Banita (Conrad)/Część IV/III

<<< Dane tekstu >>>
Autor Joseph Conrad
Tytuł Banita
Wydawca Kurjer Lwowski
Data wyd. 1913
Druk Drukarnia Polska
Miejsce wyd. Lwów
Tłumacz Wilhelmina Zyndram-Kościałkowska
Tytuł orygin. An Outcast of the Islands
Inne Cała część IV
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
III.

— Baczność!
Wołanie to przyciszone, drżące, urwane, zdziwiło Luigard‘a bardziej niż jakie bądź ostrzeżenie. Dziedziniec zdawał się pusty. Wzrok kapitana natrafił tylko na pień wielkiego drzewa, na szczelnie zamknięte drzwi domu, na bambusowe zagrody, na zarośla i nieprzebitą ścianę lasu, odgradzającego cichą, jak wymarła osadę od reszty świata.
Zatrzymał się, mając pomiędzy sobą a drzwiami domu pień olbrzymiego drzewa. Rozejrzał się dokoła i spostrzegł przy jednym z podpierających gałęzie drzewa drągu kupę wygasłych węgli. Stojąca przy nich szczupła, zgarbiona, jak czarownica zgrzybiała kobieta, patrzyła na niego zgasłem, wystraszonem okiem. Za zbliżeniem się jego pierzchła, rozmyśliła się jednak, wróciła i opuszczając się na kolana na kupie węgli i popiołu, zaczęła rozdmuchiwać przygasłe węgle. Luigard popatrzył na nią obojętnie i spytał:
— Czemuś wołała kobieto? Kogo?
— Dostrzegłam, że ktoś wchodzi — odpowiedziała drżącym głosem, zmarszczoną twarz pochylając nad węglami — i ostrzegłam. Tak mi przykazano.
— Tak — powtórzyła — ona mi rozkazała.
— Czy słyszała twe wołanie? spytał obojętnie Luigard.
Zgarbione ramiona poruszyły się niezgrabnie pod narzuconą na nie płachtą; stara podniosła się stękając i mamrocząc coś znikła za gęstym płotem.
Luigard powiódł za nią okiem, słyszał skrzypnięcie drzwi, wychylił się z poza pnia wielkiego drzewa i ujrzał zstępującą ze stopni ganku młodą kobietę. I ta zatrzymała się z wysuniętą naprzód bosą stopą, nasłuchując, wielkiemi, lękiem rozszerzonemi źrenicami spoglądając w prawo, w lewo. Głowę miała odkrytą i warkocz długi czarnych włosów spływał w bezładzie na jej piersi, sina, długa i obszerna szata spadała z ramion jej do stóp głębokiemi fałdami, z których jedną zarzuciła na prawe, obnażone ramię. W pozie jej była lekkość wystraszonej, gotowej pierzchnąć gazeli i oczy miała do oczu gazeli podobne: wielkie, czarne, smutne. Drzwi domu cicho zamknęła za sobą i wyglądała, w szarej mgle porannej, jak zjawisko raczej, jak zabłąkany promień słońca.
Luigard wysunął się z poza zasłaniającego go pnia drzewa, młoda kobieta skamieniała rzekłbyś, źrenice jej tylko rozszerzyły się bardziej i palce rąk zacisnęły konwulsyjnie. Gdy zbliżył się i miał ją minąć, kierując się ku drzwiom domu, skoczyła jak pantera i rozkrzyżowała ramiona, zagradzając mu drogę. Wargi się jej rozwarły, lecz nie uroniły ani słowa. Luigard zatrzymał się na poły zmieszany, gniewny na poły, bądź co bądź ciekawy.
— Puść mię — rzekł po chwili — przyszedłem by się rozmówić z mężem. Czyżby się ukrywał?
Postąpiła krok naprzód, ramiona jej opadły, błagalnie teraz splecione dłonie dotykały omal piersi kapitana.
— Obcy mu lęk — mówiła cicho, bardzo cicho, odrzucając w tył głowę ruchem dumnym. — Ja to się lękam byś go nie zbudził. Śpi.
