochodzi od ciebie.
W tej chwili, znowu w pokoju coś zaszeleściło, gdzieś w kącie, ale nikt na to uwagi nie zwrócił.
Darwid, który kilka razy szybko pokój przebiegł, stanął znowu.
— Mówże prędzej! — rzekł. — Nie rozumiem, czego matka twoja żądać może. Pozostawiłem ją na stanowisku szanowanej żony, matki i pani domu. Jest otoczona zbytkiem, jaśnieje w świecie i używa życia...
Irena, ruchem oznaczającym pożałowanie, otworzyła ręce.
— Właśnie tego, właśnie tego, co ty, ojcze, za najwyższą łaskę dla mamy uważasz, ona nie chce. Nie chce cieszyć się szacunkiem świata, na który, myśli, że nie zasłużyła, ani używać zbytku, który pochodzi od ciebie i zaprawiony jest twoją milczącą pogardą. Mama chce opuścić i dom ten, i wogóle życie światowe, z całym jego zbytkiem i blaskiem. Wiem o tem od dość dawna, i dlatego miałam zamiar wkrótce wyjść za mąż i razem z mamą stąd się oddalić...
Darwid pokonał wzruszenie; słowa córki zbliżały się do faktów, a fakty wymagają zimnej krwi.
— Jeżeli chcesz mówić o swoim zamiarze poślubienia barona Blauendorfa, to powiedzieć ci muszę...
— Nie potrzebujesz mówić o tem, ojcze, bo zamiar ten już porzuciłam. Miałam go, ale porzuciłam. Zastąpił go wcale inny. Posiadasz, ojcze, wieś, którą po rodzicach otrzymałeś, w zapadłej prowincyi położoną. Chcę prosić cię, mój ojcze, abyś mi wieś tę darował, abyś mię nią wyposażył, ale zaraz. Przypuszczam, nawet wiem, że miałeś zamiar dać mi posag dziesięć razy większy. Otóż dziewięciu dziesiątych gotowa jestem wyrzec się ustnie, piśmiennie, w każdej formie i na wszelki sposób, jaki tylko wskazać mi zechcesz. Ale o tę jedną dziesiątą i o to, abym ją mogła niezwłocznie otrzymać, proszę cię, jako o łaskę, serdecznie proszę...
Całą kibicią pochyliła się nizko, a oczy jej, ku ojcu wzniesione, zaszły łzami, które jednak natychmiast powściągnęła. Darwid po chwili milczenia odpowiedział:
— Jakkolwiek nie rozumiem tego kaprysu, nie widzę w nim nic niemożliwego, ani szkodliwego. Owszem, rad będę zrobić ci przyjemność, i jutro choćby zostaniesz właścicielką tej... nudnej dziury. Ale cóż z nią uczynisz i po co ci ona?
Irena wstała, szybko dokoła stół obeszła i szybkim ruchem schyliwszy się, rękę ojca do ust przycisnęła; potem, na uprzednie miejsce wracając, mówiła:
— Dziękuję ci, ojcze. Spełniasz najgorętsze pragnienie moje. Ta, jak ją nazywasz »nudna dziura«, jest właśnie takiem miejscem, jakiego mama pragnie. Jak najprędzej możliwie wyjedziemy stąd i tam się osiedlimy...
— Co? — od zdziwienia pochylając się naprzód, zawołał Darwid, ale wnet spokojnie zaczął mówić: — Przychodzę do przekonania, że gdy rozmawiam z dziećmi memi, nic dziwić mię nie powinno. Na wszelkie niespodzianki przygotowanym być muszę...
— To naturalne, mój ojcze: wszakże nie znamy się prawie... — przerwała Irena i mówiła dalej: — W wyrzutach sumienia i różnych innych uczuciach tego rodzaju, mama dochodzi do egzageracyi, do pożądania jakiejś pokuty, kary, dobrowolnie przyjętej. Gdyby czas i okoliczności były po temu, wstąpiłaby zapewne do klasztoru i oblokłaby się we włósienicę. To jest egzageracya, ale cóż robić? Charaktery bywają różne; ten jest taki. Jednak chęć, której mama doświadcza, oddalenia się od światowego zgiełku i blasku, rozumiem zupełnie, bo naprzód...
Uczyniła ręką gest lekceważący.
— Te wszystkie honory, blaski, zbytki i t. p. są »wrotami, przed któremi stoją grabarze«, to jest, że za niemi panuje proch, pustka, nic...
— Wielki Boże!... — rzekł Darwid.
— Co mówisz, mój ojcze? — zapytała.
— Twój wiek, to świetne położenie, w którem znajdowałaś się od dzieciństwa — i to rozczarowanie...
— Właśnie to świetne położenie, mój ojcze... właśnie może z powodu tego świetnego położenia... Ale nie o mnie idzie... Tylko, że wskutek tego, co we mnie rozczarowaniem nazywasz, zdolna jestem zrozumieć chęć mamy opuszczenia świata, tembardziej, że gdybym znajdowała się w jej położeniu, i dla mnie, tak jak dla niej wszystkie hołdy, blaski, zbytki, zabawy — byłyby niepodobne. To już od charakteru zależy. Oprócz tego, mama pamięta, że wszystko, czego używa, należy do ciebie, mój ojcze, a używanie, zaprawione pogardą i widocznem niepodobieństwem, aby kiedykolwiek do jakiegokolwiek porozumienia dojść mogło, to taka trucizna... Dlatego też prosiłam cię, ojcze, o darowanie mi Krynicznej. Jestem twoją córką i, jak mi się zdaje, wydziedziczyć mię nie zamierzałeś, więc gdy otrzymam od ciebie Krynicznę, mama mieszkać będzie u mnie i otrzymywać wszystko tylko odemnie.
Głos jej zaczął stawać się słabszym, a kibić coraz mniej sztywną; na całą postać wybijał się wyraz zmęczenia. Wszystko, co powiedziała kosztowało ją, pomimo przeciwnych pozorów, wiele wysilenia i udręczenia. Darwid milczał chwilę, potem zaczął:
— Wydaje mi się, że jestem Ali Babą i słucham opowiadania Szecherazady... Przypuszczając, że zgodziłbym się na urzeczywistnienie tego zamiaru, cóż wy... co ty tam robić będziesz?
— Nie wiem jeszcze dobrze... To myśl mamy, jej pragnienie, ona coś wynajdzie i mnie wskaże. Rozejrzymy się, zobaczymy... Do planów mamy oprócz ciszy, cienia, skromności życia, wchodzi także — praca...
Mówiła głosem cichym, zmęczona.
— Idyla! — zaśmiał się Darwid.
— Tak, ojcze, śmiałam się ze wszystkich idyl, a nie wiedziałam, że jedną z nich mam w sobie. Ona też uratowała mię od wielu rzeczy, może bardzo okropnych. Tak, mam swoją idylę: kocham mamę...
Teraz, cienkie jej wargi, słynne w świecie z przedwczesnej i cierpkiej ironii, drżały, jak u dziecka, któremu na płacz się zbiera. Darwid obrócił się ku niej z żywym ruchem i z przeciągłym sykiem wymówił:
— Za co?
