<<< Dane tekstu >>>
Autor Maria Rodziewiczówna
Tytuł Błękitni
Podtytuł Powieść
Wydawca Wydawnictwo Polskie R. Wegnera
Data wyd. 1936
Druk W. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Lwów, Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VIII

Nowy książę na Holszy przestał być dla okolicy zagadką. Zaciekawienie i wielkie nadzieje, jakie ludzie w nim pokładali, rozchwiały się powoli. Był taki, jak wszyscy.
Pozostali na miejscu Butner i jemu podobni; ustępowały z dzierżaw i zakładów resztki drobnej szlachty; podnoszono czynsze i opłaty.
Co parę tygodni zdarzały się egzekucje sądowe na nędzarzach, nie mogących należytości swej w terminie uiścić. Nie dawano najmniejszych ulg. Co parę tygodni też płynęły tysiące do kasy i szły za granicę; co parę tygodni jakiś biedak, wyrzucony z folwarku, zjeżdżał na bruk miasteczka, z czarną rozpaczą w duszy, albo oficjalista, wydalony za cień podejrzenia Butnera, zostawał z dziećmi bez chleba i darmo sprawiedliwości szukał u księcia.
Butner był wszechwładny — poznał już swego pana i lekceważąco spoglądał podczas sesji na stosy próśb i skarg, nigdy nieczytanych; działał coraz zuchwałej, bezczelnie krzywdząc, obdzierając i kradnąc — przekonany o swej bezkarności i sile.
W parę miesięcy już książę niewidzialny, nieznany — był na ustach każdego, jako potwór; odzywano się o nim zcicha, ponuro i zajadle. Po dobrach zaczęły się pożary i bunty. O pożary nie dbał magnat. Na bunty wynaleziono sposób energiczny. Sprowadzono Niemców do robót polnych; miejscowym odmówiono zarobku.
Książę mało co wiedział o tem. Podpisywał tylko gotowe projekty w oznaczonej do takich zajęć godzinie. Podpisywał i chwilę słuchał rządcy — znudzony, ziewający, nie zadając sobie trudu myślenia. Rzadkie jego rozkazy były spełniane natychmiast, pieniądze płynęły, jak woda; Butner zaręczał, że wszystko idzie jak najlepiej; do pałacu dochodziły jedynie głosy pochlebstwa i służalczej uległości. Żył tedy spokojny i bezczynny, jakby na innej planecie, osamotniony teraz zupełnie, składając czasem tylko obowiązkową wizytę w Zabużu lub Czorbowcu.
U siebie w domu czas spędzał monotonnie. Czytanie i często całodzienne ataki spleenu przerywały konne spacery po parku, lub strzelanie wpół oswojonych sarn w zwierzyńcu.
Tak minęło parę miesięcy i jesień już nadeszła, gdy pewnego dnia goniec z Czorbowca przywiózł do Leona zaproszenie na łowy.
Miało to to być coś arcy-świetnego, dla arcy-świetnych gości, których lista najeżona tytułami, kończyła bilecik.
W dopisku była prośba o przysłanie psiarni i strzelców holszańskich do pomocy.
Wuj Proński lubił zawsze łączyć korzystne z przyjemnem.
Leon dał natychmiast rozkaz do łowczego i sam się stawić obiecał, o świcie, na zbornym punkcie.
Widzieli ludzie w miasteczku tabor z ogarami, strzelców konnych i pieszych; dowiedziano się, że książę sam w nocy wyjedzie.
Miasteczko tego dnia było bardzo wzburzone. W sądzie pokoju roztrząsano po kolei kilkanaście spraw książęcych z czynszownikami i chłopami. Zrozpaczeni przegraną, ludzie ci pili do późna po szynkach, oblegali mieszkania pokątnych doradców i podrzędnych adwokatów.
Na widok strzelców pijane gromadki zaczęły wołać: «Kniaże psy, kniażę psy! Huź ha, huź!» Pod wieczór odgrażano się już głośno na samego księcia.
Około północy Leon ubrał się, jak na polowanie, rozkazał osiodłać konia, a Sile i innemu pokojowcowi kazał sobie towarzyszyć i po chwili wyjechali za bramę.
Noc była wyjątkowo ciepła, jak na koniec września; księżyc świecił w całej okazałości. Jeden z kozaków jechał przodem i wskazywał drogę. Siła o kilka kroków za panem.
Minęli miasteczko, mimo spóźnionej pory gwarne i oświetlone. Rynek i podsienia karczem zawalone były wozami, wózkami, dryndulkami i końmi nieszczęsnych procesowiczów. Zdaleka poznano księcia.
