Banita (Conrad)/Część I/I
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Banita |
Wydawca | Kurjer Lwowski |
Data wyd. | 1913 |
Druk | Drukarnia Polska |
Miejsce wyd. | Lwów |
Tłumacz | Wilhelmina Zyndram-Kościałkowska |
Tytuł orygin. | An Outcast of the Islands |
Inne | Cała część I |
Indeks stron |
Gdy Willems rozminął się z elementarnymi przepisami uczciwości, żywił niezłomne postanowienie wrócić w ciasne może, nudne, monotonne, lecz bądź co bądź bezpieczne granice powszechnej cnoty. Zboczenie z ciasnej tej ścieżki pozostać miało epizodem, nawiasem, czemś mimo chętnem, nadającem się łacno zatrzeć, szybko zapomnieć, zapewne niedostrzedz w toku powszedniego życia. Pewien był, że potem tak jak przedtem, chadzać będzie w słońcu i dziennej jasności, napawać wonią kwiatów ze swego ogrodu i dymem kadzideł pochlebstw swych przyjaciół. Ani mu przez myśl przeszło, że naruszenie bogdaj wypadkowe etyki, zakłóca wszech rzeczy porządek. Pewien był, że potem tak jak przedtem, lekkiem sercem pomiatać będzie swą bladą — powiedzmy odrazu „żółtą“ żoną; obdarzać łaskawą obojętnością swe o mało mniej kolorowe niemowlę; tolerować wyniośle smagłego szwagra, lubującego się w jaskrawych krawatach i chełpiącego się powinowactwem z „białym“ czystej krwi tam gdzie ta czystość bywa tak problematyczną. Nie wyobrażał sobie, by czyn „wypadkowy“ mógł zaćmić dnia jasność i kolegów dobre o nim mniemanie; rozwiać woń kwiatów z jego ogrodu i zgasić mu ognisko domowe; zdmuchnąć, niby puch marny, poddańczość i pokorę jego nieco kolorowej żony, uśmiech głupkowaty bladego synka; odwrócić odeń czołobitność szwagra jego w jaskrawych krawatach, Leonarda da Souza, zachwiać dobre mniemanie kolegów oraz niezliczonych członków sławetnego, quasi portugalskiego rodu da Souza.
Podziw pełen uwielbienia, jakim go rodzina jego żony otaczała sprawiał mu niemałą rozrywkę. Pełną piersią oddychał w dymie kadzideł, utwierdzających go w przekonaniu absolutnej, przyrodzonej, że tak rzec można, wyższości. „Biały“, który raczył poślubić córkę, siostrę, synowicę rodziny Da Souza, musiał być człowiekiem pospolitym, a zaufany oficjalista biura Haudig et C-ie miał otwartą przed sobą nie lada karjerę. Członków rodu Da Souza nikt by nie zliczył. Mnożyli się w nieskończoności odmian i odcieni, zamieszkując bambusowe domy, otoczone zaniedbanemi skibami gruntów, w okolicach Makasaru. Willems trzymał się zdala od nich, nie mając złudzeń co do wartości pół tuzina brudnych, szczupłych obdartusów, oraz całego tuzina bab, rozpływających się w żółtym tłuszczu i czerwonych bawełnianych bluzach, lub młodszych kobiet, o czerwonych, lśniących warkoczach, powłóczystych spojrzeniach czarnych oczu i powłóczystszych jeszcze ruchach królujących w pełnym kurzu i rupieci domostwach. Dość, że karmił i odziewał większą część tych zwyrodniałych potomków bohaterskich portugalczyków, którzy wzamian czołem przed nim bili, wysławiając go na wsze tony. To go zadawalało. Nie wnikał w motywy tego zadowolenia, lecz wiedział, że dość mu zamknąć dłoń i kiesę, by wielbiciele jego marli głodem, odkąd bowiem Willems zstąpił śród nich i pojął Joannę, córkę ich, siostrę, kuzynkę, postradali resztki zdolności do jakiejbądź pracy, żyli z łaski zięcia, szwagra, kuzyna. Stanowiło to potęgę biuralisty Hudig et C-ie, a Willems lubował się w wielkości.
