<<< Dane tekstu >>>
Autor Eliza Orzeszkowa
Tytuł Autobiografia w listach
Data wyd. 1910
Źródło skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

II.

Grodno, 27 sierpnia 1896 roku.


Początek odpowiedzi na zapytania Szanownego Pana wysłałam przed kilku dniami. Teraz ciąg dalszy.
Każdy z nas, gdyby pilnie wpatrzył się w swoją istotę psychiczną, odkryłby w niej jakąś skłonność, zdolność, jakieś pożądanie główne, z którego wyciekły wszystkie cienie i jasności jego życia. Czynniki perturbacyjne, krzyżujące drogę głównych popędów naszych, mogą tylko uszczuplać lub kaleczyć ich wyniki, lecz zniszczyć ich, sprawić, aby nie zarządziły i duszą naszą i losem — nie mogą.
Daremnie, po bardzo wczesnem wyjściu za mąż, spędziłam kilka lat wśród życia oddalonego od zajęć umysłowych i od abstrakcyjnych uczuć i idei, wśród towarzystw wiejskich tylko, ale licznych, wesołych, dość świetnych. Przed r. 1863-im, jak najczęściej przed wielkiemi katastrofami publicznemi, bawiono się na Litwie bardzo dużo. Były to sąsiedzkie wizyty, wieczory kostiumowe, teatry amatorskie, wielkie obiady, piękne salony, wyprawy myśliwskie, muzyka, flirty, stroje. Brałam w tem wszystkiem udział żywy, ku zadowoleniu mieszkającego we mnie ducha wesołości i próżności. Daremnie. Ów drugi duch, który niegdyś budził moje dziecinne melancholie i zapały, stokroć silniejszy od tamtego, wkrótce miał ożyć z mocą, której już nigdy nie utracił.
Stałam się dwudziestoletnim świadkiem jednej z katastrof społecznych najokropniejszych, jakie dostępnemi być mogą oczom śmiertelnych. Widziałam domy ludne i gwarne wymiecione z ludzi, jak w średniowieczne mory, wielkie mogiły, wznoszące się wśród lasów, kryjące tych, z którymi niedawno tańczyłam, nawiedzane tylko przez leśnych ptaków; widziałam szubienice, rysujące na niebie suche profile, blade strachy idących na śmierć, konające nadzieje, krwawe bóle, ponure żałoby, orszaki więźniów, dzwoniących łańcuchami w drodze na Sybir, z długimi za sobą orszakami rodzin osieroconych i wtrąconych w nędzę. Słyszałam odgłosy bitew, staczanych w wielkich lasach poleskich, wieści, dochodzące zdala o zbiorowych śmierciach, spadających nie na setki, lecz na tysiące ludzi po etapach sybirskich, od chłodu, nędzy, ścisku, zarazy. Widziałam najazd zwycięzców, rozpierający się na wszystkich miejscach, depcący wszystko, plwający na wszystko, co było naszem: na resztę ludzi, pozostałych na gruncie, na język, religie, zwyczaje. Widziałam ustawy prawne, jawne i tajemne (przed Europą tajone), które jak grad gęsty spadały na nas, odsądzając nas od posiadania ziemi, prawa do pracy, zarobku, zasługi, mówienia własnym językiem, uczenia dzieci naszych wiary i historyi przodków w języku przodków. Nietylko nie przesadzam, ale na ćwiartce papieru nie mogę zawrzeć tysiącznej części tej tragedyi, która płomieniem wiecznem uderzyła w moje dwudziestoletnie oczy i serce. Aby ją w pełni opisać, trzebaby tomy pisać. A to, co napisałam, zmierza ku wyjaśnieniu momentu powstania mojej drogi autorskiej.
