<<< Dane tekstu >>>
Autor Cecylia Niewiadomska
Tytuł Bez przewodnika
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1908
Druk W. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
III.

Nazajutrz o świcie chłopcy cicho i ostrożnie wymknęli się ze swego pokoiku. Nie powiedzieli wczoraj gospodyni o zamiarze wycieczki do Morskiego Oka; wracając z Czarnego Stawu, kupili tylko na drogę butelkę wina, parę funtów szynki i niewielki bochenek chleba, a teraz dołączyli do bagaży nieocenionego Eljasza i sprawiedliwie rozdzielili wszystko na dwie równe paczki.
— Trzeba napisać parę słów do gospodyni, że nie wrócimy na noc — odezwał się Tadzio.
— Poco? — zapytał Janek dość porywczo.
— No, gotowa nas szukać, będzie dużo gadania.
— Hm, to prawda. To napisz: »Idziemy na dalszą wycieczkę, zabawimy dni parę«. Tak, dobrze. A teraz ostrożnie, cicho.
— Poco się z tem kryjemy?
— Poto, że nie mam ochoty słuchać rad, uwag i perswazji. Co komu do tego, gdzie idziemy, co robimy? Tu przecież nie jesteśmy pod niczyją opieką, nie mamy obowiązku zdawać sprawy z naszych czynów i zamiarów.
Podniósł głowę i dumnie spojrzał na brata zgóry, jak człowiek wolny, który żadnej władzy nie widzi i nie uznaje nad sobą. Tadzio się zarumienił; widocznie był jeszcze dzieckiem, bo samodzielność taka przerastała jego odwagę. Lecz Janek wie, co robi.
Wiedział naturalnie, brat przyznawał mu to w duszy, kąpiąc się w świeżem i lekkiem powietrzu, w jasnych promieniach słońca, podziwiając piękność nieba, gór i ziemi. I jak im dobrze samym. Poco tu przewodnik? Czyż nie znają dokładnie drogi? Jeszcze też takiej drogi: przez Waksmundzką! Ale już tę wybrali, żeby stanąć na czas, posłuchali rozsądku.
— Pójdziemy przez Kozieniec — proponuje Tadzio.
— Naturalnie — potwierdził Janek. — Stamtąd powitamy góry w blaskach wschodzącego słońca. Niema w całem Zakopanem piękniejszego widoku; gdybym sobie kiedy stawiał tutaj willę, to tylko na Kozieńcu.
Mówił to z wzrastającym zachwytem na widok piękności natury, odsłaniających się w miarę, jak młodzi nasi podróżnicy wydobywali się z ulic, zamkniętych szeregami domków i willi, na bardziej otwartą przestrzeń. Minąwszy szybko Chramcówki i ulicę Chałubińskiego, koło Muzeum po kładce przeszli potok i zaczęli wstępować na łagodną pochyłość Kozieńca. Widok stąd rzeczywiście był wspaniały: na zachód przestrzeń otwarta, bez końca, wzdłuż łańcucha wirchów i turni[1], zamykających widok od południa. W przezroczystem powietrzu góry występowały tak wyraźnie, iż widać było na nich każdą ścieżkę, każdy strumyk, rysujące ich stoki skaliste siecią jasnych gałązek. Tu i owdzie bielały najwyraźniej śniegi, świt różowił szczyty, a skały zdawały się być aksamitne.
— Ach! — szeptał Tadzio — nic piękniejszego nie umiem sobie wyobrazić.
Janek płonącem okiem obejmował wnętrze otwartego w tem miejscu gniazda gór spiętrzonych: Kopę Królowej, Magurę, Granaty i Żółte Turnie; liczył je, podziwiał, chciałby popłynąć nad nie lotem ptaka.
Nie będziemy deptali w tym roku tych ścieżek, nie będziemy spoczywali w niedostępnych jarach, patrząc w niebo i zapominając o świecie. Dziwny urok mają te góry... Nagle potrząsnął głową.
— Chodźmy — rzekł — tak nie można, nie poto idziemy.
Minęli Bystre, uśpione i ciche, w Jaszczurówce wypili gorące śniadanie, orzeźwili się przyjemną kąpielą i podążyli dalej. Od Cyrli droga już przez las prowadzi, wydeptana co roku stopami podróżnych, lecz nie lękali się zbłądzić: tyle razy szli tędy! Tu nie widać nieba, gór ani słońca, tylko stare drzewa, olbrzymie głazy, spękane, porosłe mchem zielonym i szarym, — szemrzące strumienie i kwiatów kępy całe: niezapominajki, goryczki, storczyki, pełno barw, woni, aż żal mijać.
A poziomki!
Nie mogli oprzeć się pokusie, aby nie zbierać chociaż najpiękniejszych. Co za wielkość, smak, zapach!
