Bez rodziny/XVI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Bez rodziny |
Rozdział | XVI. Chlebodawca z ulicy Lursyn |
Wydawca | Spółka Wydawnicza Karola Miarki |
Data wyd. | po 1902 |
Druk | Spółka Wydawnicza Karola Miarki |
Miejsce wyd. | Mikołów |
Tłumacz | Stefania Tuchołkowa |
Tytuł orygin. | Sans Famille |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Im dalej posuwaliśmy się w głąb miasta, tem mniej to, co spostrzegłem, odpowiadało moim wyśnionym nadziejom i marzeniom dziecięcym o Paryżu.
Na rogu domu przeczytałem nazwę ulicy Lursyn.
Witalis, który zdawał się wiedzieć, dokąd idzie, odsuwał łagodnie grupy ludzi, którzy stawali na naszem przejściu.
Szedłem tuż przy Witalisie.
— Strzeż się, abyś mnie nie stracił z oczu, — rzekł mi.
Lecz to polecenie nie było potrzebnem, szedłem krok w krok za nim i dla większego bezpieczeństwa, trzymałem się rogu jego kabata.
Przebywszy wielkie podwórze i przejście, przybyliśmy do rodzaju ciemnej i zielonkawej nory, dokąd słońce nigdy zapewne nie przenikało. Było to najbrzydsze i najokropniejsze, miejsce, jakie kiedykolwiek widziałem.
— Czy Garofoli jest u siebie? — zapytał Witalis człowieka, który zawieszał jakieś łachmany na murze, przyświecając sobie latarką.
— Tego nie wiem, idźcież przekonać się sami. Wiecie gdzie, na najwyższem piętrze drzwi wprost wejścia.
— Garofoli jest chlebodawcą, o którym ci powiedziałem, mówił do mnie Witalis, idąc po schodach, których stopnie, pokryte warstwą ziemi, były tak śliskie, jakby je kto wilgną gliną oblepił.
To tutaj on mieszka!
Ulica, dom i schody nie wyglądały po temu, aby mi dodać otuchy. A jakim będzie mój chlebodawca?
Na czwartem piętrze Witalis bez pukania pchnął drzwi i znaleźliśmy się w rodzaju wielkiej komory, czy też śpichrza. Środek był próżny, a naokoło pod ścianami dwanaście stało łóżek. Ściany i sufit były koloru nieokreślonego.
— Garofoli, — rzekł Witalis, wchodząc, — czy tu jesteś w jakim kącie? Nikogo tu nie widzę. Odpowiedz mi, proszę cię. To Witalis do ciebie mówi.
W istocie w pokoju nie było widać nikogo przy świetle pięcioramiennego świecznika, przymocowanego do ściany; a jednak na słowa mego mistrza odpowiedział słaby, żałosny głosik dziecięcy.
– Synjor Garofoli wyszedł i wróci dopiero za dwie godziny.
W tej samej chwili istota, która nam odpowiedziała, pokazała się. Było to może dziesięcioletnie dziecko, które zbliżało się ku nam, wlokąc się po podłodze. Uderzył mię tak bardzo dziwny jego wygląd, że dotąd widzę je przed sobą. Dziecko to zdawało się nie mieć kadłuba, a jego wielka, nieproporcjonalna głowa zdawała się opierać wprost na nogach. Twarz miała wyraz głębokiej boleści i wielkiej słodyczy, w oczach widniało beznadziejne poddanie się losowi.
Tak zbudowane, nie mogło być to dziecko ładnem, lecz mimowoli pociągało wzrok ku sobie i budziło sympatję. Pewien wdzięk miały jego wielkie, łzawe i czułe, jak u psa, oczy i jego wymowne usta.
— Jesteś tego pewnym, że będzie tu dzisiaj za dwie godziny? — zapytał Witalis.
— Z wszelką pewnością, synjorze. Jest to pora obiadowa i on sam wydziela zawsze obiad.