Katastrofa znalazła mię na Polesiu litewskiem, blizko granicy Wołynia, w majątku męża, Ludwinowie. Ten majątek, znaczny i z ładną rezydencyą, został mężowi memu zabrany, on sam wysłany na Syberyę. Cała rodzina moja, oprócz matki, i liczniejsza daleko męża mego, oprócz kilku osób starszych i chorych, zniknęły. Wyrzuceni ze swoich domów, wszyscy nie żyli, albo żyli daleko na Wschodzie i Zachodzie. Cudem jakimś ocalałam; dotąd nie wiem, jakiemu trafowi mam to przypisać. Posiadałam po ojcu majątek dość duży, posiadający wartości 100,000 rubli, nazywający się Milkowszczyzna, w okolicach Grodna. W dzieciństwie spędzałam tam czasem z matką i siostrą miesiące letnie, od wyjazdu na pensyę nigdy w nim nie byłam. W 1864 roku przyjechałam do tej rodzinnej wsi mojej i osiadłam w niej zupełnie sama jedna. Matka moja, powtórnie zamężna, mieszkała w majątku, który do niej osobiście należał, o kilka mil od Milkowszczyzny, pod samem Grodnem. Dla różnych przyczyn, dość naturalnych i żadnej z nas nie uwłaczających, nie mogłyśmy mieszkać razem. Nie chciałabym poetyzować ani życia swego, ani siebie, pilnie strzegąc się w tem piśmie — tatuażu; jednak, zdaje mi się, że nie ulegam różowej iluzyi, mniemając, że moment, w którym rozpoczęłam zawód pisarski, zawierał w sobie dużo oryginalnej poezyi. Pierwiastki jej istniały zarówno wkoło mnie, jak we mnie.
Był to duży dom o 14-stu pokojach, stary, trochę zrujnowany, bo nie zamieszkiwany stale od śmierci mego ojca, zaszłej kiedy miałam półtora roku życia, — z trochą pięknych obrazów na ścianach, ze sprzętami staroświeckimi, bo wszystko, co było modnem i ozdobnem, znajdowało się w Ludwinowie i wraz z nim zginęło. Tu więc, w obszernych pokojach, pod nizkimi sufitami, stały wielkie, ciężkie kanapy, rozłożyste, głębokie fotele, odwieczne biórka i szafki, z zardzewiałemi ozdobami z bronzu; w jednym z pokojów para wielkich szaf z książkami, biblioteka mego ojca. Jedna strona domu, od południa i zwrócona ku dziedzińcowi, była jasną i słoneczną; druga, od północy i ogrodu, bardzo ocieniona przez drzewa, w dnie nawet słoneczne pełna zmroku i chłodu.
Z trzech stron domu ogród rozległy: cieniste alee z lip bardzo starych i trochę angielszczyzny, złożonej z klombów, trawników, ścieżek i stawu. Za stawem, za ogrodem pola równe, rozległe, otoczone lasem, tym samym, na który w dzieciństwie oglądałam się uparcie, gdy osłaniała go mgła tajemnicza, zapytując w myśli: co tam za mgłą? co za lasem? W ogrodzie, wśród lip, kapliczka, do której co tydzień przyjeżdżał proboszcz ze Mszą, dopóki jej (w 1866 r.) nie zamknęli urzędnicy rosyjscy.
Równolegle ze sztachetami ogrodu szlak drogi publicznej, t.zw. traktu wileńskiego, osadzony klonami i jarzębiną, ze stacją pocztową, otoczoną topolami włoskiemi, które także obejmowały dziedziniec dworski wielkim półokręgiem. Za dziedzińcem, z tyłu zabudowań gospodarskich, od domu znacznie oddalonych, gęsty las liściasty, w którym na wiosnę szczebiotały prawdziwe ludy ptactwa, zanosiły się od śpiewu chóry słowików i w purpurowych światłach zachodów letnich wołały, śmiały się chóry kukułek. W lipach ogrodowych znowu, w wydrążeniach głębokich i licznych, w zimowe wieczory i noce hukały sowy, skomliły lelaki. W jednym z pokojów było dwoje drzwi szklanych, przez które ogród wydawał się w księżycowe noce bajką, zaludnioną przez olbrzymy, ubrane w srebrzyste światło, a w ciemne, otchłanią, nalaną po brzegi szumami posępnymi lub ciszą grobową.
