<<< Dane tekstu >>>
Autor Eliza Orzeszkowa
Tytuł Argonauci
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1900
Druk W. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
III.

Z ulicy w ulicę, a potem z jednej alei ogrodu publicznego do drugiej, Artur Kranicki przechodził krokiem i z miną człowieka, błądzącego po mieście bez celu i wielkiej chęci. W błyszczącym cylindrze i zgrabnem futrze, na którego kołnierzu kosztownym można było dostrzedz ślady zniszczenia, wyglądał znacznie starzej i jakoś biedniej, niż przed niedawnym jeszcze czasem. W wyprostowanej postawie jego i sprężystości kroku czuć było tę przykrą staranność, z jaką ludzie czuwają nad sobą wtedy, gdy lękają się, aby oczy innych ludzi nie przeniknęły jakiejś ich smutnej tajemnicy. Ale pomimo starania, tajemnica wychodziła na jaw chwilami w postaci przygarbiających się pleców, głowy na pierś opadającej, policzków obwisłych, wzroku przygasłego. Wszystko to było tem widoczniejsze, że Kranicki posuwał się w pełnym blasku słonecznym, który zalewał chodniki ulic i aleje wielkiego ogrodu. Koniec zimy był wyjątkowo pogodny i promienny, śniegi topniały, gdzieniegdzie już tylko mieszając jeszcze mętną białość z błękitem nieba i złocistością powietrza. Rozmijając się z mnóstwem ludzi, Kranicki często podnosił rękę do kapelusza, a kilka razy z uśmiechem przymilonym, prawie zalotnym, uczynił poruszenie takie, jakby ku osobom spotkanym zbliżyć się, nawet poskoczyć zapragnął. Ale one, z ukłonem grzecznym, lecz pobieżnym, mijały go szybko. Byli to młodzi panowie eleganccy i z ożywieniem z sobą rozmawiający, młode kobiety także, śpiesznie kędyś dążące. Oddawali mu ukłony za ukłony, ale chęci jego zbliżenia się, wyraźnej, nikt jednak nie zauważył, czy zauważyć nie chciał. Każdy miał przy sobie kogoś, z kim szedł, rozmawiał, i przed sobą coś, ku czemu dążył, nawet śpieszył. Jakże oddawna i jak zblizka znał on tych ludzi — od samego ich dzieciństwa! Wiedział o nich wszystko: imiona i historye ich rodziców, pieszczotliwe lub żartobliwe przezwiska, które im nadawano wtedy, gdy zaledwie bełkotać umieli, wszystkie pokoje, niemal kąty domów, w których wzrośli. Kiedy niejednego z nich niegdyś z ziemi podnosił i w silnych ramionach — modny wówczas, porywany, wychwalany, kochany! — Bawił, rozśmieszał, mógłże myśleć o dniu, w którym tak zdaleka i obojętnie na chodniku ulicy rozmijać się z nimi będzie? Gdzież tam! Z różowemi szkłami na słynnych z piękności oczach, do rozczuleń i przywiązań skłonny, wierzył, że ludzkie stosunki i uczucia nie kończą się nigdy. Jednak, z przyczyn różnych skończyło się ich mnóstwo... a teraz kończą się do ostatka. Miał wyraźne uczucie zawisania w próżni i coraz większej potrzeby zaczepienia się o coś lub o kogoś, aby nie runąć kędyś — nie wiedział kędy, ale czuł, że w głębinę. Z początku przechadzki myślał, że w tej pogodnej godzinie dnia, gdy eleganckie tłumy zalegały chodniki, lub środkiem ulicy przesuwały się powozami, ktokolwiek zatrzyma go, zaprosi, uprowadzi lub uwiezie z sobą. Bo co czynić? Dokąd pójść? Baron Emil, którego medyiwialistyczne mieszkanie było mu w ostatnich czasach prawie jedynem schronieniem przed nudą i samotnością, wyjechał do dóbr swoich w celu czynienia wycieczek w strony rozmaite i poszukiwania znajdujących się pod wiejskimi chatami i strzechami zabytków sztuki czystej lub stosowanej. Wrócić miał wkrótce, ale tymczasem Kranicki nie mógł zajmować miejsca swego w szerokiej katedrze, naprzeciw Trystana, składającego na ścianie pokoju ukłon Izoldzie, ani zasiadać u stołu, przy którym, oprócz gastronomicznych przysmaków, znajdował rozmowy, do których przywykł, ani wobec unoszącego się w powietrzu na nietoperzowych skrzydłach Tryumfu śmierci — doświadczać nastroju zaświatowości... Jednocześnie z wyjazdem barona utracił też jedyny grunt, na którym spotykał się z Maryanem, avec ce cher enfant, którego samo wspomnienie, teraz, gdy po tylu latach wspólnego życia był z nim rozłączony, prowadziło mu łzę do oka...
Usiadł na ogrodowej ławce i dobył z kieszeni złotą papierośnicę, w celu zapalenia papierosa. Nie zapalił go jednak, bo tuż za nizkiemi sztachetami, u których siedział, przesunął się koczyk zgrabny, parą koni zaprzężony, ze służbą w liberyi. W koczyku siedział człowiek trzydziestoletni, na którego widok Kranicki pochylił się naprzód, tak, jakby za nim w ślad pogonić, powietrzem polecieć zapragnął. Syn hrabiego Alfreda, tego, którego on niegdyś z tak niezmiernem oddaniem pielęgnował w chorobie, pod włoskiem niebem... Młodzieniec ten był podówczas dzieckiem i mało pamiętał czasy, w których Kranicki zajmował miejsce najlepszego z przyjaciół, a potrosze najwierniejszego ze sług jego rodziny. Potem zapomniał o nich całkowicie i stopniowo oddalił od siebie cet excellent Kranicki, qui se faisait vieux, i chociaż niegdyś oddał tam jakieś usługi jego ojcu, ale był za nie sowicie wynagrodzony i wieloletniem bywaniem w domu i podobno nawet pieniądzmi, niejednokrotnie pożyczanymi na wiekuiste nieoddanie. Bardzo bogaty, często wojażujący, miał w głowie i na głowie zbyt wiele różnych rzeczy, aby chciał ją jeszcze przepełniać staroświeckimi gratami. To usposobienie młodego syna dawnych przyjaciół i protektorów Kranicki rychło przeniknął i oddawna poczytywał dom ten za utracony i człowieka tego za obcego sobie. Przez czas długi niewiele go to zasmucało, bo posiadał port, do którego płynął zawsze z rozwiniętymi żaglami. Ale teraz widok przejeżdżającego młodzieńca oblał mu serce czemś piekącem i ostrem. Tout passe! Przysługi zapomniane, węzły porwane, l'oubli du passé, l'ingratitude humaine! A jednak, z jakąż rozkoszą w ten dzień wiosenny przejechałby się po ulicach miasta tym koczykiem na gumowych kołach, podnoszącym jadącego na sprężynowych poduszkach łagodnym ruchem kolebki! Z większem jeszcze uczuciem szczęścia gawędziłby, jadąc z kimś posiadającym te same, co on, przyzwyczajenia, stosunki, gusta; z żywem też zadowoleniem zajechałby przed jedną z najlepszych restauracyi tego miasta, aby wśród ścian ładnie przybranych i gwaru wesołego zjeść wyborne śniadanie... Ale wszystkie te rzeczy, niegdyś tak powszednie, jak dzień dobry, były mu teraz tak dalekie i niedosięgnione, jak błękitne niebo!