— Spał dość długo i... wyśpi się jeszcze — odrzekł Luigard, mimowolnie głos zniżając. — Przybyłem, by go obudzić. Powiedz mu to i zawołaj go tu, jeśli nie chcesz, bym sam wołał i zbudził go dobrze mu znanym głosem.
Mówiąc to zrobił ręką ruch, jak gdyby chciał ją ode drzwi uchylić, lecz ona klękła mu do stóp ruchem tak nagłym, że nawet nie spostrzegł jego wdzięku i tylko cofnął się mimowoli.
— Co robisz? podnieś się! — rozkazał stanowczo.
Podniosła się posłuszna, lecz stała niewzruszona, pokorna, a nieulękniona, lekka, jak gdyby pierzchnąć natychmiast miała, lecz z tak nieugiętą wolą w czarnych oczach, że Luigard zrozumiał odrazu, że go nie przepuści, dopóki jedno tchnienie pozostanie w jej, wzniesionych szybkim oddechem, piersiach.
— Odejdź — mówił twardo. — Jesteś córką wodza Omara i wiedzieć winnaś, że gdy mąż szuka męża o dnia brzasku, rzeczą niewiast milczeć i w bok się uchylać.
— Niewiast — mówiła z tłumioną w głosie, lecz z oczu jej bijącą gwałtownością. — Prawda, o Radży Laut, kobietą jestem, lecz nie znasz mego życia, ni serca. I ja słyszałam huk dział, widziałam pożogi i krwi bratniej potoki z krwią wrogów zmieszane; i nie bladłam, gdy kule świstały nad mą głową, gdy przy mnie padali bracia moi. Cicha byłam śród wrzawy wojennej i łzy nie uroniłam nad śmierci pokłosiem, wiernie bezsenne noce trawiąc na czuwaniu nad konającymi, rany krwawe opatrując.
— I morza znam rozhukane fale — mówiła, głos zniżając — znam burze i gromy. Na kolanach swych piastowałam głowy mrących z głodu i z pragnienia, w dłonie me ujmowałam wymykające się ze stygnących ich dłoni wiosła. Znam wszystko to, co ty sam znasz, o królu mórz! wodza, nieustraszonego, mężnego Omara jedyna córka, jego sierota i męstwa dziedziczka. Oto jakie było me życie, jak wyrosło mi w piersi serce. A tobie, panie?
Słowa jej i sposób mówienia, trzymały kapitana, pomimo jego woli, pod ich urokiem. Skończywszy, zaczerpnęła powietrza, a z oczu jej wielkich, czarnych, białą dokoła obwiedzionych obwódką, strzelała prawda z pod serca, takiej, jakiej sama przed sobą nie wyznała nigdy, serca pełnego uświadomienia sił swych w walce z losem. Chwilę milczała, a po chwili, stłumionym głosem, rzekła z goryczą:
— I oto ja klęczałam u nóg twoich, pełna błagania i drżąca lękiem.
— Tak — rzekł z powagą, we wzniesione ku sobie oczy jej patrząc, Luigard — widzę, że masz mężne serce, jakiem się nie każda męska pierś pochwali. Kobietą wszelako jesteś i Radży Laut nie ma ci nic do powiedzenia.
Pochyliła głowę, wsłuchując się uważnie w to, co jej mówi, a to co usłyszała, wydało się jej głuchem, dalekiem jak głos przeznaczenia. Nie ma jej nic do powiedzenia? Załamała dłonie, powiodła błędnem okiem dokoła, wzrok wzniosła w niebo szare i pochmurne, pokryte kirem żałoby po dniach pogodnych, dniach słonecznych, w których słuchała zaklęć miłosnych Willems‘a, dniach, co były świadkiem szczęścia jej i jego upadku. Luigard postąpił krokiem naprzód. Zbudziło to ją z pognębienia.
