<<< Dane tekstu >>>
Autor Hector Malot
Tytuł Bez rodziny
Rozdział II. Przybrany ojciec
Wydawca Spółka Wydawnicza Karola Miarki
Data wyd. po 1902
Druk Spółka Wydawnicza Karola Miarki
Miejsce wyd. Mikołów
Tłumacz Stefania Tuchołkowa
Tytuł orygin. Sans Famille
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

II.
Przybrany ojciec.

Przybliżyłem się ku niemu, chcąc go uściskać, lecz odepchnął mnie końcem swego kija.
— Jakto! — rzekł do matki, — to on tu jeszcze jest? Przecież powiedziałaś mi...
— Tak, lecz to była nieprawda.
— Ach! nieprawda, nieprawda!
Postąpił kilka kroków ku mnie i podniósł swój kij, jakby do uderzenia.
Bezwiednie cofałem się. Cóż uczyniłem? Jakąż była moja wina? Dla czego tak mnie witał w chwili, gdy chciałem go uściskać?
Nie miałem czasu rozważać tych różnorodnych myśli, jakie kłębiły się w moim strwożonym umyśle.
— Widzę, że chcieliście obchodzić tłusty wtorek, — rzekł. — To dobrze, gdyż mam rzetelny głód. Co masz na wieczerzę?
— Zarabiałam pączki.
— Pączkami się nie najem, bo zrobiłem dziś dziesięć mil drogi na piechotkę.
— Nie mam nic innego. Nie oczekiwaliśmy ciebie.
Rozejrzał się naokół. Spojrzał w stronę, gdzie nad kotliną wisiała dawniej zawsze słonina na haku, lecz nie było tam już jej oddawna. Z haka zwieszał się tylko pęczek czosnku i cebuli.
— Otóż cebula, — rzekł, strącając kilka cebulek końcem swego kija. Odstaw ciasto, a ugotuj nam zupę z cebulą zasmażoną w maśle.
Matka Barberin nic nie odrzekła, lecz uczyniła to, czego żądał jej mąż, który tymczasem rozsiadł się na ławce, w rogu przy kotlinie.
Nie śmiałem ruszyć się z miejsca. — Wsparty o stół, przypatrywałem się.
Matka Barberin postawiła garnek na ogień.
— Z tem ździebełkiem masła chcesz zupę ugotować, — rzekł ojciec i chwytając miseczkę, na której było rozpuszczone masło, wlał wszystko w garnek.
Nie było już zatem masła; nie będzie więc można upiec chruścików i pączków.
Kiedyindziej byłoby mnie to wielce zmartwiło, ale w tej chwili nie myślałem ani o chruścikach, ani o pączkach. Zaprzątała mnie całkowicie myśl, że ten człowiek tak groźny jest moim ojcem.
Mój ojciec, to mój ojciec, — powtarzałem w myślach bezwiednie.
Nigdy dotychczas nie zdawałem sobie z tego sprawy, co to znaczy mieć ojca. W moim dziecięcym umyśle wyobrażałem sobie, że ojciec to jest matka, obdarzona grubym, męskim głosem. Patrząc teraz na tego ojca, który mi spadał z nieba, zdjęty byłem bolesną, niewypowiedzianą trwogą.
— Nie stój tak nieruchomo, jakbyś przymarzł do swego miejsca, — rzekł naraz ojciec do mnie, — lecz postaw miski na stół.
Spełniłem spiesznie to, co mi rozkazał.
Zupa była ugotowaną. — Matka nalała ją na miski.
Wtedy ojciec wstał ze swego miejsca przy kotlinie i usiadł przy stole. Jadł, spoglądając raz po raz z pod oka na mnie.
Byłem tak zmieszany, tak niespokojny, że nic prawie jeść nie mogłem. Ukradkiem spoglądałem także raz po raz na ojca, spuszczając oczy, gdy spotkałem się z jego wejrzeniem.
— Czy on zawsze tak mało jada? — zapytał żony, wskazując na mnie łyżką.
— Owszem, on ma zazwyczaj dobry apetyt, — odparła.
— Więc chyba nie jesteś głodnym? — zapytał mnie.
— Nie, — wyjąkałem.
— Połóż się zatem do łóżka i staraj się usnąć natychmiast, bo jak nie, to się rozgniewam.
Matka Barberin rzuciła mi wymowne spojrzenie, abym był posłuszny rozkazowi, lecz i tak nie byłbym pomyślał o oporze.
Tak, jak to jest zazwyczaj w chatach wieśniaczych, nasza kuchnia była zarazem naszą sypialnią. — Łóżeczko moje znajdowało się w rodzaju rozkładanej na noc szafy, zasłoniętej parawanem z czerwonego płótna.
Rozebrałem się pospiesznie i położyłem, ale usnąć nie mogłem w żaden sposób.
Jeżeli ten człowiek jest moim ojcem, — rozmyślałem, — to dla czego obchodzi się ze mną tak surowo?