W obcisłem futrze, tak przygarbiony, że plecy jego przybrały kształt pół obręczy, w cylindrze, z pod którego widać było czarne włosy i szlak zmarszczek nad czarnemi brwiami, patrzał na ulicę, ciągnącą się za sztachetami, i w palcach, obciągniętych duńską rękawiczką, z przyzwyczajenia okręcał złote cacko. Cylinder przelewał mu nad głową połyski atłasowe. W papierośnicy, obracającej się w palcach, słońce krzesało złote błyski...
Ulica za sztachetami mijała plac miejski dość rozległy, nad którym zdawały się panować dwa gmachy wysokie, z wielkim ruchem ludności przed ozdobnemi wejściami. Przez szerokie ich drzwi wchodziło i wychodziło mnóstwo ludzi, zajeżdżały przed nie powozy, na kilku prowadzących ku nim schodach stał, falował, zmniejszał się i znowu powiększał tłum postaci czarno ubranych, gwarny, gestykulujący, czemś namiętnie zajęty. Nie dziw! Były to naprzeciw siebie umieszczone i mnóstwem okien zdające się oczyma w oczy sobie patrzeć: bank i giełda. Kranicki na te dwa gmachy i na wirujący dokoła nich tłum ludzi i koni nie zwracał uwagi żadnej. Nigdy nie miał z nimi nic wspólnego. Jednak nagle pochylił się znowu naprzód i wzrok wlepił w omijający sztachety powóz, a raczej w jadącego powozem tym człowieka.
Był to Alojzy Darwid, który w ten dzień pogodny, jechał powozem odkrytym, zaprzężonym parą rosłych, drogocennych koni, które w uprzęży lekkiej, nie uderzającej błyskotką żadną, stąpały zwolna, z powagą i gracyą. Na koźle, stangret i lokaj w wysokich kapeluszach i ogromnych kołnierzach futrzanych; w powozie, na tle szafirowego adamaszku, postać nie duża, szczupła, z twarzą bladą w rudawych faworytach i z migotaniem złotej iskry w szkłach, okrywających oczy. Zwolna, poważnie, z głuchym turkotem kół gumowych, powóz zatoczył się przed wspaniałe wejście do bankowego gmachu. Lokaj zeskoczył z kozła, stanął u drzwiczek, i z ręki pana swego wziąwszy jakąś kartkę, wbiegł do wnętrza budowy. Pięć minut nie upłynęło, a wyszli z niego dwaj ludzie poważni, krokiem pośpiesznym zbliżali się do powozu i z właścicielem jego rozmawiać zaczęli. Zapewne urzędnicy bankowi, może nawet dostojnicy, których dwoma słowy nakreślonemi na kartce ku sobie przywołał. Aby pójść do nich, może wspiąć się na wysokie schody, jak zwykle, czasu nie miał, więc oni do niego zbiegli ze schodów, na widok nazwiska wypisanego na kartce: nie zeszli, lecz zbiegli, i teraz, z najmilszymi w świecie uśmiechami, z uchylaniem kapeluszów nad poważnemi głowami, zdają się nad czemś naradzać z nim, o czemś mu oznajmiać coś obiecywać. A on zawsze jednostajny, doskonale grzeczny, choć chłodny, z cieniem uśmiechu na suchej twarzy, więcej słucha niż mówi i ze złotem migotaniem w szkłach, okrywających oczy, na tle adamaszku, iskrzącego się szafirem, ma pozór półbożka.
Pięć minut — rozmowa skończona. Darwid dość nizko, urzędnicy daleko niżej uchylili z nad głów kapeluszy, powóz z głuchym turkotem kół gumowych, z wolnem i poważnem stąpaniem przepysznych koni, potoczył się dalej, zakreślił wielkie koło, aż zatrzymał się u kilku długich i szerokich schodów, prowadzących ku wejściu do gmachu przeciwległego. To już lokaj otworzył drzwiczki, i Darwid, wysiadłszy z powozu, zaczął wstępować na schody, gdzie gęsty tłum czarno ubranych ludzi, jak fala wodna przed nadpływającym statkiem, rozstępować się przed nim zaczął. Nielada jaki musiał to być statek, bo po fali ludzkiej, jak przy zbliżeniu się do żywego organizmu iskry elektrycznej, rozbiegły się drgnienia. Rozstępujący się tłum zawirował, zaszeptał, ucichł; mnóstwo rąk podniosło się ku głowom i zawiesiło w powietrzu czapki lub kapelusze; mnóstwo twarzy obróciło się ku tej jednej, z oczyma w nią wlepionemi. Ruchy te miały w sobie wyraz nieśmiałej ciekawości, prawie pokory. Śmielsi występowali ze ścisku i z odkrytemi głowami, krokiem zbyt powolnym, lub zbyt pośpiesznym, lecz zawsze nie takim, jakim przechadzali się tu przedtem, podchodzili ku przybyłemu, o czemś do niego zagadując zapewne pytając, radząc się, może prosząc, bo wszystko to było w poruszeniach ich i na twarzach. Utworzyło się z tego coś nakształt orszaku wybrańców, który otoczył półboga, i pomiędzy dwiema ścianami gminu, po wspaniałych stopniach schodów, wspinał się razem z nim coraz wyżej, aż do wrót świątyni, w której wnętrzu razem zniknął. Wówczas głowy gminu okryły się znowu czapkami i kapeluszami, ale wiele oczu, nie mogąc już spoglądać na Faetona, zwróciło się ku jego tryumfalnemu wozowi i długo jeszcze tkwiło w rozżarzonym przez blask słoneczny szafirze wyściełającego ten wóz adaszku i w parze rosłych koni, które z karną nieruchomością, do wykutych z bronzu rumaków słońca podobne, stały przed wrotami pieniężnego rynku, noszącego nazwę giełdy.
Kranicki, na ogrodowej ławce, w postawie naprzód podanej, skamieniał. Usta jego wykrzywiły się, oczy zapłonęły. Więc tak! W kilka tygodni po śmierci biednej Kary, znowu czynny i tryumfujący, na złotego cielca arkan zarzuca, nowe miliony łapie! Półbóg! Tytan! Król targowisk w siedmiomilowych butach, kroczący po drodze, u której kresu znajdują się amerykańscy miliarderzy, nie milionerzy już, lecz miliarderzy! Oto jest człowiek, który, jakby baron Emil powiedział, umie chcieć!
Jednak... jaki on zdawał się mały i niczego już nie chcący wówczas, tam... gdy stał naprzeciw zwłok umarłej dziewczyny, połączony z niemi dymami kadzidła, które, jak lekkie mgiełki, unosiły się w powietrzu! Jak on wówczas zdawał się mały, niby przez olbrzymią ręką jakąś spłaszczony, nie pół bóg, ani tytan, owad raczej, wtłaczający się do ciasnej szczeliny przed drapieżnym ptakiem! Kranicki widział go wówczas, bo gdy usłyszał wieść o nieszczęściu, żadna siła ziemska albo piekielna nie mogłaby mu przeszkodzić biedz, lecieć... To nieszczęście przeszyło mu serce. Cela lui avait fendu le coeur... I zaraz też uczuł te bóle wątrobiane i inne, które od pewnego czasu coraz częściej i srożej go napastują. Pomimo bólów jednak pobiegł, nie myśląc wcale o wzbronieniach wchodzenia do tego domu, ani o tem, co go tam spotkać może, wszedł i dobrze znanemi drogami wprost do pokojów pani domu poszedł. Niech stanie się co chce, on tę kobietę, tę świętą, cet être noble et doux, w tej strasznej chwili zobaczyć musi! Była bardzo otoczona, znajdowało się dokoła niej ludzi mnóstwo, ale on nie wiedział kim byli ci ludzie, ani myślał co powiedzieć o nim mogą. Na oczach miał mgłę, która zasłaniała przed nim wszystko, oprócz tej jednej twarzy kobiecej, tak okropnie w dniach ostatnich zmienionej i postarzałej, nie mającej już nad czołem swojej świetnej aureoli z blado złotych włosów, tylko na czole przez całą jego szerokość ciemną pręgę głębokiej zmarszczki! Nie widząc, ani witając nikogo, szedł prosto ku niej i, upadłszy na klęczki, przycisnął do ust brzeg jej żałobnej sukni. Uczynił to bez cienia namysłu, ani przesady, z popędu, który go rzucił do stóp tej kobiety. Cela lui est venu du coeur, rien, que du coeur... Bo też nigdy... nikogo... tak, jak ją! Miał szczęście do kobiet, wiele razy w życiu był kochany i kochał — na sposób różny, ale jak tę... nigdy... żadnej!...