— Stój — zawołała gwałtownie. — Stój. Słyszałam! Mężowie lubią rozprawiać i przypominać sobie stoczone walki. Mówili, nieraz mówili, że głuchy na wrzawę boju, ucho skłaniasz łaskawie na głos kobiet i dzieci. Mówili to... patrz! jam kobieta...
Stała przed nim z założonemi na piersi rękoma i spuszczonemi powiekami, skamieniała, w spokojnem, na pozór, wyczekiwaniu wyroku, tylko jej piersi podnosiły się i opadały szybko, serce kołatało w nich, jak ptak pochwycony w sidła. W sidłach bo była rozpaczy.
— Biały jestem — z dumą mówił Luigard, patrząc na nią wzrokiem, w którym ciekawość ustępowała miejscu współczuciu — a ci, o których słyszałaś, zwykle prawdę mówią, gdy zasiędą wespół dokoła wieczerzy. Nie jestem głuchy na twe prośby. Słuchaj mię jednak dobrze i rozważ dobrze, zanim odpowiesz. Dla siebie nie bój się niczego. Nic ci się złego nie stanie. Sam cię odwiozę pod dach saïda Abdulli, wyznaje on tego samego co ty proroka i winien opiekę córce zmarłego wodza.. I to wiedz także, że nic nie zmieni postanowień moich względem tego, co śpi, lub się ukrywa w tym domu.
Przeszyła go spojrzeniem nie gniewu i nienawiści, jeno pożądania, namiętnego pożądania, by wniknąć w samą głąb myśli jego, pochwycić najlżejsze drganie serca, lęku, litości, wahania, w jego głosie czego bądź, co szalę na jej stronę przeważyć może. Losy jej spoczywały w dłoni biało odzianego, białego, obcego człowieka, mężczyzny jak każdy inny, tylko słuszniejszego, mocniejszego, siwowłosego, tajemniczego i nieprzeniknionego. Wcielenie przeznaczenia! Wcielenie dnia jutrzejszego i następującego i wszystkich dni, wszystkich lat jej życia, stojące przed nią w zamkniętej piersi tego cudzoziemca, co jednak choć wyższy, silniejszy od innych mężów, patrzy, słucha, mówi jak inni i jak inni przystępnym być musi prośbom, namowom, pochlebstwu, znudzeniu — lękom może. Byle wiedziała czem, jak doń trafić! Oddawna domyślała się, że coś grozi jej kochankowi. Zauważyła wzgardliwy i złowrogi chłód Abdulli, Babalatchi‘ego zżymanie się i niejasne, a ciągle powtarzane napomknienia o tem, że pora, wielka pora „białego“ opuścić, własnym pozostawić losom; że się zeń wydobyło wszystko, co się wydobyć dało; że zawiódł oczekiwania i zawadą jest tylko teraz; że za jego cenę można zapewnić sobie pokój i powodzenie.
A on sam, „biały“, do którego przylgnęła całą duszą, całą swą istotą? Przecież nie miała pod słońcem, jak świat szeroki i długi, nikogo więcej, nikogo. Lgnęła do niego z każdym dniem więcej, na życie całe, czując, że się on od niej z każdym dniem oddala.
Szła za nim ślepo, posłuszna, cierpliwa, wierna, a czuła, że się jej wymyka, że doścignąć go nie może i nawet u jego boku, w jego objęciach jest mu obcą, samotną, zbłąkaną w tych bezbrzeżnych lasach, niezdolną wybrnąć z ich gąszczy, krępowana wikliną niewidzialną, oślepiona migotliwych liści mnogością. Czuła się jak wędrowiec w nieznanej, pełnej zasadzek pustyni: jak więzień śród nie dających się pokonać ni zbadać bezlitośnych, głuchych mocy. Były biuralista biur Hudig et C-ie przedstawiał się jej wyobraźni tak dalekim i niepochwytnym, a do życia niezbędnym, jasnym, oślepiającym jak słońce samo, co ogrzewa i pali, użyźnia i wyjaławia, podnosi i z nóg zwala, upaja wonią i zarazą wieje. Wpatrzyła się weń oczarowana zarówno miłością, jak pociągana czarem niezbadanego niebezpieczeństwa. Zresztą samotnym był i on, ją jedną miał, a wyglądał nieraz tak, jak gdyby się czego lękał. Czego? Kogo? Któż go mógł przestraszyć? Chyba ten drugi „biały“ z siwą brodą, który tu stał teraz. Chyba! Słyszała o starcu tym nie raz, nie jedno słyszała, wiedziała, że najśmielsi drżeli przed nim. I silny był istotnie i niedościgły jakiś! Po co przybył? czego chce? Czy wydrzeć życie jej życiu? Czy uprowadzić go z sobą, a ją wepchnąć w mrok nocy bez końca, takiej, w której się nadzieja rozświtu nie uśmiecha, w mrok osamotnienia? „Nic nie zmieni postanowień moich względem tego co śpi, lub się ukrywa...“ mówił.