Droga coraz inna i coraz piękniejsza. Od Toporowych Stawów do Psiej Trawki szli więcej niż godzinę. Była już 10-ta, kiedy się zatrzymali na tym pierwszym wypoczynku.
— Wiesz, Janku, że my dzisiaj może nie dojdziemy? — zauważył Tadzio nieśmiało.
Janek ruszył ramionami.
— Pleciesz, jak niedołęga. Straciliśmy trochę czasu, wielka szkoda! Nie będziemy za to robić dłuższych wypoczynków. Ślimak zaszedłby tędy w ciągu dnia na miejsce. Patrz, co ludzi za nami spieszy.
Istotnie, dwa dość liczne towarzystwa zbliżały się do schroniska. Na łączce w jednej chwili zrobiło się gwarno, otwierano butelki, śmiech, żarty, nawoływania rozległy się dokoła.
— Pójdźmy — szepnął Janek do brata.
Tadzio wstał natychmiast i skierowali się znowu ku drodze, gdy nagle otoczyła ich nowa gromadka.
— Janek! Tadzio! A wy tu co robicie o tej porze?
— Felek! Brońcia! Adaś! Ańdzia!
— Skądżeścię się tu wzięli?
— Do Morskiego.
— Po Zosię?
— Naturalnie.
— Sami?
— Znamy drogę — zapewniał Janek.
— Chodźcie z nami. Weselej będzie!
Chłopcy nie mieli nic przeciwko temu, pożartowano wprawdzie trochę z ich zapasów i pospiesznego marszu, ale któżby o takie rzeczy obrażał się na przyjaciół? Odtąd istotnie było tak wesoło, że nawet Tadek tylko od czasu do czasu marzącem okiem rozglądał się po krajobrazie.
Na Waksmundzkiej odpoczywali niedługo, gdyż woleli popatrzeć z Suchej na Pieniny, które przy dniu pogodnym rysowały się wyraźnie. W ogóle widok z Suchej był przepyszny, i Bronia tylko narzekała, że ją zwiedziono: wiedzieli przecież, że się obawia przepaści i każą jej przejść ścieżkę, parę stóp szeroką.
— Ależ tu przejechać można — perswaduje Felek.
— A gdybyś nawet spadła, pierwszy krzakby cię zatrzymał.
Ale Brońcia jest blizką płaczu, zamyka oczy, każe się prowadzić, drży cała. Towarzysze tłumią śmiech przez litość.
— No, tu przecie szeroko!
— Nie mogę, nie mogę! Przywiążcie mię do drzewa, bo się stoczę po tej pochyłości.
— Patrz, szynka się nie stacza, chleb leży spokojnie, patrz butelka.
— Ach!
Brońcia zasłoniła oczy, gdyż nieszczęsna butelka nie odpowiedziała wcale zaufaniu swojego opiekuna i stoczyła się w krzaki.
— Cała, cała! — zawołali radośnie Staś i Felek i w mgnieniu oka zsunęli się bokiem ku krzakom, aby pochwycić zbiega.
— Cała szyjka, nawet korek nie wyskoczył, tylko dna i wina brakuje.
Wszyscy się śmieli, wujenka i poważny wuj Stanisław, opiekunowie tego młodego grona; jedna Brońcia drżała. Poradzono jej, aby położyła się na ziemi i w tej dopiero pozycji zdobyła się na odwagę popatrzenia na piękny widok.
— Dajcie reńskiego, a zejdę po tej ścieżce prosto het, precz, aż na dół — odezwał się młody góralczyk, świecącemi oczyma patrząc na wystraszone dziewczę.
— Trzymajcie go! — zawołała przerażona Brońcia, i twarz ukryła w dłoniach.
Zejście nie było trudne, Brońcia jednak szła ciągle, prowadzona przez brata i przewodnika, z zamkniętemi oczyma, blada, z wyrazem trwogi i zmęczenia. Dopiero na Gęsiej Szyi uspokoiła się trochę.
— Dziękuję za taką przyjemność — rzekła, siadając na miękkiej, aksamitnej trawie — nie chcę znać Morskiego Oka, ani podobnych awantur.
— Będziesz czekała tutaj naszego powrotu?
— Wstydź się żartować jeszcze! — zawołała Bronka. — Dlaczego nie przeprowadziliście mię dołem? Mogłam przecież przejść tędy? Pocoście mię wlekli na tę skałę?
— Ależ Broniu, to jeden z piękniejszych widoków w Tatrach.
Nie odpowiedziała, czuła się jednak w duszy pokrzywdzoną: piękny krajobraz sprawiał jej przyjemność wtedy, gdy mogła go oglądać z bezpiecznego miejsca.
Tymczasem zaczęto schodzić po dość łagodnej, miękkiej pochyłości góry, pokrytej aksamitną trawą. Nogi ślizgały się po tym kobiercu, stopy bolały od nienormalnego położenia, a końca góry ani widać.