W tem miejscu przeżyłam sama jedna, z kilku służącymi tylko, sześć lat, od 21-go do 27-go roku życia. Czasem, jakaś rówieśnica, koleżanka z pensyi lub z ludwinowskich zabaw, przyjechała, zabawiła kilka dni czy tygodni i odjeżdżała. Czasem odwiedziłam moją matkę, spędzałam parę dni w Grodnie dla sprawunków lub interesów majątkowych. Wśród tych przerw krótkich, tygodnie, często miesiące, samotności absolutnej, ciszy pustego domu, milczenia kamedulskiego, przysłuchiwania się głosom natury i własnej duszy. Była to wtedy dusza biedna, słaba, prawie dziecinna, lecz głęboko zraniona i dziwnie przerażona. Rany i przerażenia nie były natury przeważnie osobistej. Małżeństwo moje, zawarte zbyt wcześnie, nie przyniosło mi szczęścia, a nie przyszła była jeszcze pora przekonania, że bez szczęścia obejść się można, niekiedy nawet święcie należy. Spieszę dodać, że brak szczęścia, o którem mówię, nie pochodził z winy tamtej strony, owszem, był raczej winą moją, nieustalonego charakteru mego, marzycielskich i źle wówczas skierowanych moich usposobień. Jakkolwiekbądź, nie pojechałam z mężem moim na Syberyę, a dlatego, że go nie kochałam. Wówczas nie rozumiałam dobrze tego co czynię; potem stało się to dla mnie wyrzutem sumienia, który trwa dotąd. Ten brak ofiarności dla człowieka, który cierpiał za sprawę najdroższą, poczytuję sobie za jeden z najważniejszych, popełnionych w życiu błędów etycznych. Zdaje mi się, że byłabym go naprawiła, bo wkrótce niepokoić mię zaczął, gdyby nie rychły powrót i wnet po nim zaszła śmierć wygnańca. Więc chociaż przedstawia to moją istotę ówczesną w świetle ujemnem, wyznaję z pokorą, że mało cierpiałam z powodu zburzonego gniazda, które właściwie gniazdem rodzinnem nie było, pozbawione dwu jego podstaw: przywiązania wzajemnego i dzieci.
Strat majątkowych nie umiałam zrazu oceniać, ani spostrzegać zbliżającej się ruiny. Bóle i przerażenia, których przez czas jakiś byłam pastwą, pochodziły z krwawych całunów, które zasłały widnokrąg społeczny, z morza współczucia dla tego, co przedemną leżało w męce i upokorzeniu, przepływającego mi przez głowę i serce falą gorzką i gwałtowną. Kochanka dzieciństwa mego, ojczyzna, wróciła do mnie, wstąpiła we mnie, wielkim płaczem napełniła serce kobiety, przez czas pewien pustej, próżnej i wesołej. Identyfikowałam się z nią tak bardzo, tak prawie mistycznie, że chwilami doświadczałam takiego uczucia, jakbym to ja sama, osobiście, z ciałem i duszą, rzuconą była na ziemię i deptaną przez ciężkie stopy, jakbym sama, z przestrachem i zawrotem głowy zlatywała w przepaść bez dna, bez światła, bez nadziei ani ratunku. Był to stan psychiczny zupełnie niezwykły, tak jak i okoliczności publiczne i prywatne, wśród których powstał. Potęgowała go nagła zmiana sposobu życia, samotność, nie odpowiadająca ani wiekowi, ani przyzwyczajeniom moim, wrodzona skłonność do rozżaleń się i smutków. Nie miałam z kim rozmawiać o tem, co zajmowało mię namiętnie, więc egzaltowałam się w ciszy i milczeniu.
Niebawem przybyły troski osobiste. Zaczęłam spostrzegać, że znajduję się w pobliżu ruiny majątkowej. Przyczyny tej ruiny były w pewnej części publiczne i powszechne: tak zwana kontrybucya, uwłaszczenie włościan, nie uwzględniające warunków własnościowych i gospodarskich dworu, opłakany stan ekonomiczny prowincyi, ale w pewnej części były to też i przyczyny prywatne, których wyjaśniać nie mogę i nie trzeba. Dość, że ubóstwo, którego nie znałam, poczęło zaglądać mi w oczy i wyznaję, że budziło we mnie trwogę, ale też zarazem i pewien gatunek dumy, którego dotąd nie znałam, a którego przedmiotem było wystarczanie samej sobie, pracowanie na siebie. Gdybym była więcej praktyczną i doświadczoną, możebym i zdołała utrzymać w ręku ten piękny kawał ziemi, ale gdzie tam! O prowadzeniu interesów, procesów, manipulacyach z gruntami, lasami, pieniędzmi pojęcia nie miałam, zupełnie tak jak o innym świecie i co najważniejsze, nie miałam też do nich najmniejszej zdolności. Każdy dzierżawca, oficyalista, Żyd, plenipotent mógł mię wyprowadzić w pole, jak daleko sam chciał. Każdemu człowiekowi na świecie ufałam, a w dodatku, gdy mi o tych rzeczach mówiono, po pięciu już minutach zaczynałam myśleć o czem innem i dlatego, aby módz swobodnie myśleć, zgadzałam się na wszystko, byleby tylko prędzej, prędzej był temu koniec. Pomimo jednak całej niepraktyczności, coraz jaśniej widziałam, że prędzej lub później wypadnę z Milkowszczyzny.
