Banita (Conrad)/Część IV/IV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Banita |
Wydawca | Kurjer Lwowski |
Data wyd. | 1913 |
Druk | Drukarnia Polska |
Miejsce wyd. | Lwów |
Tłumacz | Wilhelmina Zyndram-Kościałkowska |
Tytuł orygin. | An Outcast of the Islands |
Inne | Cała część IV |
Indeks stron |
Poczuwszy grunt dziedzińca pod stopami, Willems wyprostował się, zesztywniał, a zbliżając się pomału do kapitana, patrzył nań tak, jak gdyby niezdolen był widzieć co bądź oprócz tych rysów znanych sobie, tej siwej głowy, od której oka oderwać nie mógł. Odkąd zszedł z tarcic wykładających ganek, ustał głos jego kroków i cisza objęła dziedziniec, spuszczając się z chmur czarnych, z nieruchomych, wyczekujących pierwszego podmuchu zbliżającego się huraganu. Po przez tę ciszę Willems szedł jak gdyby wzdętą piersią i zesztywniałem ramieniem pruł rozhukane, opanować się nie dające fale, aż się zatrzymał o pięć czy sześć kroków od stojącego jak wryty na miejscu kapitana. Zatrzymał się, gdyż poprostu nie zdolen był postąpić kroku dalej. Schodząc z ganku, miał zamiar poklepać starego przyjaciela, dawnym zwyczajem, po ramieniu, teraz kapitan wydał mu się wyższym niż był, silniejszym, nieprzystępnym. Zdawało mu się, że go widzi po raz pierwszy w życiu.
— Nie wierz... — począł i zająknął się, przełknął ślinę, podnosząc nieco brodę, co pozwalało patrzącemu nań kapitanowi zauważyć kość jego gardlaną, wystającą, trójgraniastą i spłaszczoną jak łeb węża.
Luigard stał nieruchomy na miejscu i wszystko w przyrodzie znieruchomiało.
— Well! — ozwał się Luigard, na jednem tem słowie zawieszając zawiązującą się rozmowę. Rękę trzymał w kieszeni na rewolwerze, pytając w duchu, jak i kiedy się skończy ostateczna ta rozmowa. Czy będzie dostateczną? Nie mógł znieść myśli, by śmierć zbyt łacny koniec położyła lękom, niepokojom, wyrzutom sumienia, wewnętrznej męce winowajcy. Miał go przed sobą, w oddaleniu śmiertelnego, niechybnego strzału; czuł się objęty gniewem niby dotknięciem rozpalonego żelaza, nie do ciała i piersi, lecz do samego serca, samej istoty swych uczuć.
Zaczerpnął ustami powietrza. Widział przed sobą odkrytą pierś winowajcy, wznoszącą się i opadającą w gwałtownym przypływie nieopanowanych wzruszeń. Tuż obok łono kobiety podnosiło się i opadało niemniej szybko pod zaciskającą się rozpaczliwie jej dłonią, a na tych troje, stojących naprzeciw siebie jak skamieniali i dyszących ciężko, spuszczały się z góry chmury groźne, a z dołu obejmowały ich mgły zdradliwe, zatrute wyziewy lasu i trzęsawisk, do oddechów śmierci podobne. Stali tak chwilę długą a jedyną, twardą jak skały śród morza, grożące rozbiciem, a nie zdolne dać schronienia, jedną z tych chwil wyrocznych, której głosem i wymową milczenie, w której myśli wirują i pulsują w skroniach, jak ptaki pochwycone w sidła.
Przez tę chwilę milczenia gniew wzbierał w piersi Luigarda, jak morze gdy wzbiera na burzę. Miał szum w uszach i zdawało mu się, że szum ten wzmagając się, czaszkę mu rozsadzi. Patrzył na tego... łotra, co mu śmiał stawić czoło, a teraz stał przed nim prosty, sztywny, z niezmrużonem okiem, tak pustem, jak gdyby czarna i nikczemna jego dusza opuściła szkielet, co nie miał jeszcze czasu runąć na ziemię. Na mgnienie oka miał wrażenie, że Willems‘a strach zabić musiał, lecz dojrzał mimowolnie mrugnięcie oka swego wroga i to go doprowadziło do wściekłości. Jakto śmiał oddychać jeszcze? Jednocześnie Luigard wypuścił z dłoni pistolet, gardząc narzędziem zemsty. Rosnący w nim gniew innego pragnął zadośćuczynienia: bez broni w ręku, czuł swe palce rwące się do tego dyszącego gardła, pięści, zaciskające się, by zgnieść to wytarte czoło.