Z noskiem przytulonym do ściany, usiłowałem odpędzić precz te myśli i zasnąć; lecz było to niemożliwem. Sen nie przychodził na zawołanie.
Po pewnej chwili poczułem, że ktoś zbliża się do mego łóżeczka.
— Czy śpisz? — usłyszałem pytanie, wymówione przytłumionym głosem.
Bałem się odpowiedzieć i leżałem cicho.
— On już śpi, — odparła za mnie matka Barberin; ledwie się położy, zaraz zasypia zawsze. Możesz mówić teraz wszystko bez obawy, że on to posłyszy. Jak jest z twoim procesem?
— Przegrałem go. Sędziowie nie przyznali mi słuszności, ponieważ nie powinienem był stać pod rusztowaniem. Przedsiębiorca nie potrzebuje mi nic zapłacić.
To mówiąc, uderzył pięścią w stół i począł kląć głośno.
— Tyle pieniędzy poszło na marne na koszta tego nieszczęsnego procesu, — rzekł znów po chwili, — a do tego zostałem kaleką na całe życie. Na dobitkę znajduję tu jeszcze to dziecko. Wytłómacz mi, dlaczego nie postąpiłaś tak, jak ci to nakazałem?
— Nie mogłam tak postąpić.
— Nie mogłaś go zanieść do domu podrzutków?
— Nie opuszcza się tak dziecka, które karmiło się swą piersią i które się kocha?
— To nie jest twoje dziecko.
— Zresztą chciałam uczynić tak, jakżeś tego żądał, ale właśnie, gdym go do domu podrzutków odnieść miała, zachorował.
— Ale przecież wyzdrowiał!
— Tak, ale nie zaraz. Po tej chorobie przyszła inna. Kaszlał tak bardzo, biedny malec, że aż serce mi się ściskało, gdym słyszała go kaszlącego. Tak samo chorował nasz biedny, mały Mikołajek, który nam umarł. Zdawało mi się, że jak go odniosę do miasta, to umrze tak samo, jak tamten.
— W jakim on teraz jest wieku?
— Liczy ośm lat.
— Więc teraz oddam go jeszcze tam, gdzie się oddawna znajdować powinien, choć mu to może nie będzie zbyt przyjemnem.
— Ach! Hieronimie, ty nie uczynisz tego!
— A któż mi zabroni to uczynić? Czy myślisz, że możemy go na zawsze przy sobie zatrzymać?
Na chwilę milczenie zaległo.
Wzruszenie tamowało mi oddech w piersiach.
— Ach! jak cię ten Paryż zmienił, — rzekła wreszcie matka, — dawniej nie byłbyś się w ten sposób odzywał.
— Być może. Ale zastanów się, że jestem teraz kaleką. Jak mam zarobić na moje i na twoje utrzymanie? Nie mamy nic gotówki. Krowa sprzedana. Nie mamy sami z czego żyć, a mamy jeszcze żywić jakiegoś podrzutka?
— To mój chłopiec.
— Nie, to nie jest ani twój, ani mój. To nie jest chłopskie dziecko. Przyglądałem mu się dobrze w czasie kolacji. Jest on delikatny, chudy, nie ma silnych ramion, ani łydek.
— To najładniejsze dziecko z całej wsi.
— Czy jego uroda go wyżywi? Czyż można być robotnikiem, mając ramiona takie, jakie on ma? To jest pańskie dziecko z miasta, a takie na nic się nam tu nie zda.
— A jeżeli zjawią się kiedy jego rodzice i pytać się o to dziecko będą, cóż im powiesz?
— Jego rodzice? Czyż on ma jeszcze rodziców? Gdyby ich miał, byliby go już szukali i odszukali w przeciągu tych ośmiu lat. Głupi byłem, przypuszczając, że ma rodziców, którzy się kiedyś o niego dopomną i zapłacą nam dobrze za jego wychowanie. Idjota ze mnie, żem tak sądził, ponieważ chłopiec owinięty był w bieliznę z koronkami. Zresztą może już jego rodzice nie żyją.
— Może jednak żyją i dopomną się jeszcze o niego. Jestem przekonana, że tak będzie.
— Jak też te kobiety są uparte!
— Ale jeżeli przybędą?
— No, to poślemy ich do przytułku. Lecz dość już o tem. Nudzi mnie ta sprawa. Jutro pójdę z nim do mera[1], a teraz pójdę do mego znajomego Franciszka. W godzinę powrócę.
Drzwi się otworzyły i zamknęły. Mąż matki Barberin odszedł.
Wtedy podniosłem się żwawo na łóżeczku i zawołałem: Mamo!
Przybiegła do mego łóżeczka.
— Czy pozwolisz, mamo, oddać mnie do domu podrzutków?
— Nie, mój mały Remi, nie.
Uściskała mnie czule, tuląc w swych ramionach.
Ta pieszczota dodała mi odwagi i łzy moje przestały płynąć.
— Więc ty nie spałeś? — zapytała mnie łagodnie.
— Nie mogłem, mamo.
— Nie gniewam się o to, więc słyszałeś wszystko, co mówił Hieronim?
