Bez rodziny/XVII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Bez rodziny |
Rozdział | XVII. Kamieniołomy w Żantili |
Wydawca | Spółka Wydawnicza Karola Miarki |
Data wyd. | po 1902 |
Druk | Spółka Wydawnicza Karola Miarki |
Miejsce wyd. | Mikołów |
Tłumacz | Stefania Tuchołkowa |
Tytuł orygin. | Sans Famille |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Tak długo, dopóki byliśmy na ulicach, po których chodzili ludzie, Witalis szedł, nic nie mówiąc. Lecz niebawem znaleźliśmy się na pustej uliczce. Wtedy usiadł na kamieniu i kilkakrotnie potarł czoło ręką, co było u niego oznaką zmieszania.
— Bardzo to pięknie iść za głosem wspaniałomyślności, — mówił sam do siebie, — ale otóż teraz jesteśmy na bruku paryskim, bez grosza w kieszeni i bez kęsa chleba w żołądku. Czyś głodny?
— Nie jadłem dziś nic prócz małej skórki chleba, jaką dostałem od pana dziś rano.
— A więc, moje biedne dziecko, musisz położyć się spać bez obiadu, jeżeli wogóle będziemy mieli gdzie przenocować.
— Liczyłeś pan na to, że przenocujemy u Garofolego?
— Liczyłem, że ty tam przenocujesz i że dostanę za pozostawienie ciebie u niego z jakie dwadzieścia franków, które na razie byłyby dla mnie wystarczyły. Ale widząc, jak Garofoli obchodzi się z dziećmi, nie mogłem zapanować nad sobą. Nie miałeś przecież ochoty pozostać u niego, nieprawdaż?
Było już późno, i zimno, które w ciągu dnia złagodniało, stało się znów przenikliwem i lodowatem. Wiatr wiał od północy. Zanosiło się na bardzo zimną noc.
Witalis siedział długo na kamieniu w czasie, gdy ja i Kapi staliśmy przed nim nieruchomo, oczekując na jego postanowienie. Wreszcie podniósł się.
— Dokąd pójdziemy?
— Do Żantili, by poszukać kamieniołomu, gdzie niegdyś nocowałem. Czyś zmęczony?
— Wypocząłem u Garofolego.
— Na nieszczęście ja nie jestem wypoczętym i już dalej nie mogę, a jednak trzeba iść. Naprzód, moje dzieci.
Nazwy „moje dzieci“ na pieski i na mnie używał mistrz tylko wtedy, gdy był w dobrym humorze, ale tego wieczoru wypowiedział te słowa ze smutkiem.
Szliśmy znów ciągle ulicami i uliczkami Paryża, a rzadko spotykani przechodnie zdawali się spoglądać na nas ze zdumieniem.
Nie mówiąc ni słowa, Witalis szedł pochylony, a mimo panującego zimna, dłoń jego parzyła moją rękę. Chwilami zatrzymywał się, aby wesprzeć się przez minutę na mem ramieniu, a wtedy czułem, że całe jego ciało wstrząsało się drganiem kurczowem.
Zazwyczaj nie śmiałem zadawać mu pytań; lecz tym razem uczyniłem wyjątek. Odczuwałem potrzebę powiedzieć mu, że go kocham, lub przynajmniej, że chciałbym uczynić coś dla niego.
— Pan jest chory! — rzekłem w chwili, gdy się zatrzymał.
— Obawiam się, że tak jest, a w każdym razie jestem znużony, wyczerpany. Marsze ostatnich dni zbyt były długie na mój wiek, a zimno tej nocy ścina mi krew w żyłach. Przydałoby mi się wygodne łóżko i kolacja w dobrze ogrzanym pokoju. Ale to jest nieziszczalnem marzeniem. Naprzód, dzieci!
Naprzód! Wyszliśmy za miasto, poza rzędy kamienic, idąc częściowo wzdłuż murów, częściowo otwartem polem, lecz idąc ciągle.
Choć było ciemno i choć drogi krzyżowały się na każdym kroku, Witalis szedł jak człowiek, który wie, dokąd idzie i który zna doskonale drogę. To też kroczyłem za nim bez obawy, że zbłądzimy, niepokojąc się tylko tem, kiedy nareszcie dojdziemy do kamieniołomu.