Zaczęłam myśleć, z pewnem uczuciem szczęścia marzyć o pracy. Wyobraźni mojej przedstawiały się dwa zawody: nauczycielki i telegrafistki. Drugi wydał mi się mniej uciążliwym, przedewszystkiem mniej niewolniczym. Wiedziałam z gazet, że zaczęło przyjmować kobiety na urzędy telegrafistek. Znałam cztery języki, uśmiechało się mi życie w Warszawie, pełnej księgami, redakcyj, dzienników i moich koleżanek z pensyi. Więc, zdobywszy się na energię, pojechałam do Warszawy, poszłam do jakiegoś dostojnika i zapytałam go, czy mogę otrzymać pracę przy telegrafach warszawskich, przedstawiając mu swoje językowe kwalifikacye. Otrzymałam odpowiedź, okraszoną wprawdzie przez wielką grzeczność uśmiechu i ukłonu, że na urzędy telegraficzne przyjmowane są wyłącznie Rosyanki, a dla Polek są one niedostępne. Nie umiem opowiedzieć wrażenia, jakie fakt ten wywarł na mnie. Powróciłam już do domu, a jeszcze przy każdem wspomnieniu dosłownie drżałam z oburzenia, nie za siebie tylko, lecz prawie wyłącznie — za nas. Jakto! w Warszawie my, Polki, nie mamy prawa pracować!... etc. etc.
Już wiedziałam wówczas, że jest na ziemi coś takiego, co ma imię: racya stanu; ale jeszcze za mało żyłam, abym godzić się mogła ze wszystkiem, co istnieje. Muszę powiedzieć, że na moje ówczesne zamiary pracowania i starania o pracę nie wpływały wcale żadne idee emancypacyjne. Myślałam wiele o idei, ale nie emancypacyi kobiet; nawet jeszcze o niej i na świecie mówiono niewiele. Motywy moje było bardzo proste: spostrzegałam, że wkrótce nie będę miała majątku — pracuję, pragnęłam pracować, miałam wstręt do przyjmowania pomocy czyjejkolwiek.
Ale ta próba bez powodzenia, którą opisałam, zaszła wtedy, gdy posiadałam już niewyczerpane źródło pociech i wzmocnień: pracę umysłową i pracę pisarską. Wkrótce bowiem po przybyciu mojem do Milkowszczyzny i zanurzeniu się w morzu ciszy, samotnych rozmyślań, ciężkich smutków i łagodnych, długich melancholij, wydobyła mi się na wierzch duszy i życia druga z głównych cech mego dzieciństwa: obok miłości ojczyzny, miłość i ciekawość książek. Miałam ich wiele. Otworzyłam szafy, zawierające kilkojęzykową bibliotekę mego ojca, napisałam o katalogi i książki do księgarni Gebethnera i Wolffa, z którą od owego czasu (r. 1864—5) stosunki moje trwają nieustannie.
Czytałam... czytałam... czytałam... Dowiadując się z książek czytanych mnóstwa rzeczy, o których nie wiedziałam, usiłując je porządkować, zapamiętywać, słowem, ucząc się, doświadczałam rozkoszy głębokich i czystych, dziwnie spokojnych, jednak na wskroś przenikających, wśród których niczego już nie lękałam się i po niczem nie chciałam płakać, lecz owszem, wstępowałam w krainę wysoką, bezcielesnego, duchowego życia. Czego ja wówczas nie czytałam! Starych pisarzy polskich z 16 i 17 wieku, klasyków i encyklopedystów francuskich, Thiersa, Guizota, Buckle'a, Plutarcha, Tacyta, Naruszewicza, Szujskiego, także poezye, powieści, podróże, korespondencye wielkich ludzi, po polsku, po francusku, po niemiecku. Że mi się to wszystko nie obróciło w chaos nierozwikłany — to cud, który przecież stał się. Coraz jaśniejszym stawał mi się świat i jego dzieje, coraz szerszymi widnokręgi, na które patrzałam z ciekawością i niewypowiedzianym zachwytem dowiadywania się i dostrzegania.