— W zakosy idźcie, w zakosy[2], — nawoływali przewodnicy.
— Ach, chwilę odpoczynku na równym poziomie! — narzekała Brońcia.
— Usiądź i zjedziesz na dół — rzekł wesoło jej brat.
— Pewniebym usiadła, gdybym się nie bała, ale ktoby mnie wstrzymał potem, gdybym się zsuwać zaczęła zbyt szybko?
— Czekaj — rzekł Staś — masz pas mocny? No, to cię przepaszę sznurkiem i będę powstrzymywał. Dalej, jazda.
— Chodźmy naprzód — szepnął Janek — Brońcia strasznie przesadza z tą obawą.
— Ja z wami — odezwała się też cicho Ańdzia. — Ja się nie boję. Żyłabym tu w górach. Kocham niebezpieczeństwa. Uproszę mamy i pójdę z Morskiego na Rysy. Co za rozkosz pomyśleć sobie, że jedno złe stąpnięcie, a spadnę w głębię bez końca, i zwyciężać te trudy i wdzierać się coraz wyżej, coraz wyżej, aż za chmury, do słońca, do samego nieba i świat widzieć u nóg, pod sobą!
Tadzio westchnął głęboko.
My jeszcze nie byliśmy na Rysach — rzekł cicho.
— Na przyszły rok — odparł Janek z niemniej głębokiem westchnieniem.
— Czemu? — spytała Ańdzia.
— Pić, pić! — rozległy się za niemi głosy. — Zatrzymajcie tam chłopców, co pobiegli naprzód z tobołkami; słońce piecze, jakby nas chciało uwędzić.
Zatrzymajcie tam chłopców! łatwo to powiedzieć. Jak jelenie zbiegli z góry w zakosy, i zniknęli w kierunku drogi do Roztoki. Znaleziono ich dopiero pod Czerwonemi Brzeżkami. Siedzieli w czarnych jagodach, zajadając soczysty owoc, zarastający niezbyt łagodną pochyłość. Uczernili się przytem, jak małe potwory, ale miny rozkoszne mieli po tej uczcie.
— Z pół godziny tu już jemy — przechwalali się z zadowoleniem.
Przewodnik gniewał się na nich, że nie trzymają się razem, ale oni słuchając, nie tracili czasu i co chwila podnosili do ust pełne garście jagód.
— Ach, jak chłodno i miło w ustach — zapewniali.
Goście za ich przykładem rozproszyli się po krzakach i byłby znów spoczynek mimowolny, gdyby przewodnik energicznie nie zaczął naglić do pośpiechu.
— Wszyscy nas wyprzedzili, przyjdziemy ostatni i miejsca w hotelu nie będzie. W Roztoce i tak trzeba odpocząć z godzinę.
— Czy to miasteczko jakie ta Roztoka? — ciekawie pyta Brońcia.
Staś i Felek jednocześnie wybuchnęli śmiechem.
— Miasteczko o godzinę drogi od Morskiego! W sercu gór! Co ty wygadujesz, Bronka?
Ale Brońcia się obraziła i nie chciała słuchać objaśnień.
— To schronisko zapewne? — zapytała Ańdzia.
— Naturalnie, duże schronisko, gdzie i zanocować można, bo jest kilkanaście łóżek. Ale każdą butelkę piwa przywożą tam na osiołku, albo na koniu, jak widziałaś nieraz, w drewnianych naczyniach. Ciężka praca nawieźć potrzebnej żywności.
W Roztoce Staś i Felek uparli się zwiedzić koniecznie dzisiaj wodospady Mickiewicza. Poświęcą te pół godzinki ze swego odpoczynku, a Brońcia niech zostanie pod opieką starszych. Ale Brońcia nie chciała i narzekając, jęcząc, poszła jednak z innymi.
Tymczasem słońce dawno skryło się za Mięguszowieckie, kiedy podróżni nasi ostatnim wysiłkiem przebywali kamienistą i przykrą część drogi pod samem już jeziorem. Wszyscy byli zmęczeni, Brońcia z utęsknieniem upatrywała dachu zapowiedzianego schroniska, Ańdzia nawet szła cicho, mało zwracając uwagi na piękności otoczenia. A hotelu ani śladu, ani śladu jeziora. Czy nie dojdą już nigdy?
Nagle — tuż pod nogami dach, budynek piętrowy, a dalej w cieniu wieczornego zmroku, pod strażą wyniosłego Mnicha, ostrych Rysów i Miedzianego, cicho zasypia poważne jezioro, otulając się zwolna mgłą przejrzystą.





  1. Wirchy — szczyty, turnie — skały nagie, bezleśne.
  2. W zakosy — w prawo i w lewo na przemiany, zwracając pod kątem ostrym coraz niżej.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Cecylia Niewiadomska.