Ogarniała go wściekłość, pierwotna, ślepa, żywiołowa. Chwilę wahał się, wyciągnął ręce z kieszeni, postąpił krok naprzód, gniew wrzący wybuchnął, oślepił go: nie widział już ani jego, ani kobiety, tylko czarną jakąś chwytającą go moc, nie słyszał nic, jeno urywane głosy, niby jęki mew na skałach oceanu; uczuł coś miękkiego, ciepłego pod dłonią... Miał je! miał to gardło przeklęte, kłamliwe. Tuż, tuż pod swą twarzą widział białka wyłażących na łeb oczu, pobladłe, rozwarte wargi i rzędy białych, mocnych zębów. Wybić je! Wtem zdało mu się, że z pod nóg gotowych deptać powalonego na ziemię wroga, porywa się stado mew: setki, tysiące ptaków, lekkich jak wiatru tchnienie, porywa go w sieci swych skrzydeł... Co do stu tysięcy... Rozmach jego prawego ramienia napotkał coś, co mu nie stawiło żadnego oporu... Poczuł się upokorzonym, zbitym z tropu. Roztworzył lewą dłoń, jak gdyby mu pilno było wyrzucić wypadkiem zduszony gad ohydny i cofnął się; otrzeźwiony ze wściekłości ujrzał Willemsa zakrywającego sobie twarz rękawem rozchlustanej na piersiach koszuli. Patrzał w zdumieniu. Takaż ich dzieliła przestrzeń? Przed chwilą zdawało mu się, że się zwarli pierś z piersią w druzgoczącym uścisku nienawiści. Teraz, nikczemnik! wymyka mu się, oporu nie stawi, nie broni się... Kundel! Gałgan!... Luigard był zdumiony i zasmucony zarazem, głębokim, nieświadomym smutkiem dziecka, któremu się z rąk wymknie zabawka.
— Będzieszże wieczyście oszustem! — wrzasnął rozżalony bardziej jeszcze, niż rozgniewany.
Nie było odpowiedzi, nie... Zamigotały oczy ponad białym rękawem, podjęte ramię opadało, na białym rękawie krwawiła się czerwona plama, krew spływała z czoła, z nosa, po piersiach. Kilka kropel wisiało na starganych kosmykach włosów, spadło na ziemię. Teraz sączyła się już strugą... Luigard patrzał na to wzrokiem osłupiałym, z głuchym żalem, zawstydzony... Także to się wymierza sprawiedliwość? Brała go szalona chętka przyskoczenia do Willems‘a, usłyszenia z ust jego krwawej obelgi, czegokolwiek, coby usprawiedliwiło brutalność tego nań napadu. Chciał się doń zbliżyć i teraz dopiero zdał sobie sprawę, że mu coś uwięziło nogi, coś objęło kolana. Kopnął nogą, lecz natychmiast uczuł znów u kolan swych więzy ciepłe, miękkie a silne, więzy ludzkich ramion. Opuścił wzrok gniewny i ujrzał u nóg swych kobietę, owiniętą w ciemno szafirowy łachman. Twarzy jej nie mógł dostrzedz, widział tylko czarne warkocze, z których nóg swych wyplątać nie mógł. Zerwać je mógł wprawdzie jednem energicznem wstrząśnieniem swych muskułów, jednem potrąceniem, lecz nie zdobył się na to, wołając tylko gniewnie:
— Puść mię! puść!
Ramiona kobiety oplatały go tem ciaśniejszym uściskiem. Starał się z nich wyswobodzić ostrożnie, zgrzytając zębami i szarpiąc się. Odepchnął ją, aż się potoczyła po ziemi.
— Ostrożnie kapitanie! ostrożnie, — zagrzmiał głos Willems‘a.
Luigard na dźwięk głosu tego wytrzeźwiał zupełnie. Znany mu był z dni dawnych, lepszych, słyszany nieraz w chwilach niebezpieczeństwa i w innych, gdy temperował wesołem, przyjacielskiem ostrzeżeniem, wybuchy temperamentu lub złego humoru kapitana. „Ostrożnie, ostrożnie kapitanie“, wołał nań często żywy, dowcipny ten chłopiec! Nie brakło rozumu i dowcipu temu Willems‘owi. Gdybyż był wytrwał, trzymał z nim... Luigard spojrzał niemal pogodnie na Willems‘a, wołając:
— Każ jej, by mię puściła.
Willems zawołał na kobietę. Ani drgnęła. Kapitan zaczynał się znów niecierpliwić, zdejmował go też lęk jakiś.
— Powiedz jej, powiedz, by odeszła — wołał — dość mam tego.