Mały obrazek: zmrok jesiennego wieczoru napływa do nizkich pokojów, opuszczam ręce z książką na kotka-faworyta, który szarym kłębkiem leży mi na kolanach i mruczy. Za szklanemi drzwiami gałęzie lip bezlistne kołyszą się powoli, z za ich koronki pobłyskują białe ściany kaplicy. Cisza nieskazitelna; czasem od budynków gospodarskich doleci oddalony głos ludzki albo szczekanie psa, — potem, znowu nic, tylko miękki szmer kołyszących się gałęzi za oknami i monotonne mruczenie śpiącego kota.
Myślę o tem, co czytałam, później o ludziach, rzeczach, których mnóstwo przepłynęło przed memi oczyma i — znikło, znane te i znikłe twarze, postacie, wypadki, charaktery, rozmowy, zaczynają układać się w obrazy, w sceny, widzę tła z mieszkań lub krajobrazów, ruchy, gesty, grę rysów, słyszę głosy, pustka zmienia się w ścisk, cisza w gwar, — porywa mię chęć opowiadania, opisywania tego, co widzę i słyszę, zrywam się, zrzucam z kolan kotka, który biegnie za mną, zapalam na biórku (starem, wielkiem, ojcowskiem) światło i — piszę. Kot włazi na biórko i zaczyna łowić pióro, śmieję się, zrzucam go, powraca, gniewam się, wynoszę do sąsiedniego pokoju, zamykam drzwi mocno i znowu piszę. Pisząc, czuję że przekształcam rzeczywistość, dodaję, ujmuję, wymyślam; nic to, piszę ciągle, śpiesznie przełykam herbatę i piszę znowu, aż ręka bólem i zdrętwieniem stanowczo przerywa pisanie. Wtedy już noc głucha, ciemny dom podobny do grobu, jednak we mnie panuje dziwna radość, beznamiętna, spokojna, ale tak wielka, że nazywam ją szczęściem. Zarazem ciemność, w którą się wpatruję, w tej ciemności tentent zegara, hukanie sowy w ogrodzie, napełniają mię smutkiem niewypowiedzianym. Czasem z pocztowego gościńca dolatuje dzwonek, daleki zrazu, coraz bliższy i budzi we mnie tęsknotę, podobną tej, którą w dzieciństwie lały we mnie muzyka, mgła, dzwony, las daleki. Przecież dziwną sprzecznością, smutna i tęskniąca, niewiedzieć za czem, nie przestaję czuć się szczęśliwą. Spoglądam na biurko, oświetlone lampą, na papier zapisany, myślę o tem, co na tym papierze będzie dalej, dalej... i nie oddałabym mojej ciszy grobowej i mego pisania za żadne zabawy i rozkosze świata.
Wtedy to poznałam i posiadłam tajemnicę jednoczesnego uczuwania smutku i szczęścia, która dotychczas jest moją własnością, ilekroć piszę. W porach, w których nie piszę, smutki przychodzą bez tej miłej kompanii, a zadowoleniu, choćby największemu, zawsze czegoś niedostaje.
O tyle przecież byłam silną, aby nie uderzyć czołem przed samą sobą, czuć potrzebę wzrastania i — wzrastać. Powieści i nowele moje z drugiego i trzeciego dziesiątka lat mojej drogi pisarskiej są nietylko lepsze, ale niejako inne od swych poprzedniczek. Lepiej skomponowane, ani rozwlekłe są już, ani w ujemnem znaczeniu tendencyjne. Oddawna już przestałam pisać des romans à thèse, ale tamte, początkowe, nie przestają oddawać późniejszym złych usług; wytworzyły w krytyce, a po części w publiczności, uprzedzenie.