— Tak, ty nie jesteś moją mamą, ale on też nie jest moim ojcem.
— Może powinnam ci była to wpierw powiedzieć, lecz kochałam cię, jakbyś naprawdę był mojem dzieckiem. Twej właściwej mamy nikt nie zna; nikt nie wie kto i gdzie ona jest. Czy żyje jeszcze, czy też niema jej już na świecie?
— Pewnego poranku Hieronim przechodząc w Paryżu szeroką ulicą, wiodącą do ogrodu, posłyszał płacz niemowlęcia. Zbliżył się do furty i spostrzegł małe dziecię złożone na ziemi.
— Było to o świcie, w miesiącu lutym.
— Gdy się Hieronim naokół rozejrzał, by kogoś przywołać, ujrzał jakiegoś człowieka, kryjącego się poza pniem grubego drzewa. Człowiek ten począł teraz prędko uciekać. Bezwątpienia ukrył się on tam dlatego, by zobaczyć, czy kto znajdzie dziecko, które on tam położył. Hieronim nie wiedział co począć z dzieckiem, które na cały głos płakało. Tymczasem nadeszło jeszcze kilku innych robotników i Hieronim idąc za ich radą, odniósł płaczące rzewnie niemowlę do komisarza policyjnego.
— Dziecię nie przestawało płakać. Niezawodnie zimno mu było. Ale gdy i w biurze policyjnem, gdzie bardzo ciepło było, dziecko wciąż płakało, domyślono się, że jest głodne i poszukano kobiety, która je nakarmiła. Wtedy rozebrano niemowlę przed ogniem.
— Był to śliczny, pięcio- lub sześciomiesięczny chłopyszek, różowy, tłusty, prześliczny. Pieluszki i cienka, ozdobiona koronkami bielizna, jaką miał na sobie, świadczyły o tem, że musiało to być dziecię bogatych rodziców. Było to zatem dziecko, które ktoś musiał ukraść, a następnie porzucił. Tak przynajmniej komisarz tę sprawę wytłomaczył.
— Cóż miano z dzieckiem zrobić?
— Po spisaniu wszystkiego, co zeznał Hieronim, powiedział komisarz, że odeśle niemowlę do domu podrzutków, jeżeli między obecnymi nie znajdzie się nikt, ktoby podjął się wychowywać to dziecię dopóty, dopóki się jego rodzice nie zgłoszą i za wysokiem wynagrodzeniem dziecka swego od wychowawcy nie odbiorą.
— Na to odezwał się Hieronim, że weźmie dziecię do siebie. Dano mu je. Miałam właśnie własne dziecię w tym samym wieku. W ten sposób stałam się twoją matką.
— O mamo!
— Po upływie trzech miesięcy straciłam moje dziecię i wtedy przywiązałam się jeszcze bardziej do ciebie. Zapomniałam całkiem, że nie jesteś naszym synem. Na nieszczęście Hieronim nie zapomniał o tem i gdy po trzech latach nie zgłosili się po ciebie twoi rodzice, chciał oddać cię do przytułku. Słyszałeś, dlaczego nie usłuchałam go.
— Ale teraz nie pójdę do przytułku dla podrzutków, — wołałem, tuląc się do niej. — O mamo, nie oddawaj mnie do przytułku, błagam cię.
— Nie, moje dziecię, nie pójdziesz tam. Załatwię to jakoś. Hieronim nie jest złym człowiekiem, zobaczysz; tylko zmartwienie i obawa przed nędzą do tego go nakłaniają. Ale będziemy wspólnie pracowali i ty także.
— Tak, zrobię wszystko, co zechcesz, mamo, tylko nie dawaj mnie do przytułku.
— Dobrze, nie pójdziesz tam, ale pod warunkiem, że będziesz się starał usnąć zaraz. Trzeba, żebyś spał, gdy ojciec wróci.
Uściskała mnie serdecznie i obróciła do ściany. Chciałem zasnąć, ale zanadto byłem wstrząśnięty, zanadto wzruszony, by przywołać na zawołanie spokój i sen.
Przychodziło mi ciągle na myśl dwoje dzieci, które we wsi „podrzutkami“ nazywano. Nosiły na szyjach blaszki z numerami. Były zawsze nędznie odziane i brudne; wyśmiewano się z nich. Inne dzieci wiejskie goniły za niemi i biły tak, jak się ściga i bije psa bezdomnego, za którym nikt się nie ujmie.
Ach! nie chciałbym być na miejscu tych dzieci, nie chciałbym nosić numeru na szyi; nie chciałbym, aby za mną goniono z okrzykiem: „Do przytułku, do przytułku“. Zimno robiło mi się na samą myśl o tem i zęby szczękały mi. Nie mogłem zasnąć, a Barberin miał lada chwilę powrócić.
Szczęściem powrócił później, niż zapowiedział, a tymczasem sen skleił wreszcie me powieki.




  1. Mer znaczy we Francji tyle, co u nas wójt.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Hector Malot i tłumacza: Stefania Tuchołkowa.