— Gdyby miał więc przybyć rychlej, to powiedz mu, że Witalis przyjdzie za dwie godziny.
— Za dwie godziny, tak, synjorze.
Chciałem odchodzić wraz moim mistrzem, lecz powstrzymał mnie.
— Pozostań tu, — rzekł, — wypoczniesz.
Uczyniłem ruch wyrażający przestrach.
— Zapewniam cię, że powrócę napewno.
Gdy ucichł odgłos ciężkich kroków jego na schodach, dziecko, które pochylone ku drzwiom nadsłuchiwało, zwróciło się do mnie.
— Czy pochodzisz z kraju? — zapytało mnie po włosku.
— Nie, — odpowiedziałem po francusku.
— Ach, — zawołało smutnie, patrząc na mnie swemi wielkiemi oczami, — tem gorzej, — wolałbym, abyś był rodem z kraju.
— Z jakiego kraju?
— Z Włoszech; byłbyś mi mógł powiedzieć jakie nowiny.
— Jestem Francuzem.
— Tem lepiej.
— Czy wolisz Francuzów niż Włochów?
— Nie i to nie ze względu na siebie, lecz ze względu na ciebie mówię: „tem lepiej“. Gdybyś był Włochem, to prawdopodobnie dostałbyś się w służbę synjora Garofoli, a wtedy nie móglbym ci powiedzieć: „tem lepiej“.
Te słowa nie mogły mnie uspokoić.
— Czy Garofoli jest złym? — zapytałem.
Dziecko nie odpowiedziało wprost na to pytanie, lecz spojrzenie, jakie na mnie rzuciło, było przerażająco wymownem.
— Synjor Garofoli jest moim wujem i wziął mnie do siebie z litości. Matka moja jest biedną wdową. Gdy Garofoli przybył do kraju zeszłego roku po dzieci, zaproponował, że mnie zabierze. Trudno było matce rozstać się ze mną, ale... trzeba było. W domu bylo sześcioro dzieci, z których ja byłem najstarszym. Najpierw Garofoli miał tylko mnie jednego, ale w przeciągu ośmiu dni było nas tuzin dzieci. Ruszyliśmy w drogę do Francji. Och! była to długa droga zarówno dla mnie, jak i dla moich towarzyszy, którzy wszyscy byli smutni. Wreszcie przybyliśmy do Paryża. Wtedy Garofoli dał mi dwie białe myszki, które miałem pokazywać podedrzwiami i w sieniach domów i zebrać dziennie 30 groszy. „Ile groszy brakować ci będzie do wyznaczonej sumy, — rzekł mi, — tyle batów dostaniesz wieczorem“.
— Trzydzieści groszy, to ciężko uzbierać, ale ciężej jeszcze odbierać plagi, które wymierza Garofoli. Czyniłem wszystko, co mogłem, by uzbierać żądaną sumę, ale mimo usilnego starania, nie mogłem często tego dokonać. Wreszcie Garofoli widząc, że plagi nic tu nie pomagają, użył innego sposobu. Za każdy brakujący grosz, odejmę ci ziemniaków, przeznaczonych dla ciebie na wieczerzę, — rzekł. — Skóra twa jest wytrzymała na kije, lecz może twój żołądek wraźliwym będzie na głód.
