Banita (Conrad)/Część I/II

<<< Dane tekstu >>>
Autor Joseph Conrad
Tytuł Banita
Wydawca Kurjer Lwowski
Data wyd. 1913
Druk Drukarnia Polska
Miejsce wyd. Lwów
Tłumacz Wilhelmina Zyndram-Kościałkowska
Tytuł orygin. An Outcast of the Islands
Inne Cała część I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
II.

Morze, słone morze, wyjaławia wybrzeża lecz zachowuje w przedziwnej świeżości serca oddanych sobie synów, tych dawniejszej, wczorajszej doby, co z lat pacholęcych do grobu nie tknęli ksiąg innego żywota, zapatrzeni w wiekuistości kartę roztoczoną na oceanów przestworzu. Na kształt pięknej i skrupułami nie krępującej się kobiety, morze rozrzuca hojnie uśmiechy i grozy, wabi, odpycha, kapryśne, nieobliczalne, straszne i ponętne, przyzywa, czaruje, upaja, unosi w nieskończoność nadziei i nagle, piętrzy się, grozi, szaleje, pochłania. Czemże są jednak kaprysy i grozy morza wobec uroków tajemnicy, nieskończoności obietnic, któremi wabi, czaruje; wobec pieszczot, któremi kołysze, usypia. Mężowie silni duchem i muskułami, jak obry, z gołębią dziecięcą prostotą serca oddają mu się z uśmiechem na łaskę, niełaskę. Takiem było morze przed laty, gdy z falami jego walczyły do jaskółczych skrzydeł podobne żagle, a siłą muskułów i woli w rytm splecione wiosła, pruły spienione fale; zanim dymy kominów nie zaćmiły jasnych tafli oceanów, w których się niebo zwykło przeglądać. Inżynierowie i mechanicy odpędzili skrzydlate żagle, rozdarli opaskę tajemniczej piękności, wdzięki, które drżące dłonie kochanków pieściły z biciem serca poszły na rynek kupiecki i jeśli dawne morze było kapryśną, tajemniczą, okrutną, lecz rozkoszną kochanką, dzisiejsze przedzierzgnęło się w niewolnicę powolną i — nie mniej zdradliwą. Odarte z wielkości, tajemnicy, dziewictwa i uroków, pozostało niezgłębione jeszcze.
Tom Luigard, do dawniejszych marynarzy pokolenia należał. W pacholęcych leciech, na zawsze, nieodwołalne święcił z morzem śluby. Morze utoczyło mu potężne ramiona i muskuły ze stali: morze wypiastowało mu duszę i serce, wichrami spaliło czoło, głos rozdęło w wypukłej piersi, iskrę rozpaliło w głębokiem, lecz wobec słońca, jak wobec błyskawic, nie zmrużonem oku; morze wykołysało jego naiwne, otwarte serce i morze napoiło go tą wielką, niemądrą wiarą w samego siebie, nieograniczonem współczuciem dla wszystkiego, co żyje, pobłażaniem bez granic, surowością przytem pewną, wzgardą niebezpieczeństw, przeźroczystością zamiarów i prostotą w wyborze środków. Wypiastowawszy go sobie wedle ulubionej swej modły, morze poddało mu się, jak wierna kochanka, towarzyszka raczej niż niewolnica, służyło mu, pieściło go, wzbogacało z roku na rok i Luigard wierny morzu sercem całem, wieczyście zakochany w jego piękności, ufny w sojusz, nie tracąc lęku przed potęgą piastunki i kochanki, nabrał wobec potężnego żywiołu poufałej tkliwości dziecka lub rozkoszą pojonego kochanka. Wdzięczny był, sercem gorącem wdzięczny za królewskie dary; ufał wiernem sercem, znając jednak zdradliwą zmienność pani swych myśli.