Nie wie, nie pamięta, nie zdawał sobie sprawy z tego, co potem było, ale zdaje się, że głośno płaczącą wzięła ją w objęcia córka, że Maryś był tam także i wiele innych osób, które wchodząc, wychodząc, cichymi krokami i słowami sprawiały coś podobnego do szelestu opadających z drzew liści. On w jakimś kącie pokoju siedział, czy stał, nie pamięta... tylko przypomina sobie, że otaczał go zapach bzów kwitnących, których pokój ten był pełen, aż nakoniec uczuł, że już późno, że trzeba mu już wyjść, tak, jak wychodzili inni. Nie módz być w nieszczęściu z istotą kochaną — to ból najnieznośniejszy ze wszystkich. Ale życie miewa czasem okrucieństwa takie. La vie est quelquefois atroce! Poszedł jeszcze zobaczyć »maleńką«, i tam, oprócz niej, zobaczył tego... półbożka, w takiej postaci, że pomyślał: Voilà aussi un homme fini! W tem miejscu myśli swoich Kranicki oparł ramię o poręcz ogrodowej ławki, dłonią zasłonił oczy i stawił sobie przed wzrok wyobraźni widzenie dziwne, które wydawało się bajką, snem...
Co za przepych, jaka oryginalność pomysłu i smaku! I jaka góra usypanego złota! Był to podobno pomysł i smak Maryana. Duży salon zamienił się w grotę, którą od szczytu do dołu okrywały puszyste fałdy białych krep i muślinów, zbiegające się u góry w sklepienie, zamknięte w rozetę olbrzymią, przypominającą czterolistne róże mistyczne, malowane na oknach gotyckich świątyń. Tylko, że ta, ku której tutaj zbiegały się fałdziste puchy, wyściełające ściany i sufit, była biała i tak lekka, jakby wytworzyła ją fantastyczna gra obłoków. Wszystko tu zresztą: ściany, sklepienie i rozeta, zdawało się być utworzonem z obłoków i ze śniegu, na które spadła niezmierna ulewa białych kwiatów. Tylko białych. W girlandy splecione, albo w naśladującym rękę przypadku bezładzie rozrzucone, czepiały się one po ścianach i sklepieniu, okrywały posadzkę, osypywały wszystko, wyglądały i spadać zdawały się zewsząd. Oprócz nich i wśród nich tylko światła rzęsiste; gwiazdy, snopy, kolumny utworzone ze świec, gorejących w żyrandolach i świecznikach, nie wiedzieć gdzie wynalezionych, tak były niezwykłe, fantastyczne i stylowe, zdawałoby się, że ze snów rozgorzałej wyobraźni do rzeczywistości przeniesione. Żadnych barw, ani błyskotek, żadnych też godeł śmierci. Tylko wśród morza śnieżystej bieli nawałnica śnieżnych kwiatów i olśniewający blask jarzących świateł. Upajające także wonie konwalii, róż, bzów, hyacyntów, z któremi łączył się zapach jakiegoś kadzidła, tak osobliwego, jak było tu wszystko, które paląc się nie wiedzieć gdzie, kiedy niekiedy słało w powietrzu szarawe mgiełki dymu, tu i owdzie przez blask świec dotykanego pozłotą. Dziewiczość, wydająca z siebie woń mistycyzmu, wymyślność, nie chcąca znać niemożliwości, ustęp bajki czarnoksięskiej, lub strofa poematu, a w tem wszystkiem, jako punkt środkowy, szczupła postać dziewczęca, na wysokiem podniesieniu, spokojnie uśpiona w stroju do ślubnego podobnym, z drobną twarzą, która w bladozłotych włosach zaledwie spostrzeganym odcieniem białości dobywała się z powodzi śnieżystych krep i kwiatów. W powodzi śnieżystej bieli, w jarzącym blasku palących się ogni, w gęstwinie upajających woni, pod płynącemi powietrzem mgłami palącego się kadzidła, Kara spokojnie spała, z gładkimi łukami ciemnych brwi pod greckim zarysem czoła, z prawie wesołym uśmiechem na zamkniętych ustach.
Godzina nocna późną już być musiała, kiedy Kranicki powstał z klęczek i zobaczył się w tym pokoju umarłej, zupełnie samotnym. Kędyś za drzwiami i ścianami szemrały rozmowy i modlitwy ludzi czuwających, ale tu zdawał się panować sam tylko sen śmierci. Po chwili jednak u jednej ze ścian coś zaszeleściło. Kranicki obejrzał się i zobaczył człowieka, który zrazu wydał mu się majaczącą na tle śnieżnem niewyraźną plamą. Po kilku sekundach, rozpoznał rysy Darwida w faworytach rudawych, ale dość długo wzrok wytężał, zapytując, czy go nie myli. Nie żal, ani rozpacz, pospolicie przez śmierć u żywych obudzana, lecz coś więcej jeszcze i coś nadto malowało się we wzroku i w postawie tego człowieka. Oczy jego, zwykle tak jasne, trzeźwe, do błyszczącej stali podobne, pełne były teraz przepaścistej zadumy, na której dnie taiło się przerażenie, a postać wydawała się zmalałą i spłaszczoną. Ani ironii, ani energii, ani wyprostowanej pewności siebie. Niższym wydawał się niż zwykle i w sposobie pochylenia szyi miał coś zwyciężonego. Puszyste fałdy, u których stał, obejmowały go w sposób taki, że wydawał się spłaszczonym i wyraźnie przypominał owad, który cofa się i wtłoczyć usiłuje do ciasnej szczeliny przed czemś nagle nadlatującem, ogromnem. Zwrócił wzrok w stronę, gdzie stał Kranicki, zobaczył go i, przesunąwszy po nim spojrzenie obojętne, znowu zapatrzył się kędyś, w coś ogromnego. Ani obrazy, ani nienawiści, ani pogardy. Kranicki ze swej strony także żadnego z tych uczuć nie doświadczył. Myślał, że rozmaite powieści i dramaty przedstawiają śmiertelnych wrogów, którzy w chwilach takich podają sobie ręce do zgody. Patos nie prawdziwy! Bo po co? Czemże są ludzkie niezgody lub zgody wobec... tego? Jeszcze trochę popatrzał na dziewczynę, śpiącą w ulewie białych kwiatów i szepcąc: La mort! oui, oui! la mort! le sommeil éternel! z głową zwieszoną wyszedł ze śnieżnej i od świateł gorejącej groty. Wywlókł się z niej raczej, tak był zgnębiony.
Teraz, na ogrodowej ławce, podniósł twarz z nad dłoni i spojrzał ku gmachowi giełdy. Krużganek z kilku szerokimi schodami był już pusty, ale przed nim stał jeszcze powóz Darwida, na słoneczność powietrza rzucając plamę roziskrzonego szafiru, i konie także stały w karnej nieruchomości, podobne do wykutych z bronzu posągów. Usta Kranickiego wykrzywiły się niesmakiem. Ze zjadliwością, na którą rzadko zdobywała się łagodna jego natura, szepnął:
— Praca! żelazna praca!