Jakież to były postanowienia? Czem jej, której starzec ten zapewniał bezpieczeństwo i opiekę współwiercy Abdulli, czem jej nieszczęsnej groziły tajemnicze te słowa? Zadrżała cała.
— Postanowień twych! — zawołała gwałtownie. — Ależ nic nie wiesz i muszę...
Przerwał jej, czując się wzruszony jej wzrokiem, jak gdyby mu się na wyrządzoną sobie krzywdę skarżyć miała.
— Aż nadto wiem — rzekł zaciskając wargi.
Przystąpiła do niego z podniesioną głową, obie dłonie położyła mu na ramionach, a stary, zdziwiony śmiałością jej, przymykał tylko to otwierał oczy, broniąc się ogarniającemu go współczuciu. Wzruszony był istotą tak śmiałą, a tak słabą, tak dziką, a tak tkliwą, tak nieustraszoną i na wszystko gotową w obronie „tamtego“, co stanęła, pewien był tego, pomiędzy nim, Luigardem i tamtym... łotrem.
— Co wiedzieć możesz — mówiła miękko, głosem z serca płynącej perswazji — jeśli ja, co go na krok jeden nie odstępuję ni w dzień ni w nocy, z oka nie spuszczam, widzę każde ust czy źrenic drgnienie, słyszę każde serca bicie, a to tylko widzę, tego słucham i poza tem o nic na ziemi i w niebie nie dbam, jeśli ja go, to życie moje! zrozumieć nie mogę. Ziemię i morze, słońce i noc zakrył mi sobą, a zrozumieć go nie mogę.
Luigard pod dotknięciem jej miękich lecz silnych dłoni, wspartych na jego ramionach, pod falą napływającego wzruszenia, stał wyprostowany, ręce zanurzywszy w kieszenie swego białego surduta. Oddech jej palący czuł na swej twarzy. Radby się jej pozbyć, boć się to wszystko nie zda na nic, lecz jakże ją odepchnąć?
A ona, wstrząsnąwszy głową, mówiła ze smutkiem:
— Był jednak czas, gdym go rozumiała i czytałam w sercu jego bieglej, niż w księdze Koranu. Wiedziałam wówczas co pomyśli, zanim pomyśleć zdołał, co zrobi, zanim przedsięwziął... Rozumiałam, czułam, trzymałam go... Wymknął mi się teraz...
— Wymknął? co? Niema go? — zawołał Luigard.
— Wymknął się — powtórzył z niedającą się opisać patetycznością — wymknął, pozostawiając samą...
Dłonie jej zsunęły się z ramion kapitana, opadły wzdłuż fałd obwijającej jej kibić szaty, stała śmiertelnie smutna, opuszczona, jak gdyby jej prymitywna, w pół dzika dusza doznała na raz objawienia całej pustki, całego chłodu, całej goryczy samotności, co goni za każdą żywą duszą od kolebki do grobu... a i dalej może.
— Rozumiem, — westchnął mimowoli Luigard, — odwrócił się od ciebie. Czegóż możesz jeszcze chcieć?