Podniosła na niego oczy smutne i głosem, w którym ozwały się słodkie brzmienia głosu Malwiny, odpowiedziała:
— Nie wiem, czy ktokolwiek może jasno odpowiedzieć na pytanie: za co kocha? Mama była zawsze dobrą... nie wiem zresztą... jest bardzo miłą... ja i ona byłyśmy ciągle razem... czy ja wiem?... to jeszcze może, że nieraz... widziałam ją tak nieszczęśliwą... Widzisz mój ojcze, szczera jestem, odpowiadam na wszystkie pytania twoje, jak tylko umiem... Proszę cię miej wzgląd na skrupuły mamy... na moją prośbę i nie sprzeciwiaj się naszym zamiarom.
Darwid stanął pośrodku pokoju, podniósł głowę, oczy świeciły mu stalowo.
— Nie — rzekł — nie przystanę na to nigdy, aby moja córka więdła w zapadłym kącie dlatego, że jej matce podoba się ukrywać w nim swoją — hańbę.
— Mój ojcze — odpowiedziała Irena — muszę powiedzieć ci, że opór twój może tylko oddaleniu się naszemu nadać formę jaskrawszą i dla ciebie nieprzyjemniejszą...
Wstała, i znowu sztywna na twarzy, objętej fałdami wysokiej krezy, miała wyraz postanowienia i energii. Zmęczona i wzruszona przed chwilą, widząc potrzebę obrony, odzyskała energię.
— Czy przypuszczasz, ojcze, że możesz to... co było, wyrozumieć, jak się to powszechnie nazywa... przebaczyć i zwrócić mamie swój szacunek i swoją przyjaźń?...
Z postawą, jak żelazo zesztywniałą i ze złym uśmiechem na ustach, Darwid odpowiedział natychmiast:
— Nie. Bardzo mi przykro, że nie mogę odegrać komedyi wspaniałomyślności, bo jest to podobno popularna komedya. Ale to, o czem mówiłaś, jest zupełnie i na zawsze niemożliwe.
Irena twierdząco skinęła głową.
— Więc mama i ja oddalić się stąd musimy — rzekła; tylko, jeżeli nie do Krynicznej, to do jednego z miast oddalonych, za granicą... Znam dobrze cztery języki europejskie, umiem malować i trochę innych rzeczy, mama posiada do rozmaitych rzadkich robót prawdziwy dar wieszczek i z łatwością przypomni sobie swoją śliczną muzykę. Będziemy dawały lekcye, jeszcze cokolwiek robiły... nie wiem... znajdzie się możność istnienia. Ale proszę cię, ojcze, abyś chciał wierzyć, że w żadnym wypadku tu nie zostaniemy.
Tak blademi, że prawie sinemi wargami, uśmiechnęła się i dodała:
— Albo mieszkankami Krynicznej, albo wyrobnicami bytu swego w którem z miast oddalonych... co wolisz, ojcze. W ostatniej instancyi od ciebie to zależy. Jedno z dwojga uczynimy najpewniej, to jest, ja właściwie uczynię, która jestem... jedyną obroną mamy. Jestem też od kilku miesięcy pełnoletnią, skończyłam rok dwudziesty pierwszy, i... nikt, nic przeszkodzić mi nie zdoła tak uczynić.
Patrząc na nią w tej chwili, trzeba było wierzyć, że nikt i nic przeszkodzić jej w spełnieniu postanowienia nie zdoła. Pomimo różnicy płci i wieku, wydawała się żyjącym portretem ojca. Ta sama co u niego chłodna pewność siebie, to samo spojrzenie jasne, przenikliwe, stalowe, ten sam uśmiech zagadkowy na wrażliwych i razem chłodnych ustach. Jakby pomimo woli głos zniżając, mówiła jeszcze:
— Powinnyśmy radykalnie położyć koniec naszej... idyli rodzinnej, przez wzgląd także na Karę. To jeszcze pastuszek... o niczem nie wie... wszystkich kocha... nietylko kocha, lecz uwielbia. Życie nie dotknęło jej jeszcze ani końcem żadnego ze swych piórek... anielskich. Chciej sobie wyobrazić, ojcze, co byłoby, gdyby teraz dotknęło... gdyby w ten wulkanik uczuć wzniosłych wpadł żużel... tej wiedzy! A może się to stać lada chwila. Jeżeli nie zmienimy położenia rzeczy, może się stać...
Umilkła, i Darwid milczał także. Zdawać się mogło, że ostatni dopiero argument Ireny za godzien uwagi uznał. W milczenie wpadły jeden po drugim dwa odgłosy: naprzód, gdzieś w kącie pokoju dał się słyszeć szelest, nie tak już cichy jak przedtem, lecz daleko silniejszy, słabe stuknięcie raczej, niż szelest, i prawie jednocześnie z tem, w otworzonych drzwiach przedpokoju lokaj wymówił:
— Konie gotowe.
Irena, która zwróciła twarz w stronę szelestu, czy stuknięcia, pomyślała, że osunął się ze sprzętu któryś z niezliczonych w tym pokoju papierów, albo książka jakaś upadła, Darwid, który także szelest czy stuknięcie usłyszał, zapomniał o niem, patrząc na zegarek.
— Już się opóźniam — rzekł. — Powiedziałaś mi rzeczy, nad któremi zastanowić się muszę. Nie mogę zaprzeczyć, że posiadają znaczną wagę. Więc zastanowię się i wkrótce poproszę o dalszy ciąg tej rozmowy. Dobra noc, i może do jutra.
— Proszę cię, ojcze, aby to było tylko do jutra — rzekła Irena. — Jutro?...
Miss Mary siedziała w pokoju uczennicy swej, ślicznem gniazdku, które bogactwo uwiło w symbol pierwszej wiosny życia. Od góry do dołu ścian, kretony, mięszając się z muślinami, tworzyły świeże zwoje, na które wiosna zdawała się sypać najświeższe swe kwiaty. Ściany, okna, sprzęty, stały w ulewie niezapominajek i pąków różanych, rozsianych na tłach tak blado żółtych, jakby je zlekkka przenikała światłość słoneczna. Klomby zielonych roślin u okien zdawały się być gajami, przygotowanymi dla śpiewów słowiczych; cacka kunsztowne, figurki porcelanowe przywodziły na myśl dziecko, które jeszcze bawi się lalkami; ale mnóstwo książek w formatach wielkich, pobłyskując pozłotą opraw, mówiło o pracowitem i wymyślnem rozwijaniu umysłu dziecięcego, któremu rajskie zapewne sny marzyły się na pościeli z atłasu i koronek, okrywającej łóżko, mieniące się inkrustacyą z konchy perłowej. Na wszystkich zresztą sprzętach, małych krzesłach, stoliczkach, parawanikach, przypominających motyle skrzydła, mieniły się w mlecznej bieli tęczowe barwy konchy perłowej. Tony wiosenne, motywy wesołe, formy lekkie i zgrabne napełniały ten pokój milionerki dziecięcą niewinnością i pieszczotą; oświetlało go od góry do dołu i od brzegu do brzegu wesołe światło, lejące się z różowego tulipana wielkiej lampy.