Jeden z moich znajomych mawiał, że do każdego człowieka przylepić się musi w życiu jakiś plaster, którego żadnym sposobem zrzucić z siebie nie może. Do mnie, jako do autorki, przylepiło się oskarżenie o rozwlekłość i tendencyjność, a chociaż rana zgoiła się prawie całkowicie, — plaster trwa. Trwa, ale nie bardzo boli. Stosunek mój do krytyki jest takim: że ujemne martwią mię słabo i na krótko, dodatnie cieszą silnie, choć także na krótko. Wspominałam wyżej, że w dzieciństwie i młodości byłam próżną. Zostałam taką na zawsze: lubię pochwały. Nie uczyniłabym nic nieuczciwego dla ich zdobycia, lecz gdy przybywają bez szkody moralnej, sprawiają mi uciechę, nie tyle przecież głęboką, aby mogła być trwałą. Mogę ją porównać do przyjemnej woni, która przylatuje z powiewem wiatru, sprawia przyjemność i z powiewem wiatru odlatuje. Pozostaje dłużej co innego, mianowicie: wzmocnienie wiary w siebie, w wartość swojej pracy. Chwieje się ta wiara we mnie często, im dłużej żyję coraz częściej, a gdy się zachwieje, pisać nie mogę. Wiem, że mam talent, ale w świetle większego nadeń wykształcenia umysłowego, maleje mi on często w sposób obudzający zniechęcenie.
Wobec mistrzów piśmiennictwa, których znam zblizka, czuję się żakiem albo karłem. Niezmiernie wrażliwa na piękności prac cudzych, po przeczytaniu niektórych opuszczam ręce, mówiąc sobie: „Nie godnam mieszkać w świątyni, mającej takich kapłanów!“ Naprzykład, zdarza mi się to po przeczytaniu (z pomiędzy współczesnych i polskich) prawie każdej powieści Sienkiewicza. Ogarnia mię wtedy melancholia, pęka główna sprężyna życia, przeszłość wydaje się chybioną, przyszłość pustą. Wtedy głos krzepiący i zachęcający jest mi niezmiernie potrzebnym i gdy przybywa pod postacią krytyki pochlebnej (byleby rozsądnej) wywiera na mnie wpływ dobroczynny. Podnoszę się sama w sobie, myślę, że jestem wprawdzie szczygłem, ale śpiewającym ładnie i potrzebnym w tym skrzydlatym chórze, który przypomina ludziom skrzydła i sfery wyższe nad ziemskie padoły i bagna.
Zresztą, na miarę powodzenia swego nietylko nie czuję się w prawie wyrzekać, ale owszem, znajduję, że jest bardzo znaczną. Zapytuje mię Pan: które powieści swoje poczytuję za najlepsze? Powiem naprzód, które zdobyły największy rozgłos. Pierwszą z takich była „Marta“ (r. 1873). Gdy wyszła w świat, wielki ruch stał się między niewiastami. Po raz pierwszy zaczęłam otrzymywać listy od nieznajomych, w których kobiety różnych położeń towarzyskich, zajęć i wieków dziękowały mi za tę książkę, prosiły o rady, wypowiadały różne swoje zamiary i entuzyazmy, którymi je ta książka natchnęła. Było podobno wiele takich, które, czytając ją, zalewały się łzami, uczuwały wielką trwogę przed przyszłością, rzucały się do nauki i pracy. Dużo później, w kilkanaście i dwadzieścia lat potem, spotykałam dość wiele kobiet poważnych i szanowanych, które z rozrzewnieniem mówiły mi, że pierwszą pobudką, która zwróciła je na drogę moralnego i umysłowego kształcenia się, było przeczytanie „Marty“. Mam piękny obraz, ofiarowany mi przez kobiety, pracujące w przemyśle warszawskim, z napisem: autorce „Marty“. To od kobiet.
A potem, po wydrukowaniu „Meira Ezofowicza“ ta sama historya od Żydów. Trudno mi opowiedzieć w kilku słowach, ile z powodu tej powieści miałam wizyt, listów, dziękczynień. Wiem o pewnej ilości Żydów zrusyfikowanych lub zniemczonych, którzy nauczyli się po polsku, aby tę powieść czytać w oryginale, chociaż mogli się z nią zapoznać w rozmaitych przekładach.
„Widma“ były przez czas jakiś ogromnie czytane przez polską młodzież uniwersytecką, zjednały mi nieprzyjaźń socyalistów i kosmopolitów, lecz wiele objawów gorącej życzliwości od tych, w których uczucia narodowe albo nie wygasły, albo odżyły podobno pod wpływem tej powieści. Że odżywały, pisali mi o tem, po jej wyjściu z druku, dość licznie studenci, zwłaszcza genewscy i petersburscy. Listy te posiadam.