Rozległo się parę gróźb i przekleństw.
Leon, jak zwykle, na otoczenie swe obojętny, podniósł głowę.
Wymijali właśnie kilka wozów pełnych pijanego chłopstwa. Wtem nagle z jednego chrypliwy, dziki głos krzyknął:
— Nażłopał się ty naszej krwi, przeświatły kniaziu — niemiecka gadzino! Teraz jeść będziesz nasze kości, boś resztę obdarł!
Było to tak niespodziewane i niesłychane, że księciu krew rzuciła się do twarzy. Ściągnął cugle konia i podniósł pręt.
Ale już Siła do śmiałka przyskoczył i rozległ się świst jego pletni, potem wrzawa, wycie, szamotanie się i przekleństwa.
Wozy stanęły. Książę znowu sam był na drodze z jednym tylko kozakiem.
Wjechano w bór. Sługa ciągle się oglądał, niespokojny o towarzysza, przerażony wrzawą za sobą — tajemniczą głuszą przed sobą.
Wreszcie ośmielił się przemówić.
— Miłościwy kniaziu, może zawrócimy po więcej ludzi. Tyle pijanego ludu! Może być wypadek.
— Ruszaj! — ostro odparł Leon.
Konie strzygły uszami. Księżyc zmieniał drzewa w widziadła. Cisza panowała uroczysta.
Jechali tak wiorst parę. Puszcze nietknięte od wieków, stały, jak mur niebotyczny, po bokach drogi.
Za jezdnymi rozległ się tętent konia.
Pokojowiec myśląc, że to Siła, nabrał ducha; ale jeździec równający się z nim nie miał biało-złocistej liberji i srokacza pod sobą.
Był to jakiś obcy, ciemno ubrany mężczyzna, z czapką nasuniętą na oczy i podniesionym kołnierzem paltota.
Zrównał się i minął ich, nie pozdrawiając księcia, ani nawet patrząc w tę stronę. Po chwili tęgi kłus jego mierzyna ucichł w oddaleniu.
— Miłościwy kniaziu — tajemniczym szeptem odezwał się sługa. — Mnie się zdaje, że ten, co pojechał, to Isakowski.
— Więc cóż? — gniewnie zapytał książę.
— Jego nasz rządca tego lata won wygnał z Hrani; sprzedali za jakieś rachunki bydło, konie, zboże; kupił Niemiec, co tam teraz siedzi. On, powiadają, okropnie pomstuje, bo i żonka mu ze zgryzoty i strachu umarła. Ja słyszał, że dziś on się sądził i przegrał, a potem pił i pił. Broń Boże nieszczęścia.
— Jak ty się nazywasz? — spytał Leon.
— Szymon, miłościwy książę.
Pan wyjął notatnik z kieszeni i śpiesznie nabazgrał:
«Pokojowca Szymona wydalić ze służby!»
Pisząc puścił cugle i odwrócił się nieco bokiem na siodle ku światłu.
W tejże chwili koń się rzucił i zesłupił. Książę nieprzygotowany, zwalił się na wznak na ziemię, poczuł dojmujący ból w głowie i na sekundę stracił przytomność.
Krzyk pokojowca, a potem tętent konia ocuciły go. Spojrzał przed siebie i próbował powstać. Osłupiał. Nad nim stało dwóch drabów.
Jeden porwał go za ramiona, drugi za ręce, i powlekli pod jedną z przydrożnych jodeł.
Zrozumiał, że padł ofiarą napadu i począł się szamotać, wyglądając pomocy. Ale pokojowca nigdzie nie było; koń księcia wystraszony także zniknął; przytem poczuł, że padając, musiał nadwerężyć prawą rękę i nie mógł nią władać.
— Czego chcecie, łotry? — krzyknął.
Zamiast odpowiedzi, draby poczęli go krępować plecami do drzewa.
— Będzie was to drogo kosztowało. Weźcie pieniądze, ale mnie nie tykajcie.
Milczeli, kończąc swą brutalną czynność. Potem odstąpili kroków parę i popatrzyli krytycznie na swe dzieło.
Obadwaj mieli twarze osmarowane sadzami, na sobie odzież chłopską, widocznie pożyczaną.
— Dobrze tak! — rzekł z cicha starszy. — Postoi tak do rana i niech się ludzie przypatrzą, jak ten pan wielki wygląda. Niech się wstydu naje.
— Zatkać mu gębę! — poradził młodszy.
— Nie trzeba. Taki nie krzyczy. Chodźmy!
Leon istotnie milczał i tylko oczyma ich przeprowadził w gąszcze.