Miss Mary w różowem świetle lampy wydawała się stroskaną. Pod gładkiemi pasmami włosów czoło jej miało zarys czysty i spokojny, ale w zamyślonych oczach i w sposobie opuszczenia głowy na rękę widać było troskę. Sumiennie oddanej obowiązkom przyjętym, na wskroś przenikniętej ciepłem i czystością, które napełniały plebanię anglikańskiego pastora, traf powierzył do pielęgnowania w atmosferze dziwnej duszę rzadką, jedną z tych, które przychodzą na świat w kształcie płomieni. Już przed trzema laty, Kara wydała się jej odrazu jedną z tych dusz, dla których żyć, znaczy kochać, uwielbiać, ufać i — nic więcej. Żadnych oprócz tego marzeń, ani ambicyi. Wszystko, myśli i chęci, wychodziło z serca i skupiało się w sercu. Uczuciowość wrodzona, ze źródłem niewytłómaczonem, tak jak u organizacyi innych bywa genialność. W uczuciowości zaś popędliwość, domagająca się spełnienia żądań tak natarczywie, jak u organizacyi innych dopominać się może tylko głód o nasycenie ciała. Natury iskry i ptaka. Zagadka życia zamknięta w dwu słowach: płonąć i lecieć. Przytem ruchliwa i swawolna, terkotka i chichotka. Z zamyśleń, w które popadała coraz częściej, budziła się dzieckiem wesołem i rozpieszczonem; szybkiej mowy jej, cienkiego głosu, prawie teatralnych gestów, śmiechu, nucenia — pełny bywał ten pokój, i rozlegała się nimi czasem pustka salonów. Dziś obudziła się rozszczebiotana i przed włożeniem sukni, nagie ramiona zarzuciła na szyję miss Mary, w oczy jej patrząc, czoło całując, opowiadając sen dziecinny.
— Z czego tak cieszysz się? — zapytała miss Mary. — Czy z tego blizkiego balu?
Pogardliwie wydęła ponsowe wargi i odpowiedziała:
— Bal! Co mi tam! Nie chcę żadnego balu! Mama i Ira nie chcą go także, więc owszem pójdę i poproszę ojczulka, aby ten zamiar odłożył na później. Ale tak mi dziś wesoło! Słońce dziś tak wesołe! Czy widzisz miss Mary, jak te promyki drgają, skaczą, ślizgają się pomiędzy liśćmi... jak żywe wężyki! jak złote motylki!
Wyciągniętym palcem wskazywała grę słonecznych świateł pośród ustawionych u okien klombów zielonych, i sama, w białych batystach, okrywających szyję wysmukłą, pierś jeszcze dziecinną i ramiona obnażone, przypominała szczupłą postać motylą, dobywającą się z przędzy dzieciństwa. Wieczorem, czas jakiś, z ustami pełnemi nazw historycznych i strof poezyi, któremi zajmowała się przez dzień cały, kręciła się po pokoju, aż schwyciła na ręce Pufka, i składając przed miss Mary dyg tak nizki, że aż do ziemi przysiadła, oznajmiła, że idzie do ojca. Już od niepamiętnych czasów nie rozmawiała z nim ani przez chwilę. Wyjeżdżał, potem czasu nie miał. Ale dziś dopilnuje, przeczeka interesy, gości, wszystko, pochwyci ojczulka i przyprowadzi go do gabinetu mamy. Miss Mary tam przyjdzie, może i Maryś także...
Sielankowa jej dusza, jak ptak o gaju, marzyła wiecznie o ustroniach cichych, rozmowach poufnych, związkach serc i uściskach dłoni. Z opowiadań miss Mary zaczerpnięty obraz plebanii anglikańskiej, w gęstwinie starych dębów, śmiał się do niej kawałkiem raju. A gabinet mamy taki zaciszny i pełen pachnących kwiatów...
Godzina upłynęła, odkąd z Pufkiem na ręku i odbiciem kawałka raju w oczach poszła. Miss Mary czuła się niespokojną. Od jakiegoś czasu czuła się ciągle niespokojną. Bacznie śledziła zmiany, zachodzące w usposobieniu Kary, i odkrywała w niem przyczyny troski. Ale nic nie mogła. Sprzyjając rodzinie, wśród której los ją rzucił, i doświadczając od niej życzliwości pełnej szacunku, była jej obcą. Spostrzegała wszystko, milczała. Usiłowała być coraz więcej nierozłączną z Karą i umysł jej zwracać ku przedmiotom odległym od tego domu. Był to dom wspaniały, lecz po salonach jego, pośród pluszów, adamaszków, mor, pozłot, zwierciadeł, błądziły — strachy.
Z bramy domu wytoczył się turkot karety, słabł w ulicy i umilkł w oddaleniu. To pan domu zanurzał się w zgiełk wielkiego miasta, aby powrócić zaledwie u końca nocy. Kwadrans upłynął, Kara nie wracała. Może poszła do matki? Jeszcze kwadrans. Miss Mary wstała i wzięła do ręki mały lichtarz ze świecą, którą zapali, aby przyświecała jej w wędrówce po szeregu salonów. Ale wśród puszystych zwojów kretonu i muślinu, wysokie drzwi, zdobne w wyzłacane arabeski i szlaczki, otworzyły się zwolna, i do pokoju, z Pufkiem na ręku weszła Kara. Twarz miała tak pochyloną, że dolna jej część kryła się w jedwabistej szerści pieska. Miss Mary, siadając znowu zapytała:
— Gdzie byłaś, Karo, po odjeździe ojca? Czy u mamy?
W odpowiedzi, o kilka kroków od drzwi, rozległo się głuche stuknięcie. To Pufik upadł na kobierzec z rąk, które opuściły się wzdłuż sukni. Nigdy Kara nie obchodziła się z ulubieńcem tak obojętnie, czy nieostrożnie. Miss Mary, naprzód podana, wzrok w niej utkwiła. Boże! Co się stało? Któż wiedzieć może co, ale stało się coś najpewniej. Policzki Kary, barwą przypominające zwykle płatki polnej róży, były białe, jak wyścielające jej pokój puchy muślinu, a wargi zawsze purpurowe, zakreślały ledwie widzialną linię wązką i bladą. Wysoka, cienka i wyprostowana, bez najmniejszego poruszenia rąk lub głowy, suchemi oczyma kędyś daleko patrząc, przeszła przez pokój i automatycznym ruchem opuściła się na nizki sprzęt, obok miss Mary. Angielka dotknęła ręki jej i uczuła zimno lodu.
— Co ci jest, droga? Czy czujesz się chorą?
Zamiast odpowiedzieć, wstała i poszła ku klombowi zielonych roślin u okna. Plecami ku miss Mary obrócona, zdawała się patrzeć na rośliny, ale po minucie odwróciła się, i uczyniwszy kilka kroków, stanęła ze wzrokiem wlepionym w ziemię.
