<<< Dane tekstu >>>
Autor Hector Malot
Tytuł Bez rodziny
Rozdział XV. Do Paryża
Wydawca Spółka Wydawnicza Karola Miarki
Data wyd. po 1902
Druk Spółka Wydawnicza Karola Miarki
Miejsce wyd. Mikołów
Tłumacz Stefania Tuchołkowa
Tytuł orygin. Sans Famille
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

XV.
Do Paryża.

Dzieliła nas jeszcze znaczna odleglość od Paryża.
Drogami, zawianemi śniegiem, w poświście wichru północnego, który dął nam w twarze, — odbywaliśmy dalszą drogę.
Jak smutnemi były te dlugie marsze!
Witalis szedł na czele, ja kroczyłem za nim, a Kapi memi śladami.
Na szczęście Kapi był bardziej przyjacielskim, niż nasz mistrz i często idąc, poczułem wilgotne i ciepłe dotknięcie na mej ręce, — to Kapi mi ją lizał, jakby mi chciał powiedzieć:
— Wiedz, że jestem tu, ja Kapi, ja, twój przyjaciel!
I wtedy głaskałem go delikatnie, nie zatrzymując się.
Cóż poczniemy w Paryżu w takiej nędzy, w jakiej się znajdowaliśmy?
To było pytanie, które sam sobie z trwogą często zadawałem w czasie tych długich marszy.
Byłbym się chętnie zapytał o to Witalisa, lecz nie śmiałem, tak był ponuro usposobionym i tak zwięzłym w swych odezwach.
Wreszcie pewnego dnia stanął obok mnie i objął mnie takiem spojrzeniem, że odczułem, iż dowiem się tego, co oddawna wiedzieć pragnąłem.
— A więc zmienił się tryb naszego życia, — rzekł, jakby prowadził dalej rozmowę oddawna już rozpoczętą, — za cztery godziny będziemy w Paryżu.
— Ach, to więc Paryż rozciąga się tam przed nami?
— W istocie.
Po chwili dodał: W Paryżu rozstaniemy się.
Spojrzałem na Witalisa. I on na mnie patrzał, a bladość mej twarzy, drżenie mych warg powiedziały mu, co działo się we mnie.
— Otóż jesteś zaniepokojony, — rzekł, — a także zmartwiony. Na nieszczęście trzeba się zawsze właśnie wtedy rozstawać, kiedy przeciwnie pragnęłoby się przybliżyć do siebie.
— Lecz pan nie chce mnie chyba opuścić w Paryżu? — zapytałem nieśmiało.
— O nie, nie chcę cię opuścić, bądź przekonany o tem. Cóż robiłbyś w Paryżu sam, biedne dziecko? A potem nie mam przecież prawa opuścić cię. W dniu, w którym nie chciałem oddać cię pod opiekę tej szlachetnej damy, która cię chciała wychować jak swego syna, przejąłem zobowiązanie wychowania cię, jak najlepiej będę mógł. Na nieszczęście okoliczności mi nie sprzyjają. Chwilowo nic nie mogę uczynić dla ciebie i dlatego myślę o rozłące nie na zawsze, ale na pewien czas, abyśmy mogli wyżyć każdy zosobna przez ostatnie miesiące zimy. Przybędziemy do Paryża za kilka godzin. Cóż chcesz, abyśmy uczynili z trupą, składającą się ze samego Kapiego?
— To prawda.
— Rozważywszy to wszystko w myślach, postanowiłem, że oddam cię aż do końca zimy chlebodawcy, który cię wliczy do grona innych dzieci, grających na harfie.
Nie pomyślałem o czemś podobnem.
Lecz Witalis nie dając sobie przerywać, mówił dalej:
— Co do mnie, to będę uczył włoskie dzieci, grywające po ulicach, gry na harfie i na skrzypcach. Jestem znanym w Paryżu, gdzie już wielokrotnie przebywałem i skąd przybyłem do twej wioski. Sądzę, że starając się o lekcje muzyki, znajdę ich więcej, niż będę się mógł podjąć. I tak będziemy żyli zosobna. Udzielając lekcji, równocześnie zajmę się tresowaniem dwóch psów, któreby mi zastąpiły Zerbina i Psinkę. Na wiosnę będziemy znów mogli udać się obaj razem w drogę, mój mały Remi, aby się już więcej nie rozłączać z sobą, gdyż szczęście nie stroni ciągle od tych, którzy mają odwagę do walczenia z przeciwnościami. A właśnie odwagi i także poddania się losowi domagam się od ciebie w tej chwili. Później pójdzie nam lepiej. Trzeba przetrwać złą chwilę. Na wiosnę rozpoczniemy znów nasze życie na swobodzie. Zaprowadzę cię do Niemiec, do Anglji. Podrastasz i twój widnokrąg umysłowy się rozszerza. Nauczę cię wielu rzeczy i uczynię z ciebie człowieka. Zobowiązałem się do tego wobec pani Milligan i dotrzymam zobowiązania. Ze względu na te zamierzone podróże zacząłem uczyć cię po angielsku, po francusku i po włosku. To już wiele znaczy dla dziecka w twoim wieku, a przytem jesteś silny. Zobaczysz, mój mały Remi, zobaczysz, że wszystko nie jest jeszcze stracone.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Hector Malot i tłumacza: Stefania Tuchołkowa.