Ben-Hur/XI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Ben-Hur |
Podtytuł | Opowiadanie historyczne z czasów Jezusa Chrystusa |
Wydawca | Spółka Wydawnicza K. Miarki |
Data wyd. | 1901 |
Miejsce wyd. | Mikołów |
Tłumacz | Antoni Stefański |
Tytuł orygin. | Ben Hur, a Tale of the Christ |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
W zatoce Antemonium, na wschód wyspy Cytery zebrało się sto galer. Odbywszy przegląd floty, odpłynął trybun na czele tejże ku Naxos, największej z Cyklad[1] a sterczącej niby kamień przydrożny między Azyą i Grecyą. Z tego wzniesienia panował trybun nad wszystkimi okrętami, jakieby na wodach tych ukazać się mogły; każdej chwili mógł ścigać piratów, gdyby się tylko pojawili, czy to na Morzu egejskiem, czy na śródziemnem.
Gdy flota w pełnym szyku płynęła ku górzystym wybrzeżom wyspy, spostrzeżono galerę przybywającą od północy. Aryusz popłynął na jej spotkanie i okazało się, że był to statek handlowy, płynący wprost z Bizantium, a jego dowódzca udzielił trybunowi wielce użytecznych informacyi. Piraci pochodzili z najdalszych wybrzeży Euxinu. byli nawet między nimi tacy, którzy rodzili się w Tanais[2], leżącem nad ujściem rzeki tegoż nazwiska, która prawdopodobnie zasila bagna Meotejskie.
Wszelkie przygotowania robili oni w jak największej tajemnicy, dopiero kiedy się ukazali w Zatoce trackiej[3], po zniszczeniu tam że stojącej floty, zdradzili swą obecność i zamiary. Później już rozbijali wszelkie okręty i mniejsze statki, skoro się tylko ukazały na wodach Hellespontu[4]. Eskadrę ich stanowiło sześćdziesiąt dobrze uzbrojonych i obsadzonych załogą galer. Dowódzcą był Grek, również jak cała służba okrętu dobrze obeznany z wodami wschodniemi. Dokazywali niezmiernych grabieży, a postrach padł nie tylko na żeglarzy, ale i na miasta na lądzie, które pozamykały bramy i nocną straż postawiły na murach. — Nic dziwnego, że handel prawie zupełnie podupadł. — Gdzież się teraz mogli znajdować piraci?
Na to nader ważne pytanie odebrał trybun dość zadawalającą odpowiedź.
Po zrabowaniu Hefestii na wyspie Lemnos, nieprzyjaciel uciekł wprost ku grupie wysp Tessalskich i zniknął między Eubeą i Helladą. Takie były wieści.
Ludność wyspy Naksos, ściągnięta na szczyty wzgórz rzadkim widokiem stu galer w jednę ekskadrę złączonych, ujrzała, jak nagle przednia dywizya zawróciła ku północy, a za jej przykładem poszły następne, zawracając się na tem samem miejscu jak kawalerya w kolumnie. Wieści o piratach znane były powszechnie, to też patrzący śledzili wzrokiem białe żagle, aż znikły między Rhene i Syros, z uczuciem wdzięczności i uspokojenia; bo co Rzym ujął silną ręką, przestawało być strasznem i groźnem.
Trybuna ucieszyły niemało ruchy floty nieprzyjacielskiej. Fortuna widocznie mu sprzyjała, gdyż otrzymał szybko pewne wiadomości. W dodatku zwabił nieprzyjaciela na wody, gdzie go niechybna czekała zguba. Mimo to rozmyślał nad wszelkimi możliwymi wypadkami; wiedział jak wielkie zniszczenie może zrządzić choćby tylko jedna galera na takim obszarze jak Morze śródziemne.
Na Morzu egejskiem leży wyspa Eubea i tworzy wzdłuż wschodnich wybrzeży Grecyi jakby wał forteczny. Między tą wyspą a Grecyą znajduje się kanał stodwadzieścia mil długi, ale bardzo wązki, w najwęższem miejscu zaledwie jednę ósmą mili szeroki. Miasta leżące wzdłuż wybrzeży słynęły bogactwem i wzbudzały niewątpliwie chciwość korsarzy. Aryusz przypuszczał, że uda mu się zamknąć ich od południa i północy, i na wodach wązkiego kanału wyłapać. Flota Aryusza płynęła bez przerwy i nie zbliżając się do brzegu, prawie do północy, kiedy sternik ujrzał rysującą się na niebie górę Ocha i oznajmił brzeg Eubei.
Za danym znakiem ruch wioseł ustał; Aryusz rozdzielił galery na dwa oddziały po pięćdziesiąt galer liczące; jeden z nich wysłał ku południowemu ujściu kanału, drugi dla okrążenia wyspy i zamknięcia północnego ujścia.