— Karo! chodź do mnie! — zawołała miss Mary.
Przyszła i obok wołającej usiadła. Angielka wpatrzyła się w nią przenikliwie i z cicha zapytała:
— Czy doświadczyłaś jakiej przykrości? Czy ktokolwiek...
Nie dokończyła, bo drobna, zbielała twarz żywym ruchem obróciła się od niej i bardzo śpiesznie wymówiła:
— Nie, nie, nie!
Potem wysmukła postać dziewczęca zwolna osunęła się ze sprzętu na kobierzec, a mała głowa, bardzo ciężka, na kolanach miss Mary spoczęła. Ale zaledwie miękka dłoń Angielki dotknęła jej włosów, Kara podniosła się z ziemi i poszła w głąb pokoju, gdzie wśród nagromadzonych sprzętów, lekki parawanik, suknią jej potrącony, zachwiał się i upadł ze stukiem. Na stuk nie zważając, Kara wracała teraz ku lampie i z coraz więcej blednącą twarzą naprzeciw Angielki usiadłszy, otworzyła jedną z leżących na stole książek. Od brwi podniesionych czoło jej było gęsto zmarszczone; przez chwilę zdawało się, że czyta; wtem porywczym gestem zamknąwszy książkę, wstała znowu i szła ku drzwiom, prowadzącym do salonów.
— Czy idziesz do mamy?
Nie odpowiedziała, tylko przy samych drzwiach na nizkim taburecie usiadła. Wtedy Pufik zbliżył się i przedniemi łapkami o kolana jej oparty, polizał ją w rękę. Ale ręka ta, zwykle tak pieszczotliwa, ruchem popędliwym daleko od siebie odepchnęła zwierzątko. Miss Mary wstała i szła ku stojącemu u drzwi taburetowi, ale zaledwie znalazła się na środku pokoju, gdy Kara wstała także i szła jakby na jej spotkanie. Angielka pochwyciła ją za obie ręce.
— Droga! — zaczęła: — przerażasz mię! Co ci się stało? co zaszło? Powinnaś przecie mieć zaufanie do mnie... Jestem przyjaciółką twoją i rodziny twojej... może poradzę ci cokolwiek, czy wytłómaczę... Co się stało? Czy co zaszło? Co ci jest?
Suche, ciemne, jakby z dalekiej głębi patrzące oczy dziewczynki spotkały się z dobrem zatrwożonem spojrzeniem przyjaciółki, i z ust jej dobył się szept:
— Nic! Nic!
Potem uszedłszy kilka kroków, stanęła u stolika z lampą i znowu otworzyła jedną z leżących na nim książek. Miss Mary, tuż za nią otoczyła ją ramieniem i chciała ku sobie pociągnąć, ale Kara ruchem strwożonym i ślizkim wysunęła się z jej objęcia, złożyła książkę i odwróciwszy się, znowu kędyś szła... Angielka zwróciła się ku drzwiom, mówiąc:
— Pójdę po twoją matkę!
Ale wnet stanęła zlękniona, bo Kara, nagle zdobywając się na głos, krzyknęła:
— Nie!
Zarazem źrenice jej rozszerzyły się i zaczęła drżeć.
Nie było wątpliwości. W szeregu pustych salonów, które ciągnęły się za temi drzwiami zdobnemi w złote szlaczki i arabeski, zobaczyła jakiegoś stracha. Ale jakim właściwie był? skąd wypełzł? Angielka nie wiedziała i, usiadłszy, pobladła z trwogi, złożyła na kolanach bezwładne ręce. Wobec tych ust zsiniałych i tak milczących, jakby je zamknęła jakaś święta czy piekielna pieczęć, co uczynić może? Ojca niema w domu, matki wzywać, gdy samo imię jej, wydziera z piersi dziecka krzyk przerażenia, byłoby okrucieństwem nadaremnem. Brat!.. Siostra starsza!.. Ręka Angielki poruszyła się w sposób oznaczający wątpliwość. Czekać trzeba, pozostawić ją czas jakiś samej sobie. Może uspokoi się, zwalczy stracha, przemówi...
Pozostawiona samej sobie Kara poszła ku łóżku, uklękła przy niem i zatopiła twarz w puchach pościeli, ale już po kilku minutach, wężowym skrętem zwinąwszy gibką kibić, twarz ku sufitowi obróciła. W tej postawie pozostała dość długo, zmieniając tylko co chwila położenie głowy, o krawędź łóżka opartej. Miss Mary przypomniała sobie ludzi zdjętych ciężkimi bólami, którzy w nadaremnej nadziei umniejszenia ich, nieustannie zmieniają miejsca i postawy. Przyszły jej też na myśl te ckliwości i nudy, które twarze ludzkie powlekają bladością i wyrazem nieznośnego smaku. Jakiś niesmak ckliwy i nieznośny pracować musiał w tej szczupłej piersi dziewczęcej, z której czasem, gdy głowa w różne strony obracała się na krawędzi łóżka, dobywało się ciche stękanie.
— Karo najdroższa! czy cię co boli?
Od łóżka doleciał szept ledwie dosłyszany:
— Nie.
Wstała, przyszła do Miss Mary i, usiadłszy na kobiercu, głowę na jej kolanach położyła twarzą ku sufitowi. Ręce zarzuciła na potargane włosy, a potem opuściła je tak bezwładnie, że jak przedmioty nieżywe na kobierzec upadły. Wciąż suche i rozpalone oczy jej patrzały w sufit. Angielka pochyliła się i, mowę swą czyniąc najcichszą, najpieszczotliwszą z mów ludzkich, zapytała znowu:
— Co się stało? Co ci jest?
Zmieniając położenie głowy i tak nią wstrząsając, jakby z niej zrzucić coś chciała szepnęła:
— Nic.
I powstawszy, szła znowu w głąb pokoju. Warkocz jej, niedługi i gruby, podobny do starganej plecionki z lnu jedwabistego, nieruchomo leżał na wązkich plecach, ręce opuszczone wydawały się dwoma opadającymi z krzaka pękami róż. Stała chwilę przed klombem zielonych roślin, aż obeszła go dokoła i ukryła się przed wzrokiem miss Mary, pomiędzy gęstwiną palm a oknem. Za oknem panowała czarność zimowego wieczoru, nieco rozświecona śniegiem, okrywającym duży ogród, i poplamiona czerwonemi światłami latarni, oświecających ulicę za ogrodem. Na ten to ogród przed kilku miesiącami, Kara wśród nocy otworzyła okno, aby przypatrzyć się w księżycowym świetle pierwszym śniegom i szronom. Teraz, u skonu zimy, leżały tam śniegi zapewne ostatnie.
Sporo czasu upłynęło. Miss Mary wstała i weszła w ciasną przestrzeń, dzielącą klomb roślin z oknem. Kara stała tam u samego okna, zapatrzona w ciemność, czy w rozrzucone po niej czerwone plamy latarni. Miss Mary spostrzegła, że w twarzy jej zaszła zmiana. Nie była bladą, jak przedtem: przeciwnie, wybiły się na nią żywe rumieńce.