— Czego chcę — odparła cicho, lecz z mocą, — szukałam pomocy wszędzie i u wszystkich, przeciw ludziom, przeciw losom, jak gdyby losy przezwyciężyć było można? Wszystko mię zawiodło. Przyszedł, gdy samotna byłam i smutna. Przyszedł, szedł sam w rozterce z bracią swą samotny i smutny, skrzywdzony przez nieznanych mi ludzi, tam kędy mężowie nie mają serca i litości, a kobiety nie znają wstydu. Pierwszy śród swoich, wielki śród nas wygnaniec i możny...
Luigard wstrząsnął niedowierzająco głową, nie dała mu mówić, brwi ściągnęła:
— Słuchaj! — mówiła, — znam się na tem przecie, żyłam śród mężnych, w wodzów otoczeniu. Gdym go spotkała byłam córką pokonanego, ślepego nędzarza, a on mi mówił, żem od słońca jaśniejsza, świeższa od źródlanej wody strumienia, u któregośmy się spotkali, żem jako kwiat na pustyni rozkwitły...
Niespokojnym okiem pochwyciła cień w oku czy na ustach Luigarda i wybuchła taką rozpaczą, że się starzec cofnął, wznosząc obie ręce w górę z ojcowskim ruchem.
— Prawdę mówił, — wołała — wiem dobrze, że samą prawdę mówił. Są chwile, w których nawet wy, „biali“, prawdę mówicie, mówicie to, co czujecie. Patrzałam w jego zapatrzone we mnie jak w zorzę oczy i oczy jego kłamać nie mogły. Drżał zbliżając się do mnie. Drżał i płonął. Spójrzże sam na mnie o! królu mórz! Sam kiedyś młodym byłeś, spójrz i powiedz, czy mógł kłamać wobec piękności mojej.
Stała dumna młodością swą, świeżością, pięknością, wyzywająca, królewska, lecz nagle ruchem nieśmiałym i pokornym zwróciła się ku domostwu, lękliwy i tkliwy wzrok wlepiając w drzwi zamknięte.
Luigard spojrzał też w zamknięte podwoje; coś nakształt nieufności przemknęło w jego oczach:
— Jeśli i tym razem nie usłyszał twego głosu — to go tu niema, lub snem wieczności zasnął.
— Jest tu, szepnęła z pewnym niepokojem — jest, wszak od trzech dni czeka cię panie! Czeka dni, noce i ja z nim, wzroku nie spuszczając z jego twarzy, oczu, ust, starając się pochwycić błąkające się na wargach słowa, sam oddech jego. Chodzi wzdłuż rzeki, tam, nazad i mówi coś do siebie, lecz słów nie rozumiem, chociaż jak cień chodzę za nim. Obcym mi duchom, duchom swego snać plemienia skarży się z tego, co go boli... A coś go strasznie boleć musi. Do siebie mówi nie do mnie. Co go boli, co zamyśla? Czy się ciebie, panie! lęka, czy śmierci? Czego pragnie? Czego żałuje? Wszystko to w słowach jego być musi, lecz ja nie wiem... nie rozumiem. Mówię do niego, nie odpowiada, nie słucha. Jak cień idę za nim, w słuch zmieniona cała, może dźwięk jaki pochwycę? Nic! Słowa jego jak myśli daleko w obcej, nieznanej mi krainie... Gniewa się, odwraca odemnie, gdy go ręką dotknę, by zbudzić z zadumy, w którą wpada, a wówczas milczy i tylko oczy ma tak żałośne...
Sama wzniosła na kapitana najżałośniejsze ze spojrzeń. Oddychała ciężko walcząc ze swą boleścią.
— I tak dzień po dniu, noc po nocy — mówiła, załzawione oczy wbijając w ziemię. — Śledzę go, wsłuchując się w dźwięk jego głosu. Daremnie! Serce mi zamiera, jak gdyby śmierć stanęła pomiędzy nami, stanęła i porwała, poszarpała wszystko. Czasem mi się zdaje, że to ciebie, panie, on się boi i wówczas sama poznaję co to strach. Powiedz mi, Radży Laut, czyś doświadczał kiedy lęku, tego co słów nie zna, w ciszy i milczeniu się czai... z wiatrem spada, jak wiatr niepochwytny, a od którego ni skryć się, ni uciec nie można... ani zwyciężyć, jak się zwycięża w walce najsroższego bogdaj wroga?