— Po miesiącu, czy też sześciu tygodniach, w których używał tego sposobu, nie utyłem doprawdy; lecz stałem się tak bladym, że przechodnie często mówili: „Otóż dziecko, które niezadługo umrze z głodu“. Natura odmówiła mi urody, lecz cierpienie uczyniło mnie interesującym, nadało wyraz moim oczom. Ludzie litowali się nademną i choć nie zbierałem więcej groszy, lecz dostawałem to kawałek chleba, to talerz zupy. Były to dobre dla mnie czasy. Nie dostawałem już plag, a choć nie dawano mi ziemniaków na wieczerzę, nie obchodziło mnie to wiele, bo najadłem się poprzednio na obiad. Ale pewnego dnia Garofoli zobaczył mnie jedzącego talerz zupy u owocarki i zrozumiał, dlaczego nie skarżę się na odbieranie mi ziemniaków. Postanowił zatem, że już odtąd nie będę wychodził i pozostanę w domu, aby gospodarzyć. Gotuję jedzenie, ale ponieważ mógłbym jeść w czasie gotowania, więc Garofoli wymyślił garnek z pokrywką zamykaną na kłódkę. Zrana kładzie w garnek mięso z jarzyną, nalewa wodę, nakrywa pokrywką i zamyka na kłódkę. Potrzebuję tylko przystawić garnek na ogień. Wącham zapach rosołu, gotując to wszystko, ale to nie syci, przeciwnie podnieca uczucie głodu; to też od czasu, gdy jestem w kuchni pobladłem jeszcze bardziej. Ale dosyć ci już naopowiadałem, Garofoli zaraz przyjdzie, a nic nie będzie gotowem.
Mówiąc to, chodził, utykając na nogi, naokół stołu, ustawiając na nim talerze i nakrycia. Naliczyłem dwadzieścia talerzy, a więc dwadzieścia dzieci miał Garofoli pod swą komendą. Łóżeczek było jednak tylko dwanaście, więc chyba po dwoje dzieci sypiało razem. Co za łóżka! Bez powleczeń, z czerwonemi derami, które musiano zakupić w stajni, gdy już były zbyt wytarte aby ogrzewać konie.
Była to pora, w której wracali wszyscy uczniowie Garofolego. Każdy z nich wchodząc, zawieszał swój instrument na gwoździu ponad łóżkiem, ten skrzypce, ów harfę, inny znów flet lub puzon. Dzieci, które nie były muzykalnemi, wsadzały do klatki zwierzątka, które na ulicach pokazywały.
Ciężkie kroki rozległy się na schodach; czułem, że to Garofoli.
Do pokoju wszedł krokiem niepewnym mały człowieczek o twarzy niemiłej, lecz nie miał na sobie włoskiego ubrania, tylko szare palto.
Pierwsze jego spojrzenie padło na mnie, spojrzenie, od którego zimno mi się w głębi serca zrobiło.
— Co to za chłopiec? — zapytał.
Mattia odpowiedział mu prędko i grzecznie, dając objaśnienia, jakie mu Witalis dać polecił.
— Ach, więc Witalis jest w Paryżu! Czegóż on chce odemnie?
— Nie wiem, — odpowiedział Mattia.
— Nie mówię do ciebie, lecz do tego chłopca.
— Mistrz mój przybędzie, — rzekłem, nie śmiąc mu odpowiedzieć szczerze — i sam powie panu, czego sobie życzy.
Gdy Garofoli zasiadł, jedno z dzieci przyniosło mu fajkę napełnioną tabaką, a równocześnie drugie dziecko podało mu zapaloną zapałkę.
— Teraz, — rzekł Garofoli, rozsiadłszy się wygodnie i pociągając fajeczkę, — obliczymy się, moje małe aniołki. Mattia, gdzie książka?
Było to wielką łaską ze strony Garofolego, że raczył mówić, gdyż jego uczniowie odgadywali jego życzenia, zanim wypowiedział takowe.
Zanim jeszcze zażądał książki obrachunkowej, Mattia położył przed nim mały, zbrukany rejestr.
Garofoli dal znak dziecku, które mu podało zapałkę.
Dziecko przybliżyło się.
— Jesteś mi winien grosz od wczoraj, obiecałeś, że dziś mi go oddasz. Ile przynosisz mi dzisiaj?
Długo wahało się dziecko z odpowiedzią. Policzki jego nabiegły purpurą.
— Braknie mi grosza.
— Ach, braknie ci grosza i to mówisz tak spokojnie?
— Braknie mi grosza nietylko od wczoraj, ale i grosza na dzisiaj.
— A więc dwa grosze. Widział kto coś podobnego?