Rysy też stały się mniej sztywne; zamiast ckliwego niesmaku i męki głuchej, okrywał je wyraz głębokiego namysłu. Jak często bywa w głębokich rozmysłach, Kara miała koniec palca przyłożony do ust. Miss Mary doznała ulgi. Nie jest już blada, zastanawia się nad czemś, długo na jednem miejscu stoi, powraca więc do równowagi, wkrótce zapewne uspokoi się zupełnie i powie co zaszło.
— Może chcesz, abym ci co przeczytała?
Przecząco wstrząsnęła głową i szepnęła:
— Chcę spać.
— Spać? tak wcześnie? Ale pewnie czujesz się zmęczoną... Dobrze, droga! Połóż się i odpocznij. Zawołam Ludwiki, aby ci łóżko posłała. Albo nie... uczynię to sama. Nie trzeba, aby ktokolwiek robił tu hałas i rozmawiać nam przeszkadzał.
Z wielką dobrocią i łagodną gracyą urządzając pościel, jedwabiami szeleszczącą i falami koronek opływającą jej ręce, miss Mary z ożywieniem mówić zaczęła o wielu rzeczach blizkich, poufnych, zawsze obchodzących Karę, i jakkolwiek z za zielonego klombu nie dochodziła jej żadna odpowiedź, głos jej mile brzmiący rozpraszał ponurość i ciszę pokoju, usianego w świetle lampy tęczowymi błyskami konchy perłowej.
W pół godziny potem, otworzyły się nawpół drzwi do salonów, i głos Ireny kilka słów po angielsku wymówił. Miss Mary szybko na palcach do drzwi podeszła.
— Kara już śpi — szepnęła — budzić jej nie trzeba, bo jest trochę niezdrowa.
Drzwi zamknęły się z cicha i cicho, po kilku minutach, garderobiana wniosła na tacy herbatę z obfitymi przyborami. Wkrótce potem do pokoju weszła Malwina. Z niepokojem i cicho zbliżyła się do łóżka córki.
— Co jej jest? — szepnęła. — Dlaczego usnęła tak wcześnie?
Angielka odpowiedziała kilku uspakajającemi słowy. Była to ostrożność. W domu tym czuła zawsze, a dziś więcej niż zwykle, potrzebę ostrożności w mowie, w wyjawianiu spostrzeżeń jakichkolwiek. Obie patrzały na dziecko, które zdawało się głęboko uśpionem, oddychało powoli i równo, z silnymi rumieńcami na policzkach. Malwina pochyliła się i długim pocałunkiem dotknęła czoła śpiącej. Wtedy miss Mary spostrzegła coś, o czem nie była pewną, czy jej się tylko zdawało. Spostrzegła, że gdy usta matczyne spoczęły na jej czole, po ciele Kary, całem od tyłu czaszki do stóp, przebiegło drgnienie. Ale miss Mary nie była pewna, czy istotnie Kara od głowy do stóp zadrżała, czy też tylko tak jej się zdawało. Po odejściu Malwiny, stała jeszcze przy łóżku, z oczyma pogrążonemi w drobnej twarzy, coraz więcej rozżarzającej się rumieńcem coraz jaskrawszym. Na wargi purpurowe wybiło się kilka plamek czarnych; były spieczone, wpółotwarte i pobłyskiwały z za nich perły drobnych zębów.
Chora jest, ale usnęła! — myślała miss Mary. Może ten strach, o którym mniemała, że dziecko w pustych salonach pochwycił, był wymysłem jej wyobraźni? Było to zapewne nic więcej, tylko niezdrowie, może nawet małe niezdrowie, skoro tak prędko usnąć jej dało.
W pokoju Kary, jak błękitna iskra, świeciła mała lampka nocna; obok za otwartemi drzwiami długo w noc szeleściły karty książki, przez czuwającą Angielkę przewracane. Miss Mary czuwała długo i wiele razy stawała we drzwiach, pochylona, zdala wpatrzona w pościel, od której dochodził ją jednostajny wciąż szmer oddechu. Śpi. Kilka razy poruszyła się i stęknęła potem znowu ucichła, U nóg jej, podobny do kłębka popielatych jedwabiów, Pufik zlekka chrapał. Ulica za ogrodem milkła i umilkła. U okien świt zaczął pobielać spuszczone story i rozpraszać nad sprzętami czarną zasłonę ciemności. Miss Mary znużona, w długim penioarze, gotowa do szybkiego zerwania się z pościeli, usnęła, spała czas jakiś i obudziła się z uczuciem wielkiej trwogi. Obudził ją dotkliwy chłód, powiew mroźnego powietrza, wpadający przez otwarte drzwi. Zerwała się i z krzykiem wbiegła do pokoju Kary. Tu, od progu, zobaczyła z za szeroko rozchylających się liści palmowych wielkie okno otwarte naoścież i na niem siedzącą wysmukłą postać, białą w szarem świtaniu. Kiedy to uczyniła? Jak długo tak siedziała, z plecami opartemi o ramę okna, ze zwisającemi w powietrze nagiemi stopy, z piersią i ramionami nawet z wątłego batystu obnażonemi? Nikt nigdy dowiedzieć się nie miał. Miss Mary, z siłą, którą tylko przerażenie dać może, niosąc ją do pościeli, czuła w objęciu członki tak zesztywniałe, jakby do ostygłego już trupa należały; ale pierś podnosiła się i opadała w oddechu ciężkim, głośnym, policzki i czoło płonęły. Pół minuty, okno zamknięte; miss z całej siły rąk długich i giętkich rozgrzać usiłuje pierś i ramiona zimne jak lód, ze skórą ścierpłą.
— Dziecko! niedobra! najdroższa! biedna. Po coś to uczyniła? Czy podobna czynić rzeczy tak straszne? Czyś wiedziała co czynisz? Czy to wypadek nieszczęśliwy, albo umyślnie? Powiedz, czy umyślnie? Powiedz! powiedz!
Kara po raz pierwszy spojrzała prosto w twarz mówiącej, żywym ruchem przechyliła głowę, oczy jej strzeliły tryumfem, uśmiech rozwarł spieczone wargi. W tem zamigotaniu oczu i uśmiechu, w przegięciu szyi, na mgnienie oka błysnęła raz jeszcze swawolna, przekorna Kara, poczem zaraz zęby jej uderzać o siebie zaczęły, i całe ciało drżeć w gorączkowym dreszczu tak, że jedwabie pościeli głośno chrzęściły. Z chrzęstem tym połączył się kaszel suchy, ciągły, wstrząsający piersią wątłą, jak lód zimną, w skórze ścierpłej, pogarbionej z pozorem zwiędłym. Miss Mary porwała się z klęczek. Na ustach jej plątały się wyrazy:
— Rodziców! lekarza!
