<<< Dane tekstu >>>
Autor Hector Malot
Tytuł Bez rodziny
Rozdział XVIII. Liza
Wydawca Spółka Wydawnicza Karola Miarki
Data wyd. po 1902
Druk Spółka Wydawnicza Karola Miarki
Miejsce wyd. Mikołów
Tłumacz Stefania Tuchołkowa
Tytuł orygin. Sans Famille
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XVIII.
Liza.

Gdy się przebudziłem, leżałem w łóżku.
Płomień gorejącego ognia oświetlał pokój, w którym się znajdowałem i który wydał mi się nieznanym.
Nie znałem także osób, które mnie otaczały: człowieka w szarej sukmanie i żółtych drewniakach; — czworga dzieci, z pośród których mała dziewczynka pięcio czy też sześcioletnia wpatrzoną była we mnie oczyma zdziwionemi, a tak wyrazistemi, że zdawały się przemawiać.
Uniosłem się na posłaniu.
Pochylono się nademną.
— A Witalis? — zapytałem.
— On pyta się o swego ojca, — rzekła najstarsza dziewczynka.
— To nie jest mój ojciec, to mój mistrz. Gdzie on jest? Gdzie jest Kapi?
Gdyby Witalis był moim ojcem, nie powiedzianoby mi niezawodnie odrazu wszystkiego; ale ponieważ był tylko moim mistrzem, sądzono, że nie potrzeba taić przedemną prawdy.
Furtka, we wgłębieniu której przykucnęliśmy, wiodła do domu ogrodnika. Otwierając o drugiej w nocy furtkę, by udać się z wózkiem jarzyn na targ, znalazł nas ogrodnik nieruchomych i zesztywniałych na naszem legowisku ze słomy. Wołano na nas, abyśmy się podnieśli i przepuścili wózek, ale gdyśmy się nie poruszali i tylko Kapi odpowiadał poszczekiwaniem w naszej obronie, wtedy chwycił nas za ramiona, potrząsając nami. Nie drgnęliśmy nawet. Wtedy naszły go poważne obawy. Przyniesiono latarkę i przekonano się, że Witalis nie żył, że zmarzł i że mnie też wiele nie brakowało do śmierci. Lecz dzięki temu, że Kapi leżał mi na piersiach, miałem jeszcze w sobie trochę ciepła i oddychałem. Zaniesiono mnie do domu ogrodnika i położono do łóżeczka jednego z dzieci, któremu kazano wstać. Przez sześć godzin leżałem, jak nieżywy, poczem krew zaczęła znów krążyć w mych żyłach, oddech stał się silniejszym, i ocuciłem się.
Pomimo że ciało moje było jeszcze zdrętwiałe a umysł niezupełnie przytomny, pojąłem jednak w całej pełni znaczenie tych słów, które co dopiero usłyszałem. Witalis nie żył!
Opowiadał mi to wszystko człowiek w szarej sukmanie, to jest ogrodnik, a w czasie, gdy mówił, mała dziewczynka o zdziwionem wejrzeniu nie spuszczała ze mnie oczu. Kiedy jej ojciec powiedział, że Witalis umarł, zrozumiała to niezawodnie, przeczuła, jakim ciosem była dla mnie ta wiadomość. Opuszczając żwawo kąt, w którym stała, podbiegła do ojca, położyła mu rączkę na ramieniu a drugą wskazując na mnie, wydała dziwny dźwięk, nibyto słowo współczucia, czy też rzewne westchnienie.
Sam jej ruch był tak wymownym, że nie potrzebował objaśnienia. W tym ruchu i w jej spojrzeniu odczułem bezwiedną sympatję i po raz pierwszy od czasu rozstania się z Arturem doświadczyłem niewypowiedzianego uczucia zaufania i czułości. Tak samo spoglądała na mnie matka Barberin, gdy mnie chciała uściskać. — Witalis umarł. Byłem sam, ale nie czułem się opuszczonym, jak gdyby on był jeszcze przy mnie.