— Odejdzie — odparł spokojnie Willems. — Stoisz kapitanie na jej włosach i tem ją zatrzymujesz.
Luigard odskoczył w bok. Kobieta podniosła się, wpół zakrywając twarz dłońmi. Willems, trzymając się zawsze sztywno i wyniośle, zatoczył się na nogach. Kapitan obrzucił go gniewem, pełnem złości spojrzeniem.
— Co mi masz do powiedzenia? — spytał mrukliwie.
Willems usiłował zbliżyć się, lecz nie szło mu to łatwo; podnosił dłoń do twarzy i oczu, zdawał się mieć w dłoni przedmiot drobny, któremu przypatrywał się uważnie. Nagle opuścił to za zanadrze i zaczął machinalnie, sączącą się z ran krew, ocierać rękawem koszuli, na której, za każdem dotknięciem, występowały krwawe piętna. Twarz miał pobitą, obrzmiałą, jedno oko zapadłe.
— Pięknieś mię urządził, kapitanie — wyrzekł z trudem i wyrzutem.
— Ha! — rzekł z goryczą Luigard — cóż chcesz! lepsze miałem o tobie wyobrażenie.
— A ja o tobie — odparł Willems. — Czyż myślisz żem się nie mógł czy nie umiał pozbyć tego osła Almayer‘a i wszystko puścić z dymem, całą sprawę w zgliszczach zagrzebać? Nie chciałem.
— Nie śmiałeś, nie odważyłbyś się, łotrze! — krzyknął Luigard.
— Po co te grubijańskie słowa? — zauważył chłodno Willems.
Na dźwięk głośno i szybko zamienianych słów Aïsza powstała z ziemi, na której siedziała skulona, zbiedzona i stanęła tuż obok Willems‘a, okiem łowiąc na wargach drżących obce mężów nie zrozumiałe sobie słowa, z zapartym w piersiach oddechem wsłuchując się w dźwięk każdy, łowiąc spojrzeń zamianę i błyski.
Willems skinieniem dłoni zdawał się odpychać w przeszłość nieodzowną obelżywe słowa kapitana i ciągnął dalej obojętnie:
— Pobiłeś mnie, znieważyłeś!
— Ja! ciebie! — pienił się niemal, pięści zaciskając Luigard.
— Spokojniej, ostrożnie! — mówił z lodowym spokojem Willems. — Tak, ty, mnie! Mówiłem już że walkę odpycham, bronić się nie będę... Raz jeszcze powtarzam, że na co bądź się ważysz, ręki na ciebie kapitanie nie podniosę, palcem nie poruszę..
Mówił zwolna, kładąc nacisk na każde słowo, patrząc na Luigard‘a prawem okiem rozwartem szeroko nieruchomem spojrzeniem, mrugając krwawą szczeliną lewego oka. Stali tak naprzeciw siebie, ten smagły, szczupły, wysoki, znędzniały, oszpecony, tamten ogromny, ciężki, ponury. Willems ciągnął po chwili:
— Gdybym cię chciał kapitanie zgładzić, miałem cię w swej mocy. Długo, od chwil niemal gdyś się z nią — tu ruchem głowy wskazał Aïszę — wdał w rozmowę, stałem za drzwiami zaczajony, wyczekujący dogodnej chwili, by wyskoczyć jak tygrys na zdobycz, a strzelam, wiesz to dobrze kapitanie, strzelam celnie.
— Nie trafiłbyś tym razem i celność ręki i oka celność zawiodłyby cię — twierdził z mocą przekonania Luigard — chyba jest jeszcze pod niebem sprawiedliwość?
Słowo to w jego ustach, w tej chwili, zdziwiło jego samego. Gniew, którym pałał, opadł, opadła chęć zemsty, duma obrażona zmilkła, zmalały krzywdy co mu się zdawały niepowetowane, pozostawało tylko głuche uczucie żalu i poczucie czegoś, co podłem było, gorzkiem, straszliwem, zdawało się czyhać nań zawsząd, grozić mu, a czemu obronić się nie mógł, ani wywikłać, ani się odwrócić, zapomnieć. I po cóż się odwoływać do ludzkiej czy Boskiej sprawiedliwości? Patrzył na stojącego przed sobą człowieka wzrokiem tak upartym i smutnym, jak gdyby już go przejrzał na wskroś, jak gdyby ostatnie już zeń widział ulatujące tchnienie. Uleci i nie pozostawi nic, coby się ująć dało, ani wytłumaczyć wyroki Opatrzności, po co tyle fałszu, przewrotności, niegodziwości istnieć może, ruszać się, działać, śmiało ludziom w oczy spoglądać, przejść przez życie bezpiecznie i bezwstydnie. Czyż on sam, Luigard, nie winien się rumienić, że się spotyka jeszcze z wzrokiem podobnego... Kapitan poczuł się odpowiedzialnym za to i czuł jednocześnie, że jeśliby w tej chwili ziemia pod jego stopami zatrzęsła się w swych podstawach, rozpadła, znikła mu zgoła z przed oczu, nie zdziwiłoby go to.