Nad ból i gniew przeważał w nim wstyd. Nie rozboju padł ofiarą, ale zemsty, za czyn sobie nieznany, jak nieznani mu byli sprawcy. Po chwili wściekłości, już chłodniej zastanowił się nad swojem położeniem.
Stał w blasku księżyca przy drodze, którą wracać z miasteczka będą zgraje pijane i rozjuszone.
Te go pewnie nie poratują.
Poczerwieniał i targać się począł na myśl gorszą, niż śmierć: myśl o śmieszności i wstydzie.
Pomimo bólu ręki, targał się zajadle, zaciskając zęby i chrapiąc dziko.
Wszystko inne raczej, niż ten pręgierz ohydy.
Szamotał się tak bez skutku, do omdlenia. Poczuł wreszcie zimny pot na skroni i przykry smak w ustach. Splunął: była to krew.
Wtem na drodze przed nim ozwał się kłus koński, coraz bliższy. Książę nadstawił ucha, orzeźwiony nadzieją.
— Siła! — krzyknął.
Ale nie Siła to był, tylko ów człowiek na mierzynie, którego poprzednio spotkali. Prowadził za sobą wierzchowca księcia i rozglądał się po drodze.
— Ratunku, człowiecze! — zawołał Leon.
Człowiek zatrzymał się, nie rozumiejąc zrazu skąd głos pochodzi. Potem zeskoczył na ziemię i oba konie przywiązawszy do gałęzi, podszedł.
— Na miłość boską! Macie nóż przy sobie? — rzekł książę. — Przetnijcie sznur.
Zbawca sięgnął do kieszeni, wydobył scyzoryk, i po chwili przeciął postronek.
Czynił to, równie milczący i spokojny, jak owych dwóch drabów; nie pytał o nic, ani okazywał zgrozy lub zdziwienia.
Leon także w pierwszej chwili nie zwracał nań uwagi, ktoby był; — uważał go za wcielenie Opatrzności.
Uczuwszy się wolnym, przedewszystkiem obejrzał na swych delikatnych rękach ślady sznura, i skrzywił się stłumionem francuskiem przekleństwem; potem poprawił odzież potarganą i włożył na głowę swój filc zmięty w walce. Potem wonnym batystem otarł twarz i usta i dopiero wtedy przypomniał sobie wybawiciela.
Człowiek to był zupełnie mu obcy, zresztą przy nocnem oświetleniu dojrzał tylko dwoje wpadłych oczu i chude wystające policzki. Te dwa szczegóły oblicza przy wielkiej bladości czyniły wrażenie rysów szkieletu. Resztę zasłaniał daszek czapki i kołnierz.
— Należy się panu odemnie bezgraniczna wdzięczność — rzekł książę zupełnie już wróciwszy do równowagi. — Ostatecznie bez pańskiej pomocy, stałbym tu aż do rana. Ładne się tu rzeczy dzieją po drogach. Podróżny ryzykuje życie o milę od domu.
— Zależy od tego, jaki podróżny — odparł nieznajomy głosem bezdźwięcznym i cichym.
— Pan zatem odgadłeś, że tutaj działały inne pobudki, niż rabunek?
— Nie odgadłem, ale jechałem przed księciem, i spotkałem dwóch ludzi, którzy zastąpili mi drogę, zajrzeli w oczy i odeszli.
— Znasz ich pan? — żywo przerwał książę.
— Nie. Zresztą w przebraniu i chwilowo, nie miałem czasu się przypatrzeć.
— A przecie pan wróciłeś?
— Wróciłem, bo koń bez jeźdźca mnie napędził. Złowiłem go i jako cudzą własność chciałem odprowadzić. Książę zapewne wróci do zamku?...
— Ja? Nie zwykłem wracać z drogi. Mam nadzieję, że z dwóch moich pokojowców, choć jeden żyje. Ten zapewne pobiegł przywołać pomoc i zjawi się tu z ludźmi w prędkim czasie, ale naturalnie nie w porę. Tymczasem pojadę dalej, i jeżeli to pańska także droga, poproszę o dotrzymanie towarzystwa, abym nie zbłądził. Jadę do Czorbowca na polowanie.
— Wiorst dziesięć jechać będziemy razem — rzekł nieznajomy, wsiadając na koń.
Leon wskoczył także na siodło. Ruszyli obok siebie.
— Jeżeli pan w wypadku moim podejrzywa zemstę osobistą, tem mniej jest to wytłomaczonem, że w okolicy tej niedawno przebywam, stosunków nie mam żadnych, najmniejszego powodu do zemsty nie dałem nikomu.