Turkot karety ozwał się w ulicznej dali, zbliżał się, zbliżył, wtoczył się w bramę domu, umilkł. Miss Mary, cała w bieli, z włosami opadłymi na ramiona, szła szybko w kierunku pokojów pana domu, przez salony, w których z pod czarnych woalów, przez blady świt zgarnianych, z mętnymi pobłyskami barw, szkieł i kruszców, występowały obrazy, zwierciadła, plusze, mory, politury, pozłoty, mozaiki, marmury, porcelana...
W gabinecie pana domu świtało także; jednak lokaj zapalił tam nad okrągłym stołem wiszącą lampę. Darwid, bardzo blady, ruchem nerwowym zrywał raczej z rąk, niż zdejmował rękawiczki.
— Więc ode mnie przyszła?... stąd przyszła?... Mówi pani, że była u mnie i wróciła... taka?... Ależ ona wczoraj nie była tu wcale, nie widziałem jej, nie była...
— Była — odpowiedziała miss Mary; — mówiła, że idzie do pana, nie wracała dłużej niż przez godzinę...
— Może u matki?
— Nie — zaprzeczyła Angielka; — zapytywałam o to jej siostrę. Nie była u matki, była tu...
Darwid, zdumiony, zamyślił się i nagle wykrzyknął:
— A!
Było coś tragicznego w geście, którym wskazał dużą etażerkę pełną książek, tworzącą za ścianą wązki trójkąt, a potem w sposobie, którym splótł palce.
— Była! I... słyszała! A!
Stał na chwilę skamieniały, z przygryzioną wargą, twarzą całą w drganiach skóry na policzkach i zmarszczek na czole; potem zbliżył się do Angielki i tak cicho, że ledwie dosłyszeć mogła, przemówił:
— Czy umyślnie?... czy umyślnie... Czy umyślnie?
Z rękoma załamanemi, bardzo cicho szepnęła:
— Nie mogę taić... może od tego cokolwiek zależeć będzie... Umyślnie!
Wtedy człowiek ten, zazwyczaj tak we wszystkich poruszeniach swych spokojny i poprawny, skokiem tygrysa rzucił się ku drzwiom przedpokoju.
— Karety! — krzyknął.
Kiedy najsłynniejszy w mieście tem lekarz po raz już drugi dnia tego wychodził z pokoju chorej, Darwid w błękitnem salonie spotkał się z nim sam na sam. Był już jak zwykle zamknięty w sobie i wobec człowieka z wielkiem imieniem mile uśmiechnięty.
— Czy choroba już jest określoną? — zapytał.
Była już określoną i bardzo poważną. Zapalenie obejmowało coraz większą przestrzeń płuc i gwałtownie pracowało w organiźmie wątłym, już przedtem przez chorobę napoczętym. Oprócz tego zachodziła tu jakaś komplikacya, coś pochodzącego z mózgu, z nerwów, coś psychicznego. Darwid wspomniał o potrzebie złożenia narady lekarskiej:
— Możeby z za granicy... z Paryża, z Wiednia, mamy na usługi nasze telegrafy i koleje... co zaś do kosztów... — obojętnie dokończył — co do kosztów pieniężnych, szczędzić ich nie będę. Cała fortuna moja jest do rozporządzenia panów...
I zatopił w oczach lekarza spojrzenie, w którem była chęć milczącego porozumienia się.
— Nie jest to hyperbolą ani żadną inną figurą retoryczną — dodał jeszcze: — gotów jestem zwołać połowę Europy medycznej i zapłacić połową majątku...
Skóra drgała mu u skroni, przy ustach, dokoła oczu, ale uśmiechał się. Lekarz uśmiechnął się także.
— Kochany panie — rzekł — wypadek nie jest tak osobliwy, aby go sądowi Europy poddawać trzeba było. Jednak niech pan sprowadza Europę, owszem. Nazwiskami zagranicznych kolegów moich natychmiast służyć będę. Tylko co do kolosalnych ofiar pieniężnych, to powiedzieć muszę, że się na nic nie przydadzą. Śmierć, kochany panie, to taka olbrzymka, że jeżeli ma przyjść, góry złota jej nie powstrzymają. Nie twierdzę, aby tu koniecznie przyjść musiała. Ale jeżeli przyjść ma, połowa fortuny pana... więc cóż? góry złota? tak, góry złota, na przeszkodzie jej nie staną. Przeskoczy je — i przyjdzie.
Po odejściu lekarza, na chwilę pozostał sam i ze wzrokiem wbitym w ziemię, myślał: »Olbrzymka! Złote góry jej nie powstrzymają! Tak, tylko, że nauka jest również rzeczą olbrzymią. I jest także rzeczą ludzką, a wszelkie rzeczy ludzkie na złotych wozach jeżdżą. Aby olbrzymkę naprzeciw olbrzymki postawić, trzeba złota i energii«.
Przez czas jakiś wielki gabinet jego wrzał od wysyłania listów i telegraficznych depesz, rozlegał się przyciszonym zawsze, lecz dobitnym głosem pana domu, wydającego zlecenia i rozkazy. Darwid był stanowczy, chłodny i czynny, jak bywał zwykle, gdy stawał do walki. Potem, w przeciągu kilku minut, przed bramą domu, zatrzymywały się jedna po drugiej nadjeżdżające karety. Wysiadali z nich ludzie pełni powagi, z imionami głośnemi, wielcy uczeni, teoretycy i praktycy, specyaliści, starzy i młodzi, tacy, niekiedy, których nigdzie już prawie widywać nie było można, bo spoczywali na laurach i dostatkach, lecz których ze spoczynku wyrwał turkot przybywającego po nich złotego wozu. Było ich wielu. Od ubrań ich, jak od chmury, zaczerniał błękitny salon. Darwid ściskał ich ręce nieco mocniej, niż zwykł był to czynić, może też faworyty jego z mniejszą, niż zwykle poprawnością opuszczały się u policzków nieco bledszych, niż zwykle, ale innych zmian nie było w nim żadnych. Owszem, kiedy chmura czarnych ubrań z błękitnego salonu wpłynęła do pokoju jego córki, w oczach błysnęła mu iskra tryumfu. Niech zmierzą się dwie olbrzymki! Zobaczymy, która zwycięży. Potęga nauki stanowiła jeden z bardzo nielicznych artykułów jego wiary; musiała być ogromną, skoro była niezbędną dla zdobywania bogactwa. Potęgi tej doświadczył nieraz w Heraklesowych bojach swych o bogactwo, doświadczy i teraz. To dopiero początek boju. Choroby przecież trwają szeregi dni, czasem tygodni, a jutro, pojutrze już, zjeżdżać się tu zacznie Europa — na złotym wozie. Olbrzymka przeciw olbrzymce! Zobaczymy!