Nie brakło mu też innych przyjemności i rozrywek. Biegłym był graczem, lubił bilard i karty lubił. Poker rozpowszechnił w Makasarze pewien amerykanin, który zniknął również tajemniczo, jak się był zjawił, oprócz pokera pozostawując w djalekcie miejscowym przepis „coctailu“, przechowany po dziś dzień przez kuchtę chińczyka, w hotelu Sauda. Willems znał się na napojach, lecz znawstwem tem i biegłością w grze szczycił się o wiele mniej, niż zaufaniem szefa firmy Hudig et C-ie; o wiele też mniej jak znajomością i oceną samego siebie, czem nie przestawał się zajmować, odkąd się wspinał z powodzeniem, po szczeblach karjery. Wierzył w zdolności swe, w genjusz raczej, lubił się nim chwalić, wszem wobec i każdemu z osobna, wykładając długo i szeroko teorję powodzenia. Wykładał ją najchętniej, stojąc pod światłem lampy z bilardowym kijem w ręku, mierząc w bilardową kulę; wykładał za stołem, z kieliszkiem „coctailu“. Wykładem tym przerywał często zawiłości „pokera“, a wieczorem wracając pustą ulicą do domu, przypominał sobie zasady swej teorji wprowadzonej w życie. Tak! w życiu jak przy bilardzie wygrał partję! Wygrana rozwesela, odwagi dodaje... Pamiętał. Pierwszym kapitalnym interesem, powierzonym mu przez Hudiga, był zakup „pouces“. Potem opjum, proch, broń, tranzakcje z radą z Goak i innych, innych rzeczy wiele. Powodzenie wymaga uczciwości, w pewnej przynajmniej mierze. Brudzić się byle czem nie warto, a w handlu tyle jest dróg pośrednich! Oszustwem zowią to niektórzy: — słabi, lękliwi, niedołężni! Mądry, silny, zręczny w skrupuły się nie bawi. Władza i powodzenie rozbijają się o nie najczęściej... Willems mądry był, silny, zręczny.
Powtarzał to sobie poraz niewiadomo już który, wracając do domu w wieczór trzydziestej rocznicy swych urodzin, po wesoło i hucznie spędzonych chwilach. Może się nie dość przed partnerami przy bilardzie chwalił, lecz powetuje to sobie w domu: rozbudzi żonę, każe przygotować szklankę ponczu i... niech słucha...
Żonę... wzdrygnął się. Taka szpetna, mała, chuderlawa kobiecina z wyłupiastemi oczyma i smętnie zwisłemi końcami ust. Słuchać będzie w obojętnem, znudzonem milczeniu. Tak go teraz zwykła słuchać. Dawniej, na początku, próbowała wyłamać się, nie dać... Ale to było dawniej, teraz słuchała go cierpliwie, dopóty, dopóki nie powie jej „ruszaj spać czarnomoro!“ Teraz nic ją nie wzrusza, nie skarży się, nie płacze. Udało mu się obuzdać ją, tylko szpetna i głupia. Trzebaż było wleźć w jarzmo... Ha! małżeństwo to dogadzało szefowi: Hudig podarował mu dom, ogród, fermę, a rodzina Da Sousa ubóstwiała go niemal. Jeszcze lat kilka powodzenia, wprowadzi żonę w najbardziej zamknięte koła, do salonów samego wielkorządcy.
Myśl ta tak go ucieszyła, że aż wyrzucił w górę kapelusz, wołając:
— Hu-r-r-h-a!
Ochłonął, zawstydził się niewczesnej demonstracji, wsunął ręce głębiej w kieszenie i szedł dalej krokiem niepewnym jeszcze, lecz pełnym powagi.
W cieniu bo werandy, którą mijał, zamigotała mu iskierka cygara, który palił mr. Vinck, kasjer domu Hudig et Cie. Po werandzie przechadzała się miarowym krokiem pani kasjerowa.
— Willems wraca do domu podochocony — zauważył kasjer — zatacza się i wyrzuca w górę kapelusz.
— Ohydne stworzenie! — oburzyła się kasjerowa — bije, słyszałam, żonę.
— O! chyba nie! — odrzekł kasjer. Nie mógł sobie przedstawić kolegę, bijącego kobietę. Po co miał się uciekać do tak prymitywnych sposobów! Miał przecie inne środki do zastosowania do kobiet i do... wszelakich interesów. Zaufanie, jakiem obdarzył Willemsa szef, nie udzieliło się jak widać kasjerowi.
— Zaczyna być niebezpiecznym — myślał, rzucając niedopalone cygaro.
Tymczasem Willems snuł dalej nić błogich marzeń: droga w przyszłość roztaczała się przed nim gładka i coraz szersza, bez żadnych cieni i przeszkód. To, że zboczy na manowce — a zdawał sobie z tego jasno sprawę — było wypadkiem, epizodem, drobnostką, nie przeszkadzało kroczyć dalej utartą koleją. Zresztą nikt się o tem nie dowie, nie spostrzeże. Przywłaszczył sobie wprawdzie należące do szefa pieniądze, ale niepostrzeżenie, chwilowo, pod naciskiem potrzeb chwili bieżącej... Drobne zboczenie genjuszu da się szybko i łatwo naprawić, nikomu żadnej nie przyniesie ujmy, a już najmniej jemu samemu i jego ambitnym widokom.
Wspólnik Hudiga! czemu nie! Nie wiele kroków dzieliło go od tych szczytów, niewiele!
Przed bramą swego domu przystanął, wzmocnił się na nogach. Przyszłość była przed nim, czuł się bezpieczny, niewzruszony, jak tych gór pasmo na horyzoncie, głęboki, jak dno morza, a przezorny i cichy, jak grób...