— Zapewne. Ale gdy kogo zły pies skaleczy, krzywd swoich poszukuje na właścicielu zwierzęcia; gdy narzędzie lub machina zabije człowieka lub zdruzgoce budynek, odpowiada technik lub mechanik.
— Wedle pańskiej teorji niezazdrośnyby był los posiadaczy, kierowników i właścicieli.
— Ja go też nie zazdroszczę! — głucho odparł człowiek.
— Szczęściem, że prawa inaczej na tę rzecz się zapatrują i rozbój nazywają rozbojem.
— Nazywam tak i ja. Jest to nawet rozbój strasznie zuchwały na osobie księcia samego, i pierwszybym sądził i karał. A jednak ani sąd, ani kara nie przekona mas, której wszelkiej władzy dają za pierwowzór i przykład pierwszą, jaką była na świecie — ojcowską.
— Daleko pan sięga. Przypomnę tylko, że już z dwóch synów pierwszego ojca, jeden był bratobójcą. Władza ojcowska nie nawiele się zdała i z konieczności przyjąć musiała inną formę. To pewna, że ja jej nie wskrzeszę dla dwóch zbójów, którzy mnie dzisiaj opadli, za to, że zapewne nie pozwolił im mój rządca na kradzież mego dobra lub inne nadużycia.
Nieznajomy głowę nisko skłonił i zdawał się namyślać.
— Nie wskrześnie też ona — rzekł po chwili jeszcze cichszym i smutniejszym głosem. — Wiele rzeczy tak nie wskrześnie, złością ludzką pobitych. Jest to marzenie — a raczej — przywidzenie. Świat byłby za pięknym.
— Pan się oddajesz widocznie kwestjom socjalnym? — zagadnął książę takim tonem, jakby mówił: «Pan jesteś łachmaniarzem». — Zapewne pan jeszcze żadnej własności nie posiadasz. Takim ludziom świat się zawsze wydaje otchłanią krzywd, gwałtów i wyzysku... Do czasu naturalnie, aż sami cośkolwiek sobie zdobędą, bo wtedy przechodzą pod sztandar konserwatyzmu.
— Nie zupełnie tak jest, jak książę mówi. Nie jestem socjologiem. Władzę cenię i szanuję, a świata burzyć nie myślę, chociaż jak książę zgadł, niczego nie posiadam i nigdy posiadać nie będę. Nie przeszkadza mi to żałować rzeczy wielkich — umarłych — ludzi małych i biednych, podlejących duchowo po ruinie materialnej i nie mających znikąd, już nie pomocy, ale litości.
— Ludzie ci niezawodnie na los swój zasłużyli.
— Przepraszam. Powiedział książę: — «Ludzie nic nie posiadający nie mogą krytykować tych, którzy coś mają, bo nie dotknęli władzy». Nawzajem, jak książę może wdrażać się o biednych, małych, moralnie i materjalnie upadłych, sam nie zaznawszy nigdy ani biedy, ani upokorzenia, ani ruiny ducha i majątku? Moje marzenie o władzy jest przywidzeniem; księcia sąd o ludziach biednych — sądem ślepego o kolorach... Książę się marszczy; wyraziłem swą myśl może zbyt dosadnie...
— Marszczę się, bo mam, zdaje mi się zupełnie zwichniętą rękę. Ból ten nie usposabia mnie zbyt przychylnie dla owych maluczkich. Zresztą przyznaję panu ścisłość rozumowania i wykształcenie, o którebym go z pozoru nie posądzał. Owszem przyjemnie mi jest czasem posłyszeć trafną uwagę.
— Czuje się książę w położeniu monarchy, zwiedzającego incognito kraj i słuchającego z ust żebraków sądów na swe rządy.
— Mniej więcej doznaję takiego wrażenia. Spytam więc pana, cobyś na mojem stanowisku czynił?
— Za nichym nie przyjął stanowiska księcia.
— Może pan masz słuszność, ale radbym posłyszeć powód odmowy tronu — dodał żartobliwie.
— Nie zniósłbym tylu obowiązków, ani czuł się godnym i na siłach dźwigania takiej odpowiedzialności.
— Odpowiedzialności — jakiej?
— Przed Bogiem, ludźmi i własnem sumieniem. Po dziennej pracy nocebym miał bezsenne z troski i niepokoju, czym czego nie zaniedbał, nie opuścił. Nie stałoby mi godzin, ani lat i nie wytrzymałoby ciało duchowi, a umierając, spokojubym nie miał przed sądem bożym. Bo myślę, że nie za siebiebym jednego odpowiadał, ale za setki ludzi, którzy za życia zwali się mymi podwładnymi, sługami, narzędziami... Nie — z całą świetnością, chwałą i miljonami nie wziąłbym doli księcia — ja najbiedniejszy i najnieszczęśliwszy z ludzi... Na to, by temu podołać, trzeba albo się księciem urodzić, albo szczególniejsze mieć namaszczenie.