Żaden z owych dwóch oddziałów nie dorównywał załogom korsarskim co do liczby, a jednak przewyższał każdą w niejednym względzie, przedewszystkiem zaś w karności, która niepodobną jest do osiągnienia wśród zbiorowiska ludzi, zapewne dzielnych, ale poza obrębem prawa żyjących. Mniemał przezorny Aryusz, że jeżeli jeden oddział ulegnie liczebnej przewadze korsarzy, mógł drugi na nieprzyjaciela natychmiast uderzyć i pokonać go.
Ben-Hur siedział tymczasem na swojem miejscu, wiosłując bez przerwy, lub odpoczywając co sześć godzin. Odpoczynek w zatoce Antemonium pokrzepił go, wiosło wydało mu się lżejszem, a dozorca nie miał mu nic do zarzucenia.
W ogólności ocenia się za mało swobodę umysłu, jaką daje świadomość obecnego położenia i dalszego losu. Boleśnie jest chodzić bez celu, jakby w ciemnościach. Do pewnego stopnia przyzwyczajenie stępiło w Ben-Hurze to uczucie, jednak wiosłując ciągle, godzina za godziną, czasem dzień i noc, czuł przecież, że statek posuwa się prędko na szerokiem morzu. Trapiła go nieświadomość, gdzie był i dokąd płynie. Rozmowa z trybunem wzbudziła nadzieję nowego życia w jego sercu, a w miarę tego rósł niepokój duszy. Im ciaśniejszy zakres działania, tem większą bywa niecierpliwość wydobycia się na wierzch. Tego więc doświadczał Ben-Hur. Kilka razy już... już chciał przemówić do dozorcy siedzącego na platformie, co wywołałoby ogólne zdziwienie.
W czasie swej długiej niewoli, przypatrywał się uważnie słabym promieniom słońca, padającym przez kratę na podłogę kabiny i tym sposobem nauczył się rozpoznawać kierunek, w którym okręt płynął. Spostrzeżenie takie mógł robić tylko w dnie pogodne, jak te, które Fortuna swemu ulubieńcowi, trybunowi, zsyłała. Był więc pewnym odpływając z Cytary, że kieruje się ku wybrzeżom Judei. Łatwo pojąć, jak bolesnego doznał uczucia, spostrzegłszy, że nagle zwracają się ku północy. Celu tego zwrotu nie mógł nawet się domyśleć, bo tak on, jak i towarzysze niedoli o niczem nie byli powiadomieni. Miejsce jego było przy wiośle — czy stali u brzegu na kotwicy, czy próli morze: los nielitościwy przykuł go do ławy niewolnika. Raz tylko w przeciągu lat trzech, jedyny raz zawołano go na pokład i raz tylko spojrzał na wody z tej wysokości, a było to wtedy, gdy go trybun powołał. Nie wiedział wcale, że wiosłując ściga korsarzy, tak jak ani przypuszczał, że za jego galerą sunie cała eskadra uszykowana i przygotowana do walki.
Gdy znikł ostatni promień zachodzącego słońca, galera płynęła ciągle ku północy; Ben-Hur nie dostrzegł zmiany kierunku, aż nagle zaleciała go z pokładu woń kadzidła.
— Trybun jest u ołtarza — pomyślał. — Czyżby się zanosiło na bitwę?
Od tej chwili zwrócił uwagę na wszystko co go otaczało.
Był on już w niejednej bitwie, nie widząc jej właściwie nigdy. Z swej ławki słyszał ją pod sobą i nad sobą, rozpoznawał każdy głos i ruch, jak słuchający poznaje śpiewaka po głosie. Z tych uzbieranych spostrzeżeń wiedział, że pierwszem przygotowaniem do walki — tak u Greków, jak u Rzymian, było złożenie ofiary bogom. Wprawdzie czyniono toż samo przy zaczęciu podróży, gdy jednak obecnie nie zachodził ten wypadek, przyczyna musiała być inna i była dla niego rodzajem ostrzeżenia. Bitwa dla wszystkich towarzyszy niedoli miała wielkie, ale inne znaczenie niż dla załogi. Nie straszyły ich bowiem niebezpieczeństwa; a porażka, bitwa przegrana mogła zmienić ich położenie, mogła im dać wolność, lub zmienić złych panów na lepszych.
Na całym okręcie zawrzał ruch; zaświecono kagańce i zawieszono je przy schodach, po których trybun wyszedł na pokład i wydawał rozkazy. Wnet załoga stanęła pod bronią, zniesiono i złożono na pokładzie dziryty, strzały w olbrzymich kołczanach, bomby z zapalnej oliwy i kosze bawełnianych kul, luźno jak knoty świec skręconych. Wkrótce ujrzał Ben-Hur trybuna wstępującego na platformę i przyodziewającego zbroję i hełm. Nie mógł dłużej wątpić o znaczeniu tych przygotowań i musiał się przysposobić na zniesienie największego upokorzenia, jakie go w służbie spotkać musiało.