Wzniosła oczy na Luigard’a, wzrokiem go pytała, a nie otrzymawszy odpowiedzi, załamała dłonie i ciągnęła:
— Wiem, że walczyć z wami nie będzie, nie podniesie na was ręki. Przedtem... dawniej... gdy uciekałam od niego, chcąc go ujarzmić, by dla mnie zapomniał o wszystkiem i o wszystkich, chcąc go raz na zawsze oderwać od „białych“, by moim wyłącznie pozostał, starałam się uzbroić go przeciw tobie... przeciw wam wszystkim... Ramię jego zawiodło mię, jak dziś zawodzi serce... I widzę teraz że to, do czego go zagrzewałam, zbudziło przeciw niemu nienawiść i zemstę, nie siejąc postrachu. Wszystko mię zawiodło, wszystko okłamało! Fałszem była jego moc, w którą wierzyłam, na którą liczyłam. Fałszem obietnice, któremi jego i mnie łudzono, fałszem nadzieje, które rozbudzano, mnie nieszczęsną za narzędzie chciwości swej i zaborczości używając. Fałszem, fałszem, wszyscy, wszystko!
Stłumiła wydzierający się jęk bólu.
— A dziś, panie — mówiła — kto pomiędzy tobą, coś mocny i wielki, a nim, co słaby, złamany, stargany, kto staje, kto się za niego ujmie? ja sama, słaba, zrozpaczona kobieta. Sama mu pozostałam jak świat długi, szeroki... a on mi nie powie co ma na sercu... ani mię chce słuchać!
Przystąpiła do Luigarda, skradając się nakształt lunatyczki, pragnącej zwierzyć się z jakąś wstydliwą, szpetną może tajemnicą; z jedną z tych dziwacznych czy potwornych myśli, co tylko powstać mogą w umyśle chorym, obłąkanym, niepochwytnej a niezbytej.
— On mi jest wszystkiem — szeptała, oglądając się trwożnie poza siebie — światłem mych źrenic, ust tchnieniem, on sercem serca mego. Siła go odstępuje, rozum postradał i ja... straciłam moc i władzę nad nim... Straciłam, ale odstąpić go nie mogę... Tylu ma wrogów, a mnie jedną, samą jedną! Panie! tyś wielki, sławny, mocny! Zostaw mi go! odejdź! Błagam cię, o litość wołam!
Głos jej zerwał się w łkaniu, podobnem do fali wzburzonego morza. W bólu jej, w namiętności było coś żywiołowego, nie dającego się opanować, głębokiego i ciemnego jak te podwodne wiry, zaledwie pianą zaznaczone na powierzchni morza.
Luigard był, a może tylko zdawał się niewzruszonym. Z wzrokiem utkwionym w zamknięte drzwi domu, walczył ze sprzecznemi uczuciami: wzgardy, litości, naruszającej granice etyki nieubłaganej dla wszystkiego, co się poza obręb rozumień naszych wymyka i z czem walczyć poczytujemy za święty obowiązek.
— Mam odejść — mówił rozważnie, nie odrywając oczu od zamkniętych drzwi, jak gdyby czekał stamtąd, z chwili na chwilę, rozwiązania sytuacji. — Czyż nie on sam mię powołał, czekał? Samaś to mówiła przed chwilą. To ty raczej odejść winnaś. Serce jego odwraca się od ciebie, wiesz to, przyznajesz, porzućże go, wróć do swoich.
Zatrzymał się, opuścił w ziemię oczy o zaczerwienionych powiekach i czyniąc gest strącenia drobnego pyłku dodał:
— Skończony!