Głos Willems‘a zbudził go z gorzkiej zadumy.
— Porządnym człowiekiem byłem zawsze, sam to wiesz kapitanie, skoroś tylekroć chwalił moją stateczność i uczciwe życie, jakie wiodłem. I to wiesz także, żem nie kradł, jak mię o to wrogowie moi pomawiają — pożyczyłem jeno. Interesy moje pieniężne nie szły tak dobrze, jak się zdawać komu mogło, zadłużyłem się. Przykro to mi było podwójnie: wobec ludzi, czyhających na mą zgubę, zazdroszczących mi powodzenia. Postawiłem krok fałszywy, zgoda! Fałszywy był to krok, omyłka... i tyle. Zapłaciłem za to, ciężko zapłaciłem.
Luigard słuchał z wlepionym w ziemię wzrokiem. Patrzył na bose, poszarpane stopy Willems‘a i powtórzył jak echo:
— Pomyłka! jeden krok fałszywy...
— Tak — ciągnął, ożywiając się Willems — porządnym byłem człowiekiem i na życiu mem i na młodości mej mniej chyba ciąży wybryków, niż na Hudig‘u, lub i na twojej, kapitanie! Piłem, grałem w karty, ale któż nie pije, w karty nie gra! Miałem zasady. Odkąd pamięcią sięgnę, miałem. Wiedziałem, że interes każdy jest interesem i podejść się nie dałem nigdy, a szaleńcami i łatwowiernymi głupcami gardziłem zawsze i szczerze. Jeśli który tracił na grze ze mną, jego to była a nie moja wina. Zasady tedy miałem. Co do kobiet, wiesz dobrze, kapitanie, jakem się zdala od tego zbytniego balastu trzymał. Gardziłem niemi szczerze, a i czasu do zajmowania się bzdurstwami temi nie miałem. Teraz zaś...
Odetchnął głębiej, otrząsł się jak od zmory.
— Nienawidzę ich! — wybuchnął.
Koniec czerwonego języka przeciągnął po spalonych wargach; machinalnie rękawem otarł krew krzepnącą na oszpeconym swym lewym policzku, prawa strona twarzy pozostawała kamiennie nieruchoma, a gdy mówił dalej, głos jego łamał się wewnętrznem, tłumionem wzruszeniem:
— Spytaj kapitanie, żonę moją, gdy ją zobaczysz, czy mam lub nie mam powodów do znienawidzenia jej? Niczem była, a dzięki mnie została panią de Willems. Spytaj ją, jak mi się za to wywdzięczyła? Spytaj — ale co tam! Odciągnąłeś mię kapitanie od morza, któreby wszystko zalało... przyciągnąłeś tu, jak wór śmieci i w głuszę tę przeklętą rzuciłeś bez określonej pracy, bez wspomnień co hartują, nadzieji co podtrzymuje, celu co drogę skraca i prostuje, na łasce i niełasce, zależnym od fantazyi błazna tego, Almayer‘a, co odrazu zdawał się mnie o coś posądzać, poniewierać mną w cynizmie swej głupoty i pyszałkowatości. Czułem, że mnie nienawidzi, o złe posądza zamiary, gdyż mi zazdrości okazanych przez ciebie, kapitanie, względów. Nie trudno zgadnąć co głupiec ten ma w myśli, przenicowałem go na wylot, a tego to mi już wybaczyć nie mógł. Osobliwszegoś sobie, kapitanie! obrał tu wspólnika i zastępcę. Osobliwie też dogląda interesów twoich, a mnie arogancją swą i zgoła nie skrytą niechęcią życie uczynił nieznośnem, do niewytrzymania. Tak mijały tygodnie, miesiące. Sądziłem, że umrę z bezczynności i nudy. Wówczas...
Przystąpił bliżej, a za nim Aïsza, jak nieoddzielny cień jego. Stanowili teraz zwartą grupę ludzi, stojących tak blizko siebie, że czuli pomiędzy sobą oddech gorący kobiety, której spojrzenia śmiertelnie smutne i obłąkane łowiły na ich ustach niezrozumiałe jej słowa, których wyroczną tajemnicę pochwycić chciała.