Z ustami zalanemi goryczą, nie myśląc już o prostowaniu pleców i nadawaniu krokom pozoru elastyczności, wlókł się znowu z ulicy na ulicę, zatrzymując się czasem na chwilę przed bramami najokazalszych domów. Każda z nich mu coś przypominała, jakiś świetny lub szczęśliwy moment, czy fragment przeszłości. W tę wchodził niegdyś, dążąc do jednej z mniejszych czy większych »gwiazd swego życia«, z tamtej wyjeżdżał, wioząc do Włoch chorego hr. Alfreda; przez tę śpieszył codziennie na usługi ks. Zenona; tamta nasuwała mu wspomnienie pewnego balu tak świetnego, że prawie bajecznego. Teraz, wszystkie te bramy i wszystkie te domy były dla niego jak sala balowa, którą opuścili biesiadnicy, w której pogasły światła, i po której, nocną latarenką sobie przyświecając, przechadza się i rozpamiętywa, gdzie jaśniały obnażone ramiona pięknej kobiety, a gdzie śmiały się twarze wesołych towarzyszów, gdzie pachnęły kwiaty, a gdzie pieczone bażanty...
Nakoniec, dużo po południu, Klemensowa usłyszała w przedpokoju dzwonek, i klapiąc po podłodze starymi kaloszami, pobiegła drzwi otworzyć. Miała na szerokich plecach chustkę kraciastą, w ręku igłę z grubą nicią, a nad piwnemi oczyma drugą parę szklanych oczu, od okularów podniesionych na pomarszczone czoło.
— Uhm! — zaczęła odrazu — myślałam, że już na cały dzień w jakiej miłej kompanii ugrzązłeś, aż tu, awantura arabska! jeszcze przed wieczorem powróciłeś! To dobrze, bo goście przychodzili i zaraz znowu przyjdą!
— Goście? — zapytał Kranicki, i twarz mu nieco wypogodniała, ale na krótko, bo Klemensowa sarknęła:
— A jeden to szczególnie bardzo ważny! Ciesz się z honoru! Berek Szyldman! Mówił, że jak Bóg Bogiem za tydzień już graty ci sprzeda!
Widząc jednak, że Kranicki, po zdjęciu futra, przez salonik idzie nogi powłócząc i że mu czerwone pręgi nad brwiami występują, złagodniała i przemówiła weselej:
— No, a z tych dwóch, co oprócz tamtego jeszcze byli, to już ucieszysz się naprawdę. Eleganty wielkie i kompany twoje, choćby synami twymi mogli być...
— Któż to taki? kto? kto? mówże matka!
— Albo ja tam te arabskie nazwiska zapamiętać mogę? Ale bilety zostawili... poczekaj, zaraz przyniosę... w kuchni położyłam.
Skierowała się do kuchni, ale tuż za nią, na pięty jej prawie następując, szedł także Kranicki, ucieszony, niecierpliwy, i wyrwał jej prawie z ręki dwie karty wizytowe, na których wyczytał nazwiska: Maryan Darwid i baron Emil Blauendorf.
— Ach! — wykrzyknął — ces chers enfants! Więc baron już powrócił! I pierwszą myśl po powrocie miał o mnie! Quel coeur! Idę, biegnę!
I naprawdę biegł ku drzwiom przedpokoju rozpromieniony, odmłodzony, ale Klemensowa stanęła mu na drodze, krótkie ramiona w kraciastej chustce rozpościerając.
— Dokąd? czego? Żeby na schodach spotkać się z nimi, albo w bramie? Powiedzieli, że za godzinę znowu przyjdą. Pomiędzy sobą mówili, że pójdą tymczasem Nazarejczyka zobaczyć...
— Jakiego Nazarejczyka? — zadziwił się Kranicki. — Jaki Nazarejczyk?
— A ja skąd wiedzieć mogę, jaki to Nazarejczyk? Może obraz Pana Jezusa Nazarejskiego. Mówili tylko, że pójdą go zobaczyć i — powrócą.
— Powrócą! — powtórzył Kranicki — to dobrze. Pogawędzimy sobie... tak dawno z nikim już nie gawędziłem... I Marysia zobaczę, ce cher, cher enfant!
Zacierał ręce, krokiem sprężystym, z wyprostowanemi plecami po saloniku chodził, i tylko policzków, które w ostatnich dniach obwisły, uwypuklić, ani cery zżółkłej odświeżyć — nawet radość już nie mogła. Klemensowa, po środku pokoju stojąc, obu parami oczu swoich za nim wodziła.
— Parzcie państwo! Jakby odrodził się! jakby ożył!
Stanął przed nią zmieszany.
— Wie matka co? — zaczął: — niech matka biegnie po pasztet strasburski i... buteleczkę likieru...
Klemensowa aż pod ścianę się cofnęła:
— Jezusie Nazarejski! Czy ty zwaryował, Tulek? Berek Szyldman graty tobie...
— Co tam Berek! Co tam graty! — zawołał Kranicki. — Kiedy te szlachetne serca przypomniały sobie o mnie...
— Serca brzuchów nie mają, aby w nie zaraz pchać...
— Co Klemensowa wie? Klemensowa jest zacna kobieta, ale pozioma, terre à terre... O ten przeklęty pieniądz tylko dba!
— A pasztet to święty? Awantura arabska!
Oboje głosy nieco podnieśli. Kranicki rzucił się na kanapę, dłoń do prawego boku przycisnął, zastękał. Wtedy Klemensowa obróciła ku niemu twarz złagodniałą i strwożoną.
— A co? czy bóle chwytają?
Znać było po nim, że cierpiał istotnie. Une ancienne maladie de foie. I jeszcze coś sercowego w dodatku! Klemensowa, klapiąc kaloszami, do kanapy podeszła.
— No, nie irytuj się już. Cóż robić? Ileż na ten arabski pasztet pieniędzy trzeba?
— I na likier! — wtrącił Kranicki.
Uspokajając się, wytłómaczył, że baron lubi likiery, a Maryś przepada za pasztetem strasburskim i... za czarną kawą.
— Żebyś to matka zgotowała jeszcze czarnej kawy... doskonale umiesz ją gotować!
— Jeszcze czego! — ofuknęła — może szyby z okien powyjmować i piec rozwalić?
Kranicki ręce rozłożył.
— I po cóż tu mówić o szybach i piecu? Jakie tu znaczenie mogą mieć piec i szyby? Niema żadnej analogii pomiędzy czarną kawą a szybami i piecem! Klemensowa mnie irytuje...
Znowu zmienił się na twarzy i zastękał; Klemensowa znowu kapitulowała, ale pozostała kwestya pieniężna. Kranicki wyjął z pugilaresu papierek, trzymał go w dwu palcach, myślał. Za mało! Gatunek likieru, przez barona pijany był bardzo drogi. Zmartwienie zaczęło odbijać się mu na twarzy. Klemensowa ozwała się:
— No, przestań już medytować, bo i przez sto lat rubla, kiedy go niema, nie wymedytujesz. Już bądź spokojny. Tylko mi na karteczce wszystko zapisz, pójdę i kupię.
Kranicki zaszamotał się na kanapie.
— Za jakież pieniądze matka kupisz?
Ale ona była już we drzwiach sąsiedniego pokoju i nie odpowiedziała.
— Za swoje? — wołał za nią Kranicki — pewnie za swoje! Już ja wiem, że matka dawno swój kapitalik wydajesz...
Wracała w chustce kraciastej na głowie i bez okularów na czole, do wyjścia gotowa.