Mały statek „Flash“, był narzędziem wzbogacenia się Luigarda. Nowy okręt i młody marynarz rozpoczęli razem karjerę w jednej z przystani w Australji, a nie wiele lat upłynęło i nie było przystani na wyspach Oceanu Spokojnego, od Palembangu do Ternate, od Ombawa do Palawanu, gdzieby nie znano kapitana Toma Luigarda i jego okrętu. Lubiano go za jego kupiecką uczciwość, za znaną hojność, bano się zrazu nieco gwałtownego charakteru, lecz przekonano się wprędce, że obawiać się niema czego, że wybuchy jego gniewu były jak piana morska, jako ona opadały, a porywczość nie była szkodliwszą od niejednych układnych uśmiechów i miodowych słówek. Powodzenie jego rosło szybko, a po pierwszej i pomyślnej utarczce z korsarzami, w obronie jachtu napadniętego przez nich w drodze do Karymaty, kapitan zasłużonego nabrał rozgłosu. Coraz nowe odkrywał źródła, coraz nowe rynki handlu, w odkrywaniu ich bardziej zamiłowany niż w zyskach, jakie stąd ciągnął. Postrach korsarzy, wilków morskich, ceniony był przez białych kolonistów i przez nadbrzeżne mnogie plemiona, zamieszkujące wyspy archipelagu Malajskiego. Obdarzony też został przez nich miejscową nazwą „Radży Laut“[1], co ma oznaczać „Król mórz“.
Nazwą zaszczytną cieszył się od lat już wielu, gdy Willems, pachole bosonogie, zbiegł z pomostu niemieckiego okrętu, obrzucając przekleństwy najbliższe swe otoczenie i z naiwną zuchwałością puścił się na obcych wybrzeży drogi. Przypadek chciał, że się kapitan Luigard znalazł w pobliżu. Noc była jasna, gwiaździsta, kapitan czekał na brzegu na łódź, co go do Tlacha dowieźć miała, gdy mu ciszę absolutnej, jak sądził, samotności, przerwał cichy, chłopięcy głosik.
— Pan jest kapitanem okrętu i anglikiem — pytał.
Luigard obrócił się zdziwiony; przed nim stał szczupły, bosonogi chłopak.
— A tyś kto taki? Skądżeś się tu wziął? — spytał.
Chłopak wskazał palcem oddalający się niemiecki okręt. Luigard zrozumiał w czem rzecz.
— Aha! — rzekł. Zbieg. Schowałeś się w zaroślach, prawda? Odpowiadaj że błaźnie tam jakiś. Nie wyrosłeś przecie z pod ziemi, by mię straszyć, co?
Chłopiec tłumaczył się, jak mógł, niezrozumiałą niemal angielszczyzną.
— Kto cię tam zrozumie! — zaklął kapitan — lecz jeśliś już z pomostu „Kosmopolity“ zbiegł, czemuż nie udasz się do swych rodaków. Pełno ich tu masz.
Chłopak zmieszał się.
— Okręt nasz — jąkał się — zawinie do Surabaju, wydali by mię.
— Tem lepiej!
— Tem gorzej — odciął się śmielej chłopak. — Niechcę wracać do domu, wolę tu pozostać... tu można dużo zarobić, a w domu bieda.
Luigard spojrzał nań bacznie.
— Takiś to ptaszek! Pieniędzy ci trzeba! ha! ha! I nie strach że ci tak samemu, na obcem wybrzeżu włóczyć się bez ojca, matki, djable ty mały!
Chłopiec obejrzał się, znać było po nim, że się jeno boi powrotu na „Kosmopolitę“. Luigard łagodniał.
— A wiele masz lat? — spytał.
— Siedemnaście.
— Jak na tyle, toś zuch! Głodnyś może, co?
— Głodny.
Hm! to chodź ze mną.
Chłopak usłuchał milcząc, wśliznął się pod maszt łodzi.
— Zna swoje miejsce — mruknął kapitan — sprytny! Dalej! — rzucił malajczykom, co się przegięli nad wiosłami.
Taki był początek karjery Willemsa.