Szliśmy tak pod wiatr przeszło godzinę, w ponurej ciszy nocnej. Odgłos naszych kroków rozbrzmiewał głucho na zmarzniętej ziemi. Choć sam ledwie powłóczyłem nogami, musiałem teraz prowadzić Witalisa. Nagle zatrzymał się:
— Wejście do kamieniołomu zamknięte. — Tak, zamknięte; nie można wejść.
— Cóż uczynić?
— Nie wiem sam, chyba umrzeć tu.
— O panie!
— Tak, ty nie chcesz umrzeć, jesteś młodym, więc życie cię nęci. A więc chodźmy, czyż możesz jeszcze iść?
— A pan?
— Gdy już dalej nie będę mógł się wlec, padnę, jak stary koń.
— Gdzie pójdziemy?
— Powrócimy do Paryża, a jak spotkamy policjantów miejskich, damy się im zaprowadzić na odwach policyjny. Wolałbym tego uniknąć, ale nie chcę, abyś zmarł od mrozu. Idźmy, mój mały Remi, idźmy, moje dziecko, odwagi!
I znów powracaliśmy tą samą drogą, którą przyszliśmy.
Jak późno już było? — Nie miałem o tem pojęcia. Szliśmy długo, bardzo długo i powoli. Była już północ, a może pierwsza po północy. Niebo wciąż było ciemne, bez księżyca, tylko tu i owdzie migotały blado małe gwiazdeczki. Wicher nie uciszył się, przeciwnie dął coraz silniej i wznosił tumany pyłów śnieżnych, które miotał nam w twarze. Domy, koło których przechodziliśmy, były pozamykane i ciemne. Zdawało mi się, że, gdyby ludzie, którzy tam w ciepłych swych łóżkach spali, wiedzieli, jak nam jest zimno, to otworzyliby nam drzwi swych domów.
Idąc prędko, nie odczuwalibyśmy tak bardzo zimna; ale Witalis posuwał się tylko z wielkim wysiłkiem naprzód, dysząc ciężko. Oddech jego był tak przyspieszony, jakby po prędkim biegu.
Zatrzymał się.
Zrozumiałem, że siły jego się wyczerpały.
— Chcesz pan, abym zapukał do którychkolwiek drzwi? — zapytałem.
— Nie, nie otworzonoby nam. — Są to ogrodowi, którzy tu mieszkają. Nie wstają oni o tej porze.
— Idźmy ciągle.
Ale siły jego nie sprostały chęciom.
Po kilku krokach zatrzymał się znowu.
— Muszę odpocząć trochę, — rzekł, — nie mogę iść dalej.
Jakaś furtka znajdowała się w sztachetach a poza temi sztachetami wznosił się nawprost stos nawozu jak to się często widzi w sadach. Dmący wiatr, odrywał słomę, jaką stos nawozu był okryty i przerzucał ją aż na ulicę, tuż przy furcie.
— Tutaj usiądę, — rzekł Witalis.
— Powiedziałeś pan, że jeżeli usiądziemy, to możemy zmarznąć na śmierć.
Nie odpowiadając mi, dał znak, abym pozbierał słomę przy furtce i usiadł, a raczej upadł na to posłanie ze słomy. Zęby mu szczękały i drżał na całem ciele.
— Nazbieraj jeszcze więcej słomy, — rzekł mi, — stos nawozu chroni nas tu przed wiatrem.
Tak, chronił nas przed wiatrem, lecz nie przed mrozem.
Nazbierałem tyle słomy, co tylko mogłem, i usiadłem przy Witalisie.
— Przytul się do mnie, — rzekł, — a Kapiego połóż przy sobie, aby cię rozgrzał swem ciepłem.
Witalis był człowiekiem doświadczonym, który wiedział, że zimno w tych okolicznościach, w jakich się znajdowaliśmy, mogło być dla nas śmiertelnem.
Wystawiając się na takie niebezpieczeństwo, musiał być zupełnie z sił wyczerpanym.
Czyż zdawał sobie sprawę ze swego stanu? Nigdy nie miałem się o tem dowiedzieć. Ale w chwili, gdy nakrywszy się słomą, przytuliłem się do niego, poczułem, że pochylił się nademną i ucałował mnie w twarz. Było to po raz drugi i, niestety, po raz ostatni.
Lekkie zimno przeszkadza zasnąć ludziom, którzy drżą, kładąc się do łóżka; wielkie zimno, trwające długo, ścina krew w żyłach i odbiera przytomność tym, których pochwyci na wolnem powietrzu. Tak było też z nami.