— To i cóż, że wydaję? Alboż to nie masz Lipówki? Masz i co ci pożyczam, oddasz. Oj, oj! Jedną nogą już w grobie stoję, jeszczebym się nad rublem kiedy tobie potrzebny trzęsła!
Kranicki ręce i oczy w górę wzniósł.
Quel coeur! — szepnął — jakie przywiązanie! Niema to, jak stare sługi naszych starych rodów!
Po kilku minutach, w przedpokoju ozwały się kroki wchodzących, i świeży głos męski zawołał:
Peut-on voir le maître de céans?...
Kranicki biegł już do przedpokoju.
Mais, oui, mes chers! Vous me faites heureux! tout à fait heureux.
I miał istotnie minę człowieka uszczęśliwionego, a zarazem rozrzewnionego, gdy siedząc na jednym z fotelów, naprzeciw Maryana, który siedział na drugim, słuchał opowiadania barona o wynikach świeżo odbytej wycieczki. Baron Emil był niezwykle ożywiony, ale zarazem wydawał się więcej niż kiedy zdenerwowanym, podnieconym. Nie usiadł wcale.
Merci, merci! — rzekł do wskazującego mu miejsce gospodarza — jestem w takiem usposobieniu, że formalnie nie mogę na miejscu usiedzieć. Coś we mnie pracuje, krzyczy, zgrzyta... Jestem pełen drżących gniewów i nadziei. Ceglasto-różowe rumieńce wybijały się mu na żółte policzki, mówił jak zwykle nieco przez nos i przez zęby, ale prędzej niż zwykle. Przechadzając się po saloniku, opowiadał, że w kilkunastu dworach wiejskich większych i mniejszych, które zwiedził, znalazł trochę zabytków dawnej zamożności, dzieł sztuki i przemysłu ozdobniczego, mających wartość znaczną, czasem nawet wysoką. Mnóstwo tych bogactw nabyli już Anglicy, którzy nieraz w tym celu kręcili się po kraju, ale wiele zostało jeszcze, i trzeba tylko dowiadywać się, szperać, szukać, a znaleźć można prawdziwe skarby, często nawet najniespodziewańsze... Stanął przed Maryanem.
— Bo naprzykład któżby mógł spodziewać się, przypuścić, że u jakiegoś bakałarza, u jakiego nauczyciela geografii, u jakiegoś pur sang pas-tusz-ka znajdziemy gdzieś za drzwiami powieszony, okurzony, przez muchy zmasakrowany karton Steinlego... Najczystszy, niewątpliwy Steinle... Edward Steinle...
— Czy tylko niewątpliwy? — przerwał Maryan; — raz jeszcze zwracam uwagę twoją na niektóre cechy, zdające się przemawiać za Kupelwieserem...
— Ale gdzież tam! — zawołał baron, w szybszą jeszcze niż przedtem przechadzkę puszczając się po saloniku. — Żaden Kupelwieser, mon cher, żaden Kupelwieser, ani cienia Kupelwiesera! Kupelwieser, chociaż był nauczycielem Steinlego, jest w rysunku znacznie od niego niższy... Ta pewność i elegancya rysunku, ta harmonijność kompozycyi, to nabożeństwo... cette vraie componction, panujące na twarzach świętych — to Steinle, najczystszy Steinle, niewątpliwy Steinle, którego zbiór kartonów we Frankfurcie...
— Czy Steinle... bo nie przypominam sobie... był prerafaelitą? — wtrącił Kranicki nieśmiało, wstydząc się nieco swej nieświadomości.
— Tak, si vous voulez — odpowiedział baron — jeśli do prerafaelitów zaliczyć można szkołę niemieckich nazarejczyków. Ale to jest szkoła osobna...
— Więc zapewne tego Steinlego oglądaliście dziś, mes chers, przed przyjściem do mnie?
— Tak, dowiedzieliśmy się o nim wypadkiem, poszliśmy obejrzeć, i niech pan sobie wyobrazi, znaleźliśmy ten klejnot u takiego pastuszka, który pojęcia, cienia pojęcia nie ma ani o tem, co to nazarejczycy, ani kto to Steinle...
— To mu chyba przebaczyć trzeba — uśmiechnął się Maryan — bo sami Niemcy prawie nie wiedzą o Steinlem, który u potomnych popadł w niełaskę...
— Przeciwnie! — zawołał baron — przepraszam cię, mój drogi, prawdziwi znawcy zawsze go wysoko cenią i jest do muzeów poszukiwany bardzo. Jego kartony, umieszczone obok «Tryumfu religii w sztuce» Overbecka, nic nie tracą; owszem, ta komponkcya, odznaczająca jego figury.
— Nie możesz go przecież porównać z Overbeckiem! — oburzył się Maryan.
— Owszem, mogę! mogę! Z Overbeckiem go porównywam, a od Führicha i Veita uważam za wyższego...
— Veita ustępuję ci, ale co do Overbecka, to ta przedziwna melancholia, która napełnia oczy jego kobiet...
— Ziemska jest, więcej ziemska, niż doskonale zaświatowa ekspresya, panująca w postaciach Steinlego... Pod tym względem on jeden porównać się może z Fra Angelico...
— Jabym prędzej porównał go do Lippo-Mani’ego.
— Może, może!.. — nawpół zgodził się baron — tak jak Führich znowu, ile razy na niego patrzę, przypomina mi Buffalmaca...
— A mnie Piera di Cosimo...
— Nie, nie! — zaprzeczył baron. — Piero di Cosimo jest inny... w kolorycie jest inny od Führicha, a Buffalmaco...
— Buffalmaca ja z jednym dziś tylko Rossettim porównać mogę...
W ten sposób przez czas jakiś jeszcze rozmawiali o malarzach włoskich z epoki poprzedzającej Rafaela i o nowożytnych ich naśladowcach, czasem sprzeczając się z lekka, częściej entuzyazmując się wspólnie, aż zgodzili się na jedno zdanie, mianowicie, że najwyższym, nie dającym się z nikim z pomiędzy współczesnych porównać mistrzem malarstwa jest Anglik, Dante Gabryel Rossetti, a szkoła nazarejczyków niemieckich, do której należeli Overbeck, Steinle, Führich i inni, pomimo pewnych swych nierówności i słabości, jest jedna cała czystem Quatrocento.
— Tak, Quatrocento — zakończył baron — kto wie nawet, czy nie czystsze, doskonalsze Quatrocento, niż u Rossetti’ego i Morris’a...
Kranicki słuchał, odzywał się rzadko, i coś w nim płakać zaczynało. On także kochał sztukę, ale teraz jakże daleki był od tych najwyższych jej wymyślności! ileżby dał za to, aby ces chers enfants, ces nobles coeurs, pomówiły z nim o czemś innem, bliższem! Po chwili, z uśmiechem, na który zdobywał się z trudnością, zagadnął:
— Więc już posiadacie początki tego złotego runa de cette toison d’or, które macie uwieźć za morza?...