Do ławy każdego wioślarza przytwierdzonym był łańcuch z ciężkiemi kajdanami, w które hortator chodząc od numeru do numeru zamykał każdego z osobna. W razie nieszczęścia nie było dla nich ratunku.
Jakby w oczekiwaniu zbliżającej się chwili, głuche milczenie zaległo w kabinie, przerywał je jedynie odgłos wioseł obracanych w skórzanych pochwach. Każdy wioślarz odczuwał hańbę kajdan, Ben-Hur najdotkliwiej ze wszystkich. Za jakąkolwiek cenę chciałby był uniknąć tej hańby; brzęk żelaza zapowiedział zbliżanie się dozorcy ku jego ławce. Wnet przyjdzie kolej na niego; ażali... trybun nie uczyni z nim wyjątku?
Myśl ta może wydać się zarozumiałością lub samolubstwem, opanowała ona jednak Ben-Hura z taką siłą, iż wierzył, że Rzymianin sprzeciwi się temu, a czyn ten będzie świadczyć o uczuciach tego człowieka. Jeśli przed bitwą zwróci myśl na niego, będzie to dowodem jeśli nie pewnego postanowienia, to zawsze będzie to wyszczególnieniem z pomiędzy towarzyszy niedoii, i pozwoli nieszczęśliwemu mieć nadzieję lepszej przyszłości.
Strasznem dla Ben-Hura było oczekiwanie, krótka chwila wydała mu się wiekiem. Z każdem poruszeniem wiosła zwracał wzrok na trybuna, który, skończywszy przygotowania, legł na posłaniu i zdawał się pragnąć odpoczynku. Na ten widok gorzko się zaśmiał nasz skazaniec i pełen oburzenia postanowił nie patrzeć więcej w tę stronę.
Hortator zbliżył się tymczasem ku numerowi przedostatniemu, a brzęk łańcuchów zadzwonił złowrogo. Wreszcie numer sześćdziesiąty! Z rozpaczliwym spokojem zatrzymał wiosło i wyciągnął nogę ku przełożonemu; w tem... trybun poruszył się, siadł i dał znak dozorcy.
Straszny przewrót dokonał się w sercu Żyda. Wzrok trybuna przeniósł się z hortatora na niego; opuścił więc wiosło, a cały okręt w jaśniejszem przedstawił mu się świetle. Nie słyszał co mówiono, ale po co miał słyszeć, wiedział tylko, że łańcuch wisiał u ławy i że dozorca wróciwszy na swoje miejsce, wybijał takt, którego tony nigdy mu się tak pięknymi nie wydawały. Toteż oparłszy pierś na rączce wiosła, posunął je z całej siły, zginając prawie do złamania, a rzemień rozciągał się, jakby miał pęknąć. Dozorca zbliżył się do trybuna, i uśmiechając się, wskazał na numer sześćdziesiąty.
— Co za siła! — rzekł.
— Co za duch! — odparł trybun. — Zaprawdę, on lepszy bez łańcucha, nie zakładaj mu go nigdy.
To mówiąc, wyciągnął się znów na posłaniu.
Statek płynął dalej prawie bez pomocy wiatru, samą siłą wioseł. Ludzie niepełniący służby, spali snem twardym na swem posłaniu, załoga na pokładzie.
Raz — dwa razy — luzowano Ben-Hura, ale nie mógł spać. Nic toż dziwnego; trzy lata ciemności, a w tym czasie jeden jedyny promień słońca! Jak rozbitek, rzucony na morskie głębiny, zbliżał się wreszcie do lądu! Zaiste, w takiej chwili sen ucieka. Zdawało mu się, że skończyły się udręczenia, że znajduje się w domu ojców swoich w gronie rodziny. Czuł się szczęśliwy jak nigdy dotąd. Messala, Gratus, Rzym i wszystkie gorzkie wspomnienia przedstawiały mu się jako przebyta choroba, jako trujący oddech ziemi, nad którą teraz się unosił wysoko wśród niebieskich błękitów.
Ciemność poprzedzająca brzask świtu zalegała wody i wszystko pomyślnie działo się na Astrei (nazwa okrętu, na którym znajdował się Ben-Hur). Nagle strażnik z pokładu szybko przyszedł na platformę i zbudził spoczywającego Aryusza, a tenże wstał, włożył hełm, wziął miecz, tarczę i poszedł do dowódzcy załogi.