— To nie moja wina.
— Bez głupstw; znasz regułę. Zdejmuj twój żakiet. Dwa kije za wczoraj, dwa kije za dzisiaj i prócz tego nie dostaniesz ziemniaków za twe zuchwalstwo. Rikardo, mój ulubieńcze, zasłużyłeś sobie na tę rozrywkę przez twą uprzejmość. Zdejm rzemyczki.
Rikardo zdjął ze ściany bat z krótką rączką, o dwóch rzemyczkach, zakończonych wielkiemi, mosiężnemi gałkami.
Tymczasem ten, któremu brakło grosza, obnażył się do pasa.
— Zaczekaj trochę, — rzekł Garofoli ze złym uśmiechem, — może nie będziesz sam, a jest to zawsze przyjemnie mieć towarzystwo i prócz tego Rikardo nie będzie potrzebował zabierać się do roboty po kilka razy.
Wtedy podeszło jeszcze kolejno dziesięcioro dzieci, które składały obrachunki. Znalazło się jeszcze czterech, którzy żądanej sumy nie mieli.
— Więc aż pięciu tych rabusi, którzy mnie okradają i obrabowują, — wołał Garofoli jęczącym głosem, — otóż co to znaczy być zbyt wspaniałomyślnym! Z czego mam zapłacić dobre mięso i smaczne kartofle, które wam daję, jeżeli nie pracujecie?
Rikardo trzymał bat w ręku, a pięciu skazańców stało ustawionych obok niego.
— Ty wiesz, Rikardo, — rzekł Garofoli, — że nie patrzę na ciebie, bo widok tych plag nie służy mi, lecz słucham i podług odgłosu oceniam siłę uderzeń. Zabierz się z całych sił do dzieła, mój miły, gdyż tem zapracujesz sobie na twój kawałek chleba.
Za drugiem uderzeniem skazaniec wydał żałosne westchnienie, za trzeciem krzyk przerażający.
Pierwsze świśnięcie bata wycisnęło mnie samemu łzy w oczach.
Szczęściem nic więcej z tego nie widziałem.
Drzwi otworzyły się i Witalis wszedł. — Jeden rzut oka wystarczył mu do zrozumienia, co oznaczały krzyki, jakie słyszał, idąc po schodach. Dobiegł do Rikarda, wyrwał mu bat z ręki, poczem zwracając się do Garofolego, stanął przed nim ze skrzyżowanemi ramionami.
— Co się mieszasz w to, co cię nie obchodzi, stary warjacie, — rzekł Garofoli.
— To obchodzi policję.
— Ty mnie grozisz policją? — wrzasnął Garofoli, podnosząc się z miejsca.
— Tak, ja, — odpowiedział mój mistrz, nie dając się zastraszyć wściekłością Garofolego.
— Posłuchaj, Witalisie, — rzekł tamten, uspakajając się i przybierając ton żartobliwy, nie trzeba być niegrzecznym i grozić mi, gdyż i ja z mej strony mógłbym niejedno opowiedzieć. A wtedy nie wiem, kto z nas byłby bardziej niezadowolonym. Zapewne nie poszedłbym na policję, którą wasze sprawy nic nie obchodzą, ale są inni, których by to zainteresowało. Potrzebuję im powiedzieć tylko jedno jedyne imię, a wtedy któż z nas starałby się bardziej ukryć swą hańbę?
Mój mistrz stał chwilę, nie odpowiadając.
Swą hańbę? — Byłem zdumiony i nim jeszcze otrząsnąłem się z tego zdumienia, mistrz ujął mnie za rękę.
— Pójdź za mną!
I wyszedł ze mną za drzwi. Nie mówiąc słowa, nie odwracając się, zszedł ze schodów, trzymając mnie wciąż za rękę. Z jakąż ulgą kroczyłem za nim. Nie dostanę się Garofolemu! Gdybym był śmiał, byłbym uściskał za to Witalisa.