— Ach tak, moja mała Lizo, — rzekł ojciec, pochylając się nad swą córeczką, — to mu sprawia ból, ale trzeba powiedzieć mu prawdę; bo gdybyśmy tego nie uczynili, to uczyniłaby to policja.
I opowiadał mi dalej, jak sprowadzono policjantów miejskich, którzy zabrali z sobą zwłoki Witalisa w czasie, gdy kładziono mnie do łóżeczka Aleksego, jego najstarszego syna.
— A Kapi? — zapytałem, gdy przestał mówić.
— Kapi?
— Tak, pies?
— Nie wiem, zapodział się gdzieś.
— Szedł za noszami, na których niesiono zwłoki, — rzekło jedno z dzieci.
— Czyś to widział Benjaminie?
— Tak, szedł z łbem spuszczonym krok w krok za ludźmi, którzy nieśli nosze i od czasu do czasu wskakiwał na nosze, a gdy go odpędzano, skomlał żałośnie.
Biedny Kapi, tyle razy, jako dobry komediant, udawał, że idzie za pogrzebem Zerbina, przybierając minę płaczliwą, wydając westchnienia, które pobudzały do śmiechu najsmutniejsze nawet dzieci!
Pozostawiono mnie teraz samego. — Nie wiedziałem co począć, lecz zacząłem się ubierać.
Moja harfa leżała w nogach łóżka. Przeciągnąłem rzemień od harfy naokół mego ramienia i skierowałem się do pokoju, w którym znajdował się ogrodnik ze swemi dziećmi. — Trzeba iść stąd sobie, ale dokąd?... Nie wiedziałem, lecz czułem, że muszę odejść... i odchodziłem.
Przebudziwszy się w łóżku, czułem się dosyć dobrze mimo zdrętwienia członków i nieznośnego bólu głowy, lecz stanąwszy na nogach, byłbym upadł, gdybym się nie był oparł o krzesło. Po chwili wypoczynku otworzyłem drzwi i znalazłem się w obecności ogrodnika i jego dzieci.
Siedzieli naokół stołu, w pobliżu wysokiego kominka, na którym płonął ogień i jedli zupę z kalafiorów. Zapach tej zupy przypomniał mi, że już od wczoraj nic nie jadłem. Słabo mi się zrobiło i zachwiałem się na nogach. Widać było po mej twarzy, że mi niedobrze.
— Czy się źle czujesz, mój chłopcze? — zapytał ogrodnik głosem współczującym.
Odpowiedziałem, że jest mi niedobrze i że, jeżeli pozwolą, to usiądę na chwilę przed ogniem.
Ale nie ciepła, lecz przedewszystkiem pożywienia potrzebowałem w tej chwili. Nie zrobiło mi się lepiej w grzejącym blasku ognia, a zapach zupy, brząkanie łyżek o talerze i mlaskanie jedzących powiększyły jeszcze moją słabość.
Gdybym był śmiał, byłbym poprosił o talerz zupy! Ale Witalis nie nauczył mnie wyciągać ręki i przyroda nie stworzyła mnie żebrakiem. Umarłbym raczej z głodu, niż miałbym powiedzieć: „Jestem głodny!“ Dlaczego? Nie wiem, lecz nigdy nie domagałem się od nikogo tego, czego nie mógłbym oddać.
Mała dzieweczka o dziwnem wejrzeniu, która nic nie mówiła, a którą ojciec jej nazywał Lizą, siedziała nawprost mnie, lecz zamiast jeść, przyglądała mi się uporczywie, nie spuszczając, ani nie odwracając spojrzenia. Nagle wstała od stołu i biorąc swój talerz, napełniony zupą, przyniosła mi go i postawiła na kolanach.
Nie mogłem już dobyć głosu z osłabienia, lecz ręką uczyniłem gest dziękczynny.