— Cha, cha, cha! — zaśmiał się baron — złote runo! wybornie powiedziane! Istotnie, strzyżemy barany, albo, si vous voulez, pastuszków... Bo nie może pan sobie wyobrazić, jaki w tym kraju panuje pod tym względem reumatyzm myśli. Nikt nie zna ceny rzeczy posiadanych, nikt nie wie, co posiada... Żadnych pojęć ani wiadomości estetycznych... W tym objeździe okolicy, który uczyniłem, doświadczałem wrażenia, że podróżuję po starożytnej Scytyi. Wszystko to są krewni, albo dawni sąsiedzi moich rodziców, witali mię z otwartemi ramionami. Pocałunki ze śliną i zrazy zawijane z kaszą! Pokoje pełne progenitury, o którą jest obawa, aby nie wytworzyła klasy sans-culotte’ów. Rodziców można już prawie nazwać sans-chemise’ami. Stąd prawdziwa furya spieniężania wszystkiego za byle co. Propozycya moja wyciskała im z oczu łzy wdzięczności. Widzieli we mnie zbawcę. Gdybym chciał, mógłbym zdobyć sławę patryoty, niosącego ratunek rodakom. Ale to są malowane garnki. Nie jestem człowiekiem dla oblepiania etykietami. Kupuję tanio, aby sprzedawać drogo, voiçi mon jeu... A choć im to mówiłem, jeszcze mnie całowali. Byłem patyną dla ich ust, cierpiących na przednówkowe głody. Otwierali przedemną stare szafy i lamusy, jeden nawet otworzył kaplicę, w której znalazłem niesłychanie dawne materye kościelne. Jedną z nich podejrzywam, że pochodzi z fabryk flandryjskich i sięga czasów Roberta Pobożnego. Zupełnie taką samą widziałem w muzeum w Cluny. Zresztą, kilka obrazów, kilka pasów i makat, trochę starej broni, która Johanemu drezdeńskiemu bardzoby się przydała, voiçi mon butin. Tu odkryliśmy już jednego Overbecka i jednego Steinlego, a Maryan w czasie nieobecności mojej znalazł gdzieś nieprawdopodobnie starą porcelanę saską, w stanie zachowania wcale dobrym... Ale to tylko początek. Il y en aura des ces choses całe żniwo, une moisson!
Une toison d’or! — szepnął Kranicki.
Robiło mu się coraz smutniej i w prawym boku czuł ból prawie nieznośny. Ton, którym baron opowiadał o swojej wycieczce do rodzinnej okolicy, sprawiał mu przykrość niemal instynktowną. Czuł coś nielitościwego w sposobie mówienia o wiejskich progeniturach i sans-chemise’ach, coś także niesmacznego w tej odkrytej grze, która się nazywała: kupuję tanio, sprzedaję drogo. Ale nie wzniecał sprzeczki. Na Marysia patrzał. Czyżby i on? Po chwili zapytał znowu:
— Więc ten amerykański projekt skrystalizował się już zupełnie? stał się postanowieniem? Więc naprawdę wyjeżdżacie do Ameryki?
— Tak dalece się skrystalizował — odpowiedział Maryan — że ja wyjeżdżam nie później, niż jutro. Emil jeszcze zostaje na kilka miesięcy; ja w celu zapoznania się z ludźmi i terenem, wyjeżdżam jutro.
Kranicki wyprostował się i przez chwilę ze wzrokiem nieruchomym siedział niemy. Potem powtórzył:
— Jutro!
— Nieodwołalnie — potwierdził Maryan, i kiedy baron po długiej przechadzce usiadł, on wstał i z kolei po saloniku przechadzać się zaczął, mówiąc, że dlatego właśnie dziś tu przyszedł, aby z Kranickim się pożegnać.
— Nie mógłbym pojechać bez pożegnania się z tobą, mon bon vieux.
Byłby może nie wyjechał jeszcze tak prędko, gdyby nie kilka okoliczności, które mu życie niemożliwem uczyniły. Jedną z nich było to, że przed tygodniem ojciec cofnął mu wypłacaną dotychczas pensyę. Właśnie przed tygodniem przyszedł jakiś termin, i z rozporządzenia zwierzchnika, kasa odmówiła wypłaty.
Opowiadając o tem, Maryan zarumienił się, żyła na czole nabrzmiała mu, jak sina pręga, oczy silnie rozbłysły. Czuł się aż we wnętrznościach serca obrażonym ostatnią rozmową, którą stoczył z ojcem, krótką, ale stanowczą. Opowiedział ją Kranickiemu. Z opowiadania można się było domyślić, że Alojzy Darwid zrazu okazywał skłonność do złagodzenia wymagań swych względem syna, ale potem przemogły w nim despotyczne przyzwyczajenia i praktyczne względy. Wymagał nieodwołalnie, aby Maryan rozpoczął w jednej z należących do niego fabryk szkołę powściągliwości, karności i pracy.
— Dwie indywidualności nasze — mówił Maryan — uderzyły o siebie i odskoczyły — w stanie nienaruszalności kompletnej. Najmniejszej szczerby ani u niego, ani u mnie. Wole nasze pozostały nienaruszone. Zresztą, to człowiek z wielkę wolą. Zdawało się z początku, że śmierć tej biednej małej przygniotła go, ale wyprostował się prędko i teraz znowu wyprawia prawdziwe orgie swojej żelaznej pracy. Podziwiam w nim tę całkowitość woli i przyznaję, że jest ona siłą pierwszorzędną, ale nie myślę wyrzekać się swojej indywidualności dlatego, że ojciec mój, przy wszystkich swych niezaprzeczonych przymiotach, posiada głowę źle wywentylowaną. Możeby kto z pradziadków powiedział, że gdy jedno z dzieci oddało się na żer glistom, drugie powinno oddać się na zgruchotanie ojcowskiemu wozowi. Ale ja nie jestem swoim pradziadkiem i wiem, że wszelkie oddawanie się na męki Pawłów dla pocieszenia Gawłów — to malowany garnek!
— Cerowana szkarpetka! — uzupełnił baron.
A druga przyczyna, dla której Maryan musiał niezwłocznie to miasto opuszczać, były wrażenia, sprowadzone przez śmierć tej biednej małej. Nie przypuszczał nawet, aby pracowało w nim jeszcze tyle instynktów atawistycznych. Jest człowiekiem nowym, ale doświadcza teraz stanów duszy pradziadowskich, które sprawiają, że jak Hjalmar Maeterlincka, chciałby garściami ziemi rzucać na nocne puszczyki. Śmierć tej małej i wszystko co dzieje się i staje w domu, czyni mu duszę bladą od niemocy. Zrozumiał teraz wyrażenie Maeterlincka: »wejść w smutek po same oczy«. Kiedy ten Intruz, wiecznie koszący trawę za oknami życia, przyszedł po małą, w myśli miał nieustanne pytanie: »Dlaczego gasną lampy?« Teraz, tak jak Hjalmar w księżniczce Malenie, czuje co chwila potrzebę zawołania: »Ktoś tu płacze koło nas!« Miewa chwile, w której napada go taka impotencya nerwowa, że nie czuje się zdolnym do poruszenia palcem, albo mrugnięcia powieką. Stanowi temu towarzyszy doskonałe zrozumienie, że wszystkie te familijno-sentymentalne rozczulania się — to malowane garnki, bo wiadomo przecież, że na świecie umiera mnóstwo dziewcząt, że każde życie to wrota, przed któremi stoją grabarze, i że niema w tem najmniejszej przyczyny, aby ci, pod których oknami Intruz jeszcze trawy nie kosi dostawali duszy bladej i chorej. I właśnie ta nowa wiedza, którą posiada, wytwarza z uczuciami, płynącemi od pradziadowskiej przeszłości, dysonans, który najgłośniej zgrzyta.
Musi uciekać od puszczyków i lamp gasnących, od impotencyi nerwowej i spleenu duszy, musi uciekać w świat po nowe horyzonty i zetknięcia... vers les contacts nouveaux... ustami z usty, de muqueuse à muqueuse z przestrzenią, po której pływają światy nowe i od pięćdziesięciu plam przeszłości wolne!
Skończył i usiadł. Kranicki miał łzy w oczach i po dość długiej chwili milczenia wymówił:
— Więc wyjeżdżasz!
A potem, wahającym się głosem zapytał:
— Powiedziałeś: »to, co dzieje się i staje w domu«. Cóż się tam dzieje i staje?