Zapalenie, z wielkim gwałtem rozlegające się coraz szerzej w wątłej piersi dziewczęcej, i przytem nieznaczna, ale wiele do myślenia dająca komplikacya mózgowa, zachwiany w normalności swej stan psychiczny... Długa narada, półgłosem prowadzona, kilka lekarstw i kilka rad z dziedziny hygieny. Pomiędzy karetami, które oddaliły się od bramy domu, dwie były puste. Dwu pozostałych w domu jego dostojników nauki, Darwid prowadził do gabinetu swego na czarną kawę, wyborne likiery, niezwykłej doskonałości cygara. Pozostać tu mieli kilka godzin, poczem zastąpią ich inni. Żądaniu temu ludzie ci opierali się zrazu, bo sprzeciwiało się ich zwyczajom, obowiązkom przyjętym gdzieindziej, potrzebie istotnej, ale Darwid, bardzo uprzejmie, z oczyma w ich oczach, wymówił słowo magiczne. Była niem cyfra — niesłychana, prawie bajeczna. Jeszcze wahali się, opierali, potem, porozumieli się o kolej i sposób i — pozostali. Czoło Darwida wygładziło się na chwilę tak, że zniknęły z niego wszystkie zmarszczki. Jego dziecko (w myśli dodał: »Maleńka moja!«) ani przez jedną godzinę dnia lub nocy nie pozostanie bez olbrzymki dobroczynnej, mającej toczyć walkę z olbrzymką złowrogą!
W mieście mówiono, że Darwid z trwogi o córkę popełnia szaleństwa, ale ci, którzy go widzieli, wzruszali na to ramionami. Gdzież tam! Nie było na świecie człowieka, któryby w wypadku podobnym zachować mógł więcej krwi zimnej, pewności siebie, płynności mowy, uprzejmości doskonałej, chociaż chłodnej. Czasem tylko, z drgnień przebiegających po twarzy, z chwilowego osłupienia źrenic, z drobnego zaniedbania w układzie włosów, odgadnąć w nim było można gracza o stawkę wielką. Istotnie, w walce, którą wszczął i prowadził, szło mu nie tylko o Karę — o nią nadewszystko, ale nietylko. W głębi istoty swej czuł się teraz graczem, tak, jak niezliczone razy bywał w wypadkach wcale innych, graczem, wspierającym się na energii, pieniądzach i rozumie wszechstronnym, własnym i za pieniądze nabytym. Stawką gry było nietylko życie jego dziecka, ale jedyna jego wiara we wszechmoc i wszechskuteczność energii, rozumu i pieniędzy.
Tymczasem, kiedy niekiedy, z lekarzami lub bez nich wchodził do pokoju córki. Tu z porady lekarskiej nie zasłoniono wielkich okien, przez które słońce lało potoki złotego światła. Przenikały one u ścian żółtawe zwoje kretonów, nadając pozór życia usiewającym je niezapominajkom i pąkom różanym, swawoliły wśród liści palmowych, kładły się na kwiecistym kobiercu, krzesały ogniska iskier w pozłocie cacek i książek, tęczowemi barwami igrały w inkrustacyach z perłowej konchy. W tem świetle pełnem migotań, u zwierciadła, otoczonego wieńcem porcelanowych kwiatów, wśród flakonów wyzłacanych i emaliowanych, różowy kupidyn naciągał na łuk złotą strzałę, a gdzieindziej kotek marmurowy kładł się u stóp statuetki z gołębiem na ramieniu; na małem biurku z szafirowego, jak niebo, lapis-lazuli, bronzowy posążek, wyobrażający Rosę, z gracyą przechylał amforę nad rozwartą książką; motki różnobarwnych jedwabiów zwisały u małych krosien. Wśród tych tonów wiośnianych, motywów wesołych, form zgrabnych i lekkich, światła słoneczne przybywały aż do pościeli Kary i od białych batystów, na które się kładły, nabierały bladej płowości jej włosów. Na poduszce, w puchu koronek, trudno było zrazu rozróżnić, gdzie kończyły się płachty blasków słonecznych, a zaczynały włosy dziewczyny. Ale pośród płowych i świateł i włosów, twarz jej drobna, okrągła, w rumieńcach jaskrawych, wydawała się kwiatem szkarłatnym. Wargi, rozkwitające purpurą krwistą, i oczy, świecące ogniem suchym, milczały. Pierś tylko pracowała ciężkim, śpiesznym, chrapliwym oddechem, i kaszel wstrząsał ciałem, którego kształty wysmukłe i wątłe, jak delikatna rzeźba rysowały się pod błękitnym jedwabiem kołdry. Kiedy Darwid wchodził do pokoju, od łóżka chorej oddalała się kobieta w ciemnej sukni, nie sprawiającej szelestu najlżejszego, i stawała daleko, z twarzą zmęczoną, zwiędłą, pod gładko uczesanymi włosami, zupełnie tej samej barwy, co te, których potargana gęstwina zlewała się na poduszce chorej z blademi światłami słońca.
— Jakże ci jest, maleńka? Może czujesz się nieco lepiej? Może chcesz czego?
Za całą odpowiedź, twarz do szkarłatnego kwiatu podobna zwracała się ku ścianie, zalanej gałązkami niezapominajek i pękami róż.
— Czemu nie odpowiadasz, Karo? Może chcesz czego? Powiedz tylko... szepnij! No, powiedz na ucho? Może przynieść ci co, sprowadzić, kupić? Może cokolwiek lubisz? cokolwiek posiadaćbyś chciała? na cokolwiek popatrzeć? Wszystko mieć możesz... wszystko... powiedz tylko... szepnij mi na ucho!
Ale daremnie, nizko pochylony, ucho swe prawie do samych ust jej zbliżał, nie wychodził z nich żaden dźwięk, ani szept, tylko twarz odwracała się coraz więcej, i oddech stawał się cięższym, chrypliwszym.
Ilekroć tu przyszedł i mówił do niej, zapytanie: »Może czego chcesz? powiedz, czego chcesz?« — wracało mu na usta. Myślał, że młoda dziewczyna, chociaż chora, musi mieć w pamięci jakieś żądania, marzenia, których spełnienie mogłoby ulgę sprawić, pocieszyć. On był mocen spełnić wszystkie, choćby najszaleńsze, i nie posiadał tylko możności wywołania z ust jej choćby najkrótszego słowa.
Kilka dni upłynęło. Przed domem karety lekarzy wciąż zajeżdżały i odjeżdżały, spotykając się po drodze z mnóstwem innych powozów, z których mnóstwo ludzi wysiadało i wchodziło do gabinetu pana domu, lub tylko do sieni, dla zapisania imion swych w księdze, podawanej przez szwajcara. Darwid przyjmował gości, dziękował, rozmawiał, wyjeżdżał do miasta, powracał, z sekretarzem swym załatwiał interesy najpilniejsze. Raz wracając, wstępował na schody z dwoma ludźmi, którzy mówili językiem obcym. Rozpromieniony był, mowny, tryumfujący. Były to posiłki, przybywające z za granicy na pomoc siłom miejscowym, które do narady z niemi stanęły w pełnym składzie. Znowu chmura czarnych ubrań z błękitnego salonu wpłynęła do pokoju, pełnego barw wiosennych, igraszek dziecinnych, tęczowych błysków konchy perłowej. Jeszcze jedna góra złota i rozumu usypana, jak szaniec obronny u pościeli chorej dziewczyny, do której, po odpłynięciu chmury czarnych ubrań i poważnych twarzy, zbliżyła się matka.