Cofnęła się, skromnie ścisnęła dłońmi, które wzniosła w górę ruchem patetycznym, a gdy przemówiła, głos jej był cichy i przenikliwy:
— Powiedz raczej, by strumień nie biegł do rzeki i powiedz rzece, by nie biegła w morze. Mów głośno, krzycz, rozkazuj, a może cię usłuchają. Wątpię! Strumień wytrysnąć musi nawet ze skały i płynie przez doliny i przez wzgórza, żywiąc się krynic łzami. Nie odwrócisz go, o Radży Laut, nie odwrócisz od rzeki, w której zginąć musi.
Pomału, ostrożnie, niechętnie, niby popychana niewidzialną mocą, przystąpiła krokiem bliżej.
— Nie dbałam o mego własnego ojca — mówiła. — O ojca co umarł. Nie wiesz com uczyniła raczej...
— Daruję ci jego życie — przerwał jej Luigard.
Stali naprzeciw siebie, mierząc się wzrokiem: ona ukojona nagle, on zmieszany, z poczuciem porażki, chociaż, w rzeczy samej... miałże kiedy zamiar nastawać na życie Willems‘a? Chyba w pierwszej chwili gniewu, ale to już dawno minęło. Gorycz, wzgarda, zdumienie zabiły gniew, pozostawiając pragnienie wymiaru sprawiedliwości, samej sprawiedliwości. Niespodzianie spotkał się z istotą ludzką, z kobietą, która przyśpieszyła w nim kiełkowanie tego, co powinno było zajść pomiędzy nim a tamtym, bez żadnego pośrednictwa innych i to właśnie irytowało go. Dotąd żadna istota ludzka nie wiedziała nigdy z góry, co kapitan Luigard postanowi. Dowiedzą się po dokonanym fakcie, a teraz, wygadał się i to przed kim? Przed tą właśnie! Snać się postarzał, zmiękł dziś. Jutro będzie do niczego! Czemu zresztą nie dał się jej wypowiedzieć do końca? Przeląkł się tajemnicy jej zeznań i tego wewnętrznego głosu co mu mówił, że jeśli ta gotową była dopuścić się zbrodni dla tamtego i łotr ten dozwolił na to, winien jest kary... Życie za życie, oko za oko! Ale czy to aby powiedzieć chciała? Bądź co bądź powinna wiedzieć, że tacy jak Willems, na łaskę i zmiłowanie nie zasługują.
— Słuchaj — rzekł zwolna i z siłą. — Zrozumiej, że darowując ci jego życie, skazuję go na karę.
Drgnęła, szeroko rozwartemi źrenicami zdawała się wyrok zmiatać z warg jego, a choć dawno skończył mówić, stała nieporuszona. Z ciemnej i ciężkiej chmury ogromna, ciężka jak łza dawno powstrzymywana, kropla deszczu spadła pomiędzy nich z szelestem. Aïsza załamała dłonie, a w przyciszonych rozpaczą jej słowach było więcej przejmującego bólu, niż w rozdzierającym piersi i ucho ludzkie krzyku:
— Na karę? na jaką? Chcesz mi go odebrać, rozłączyć zemną? Ależ posłuchaj mię, ja to...
— Ah! — zawołał Luigard, który z oka nie spuszczał drzwi domu.
— Nie słuchaj! jej kapitanie — ozwał się za plecami Aïszy Willems, który stał na progu drzwi otwartych, ze spuszczonemi powiekami i obnażoną piersią. Rękoma wparł się w ramę drzwi i stał tak chwilę ponury i dziki. Po chwili schodził z ganku, a ciężkie jego kroki odbijały się echem w ciszy poranku, w głuchej, burzę zwiastującej ciszy.
Usłyszała go. Cień padł na jej czoło, słowa skonały na wpół rozwartych wargach, niedomówione padły na jej piersi, padły na rosy, na kamienie, na kwiaty, na ciernie, na to wszystko, co stanowi samo dno serca.








Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Joseph Conrad i tłumacza: Wilhelmina Zyndram-Kościałkowska.