Ale na to baron z powiększonymi na policzkach rumieńcami odpowiedział:
Comment? Nie wie pan o tem? Pani Darwidowa i panna Irena wyjeżdżają w tych dniach — na rekolekcye!
— Do Krynicznej — uzupełnił wiadomość Maryan. — Ojciec uczynił Irenę właścicielką Krynicznej, i w tych dniach tam wyjeżdżają.
Kranicki, bardzo pobladły i tylko z wielkiemi plamami czerwonemi nad oczyma, patrząc na barona, zaczął:
— Więc...
— Więc — szybko podjął baron — pomiędzy mną a panną Ireną wszystko skończone. Cieszę się z tego, bo jakżeby mój zgrzyt i idylla panny Ireny pogodzić się mogły? Byłby to, jak w cieplarniach Maeterlincka, zapach eteru w dzień słoneczny. Naturalnie, że ja reprezentuję eter, a panna Irena dzień słoneczny.
Uśmiech, z którym mówił, stawał się coraz więcej drwiący i zły.
— Nie wiem tylko, jak się udadzą — rekolekcye. Bo pomimo idylli, panna Irena ma w sobie wiele, bardzo wiele tego krzyku życia, tego ładnego popędu do... jak pisał Ruysbroock, do amour jouissant, do rozkoszujących się wrażeń, a z takiem usposobieniem, ile znam się na tem, trudno poprzestać na widoku kochających się za oknami wróblów...
Tréve des mechancetés, Emil! — przerwał Maryan; — nie jesteś zagrożony losem Wertera z powodu zerwania z tobą mojej siostry...
Oh, que non! — zaśmiał się baron.
A Maryan żywo dokończył:
— I powinieneś nawet ofiarować jej ten malowany garnek, który nazywa się wdzięcznością, za to, że nie zamknęła tobie drogi do jakiejś Jankesówny, po wiele razy milionowej. Ameryka posiada mężów »żelaznej pracy«, którzy mają córki daleko jeszcze bogatsze od córek... ah, hélas! od jedynej już córki mego ojca...
— Może! może! — zgodził się baron; — u córek najbogatszych ojców amerykańskich tytuły europejskie popłacają bardzo. Może na sposób taki, albo inny uczynię... albo na oba sposoby uczynię fortunę kolosalną. Owszem... bogactwo to wrota, przed któremi stoją heroldowie życia... Nie jestem człowiekiem, oblepiającym się etykietami. Wyznaję, że nęci mię ta perspektywa. To, co posiadam, jest drobną okruchą dla mego głodu życia. Wyjadę żądny nowych dreszczów i wielkich zysków... âpre à l’amour jouissant et au gain — aussi!
Po minucie milczenia Kranicki szepnął:
— Wyjeżdżają!
A potem, przesuwając spojrzenia po twarzach dwu młodych przyjaciół, rzekł jeszcze:
— Więc wyjeżdżacie!
— Tak — podchwycił baron — i z tego powodu mamy do uczenienia panu pewną propozycyę. Może pan przyjmie na siebie obowiązki jednego z naszych agentów...
Przedstawił szczegółowo plan przedsięwzięcia swego i czynności, które spełniać w niem będą agenci, po całym kraju rozrzuceni w celu poszukiwań i zakupów.
— Potrzebujemy ludzi estetycznie i towarzysko wykształconych, a o takich tutaj trudno, trudno... W tym kraju, jałowość panuje na całym obszarze szarej masy mózgowej... c’est la stérilité du grand territoire de la substance grise... Jeżeli pan życzy sobie...
Kranicki milczał. Niedawno jeszcze życzyłby może i tego, i czegokolwiek, co uczepićby go mogło do życia i ludzi. Ale teraz... w czasie tej rozmowy z dwoma przyjaciółmi, opanowywał go niesmak coraz większy. Sarkazm barona o sans-chemise’ach, »którzy go jak patynę całowali ustami, cierpiącemi od przednówkowych głodów«, świdrował mu serce w sposób przykry. Po myśli kręciły się słowa: »wyjazdy, śmierci!« i przed wyobraźnią stawała wizya jakiegoś rozlatującego się we wszystkie strony stada ptaków. Tanio kupować, drogo sprzedawać! Une vilenie! Przytem czuł, że bóle jego wątrobiane i sercowe stają się coraz wyraźniejsze, i opanowywało go uczucie niemocy. Po chwili namysłu rzekł:
— Nie, moi drodzy; zdaje mi się, że nie będę mógł oddać się na usługi wasze. Chory jestem i prędko starzeję... Je me fais vieux.. Przytem muszę, mes chers, powiedzieć wam otwarcie...
Zawahał się i wziął ze stołu swoją złotą papierośnicę, którą był przed gośćmi otworzył. Chwilę namyślał się, potem dokończył:
— Że wasze przedsiębiorstwo ma strony, które trochę rażą... qui blessent un peu, moje uczucia delikatności. Będzie to zawsze kupczenie... w świątyni, nawet, si vous voulez, w świątyniach, bo sztuka jest świątynią i ojczyzna także... Jesteście zbyt rozumni, abym potrzebował wam to tłómaczyć. Osamotnienie, w którem pozostanę bez was, przeraża mię i boli... tak, boli, ale muszę powiedzieć, że w tym wypadku nie będę z wami, mes chers, non, décidement, je ne serai pas de votre bord!
Z natury nie lubił sprzeczek i z wielu przyczyn był do nich nieprzyzwyczajony, więc zaczynał mówić z wahaniem i przykrością. Ale potem oparł plecy o poręcz kanapy i z głową nieco podniesioną, z okręcającą się w palcach złotą papierośnicą, miał pozór wielkiego pana, szczególnie w porównaniu z baronem, który zawsze przypominał trochę sposobiącego się do ukąszenia kogoś komara. I teraz także z drwiącym uśmiechem zaczął:
— Jest pan zawsze pomalowany na kolor świętej pamięci poezyi romantycznej. Gdy pan mówił, zdawało mi się, że słyszę »pocztyliona, grającego pod oknami nieuleczalnie chorych« i...
Ale Maryan, powstając z krzesła, przerwał:
— Co do mnie, szanuję każdą indywidualność; skoro u kochanego pana Artura ona w ten sposób się rozwinęła, nie mamy prawa na nią nastawać ani naleganiem, ani wyśmiewaniem. Śmieszność zresztą niczego nie dowodzi. »Jesteś śmieszny« — to żaden argument. Mogę być śmiesznym dla kogoś, a dla samego siebie mieć racyę. Ale teraz już trêve des discussions. Przypominam ci, Emilu, naszą porcelanę...
— A tak, tak! — zgodził się baron i powstał także. — Musimy kochanego pana pożegnać...
W tej chwili, z drzwi sypialni weszła Klemensowa z wielką tacą w obu rękach. Skoro już dogadzała ulubieńcowi, chciała to uczynić jak najlepiej. Więc na głowie miała biały jak śnieg czepek, na nogach nie miała klapiących kaloszy, i chustkę kraciastą porządnie, nawet z pewną elegancyą, na piersi skrzyżowała. Na tacy znajdowały się kieliszki, butelka z likierem, pasztet i trzy filiżanki, z których ulatywała wyborna woń kawy. Wszystko to umieściła na stole przed kanapą i z okiem chmurnem, ale krokiem spokojnym, salonik opuściła.
Kranicki zerwał się z kanapy.
— Moi najdrożsi, proszę was... kieliszek likieru, tego, który lubisz, baronie... trochę pasztetu, Marysiu...
Ale oni jednocześnie sięgnęli po zegarki.
— Nie, nie — zaczął bronić się baron — mamy już tylko trzy minuty.
