Bartek Zwycięzca (1883)/IX
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Bartek Zwycięzca |
Pochodzenie | Pisma Tom V |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1883 |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Magda naprawdę była tyle warta, ile dziesięć gorszych od niéj kobiét. Trzymała trochę krótko swego Bartka, ale przywiązana była do niego prawdziwie. W chwilach uniesienia, jako naprzykład w onczas w karczmie mówiła mu w oczy, że głupi, ale zwyczajnie wolała wszelako, by ludzie inaczéj myśleli: „Mój Bartek głupiego udaje, a on je chytry,” mawiała nieraz. Tymczasem Bartek był tak chytry jak jego koń, i bez Magdy nie dałby sobie rady, ani w gospodarstwie, ani w niczém. Teraz oto wszystko było na jéj poczciwéj głowie i jak zaczęła dreptać, zabiegać, chodzić, prosić, tak i wyprosiła ratunek. W tydzień po ostatnich odwiedzinach w więziennym szpitalu, wpadła znowu do Bartka zadyszana, rozpromieniona, szczęśliwa.
— Jak się masz Bartek, kasztanie — zawołała z radością — wiesz, przyjechał pan! Ożenił-ci się w Królestwie; młoda pani dycht jagódka. A nabrał ci téż za nią wszelakiego dobra oj! oj!...
Dziedzic Pognębina ożenił się rzeczywiście, zjechał z żoną na miejsce i rzeczywiście nabrał za nią sporo „wszelakiego dobra.”
— No i co z tego? — spytał Bartek.
— Cicho, głupi — odrzekła Magda. — O, tom się zadyszała! O Jezu!... Poszłam się pani pokłonić, patrzę wyszła do mnie jak królewna jaka, młodziusieńka, kiéj łoński kwiateczek, śliczniuchna jak ta zorza... A to upał! a tom się zadyszała!....
Magda podniosła fartuch i poczęła obcierać twarz spoconą. Po chwili mówiła znów przerywanym głosem:
— Suknię-ci miała jak ten chaber niebiesiuchną.... Podjęłam ją pod nogi i rączkę mi dała.... pocałowałam, a rączki to ci ma pachnące i maluśkie jak u dziecka!.... Dycht jaka święta na obrazku i dobra jest i wyrozumiała na biédę ludzką. Poczęłam ją prosić o poratowanie.... Żeby jéj Bóg dał zdrowie!.... A ona powiada: „Co w mojéj mocy, powiada, to zrobię.” A głosik to ci ma taki, że jak przemówi, to cię aż słodkość ogarnie. Tak dopiéro ja poczęłam prawić, jaki to w Pognębinie naród nieszczęśliwy, a ona powiada: „Ej, nietylko w Pognębinie....” i dopiéro ja się rozbeczałam i ona téż. Aż pan nadszedł, zobaczył, że ona płacze i jak ją weźmie całować gęba nie gęba, oczko nie oczko. Panowie nie takie jak wy! Dopiéro ona mu powiada: „Zrób co możesz dla téj kobiety.” A on powiada: „Wszystko na świecie, czego zechcesz.” Niechże ją Matka Boska błogosławi, oną jagódkę złotą; niech ją na dzieciach błogosławi i na zdrowiu. I zaraz pan powiada: „Zawiniliście ciężko, boście się w niemieckie ręce podali, ale, powiada, poratuję was i na Justa dam.”
Bartek począł drapać się w kark.
— Dyć pana téż Niemcy mieli w ręku.
— No to co! ale pani bogata. Państwoby teraz wszystkich Niemców w Pognębinie mogli kupić, to i panu wolno gadać. Wybory, powiada pan, niedługo będą, niech ludzie patrzą by za Niemcami nie głosowali, a ja na Justa dam i Boegego przykrócę. A pani go za to za szyję wzięna, a pan się pytał o ciebie, i powiada, jeśli słaby, to ja z doktorem pogadam, żeby mu napisał świadectwo jako teraz nie może siedzieć. Jeśli go nie zwolnią całkiem, to powiada, odsiedzi w zimie, a teraz do roboty na żniwa potrzebny. Słyszysz? Wczoraj pan w mieście był, a dziś doktor jedzie do Pognębina z wizytą, bo go pan zaprosił. On nie Niemiec. I świadectwo napisze. W zimie będziesz sobie siedział w karceresie, jako ten król, będzie ci ciepło i źreć darmo ci dadzą, a teraz pójdziesz do dom, do roboty i Justa zapłaciewa, a pan może i nijakiego procentu nie będzie chciał, a jak nie oddamy wszystkiego w jesieni, to u pani wyproszę. Niechże ją Matka Boska... Słyszysz...
— Dobra pani. Niéma co! — rzekł raźno Bartek.
Padniesz-że ty jéj do nóg, padniesz, a nie, to ci chyba ten żółty łeb ukręcę. Byle Bóg urodzaj dał! A widzisz zkąd poratowanie? od Niemców? dały ci choć grosz za te twoje głupie mentale? co? dały ci po łbie, i tyla. Padnieszże ty pani do nóg, mówię.
— Co nie mam paść! — odparł rezolutnie Bartek.
Los zdawał się znowu uśmiechać zwycięzcy. W kilka dni późniéj zawiadomiono go, że z powodów zdrowia, nateraz zostaje uwolniony z kozy, aż do zimy. Przedtém jednak landrat kazał mu się stawić przed sobą. Bartek stawił się z duszą na ramieniu. Ten chłop, który z bagnetem w ręku brał sztandary i armaty, począł się teraz bać każdego munduru więcéj niż śmierci, począł nosić w sercu jakieś głuche, bezwiedne poczucie, że go prześladują, że mogą zrobić z nim co zechcą, że jest nad nim jakaś siła ogromna, a nieżyczliwa i zła, która gdyby się jéj opierał, to go zetrze. Stał więc oto przed landratem, jak ongi przed Steinmetzem wyprostowany, z brzuchem wciągniętym, piersią wydaną naprzód i bez tchu w piersiach. Było także i kilku oficerów; wojna i karność wojenna stanęły Bartkowi w oczach, jakby żywe. Oficerowie patrzyli na niego przez złote binokle z dumą i pogardą, należną prostemu żołnierzowi i polskiemu chłopu od pruskich oficerów; on stał dech wstrzymując, a landrat, mówi coś rozkazującym tonem. Nie prosił, nie namawiał, rozkazywał, groził. W Berlinie poseł umarł, nowe wybory rozpisano.
— Du polnisches Vieh! spróbuj tylko głosować za panem Jarzyńskim, spróbuj!
Brwi oficerów ściągnęły się w téj chwili w groźne lwie zmarszczki. Jeden ogryzając cygaro powtórzył za landratem: „spróbuj!” a w zwycięzkim Bartku dech zamierał. Gdy usłyszał pożądane: „poszedł precz!” zrobił pół-obrotu w lewo, wyszedł i odetchnął. Dano mu rozkaz, by głosował za panem Szulbergiem z Krzywdy Wielkiéj. Nad rozkazem nie namyślał się, ale odetchnął, bo szedł oto do Pognębina, bo na żniwa mógł być w domu, bo pan obiecał spłacić Justa. Wyszedł za miasto. Ogarnęły go łany zbóż dojrzewających. Kłos ciężki z wiatrem o kłos uderzał i szeleściły wszystkie miłym dla chłopskiego ucha szelestem. Bartek słaby był jeszcze, ale słońce go grzało. Hej! jak to na świecie pięknie! myślał stérany żołnierz. I do Pognębina już niedaleko.