— Przyjm to od Lizy, mój chłopcze, — rzekł jej ojciec, — bo co ona daje, to daje ze szczerego serca, a jeżeli będziesz miał ochotę, to możesz dostać potem jeszcze drugi talerz zupy.
Czy miałem ochotę? W kilku sekundach pochłonąłem zupę, a gdy odkładałem łyżkę, Liza, która stała przedemną, spojrzała na mnie bystro i wydała okrzyk zadowolenia. Potem biorąc mój talerz, podstawiła go swemu ojcu, aby go znów napełnił i przyniosła mi go ze słodkim, zachęcającym uśmiechem.
Tak, jak za pierwszym razem, zupa znikła z talerza w jednej chwili.
Dzieci, które z uśmiechem na ustach mi się z początku przyglądały, teraz śmiały się do rozpuku.
— Masz dobry spust, mój chłopcze, — rzekł ogrodnik.
Czułem, że się rumienię aż do włosów; ale po chwili postanowiłem powiedzieć raczej prawdę, niż dopuścić, aby mnie posądzano o żarłoczność i odpowiedziałem, że już wczoraj nie jadłem obiadu.
— A śniadania?
— Tak samo nie jadłem.
— A twój mistrz?
— On także nic nie jadł.
— A więc umarł nietylko z zimna, ale i z głodu.
Zupa dodała mi sił. — Podniosłem się, by odejść.
— Dokąd chcesz iść? — zapytał ojciec.
— Odejść precz.
— Do kogo?
— Nie wiem.
— Czy masz jakich przyjaciół w Paryżu?
— Nie.
— Ludzi z twoich stron?
— Nikogo.
— Gdzie jest twe mieszkanie?
— Nie mieszkaliśmy nigdzie; przybyliśmy wczoraj.
— Co chcesz robić?
— Grać na harfie, śpiewać moje piosenki i w ten sposób zarabiać na życie.
— I to tu w Paryżu? Zrobiłbyś lepiej, gdybyś powrócił w rodzinne strony do twoich rodziców. — Gdzie oni mieszkają?
— Nie mam rodziców.
— Mówiłeś, że ów starzec z białą brodą nie jest twym ojcem.
— Nie mam wcale ojca.
— A matka?
— Nie mam matki.
— Lecz masz zapewne wuja, ciotkę, lub kogo z krewnych.
— Nie, nikogo.
— Skąd pochodzisz?
— Mój mistrz kupił mnie od męża mej żywicielki. ...Państwo byliście dobrzy dla mnie; dziękuję wam za to z całego serca i jeżeli sobie życzycie i was to zabawi, to powrócę w niedzielę, by zagrać wam na harfie do tańca.
Mówiąc to, skierowałem się do drzwi; lecz zaledwie uczyniłem kilka kroków, gdy Liza, która szła za mną, ujęła mnie za rękę i z uśmiechem wskazała mi na harfę. Omyłka była wykluczoną.
— Czy chcesz, abym zagrał?
Przytaknęła ruchem głowy i uderzyła radośnie w dłonie.
— Ach tak, — rzekł ojciec, — zagraj jej cośkolwiek.
Wziąłem harfę i choć nie miałem ochoty do tańca, ani do wesołości, zacząłem walca, którego najbieglej grałem. Ach, gdybym go mógł zagrać tak, jak Witalis, i sprawić przyjemność tej małej dzieweczce, która swemi wejrzeniami wnikała mi w głąb serca.
Z początku słuchała, wpatrzona we mnie, potem wybijała takt nóżkami, wreszcie, jakby porwana muzyką, poczęła tańczyć po kuchni w czasie, gdy jej dwaj bracia i starsza siostra cicho siedzieli na swych miejscach. Nie walcowała w tempie tanecznem, lecz obracała się w kółko z wielkim wdziękiem, z buzią rozjaśnioną.