— Zmęczyli cię ci panowie! Nic to. Będziesz za to zdrową. Są to ludzie bardzo rozumni; dwaj nowoprzybyli to Niemcy, na cały świat słynni. Wyleczą cię z pewnością. A teraz, może przełkniesz trochę tych wybornych konfitur, na które zgodzili się ci panowie? Albo kroplę wina? A może łyżkę małą, jedną łyżkę bulionu?
Za całą odpowiedź, twarz w szkarłatnych rumieńcach, na płowem swem podścielisku, zwracała się ku ścianie, osypanej wiosennymi kwiaty. Malwina, nizko schylona całowała drobną rękę, której gorąco piekło jej usta, i która pod jej ustami drżała, jak liść w powiewie wiatru.
— Dlaczego nie odpowiadasz, Karo? Jedno słowo! jedno małe, krótkie słowo! Czy podać ci kroplę wina? Ci panowie kazali... chcesz teraz? szepnij!
Ale nadaremnie ucho swe prawie do ust jej zbliżała, nie wychodził z nich żaden dźwięk, ani szept, tylko twarz odwracała się coraz więcej, z oddechem coraz chrapliwszym.
Do pokoju wszedł Maryan z wielką więzią kwiatów w ręku.
— Cóż, mała? — zaczął — chorujemy! No nic nadzwyczajnego! Już król Salomon mówił, że dla każdego musi być czas chorowania i czas tańczenia. Pochorujesz trochę, a potem będziesz tańczyła. Tymczasem na pociechę, przyniosłem ci kwiaty, takie, które nie pachną, bo podobno od zapachu kwiatów chore dziewczęta dostają bólu głowy. Te nie pachną, ale są bardzo piękne. Poetycznie wyglądać będziesz, gdy ci je na łóżku rozsypię. Rozweselą ci one wzrok po widoku tych nudnych pedantów, którzy wyglądają jak stado mądrych kruków. Ojciec sprowadza dla ciebie z całego świata najmędrsze kruki, ja zbierałem po całem mieście najpiękniejsze kwiaty. Mein Liebchen, was willst du mehr?
Śmiejąc się, rozsypywał na błękitnej kołdrze i uwypuklających się pod nią wysmukłych kształtach dziewczyny, najpiękniejsze z kwiatów, na jakie zdobyć się mogą najwymyślniejsze z cieplarni, a ona patrzała na niego wielkiemi gorejącemi oczyma, i gdy odwrócił się, powolnym, monotonnym ruchem zaczęła zrzucać je z pościeli. Nie patrzała na kwiaty, tylko ręka jej długa, sucha, różowa ręka podlotka pracowała, pracowała jednostajnym, powolnym gestem zsuwając z pościeli pyszne gałęzie i wspaniałe korony, które jedna po drugiej, z głuchym szelestem spadały na zaścielający podłogę kobierzec. Nie chciała nic... Jednak, wśród nocy gdy Malwina i miss Mary mniemały, że usnęła, w głębokiej ciszy rozległ się z pościeli szept wołający:
— Pufik! Pufik!
Miss Mary natychmiast ze sprzętu sąsiedniego zdjęła i podała jej pieska. Wzięła go w gorące ręce, ale wnet, tym samym powolnym gestem, jakim zrzucała kwiaty, usunęła go na brzeg pościeli, i odwracając twarz ku ścianie, cicho szepnęła:
— Nie!
Nazajutrz twarze »mądrych kruków« były bardzo posępne. Ci, którzy codziennie przylatywali z pobliża, i ci, którzy z daleka przylecieli, nabierali coraz więcej tej tajemniczej uroczystości, która przypomina pogrzebowe dzwony. Ale Darwid czekał jeszcze; nie składał broni, nie tracił wiary w moc olbrzymki dobroczynnej, czekał posiłków nowych. Przybyły w postaci człowieka, mówiącego innym, niż poprzedzający, językiem zagranicznym. Było to już największe w Europie imię lekarskie, sława prawie cudotwórcy. Była to też znowu usypana góra złota i rozumu, najwyższa ze wszystkich. W błękitnym salonie rozlegał się gwar przyciszony i wielojęzyczny. Lokaje roznosili przekąski i napoje. Darwid cygara podawał dostojnym gościom, z których najdostojniejszy, tylko co przybyły, ze skupioną uwagą słuchał objaśnień kolegów o wypadku, wobec którego miał się znaleźć. Nakoniec, spokojny i doskonale poprawny, z miłym uśmiechem na ustach i czołem prawie tryumfującem, Darwid gestem pełnym uprzejmości wskazał gościom drzwi pokoju córki. Najsławniejszy ze sławnych wszedł pierwszy i o kilka kroków od progu stanął; za nim stanęli inni. Na spieczonych ustach chorej świeciły, jak rubiny krople krwi, oczy jej były bardzo szeroko otwarte, do czoła wilgotnego od potu przylgnęło kilka pasem blado-płowych włosów. Po pokoju rozlegał się głośny, chrypliwy szept:
— Iro! Iro!
Irena zbliżyła się szybko i, nachylona, cienką chustką delikatnie z ust siostry zdejmowała płynne rubiny.
— Czego chcesz, maleńka? czego chcesz?
Kara wlepiła w nią oczy, z któremi stawać się zaczęło coś nadzwyczajnego, bo ciemne źrenice robiły się coraz więcej, coraz więcej wypukłe, zdawały się wyrastać i nabrzmiewać, jakby skupiającą się na jednym punkcie całą siłą wejrzenia, aż zachodzić poczęła na nie powłoka szklista, i zarazem wargi skropione krwią poruszyły się kilka razy, chcąc coś wymówić i nie mogąc. Nakoniec z za szklistej powłoki wlepiając w siostrę wzrok nabrzmiałych źrenic, Kara, jakby na znak porozumienia, wstrząsnęła małą głową i szeptem, który nutą trwogi i skargi rozlegał się po pokoju, wymówiła:
— Malowane garn...ki!
Jednocześnie w piersi jej zagrała wielka orkiestra, niesforna, piskliwa, chrypliwa, i głowa nagle ociężała, głęboko zapadła w puchy poduszek. Z grona ludzi u drzwi stojących najznakomitszy, mały, żwawy, siwy, z twarzą niezmiernie myślącą Francuz, postąpił kilka kroków, u łóżka stanął i po kilku minutach, z dłonią na grającej piersi opartą, w głuche milczenie, zalegające pokój, rzucił słowo:
— Agonia!
Jakby w odpowiedź na to słowo, u samych drzwi, za chmurą czarnych ubrań, rozległo się głośne klaśnięcie. To Alojzy Darwid, ruchem u niego najniespodziewańszym, w ten sposób załamał ręce, splótł je z siłą niemal kruszącą palce i wysoko nad głowę podniósł...
Więc wszystkie góry przeskoczyła i — przyszła!







Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Eliza Orzeszkowa.