— Zapewne! — krótko odparł Leon.
Była to dziwna rozmowa i epilog awantury.
Po chwili człowiek znowu się odezwał:
— Dzisiaj byłem i ja na sądach; słyszałem potem, co mówiono. Kiedym księcia zastał u tego drzewa, gdzieby go mijali ci ludzie, pomyślałem, że na sądzie bożym tak władcę mijać będą jego dzieje i tak mówić. Wtedym Bogu podziękował, że księciem mnie nie uczynił.
— Może i pan dzisiaj miałeś sprawę ze mną w sądzie? — zagadnął Leon, jakby końca nie uważał.
— Miałem — lakonicznie odparł obcy.
— Mam nadzieję, że przegrałem.
— Nie, przegrałem ja. Byłem zresztą do tego przygotowany i stawałem tylko dla formy.
— Może mi pan teraz sam sprawę wyłuszczysz. Złożymy sąd we dwóch i rozstrzygniemy bez świadków i apellacji.
— Dziękuję księciu. Wyrok już zapadł, a ja apelować nie będę. Może też już koniec będzie ostateczny.
— Przegrywający rzadko bywa tak sprawiedliwym i spokojnym. Musiał pana proces zmęczyć i drogo kosztować.
Człowiek nic nie odparł i tylko przelotnie spojrzał na księcia, jakby go dopiero zobaczył. Oczy jego wpadłe, powiększone chudością policzków, miały w sobie coś tragicznego. Po oczach tych możnaby go poznać wszędy, choćby po latach. Mało się trafiało podobnych.
Książę ilekroć nań spojrzał, doznawał głębokiego wrażenia przykrości, a zarazem zajęcia. Zdawało mu się, że człowieka tego gdzieś, kiedyś, już widział.
— Zapewne pan mieszkasz niedaleko? — zagadnął. — Okolica pod Czorbowcem jest gęsto mniejszymi posiadaczami osiadłą.
— Tak, ale ja nie jestem obywatelem. Domu też ani żadnej własności nie posiadam. Przebywam tutaj chwilowo; nie mieszkam nigdzie.
— Może pan znasz pana Grzymałę?
— Znam — lakonicznie odparł nieznajomy i zdawał się czegoś słuchać pilnie.
— Za nami jadą konni. To zapewne słudzy księcia. Przybywają w porę, bo oto w prawo droga do Czorbowca, a w lewo moja.
— Rozstaniemy się tedy. Jeszcze raz dziękuję panu, a żebym przy pierwszej sposobności mógł się wypłacić, proszę o nazwisko mego zbawcy, lub raczej dopełniam formalności poznania: Leon Holszański.
Nieznajomy konia szarpnął i znalazł się nagle o całą szerokość drogi oddalony.
— Moja usługa nie warta wypłaty, a moje nazwisko nie warte prezentacji. Szczęśliwej drogi życzę księciu — odparł, puszczając cugle wierzchowcowi i niknąc na zakręcie, w cieniu bocznej, leśnej drożyny.
Cwał koni na gościńcu dobiegał i po chwili ujrzał się Leon otoczonym kilkunastu hajdukami, wśród których przodował Siła zakurzony, z krwią zaschłą na twarzy, w poszarpanej liberji, a za nim wylękły, zielony ze strachu Szymon. Konie były pianą okryte.
Na widok pana zdrowego, spokojnego, ludzie osłupieli.
Spojrzał po nich. Przyjechali naturalnie nie w porę, aby go uwolnić, nie w porę nawet, aby zobaczyć i może poznać tajemniczego zbawcę, za którym zawarł się las, pełny zakrętów. Niezadowolenie też było w jego wzroku.
— Siła i ten drugi, co ze mną był, wrócą do Holszy. Reszta niech mi towarzyszy — rozkazał książę. — Siła oddasz tę kartkę rządcy. Co koń wyskoczy jechać.
Wydarł świstek papieru z notatnika i oparłszy na plecach pokojowca, napisał:
«Las przeszukać. Dwóch ludzi w nim dzisiejszej nocy było, za których wyśledzenie i poznanie naznaczam tysiąc rubli. Pośpiech!»
Siła wziął papier i poleciał, przygięty do szyi końskiej. Książę ruszył dalej ze swoją eskortą. W lesie był dzisiejszej nocy jeszcze trzeci człowiek, ale tego wskażą papiery sądowe, pozna Butner.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Maria Rodziewiczówna.