— Byliśmy na śniadaniu u Borela, który, jak się wyraża mój ojciec, sprawia nam lukulusowe uczty...
Kranicki zapraszać nie przestawał. Jakieś szlacheckie przyzwyczajenia, czy instynkty zapalały mu oczy i wprawiały ramiona w gesty zapraszające. Ale oni upierali się. Za pięć minut musieli już znajdować się w nędznym z pozoru sklepiku antykwarskim, w którym Maryan wynalazł tę zadziwiającą porcelanę... Baron podając Kranickiemu rękę na pożegnanie, mówił:
— My się jeszcze zobaczymy... Pan mię odwiedzi. Nie wyjadę prędzej, niż za kilka tygodni... A o tej porcelanie wątpię, aby jak Maryan utrzymuje pochodziła z Miśnii. W którym to roku powstała fabryka w Misuli?
— W 1709-ym — odpowiedział Maryan i do Kranickiego mówił: — Adieu, mon bon, adieu, porte-toi bien i napisz tam kiedy do mnie. Adres znajdziesz u Emila...
Zwracał się ku drzwiom, ale Kranicki przytrzymał go za rękę i patrzał mu w twarz oczyma, które mgłą zachodziły.
— Więc tak! więc tak! na długo! Może na zawsze!
Bon! bon! otóż i rozczulasz się... — zaczął Maryan, ale urwał, i po jego różowej twarzy przesunął się także cień rozczulenia.
— No, mon brave, uściśnij mię!
A gdy Kranicki długo trzymał go w objęciu, mówił:
— La! La! daj pokój żalom! Już jakiś przedwieczny poeta napisał, że człowiek to cień, któremu śnią się cienie. Śniliśmy się sobie, mon bon! Jedyne lekarstwo: żartować ze wszystkiego i — vouge la galère!
I z temi słowami wszedł do przedpokoju, a gdy wkładał paltot, baron mówił:
— Nie, to nie może pochodzić z Miśnii, ani być z 1709-go roku. To znacznie mniej stare. To pochodzi z fabryki ilmenauskiej...
— Jakto? Czemuż już lepiej nie powiesz, że z frankentalskiej?
Baron, oglądając się za swoją laską, zauważył:
— Jest na tak dawną datę zbyt gładką i połyskującą...
Maryan z ręką na klamce odpowiedział:
— Polerowana agatem...
I wyszedł. Baron zaś, próg przestępując, zaczął:
— A co do tych czerwono-brunatnych biskwitów...
Drzwi się zamknęły, głosy umilkły. Kranicki, dość długo jeszcze stał w przedpokoju, aż zwrócił się ku salonikowi, szepcząc:
— »Polerowana agatem...« »Biskwity...« i koniec!
W kilka minut potem, w tureckim szlafroku z połataną podszewką i wystrzępionymi rękawami, leżał na szezlongu, naprzeciw kolekcyi fajek, i w głębokiem zamyśleniu złotą papierośnicę w palcach okręcał. Daremnie Klemensowa namawiała go, aby zjadł trochę »arabskiego« pasztetu i wypił kieliszek likieru; próbował, ale nic przełknąć nie mógł. Gardło miał ściśnięte żalem, tonął we wspomnieniach. Zupełnie dotykalnie czuł owiewający go podmuch zimnego wiatru. W sposób ten dmuchał na niego czas — psotnik straszny, który zawsze dokoła krążył, różne figle płatając, ale w którego oblicze on nigdy uważnie nie spoglądał. Niekiedy przybywały mu razem z tym figlarzem smutki i żale, lecz przemijające, nie takie, które spadają w głąb serca, lecz takie, które ślizgają się po jego powierzchni. Zasmucił się, pożałował kogoś lub czegoś i szedł dalej swoim sprężystym, zlekka kołyszącym się krokiem, ze swoją długotrwałą młodością, z nudą modnej piosnki lub czułym uśmiechem na ustach, lekko, wesoło, w wiecznej gonitwie za miłymi drobiazgami życia. W tej chwili, po raz pierwszy twarzą w twarz przypatrywał się czasowi. Płynęła przed nim jakaś nieskończona fala, rozwierała się niezgłębiona otchłań. Fala unosiła, otchłań pożerała ludzi, domy, stosunki, uczucia, i nieustającym szmerem płynęło od nich jedno tylko słowo: »Przeminęło! przeminęło! przeminęło!« To, co skończyło się dziś, wywoływało z pamięci wszystkie rzeczy skończone. Było to coś nakształt wielkiego grobu, a raczej katakumby, złożonej z mnóstwa grobów, przez których otwory widać było pomarłe, nietylko przez śmierć, lecz także przez rozłączenie, oddalenie, zapomnienie, pomarłe twarze niegdyś drogie, uwiędłe chwile miłe, w proch upadłe fragmenty życia. Przed katakumbą stał czas, i z policzkami szydersko wydętymi, dmuchał na człowieka wspominającego powiewem zimnym, grobowym.
Kranicki szczelniej owinął się w poły szlafroka, głowę tak nizko zwiesił, że widać było bielejącą u jej wierzchołka łysinę, dolna warga w dół mu opadła, czerwone pręgi stały nad czarnemi brwiami. Klemensowa stanęła we drzwiach kuchni.
— Będziesz teraz jadł obiad? — zapytała.
Nie odpowiedział. Odeszła, ale w pół godziny potem powróciła, niosąc filiżankę czarnej kawy.
— Wypij — rzekła — może poweselejesz. A ja tymczasem będę nowiny o Lipowej opowiadała.
Przysunęła do szezlonga taburet, usiadła i z rękoma na kolanach, z niezmiernem skupieniem w wyrazie bystrych i błyszczących, oczu, powtarzać zaczęła treść listu, świeżo otrzymanego od dzierżawcy Lipowej, jej chrzestnego syna. Pisał, że dom mieszkalny wyporządził; sam mieszka w oficynie, a dom wyporządził czyściuteńko, jak na przybycie dziedzica. Meble te same, co u nieboszczki pani były, całe jeszcze i ładne, choć stare, bo wyreperowane, wyczyszczone. Ogród większy, niż był, bo drzew owocowych dużo przybyło, pasieka świeżo założona pięknie idzie. Cicho tam, spokojnie, latem zielono, w zimie biało, nie taki, jak w tym mieście przeklętem ścisk, krzyk...
Zaśmiała się.
— I Berka Szyldmana tam niema!
A potem mówiła jeszcze:
— O długi bądź spokojny. Sprzedasz swoje amory i fajki, a jeżeli nie wystarczy, ja wszystko swoje oddam. Wszystko, co mam, oddam, a z piekła tego ciebie wyciągnę. Awantura arabska! Toż jak dłużej tak potrwa, zdrowie do reszty stracisz, długów więcej uzbierasz i umrzesz — w szpitalu. Julek, czy ty słuchasz tego, co mówię, albo nie? Dlaczego nie odpowiadasz?
A ponieważ i teraz jeszcze nie odpowiadał, mówiła dalej:
— A pamiętasz ty ten gaik lipowy, co tuż za dziedzińcem stał?... Stoi i teraz. Stefan nie zniszczył go, broń Boże! A pamiętasz, jak ładnie spuszcza się za ten gaik słoneczko, kiedy zachodzi?
I teraz kędyś na świecie zachodziło słońce; w pokoju zaczynało ciemnieć. W zaczynającej się, lekkiej jeszcze ciemności, Klemensowa mówiła:
— A pamiętasz ty, jakie tam wieczory ciche... ciche?... Latem słowiczki śpiewają, jesienią fujarki grają, zimową porą wiatry Boskie za ścianami latają i szumią... Ale zawsze cicho, bezpiecznie i... poczciwie.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Eliza Orzeszkowa.