Największy jednak i najogólniejszy rozgłos, w krytyce i u publiczności, obudziły: „Nad Niemnem“ i „Cham.“ Kilka głosów w krytyce wymówiło przy pierwszej z tych powieści wyraz: „epopea,“ przy drugiej „arcydzieło.“ Tę przesadę usprawiedliwiają przyczyny następujące: „Nad Niemnem“ jest z pomiędzy powieści moich tą, w której na najszerszem tle natury rodzimej, najszerzej są przedstawione stosunki polskie na Litwie. Tu także, po raz pierwszy w powieści polskiej, ukazała się grupa społeczna szczerze narodowa: tak zwana zagrodowa szlachta. Przedstawiał ją w poezyi Mickiewicz („Pan Tadeusz“), ale w prozie nikt jej przedemną nie dotykał. Są to echa katastrofy 1863 roku, podania z dawnej przeszłości, rany teraźniejszego istnienia. Wszystko to poruszyło u krytyków i u ogółu struny najczulsze, zaślepiło na wady (kompozycyjne) powieści i zjednało jej aplauz huczny i gorący. Oprócz entuzjastycznych recenzyj, były znowu listy, wizyty. W pierwszych znajdowałam często oceny prawdziwie uszczęśliwiające. Jakaś pani z Białorusi dziękowała mi za wpływ dobroczynny, który ta powieść wywarła na jej młodziutkich synów; jakiś pan z Podola połączył w liście swoim tę powieść z „Potopem“ Sienkiewicza, który wyszedł prawie jednocześnie i opisawszy wrażenie, które te dwa utwory sprawiły na nim i na kole jego rodzinnem, zakończył list słowami: „Bądźcie błogosławieni!“ Ktoś inny, z Wilna, pisał do mnie: „Po przeczytaniu „Nad Niemnem“ popadłem w zadumę, wśród której zdało mi się, że czuję na głowie pocałunek powstałej z grobu ukochanej Matki!“ Dziwnym zbiegiem myśli, trzy listy od trzech osób, daleko od siebie mieszkających, zawierały prawie jednostajne wyrazy: „Czy pozwoli mi Pani przyjechać i pocałować rękę, która napisała „Nad Niemnem“? Zaraz potem odjadę, aby Pani czasu nie zabierać.“
Takie głosy dochodziły mię często, prawie przez dwa lata, w ciągu których rozeszły się trzy wydania powieści, aż na 4-em cenzura położyła veto. Dalsze wydania tej powieści są wzbronione. Jest to mój największy tryumf.
„Chamowi“ także powiodło się w świecie wybornie, w dodatku, bez przyczyn postronnych, które rzucały urok na „Nad Niemnem.“ Jest to też istotnie jedna z najlepszych moich powieści, z punktu artystycznego.
Za równie wolne od zwykłych przywar mego pióra uważam „Pierwotnych“ i „Bene Nati.“ Niezłe też pod względem artystycznym są: „Niziny,“ „Jędza,“ „Dwa bieguny,“ ale może najlepszemi pod tymże względem niektóre nowele, zawarte w 4-ch zbiorach: 1) „Z różnych sfer,“ 2) „Panna Antonina“ i „Wieczór zimowy,“ 3) „Melancholicy,“ 4) „Stare obrazki.“ Z pomiędzy melancholików najwięcej lubię „Ascetkę“ i „Ogniwa.“ Sądów tych moich o własnych pracach nie motywuję, bo pociągnęłoby to za sobą długą dysertacyę, którą utrudzać Pana nie chcę.
A kiedy mowa o t. zw. sławie, powinnam wspomnieć o tej, która mi jest najmilszą. Dlaczego jest najmilszą? Powiem u końca.
Powieści moje licznie są tłómaczone w czterech krajach: w Czechach, Niemczech, Szwecyi i Rosyi; przybywają też do mnie stamtąd liczne echa przyjazne. Posiadam mnóstwo odezw zbiorowych od stowarzyszeń kobiecych niemieckich i czeskich, dyplomy na honorowego członka tamtejszych instytucyj literackich, książki przysyłane mi stamtąd przez autorów obu płci. Pisują do mnie Czesi, Szwedzi, Niemcy i Rosyanie, także obu płci. Odpisuję zwykle wszystkim po francusku, z wyjątkiem tłómaczy, do których piszę po polsku. W zeszłym roku miałam oryginalną wizytę młodej pary Finlandczyków (profesor uniwersytetu helsingfordzkiego z żoną), którzy tłómaczą mię na język fiński.