Siedząc przy kominku, ojciec jej nie spuszczał jej z oczu: wydawał się bardzo wzruszonym i klaskał w ręce.
Gdy skończyłem grać walca, dzieweczka stanęła naprzeciw mnie i złożyła mi wdzięczny ukłon, a następnie stukając palcem w harfę, dała mi znak, który miał oznaczać: „jeszcze“.
Grałbym dla niej z przyjemnością przez dzień cały, lecz jej ojciec powiedział, że to dosyć, bo nie chce, aby Liza zmęczyła się tańcem.
Wtedy zamiast zagrania tanecznej melodji, zanuciłem neapolitańską piosenkę, której mnie Witalis nauczył.
Była to moja piosnka popisowa, w której zazwyczaj najwięcej miałem powodzenia. Melodja tej piosnki słodka, rzewna i tkliwa wzruszała serca słuchaczy.
Przy pierwszych tonach Liza usiadła naprzeciw mnie, trzymając oczy swe utkwione w moich, poruszając wargami, jakby powtarzała pocichu me słowa. Gdy tony piosenki stały się smutniejsze, cofnęła się o kilka kroków, a przy ostatniej zwrotce rzuciła się z płaczem ojcu na kolana.
— Dosyć, — rzekł tenże.
— Jakaż ona niemądra! — rzekł jeden z jej braci, ten, którego nazywano Benjaminkiem, — najpierw tańczy, a potem zaraz płacze.
— Nie tak niemądra, jak ty, ona odczuwa wszystko serduszkiem, — odparła starsza siostra i pochyliła się nad Lizą, by ją uściskać.
W czasie, gdy Liza rzuciła się ojcu na kolana, założyłem harfę na ramię idąc ku drzwiom.
— Dokąd idziesz? — zapytał ojciec.
— Odchodzę.
— Kochasz zatem twój zawód muzykanta?
— Nie mam innego zawodu do wyboru.
— Nie obawiasz się życia na gościńcu?
— Nie mam własnego domu.
— Ostatnia noc powinna ci dać dużo do myślenia.
— Zapewne, wolałbym wygodne łóżko i miejsce przy ognisku domowem.
— Jeżeli chcesz, to ofiaruję ci w moim domu miejsce przy ognisku i wypoczynek w wygodnem łóżku, naturalnie po pracy. Zostań tu, pracuj i żyj wspólnie z nami. Ale nie ofiaruję ci bogactwa, w którem mógłbyś próżnować. Jeżeli przyjmiesz moją propozycję, to razem z nią przyjmiesz twój dział pracy i cierpienia. Trzeba będzie rano rychło wstawać i dzień cały pracować ciężko w pocie czoła na chleb powszedni. Ale byt będziesz miał zapewniony, nie będziesz narażonym na to, abyś musiał nocować pod gołem niebem, jak zeszłej nocy i może umrzeć opuszczony gdzie w jakim kącie, lub rowie przydrożnym. Wieczorem zastaniesz łóżko do spania usłane, a spożywając jedzenie, będziesz miał to zadowolenie, żeś na nie zasłużył, a myśl ta przysparza apetytu, zapewniam cię o tem. A wreszcie jeżeli jesteś dobrym chłopcem, o czem jestem przekonanym, to będziesz miał w nas własną rodzinę.
Liza odwróciła się i patrzała na mnie przez łzy, uśmiechając się zarazem.
— A więc, — rzekł ojciec, — czy zgadzasz się na to, mój chłopcze?
Własna rodzina! Będę miał więc rodzinę! Ach, ileż razy rozwiało się już to najmilsze moje marzenie! Matka Barberin, pani Milligan, Witalis, ich wszystkich zabrakło mi jednego po drugim.
Nie będę już sam.
