Bez dogmatu/11 Września.
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Bez dogmatu Tom III
|
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1906 |
Druk | W. L. Anczyc i Spółka |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom III Cała powieść |
Indeks stron |
Podobno człowiek, rażony piorunem, sztywnieje i nie upada odrazu. Ja także trzymałem się dotąd siłą tego piorunu, który we mnie uderzył — myślę jednak, że teraz zwalę się z nóg. Jest ze mną źle. Jak tylko mrok zaczyna zapadać, dzieje się ze mną coś dziwnego: odczuwam duszność, czynię usiłowania, żeby westchnąć — i zdaje mi się, że powietrze nie chce wchodzić do głębi mych płuc, że oddycham tylko ich częścią. We dnie i w nocy chwyta mnie od czasu do czasu jakaś nieokreślona trwoga — trwoga przed niczem. Zdaje mi się, że stanie się coś strasznego, bez porównania gorszego, niż śmierć.
Wczoraj zadałem sobie pytanie, coby też się stało, gdybym nagle w tem obcem mieście zapomniał, jak się nazywam, gdzie mieszkam i powędrował wśród ciemności wprost przed siebie, bez celu, w obłąkaniu...
Są to przypuszczenia chorobliwe. Zresztą, w takim razie stałoby się z mojem ciałem tylko to, co się już stało z duszą, bo w znaczeniu moralnem ja nie wiem, gdzie mieszkam; idę w ciemnościach, bez celu, w obłąkaniu.
I boję się wszystkiego — z wyjątkiem śmierci. A ściśle mówiąc: mam takie dziwne uczucie, że to nie ja się boję, tylko że trwoga zamieszkała we mnie, jakby jakaś osobna istota — i drży.
Nie znoszę teraz zupełnie ciemności. Wieczorem chodzę aż do zupełnego znużenia po ulicach, oświeconych elektrycznością. Gdybym spotkał kogo znajomego, uciekłbym na koniec świata; ale tłum jest mi potrzebny. Gdy na ulicach zaczyna się przerzedzać, robi mi się straszno. Z przerażeniem myślę zawsze o nocy. A te noce takie już okropnie długie.
Czuję prawie ciągle metaliczny smak w ustach. Pierwszy raz uczułem go, gdy po odprowadzeniu Klary na kolej, wróciliśmy do domu i zastałem u siebie Kromickiego; drugi raz teraz, w Wiedniu, gdy pani Celina powiedziała mi «wielką nowinę.»
Co to był za dzień! Przyszedłem po drugiej wizycie doktora spytać o Anielkę. Przez głowę mi nie przeszło podobne podejrzenie; nie rozumiałem nic, nawet i wówczas, gdy pani Celina powiedziała mi:
— Doktor zapewnia, że to są objawy czysto nerwowe, prawie bez związku z jej stanem.
Ona zaś, widząc, że się niczego nie domyślam, zaczęła mówić z zakłopotaniem:
— Bo muszę ci powiedzieć wielką nowinę...
I powiedziała mi «wielką nowinę.» Usłyszawszy ją, poczułem cynę w ustach i zrobiło mi się zimno w mózgu — zupełnie jak wówczas, gdym zobaczył niespodzianie Kromickiego.
Wróciłem do hotelu. Pamiętam doskonale, że między różnemi uczuciami, jakie mną targały, była i potrzeba śmiechu. Ta idealna istota, której nawet i miłość platoniczna wydawała się czemś niedozwolonem, która zamiast «miłość,» mówiła: «przyjaźń!...»
Czułem potrzebę śmiechu — a także i rozbicia głowy o mur.
Zachowałem jednak jakąś mechaniczną przytomność... Dało mi ją poczucie, że skończyło się wszystko, raz na zawsze i że muszę wyjechać, że nie mogę nie wyjechać... To poczucie zrobiło ze mnie automat, spełniający doskonale wszystkie czynności, odnoszące się do wyjazdu. Byłem do tego stopnia przytomny, żem nawet ocalił pozory. Po co — nie wiem! Nic mi na tem nie zależało. Były to zapewne mechaniczne odruchy mózgu, który przez całe miesiące, lata przywykł do ukrywania prawdy i ratowania pozorów. Powiedziałem pani Celinie, żem był u doktora, żem chory na serce, że kazał mi jechać, nie tracąc minuty, do Berlina — i ona uwierzyła.
Anielka, nie! Widziałem jej oczy — rozszerzone z przestrachu, widziałem wzrok shańbionej męczennicy i było we mnie dwóch ludzi: jeden mówił: co ona winna? — drugi miał chęć w twarz jej plunąć.
O, czemu ja tę kobietę tak kochałem!