Był on synem ubogiego okrętowego maklera w Roterdamie. Matki nie pamiętał. Sprytny, lecz leniwy, nie osobliwym był uczniem, a z braku dozoru w domu, włóczył się z pół tuzinem siostrzyczek i braciszków po placach i zaułkach rodzinnego miasta. Ojciec pił i późno wracał do domu. Willems ucieszył się zrazu bardzo, gdy go oddano na „Kosmopolitę“, wkrótce jednak, morze widziane z bliska i z masztów okrętu wydało mu się mniej słodkie od uprzednich swych obiecanek. Doświadczenie skłoniło go do ucieczki, przy pierwszem wylądowaniu. Marynarka nie pociągała go zresztą. Spostrzegł to niebawem Luigard i chciał odesłać chłopca przy pierwszej okazji do Amsterdamu, lecz na gorące jego prośby zaniechał tego zamiaru. Willems miał pismo czyste i foremne, prędko wyuczył się po angielsku, doskonałym był rachmistrzem. Z czasem zdolności handlowe rozwinęły się w nim i Luigard umieścił go u Hudig et Cie, z pewnym żalem, gdyż polubił swego protegowanego, był poniekąd nim dumny, odpowiadał za jego uczciwość. Zrazu nazywał go „sprytnym chłopcem“, potem „obiecującym i inteligentnym młodym człowiekiem“. W krótkim czasie Willems zyskał zaufanie swego szefa, użyty w kilku trudnych i zawiłych sprawach, z których wywiązał się wybornie. Wówczas pierwszy jego protektor: kapitan Luigard, zaczął mówić o nim jak o „niespolicie zdolnym chłopcu“, co go w znajomości handlu i miejscowych stosunków prześcignął. Willems zaś, z wysokości nowego swego stanowiska, począł niemal protekcjonalnie spoglądać na wilka morskiego, na swego protektora, którego zachowanie się, metody i zasady zdawały mu się nieco nazbyt „prymitywne“, chociaż skądinąd Willems żywił szacunek, jeśli nie dla „króla mórz“, to dla jego bogactw. Nazywał go w poufnych rozmowach „diabelnie szczęśliwym przedsiębiorcą“.
— Czyś odkrył wreszcie kopalnię, z której stary czerpie niewyczerpaną gumę? — pytał go czasem Hudig, a Willems nie odrywając oczu od ksiąg rachunkowych, odpowiadał:
— Jeszcze nie, staram się.
— Staraj się, staraj! — zachęcał go ironicznie szef. — Wątpię, czy ci się uda. Stary lis! Znam go od lat trzydziestu, na wszystkie brałem sposoby i niczegom się nie dowiedział.
Chwilę słychać było skrzypienie pióra po papierze.
— Ani go podejść, ani spoić — mruczał Hudig.
— Ani! — potwierdzał Willems, a po chwili pytał uniżenie:
— Jakie pan da na dziś zlecenia?
— Hum! udasz się do Ban Hin, będziesz obecny przy wypłacie i opakowaniu pieniędzy, które pocztowy statek zabierze do Ternate.
— Słucham.
— Jeśliby się statek spóźnił, jak to bywa, pieniądze zostaw w kasie do jutra...
— Słucham.
— ...I nie zapomnij o partji opium. Weźmiesz osobistą mą barkę i dziś jeszcze, z wieczora, przewieziesz z „Karoliny“ na statek arabski... tylko, proszę, nie zawracaj mi głowy żadnemi bajdami o worach i pudłach zatopionych „wypadkiem“.
— Słucham — powtórzył raz jeszcze podwładny, puszczając mimo uszu mrukliwe i obraźliwe słowa szefa, a ten ocierając czerwoną jedwabną chustką pot z niemniej czerwonej twarzy, dodał:
— A powiedz temu osłowi, że jeśli mi tu staranniej powietrza odświeżać nie będzie, wszyskie mu kości połamię.
Willems przymknął cicho za sobą, na zielono pomalowane drzwi biura. Hudig nastawił ucha. Słyszał jak wymyślał chłopcu, poczem zafrasowane, lecz odświeżone świeżemi powiewami czoło, spuścił nad swemi rachunkami. Willems, przechodząc, skłonił niedbale głową panu Vinck, którego biurko z kasą ogniotrwałą stało w przyległym pokoju. Mr. Vinck patrzał długo i niechętnie za jego biało odzianą postacią, oddalającą się śród nagromadzonych na werandzie pak i worów najrozmaitszej zawartości i objętości.










  1. Radży — wielkorządca, królik.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Joseph Conrad i tłumacza: Wilhelmina Zyndram-Kościałkowska.