„Marta“ sprawiła pośród kobiet niemieckich takież prawie wrażenie, jak pośród polskich. Rozmaite Vereiny kobiece szerzyły ją za pomocą tanich wydań i publicznych czytań. W Pradze czeskiej, przed trzema laty, robiono mi owacye huczne i kwieciste. Jednak największą miarę powodzenie to otrzymało w Rosyi!
Faktem dziś mało spostrzeganym, lecz który dla przyszłości będzie zdumiewającym i znamiennym, jest szacunek i sympatya, którą w momencie obecnym uczuwają dla polskiego słowa ci sami, którzy nieubłaganie pracują nad zdmuchnięciem go z powierzchni ziemi. Wygnane ze szkoły, sądu, rządu, a na rozległej przestrzeni nawet z ulicy i kolejowego dworca, staje się czczonem u samej kolebki swych prześladowców. Niemam prawa, bez ściągnięcia na siebie brutalnych przykrości i kar pieniężnych, przemówić po polsku na ojczystej ziemi w jakiemkolwiek innem miejscu, jak ściśle zwarte ściany domowe, lecz to, co napiszę po polsku, przeodziane w szatę innej mowy, roznosi się po szerokich przestrzeniach państwa i budzi zajęcie, sympatyę, nawet zapał. Jeżeli, jak mniemam, prowadzimy długi i ciężki proces historyczny, to chętne, niemal chciwe słuchanie mowy zamordowywanego, stanowi dość ważny dokument. Nie będę opisywała szczegółów; ale faktem jest, że wespół z Sienkiewiczem, po części z Konopnicką i Prusem, zajmujemy gorąco przekładami pism naszych szerokie koła publiczności rosyjskiej, od mistrzów ich piśmiennictwa do studentów i dzieci. To jest prawdą. Mam listy, pełne dziecinnej admiracyi, od gimnazistów i gimnazistek rosyjskich, otrzymuję też je od profesorów, pisarzy, wydawców najpoważniejszych dzienników, kobiet różnych sfer i wieków. Przysyłają mi stamtąd odezwy zbiorowe od redakcyj i stowarzyszeń, książki w kosztownych oprawach, znaczną ilość pism peryodycznych.
Jest to zapewne sława, ale jaka? Nie jestem tak ciemną, abym nie wiedziała, że są na ziemi stokroć większe, wobec których moja, to świeczka wobec słońca. Za wiele też mam chmur w sercu, aby sława, stokroć większa nawet, mogła mi wrócić słoneczną radość życia. Mam jeszcze w sobie głębokie poczucie marności, małości, znikomości wszystkich ziemskich zdobyczy i tryumfów. Wiem dobrze, ile we wszelkich popędach ludzkich jest owczego pędu i we wszelkich chórach głosów mówiących pacierz za panią matką. Wiem nakoniec, że znaczną część każdej sławy przypisać należy różnym trafom i ubocznym przyczynom, że ta próżnia, którą są komplementy, zwiększa ogromnie wagę każdej sławy.
Jednak, pomimo to wszystko, cieszę się, czasem namiętnie i prawie dziecinnie, czasem do rzęsistych łez cieszę się, gdy w listach, odezwach, studyach, ku mnie skierowanych, obok mego imienia, prawem naturalnej konieczności sprowadzone, brzmi inne imię...
Nie mnie, Polsko, nie mnie, ale imieniu Twojemu! zdeptanemu, oplwanemu, lub zapomnianemu przez świat imieniu Twojemu! A przez Ciebie i wielką krzywdę Twoją, sprawiedliwości, miłości i — Bogu!
Sienkiewicz, ten słowik wśród szczygłów, solista wśród śpiewaków, tworzących chór, gdzieś bardzo ładnie powiedział: „Sława ma tę wartość, że można ją złożyć u stóp kochanej kobiety“. Parafrazuję to określenie mego genialnego współtowarzysza pracy w sposób następujący: „Sława ma tę wartość, że można nią przy ozdobić upokorzone oblicze Ojczyzny.“
Na dziś dosyć. W następnem i już ostatniem pisaniu mojem do Pana, skreślę w ogólnych zarysach te zasady moralne i pojęcia filozoficzne, na których oddawna i stale opieram swoje duchowe życie. Teraz, chciej Pan przyjąć wyrazy wysokiego szacunku i bardzo uprzejmego pozdrowienia.

El. Orzeszkowa-Nahorska.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Eliza Orzeszkowa.