Moje położenie było okropne. Widziałem umierającego człowieka, z którym żyłem od wielu lat i który był dla mnie prawie ojcem. Równocześnie utraciłem towarzysza, a zarazem przyjaciela mego dobrego i drogiego Kapiego, którego tak kochałem i który tak bardzo był do mnie przywiązanym. Lecz gdy ogrodnik zaproponował mi, abym pozostał u niego, ufność niewypowiedziana zapełniła mi serce.
Nie było dla mnie wszystko skończone. Mogłem rozpocząć życie nanowo.
A co mnie więcej jeszcze pociągało, niż byt zapewniony, o którym mi mówiono, to było to wnętrze domowe, które tak zgodnem oglądałem i to wspólne pożycie rodzinne, które mi przyobiecywano.
Ci chłopcy będą memi braćmi.
Ta ładna, mała Liza będzie moją siostrą.
Z pospiechem zdjąłem rzemień mej harfy z ramienia.
— Otóż to odpowiedź, — rzekł ojciec, śmiejąc się i to odpowiedź dobra, która widać sprawia ci przyjemność. Zawieś twój instrument na tym gwoździu, mój chłopcze, a w dniu, w którym nie będzie ci już dobrze między nami, zdejmiesz go ze ściany, by wylecieć z naszego gniazda. Lecz uczyń to wtedy tak, jak to czynią jaskółki i słowiki, to jest odczekaj odpowiedniej pory do wybrania się w drogę.
Dom, przy którego furcie upadliśmy ze znużenia, należał do ogrodnika Akę[1]. W chwili, w której przyjęto mnie do tego domu, rodzina składała się z pięciu osób: z ojca, którego nazywano Piotrem; z dwóch chłopców, Aleksego i Benjamina i dwóch dziewcząt, starszej Stefanji i najmłodszej ze wszystkich dzieci, Lizy.
Liza była niemą, ale nie od urodzenia, to znaczy, że jej niemota nie była skutkiem głuchoty. Mogła mówić przez dwa lata, potem nagle w czwartym roku życia zaniemówiła po napadzie epilepsji. Szczęściem nie wpłynęło to niekorzystnie na jej umysł, który przeciwnie rozwijał się nadzwyczaj szybko. Nietylko rozumiała wszystko, co się do niej mówiło, lecz potrafiła okazać wszystko, co chciała. Jej bracia nie wytykali jej kalectwa; ojciec widział w niej wszystko; najstarsza siostra, Stefanja, uwielbiała ją.
Pani Akę umarła w rok po urodzeniu się Lizy i od tego dnia Stefanja, która tylko o dwa lata starszą była od większego z braci, stała się małą mateczką dla rodziny. Zamiast chodzić do szkół, pozostała w domu, przyrządzała żywność, przyszywała guziki i narządzała odzież ojca i braci, nosiła Lizę w ramionach. Zapomniano, że była córką i siostrą, prędko przyzwyczajono się do uważania jej za służącą i to za służącą, z którą się liczyć nie potrzeba, bo wiedziano, że ona nigdy nie opuści domu i nigdy o nic gniewać się nie będzie.
Stefanja nie miała czasu być dzieckiem, bawić się i śmiać. W czternastym roku życia twarzyczka jej była smutną i melancholiczną, jak u starej 35-letniej panny, choć rozjaśniał ją wyraz słodyczy i rezygnacji.
Nie minęło ani pięć minut od chwili, w której zawiesiłem moją harfę na gwoździu, gdy opowiadając o tem, jak nas zmożyło zimno i znużenie przy powrocie z Żantili, gdzie spodziewaliśmy się znaleźć nocleg w kamieniołomie, posłyszałem naraz drapanie do drzwi wychodzących na ogród, a równocześnie żałosne poszczekiwanie.
— To Kapi, — rzekłem, wstając żywo.
Ale Liza uprzedziła mnie. — Podbiegła do drzwi i otworzyła je.
Biedny Kapi jednym skokiem był przy mnie, a gdy go chwyciłem w ramiona, począł mi lizać twarz, poszczekując radośnie. Drżał na całem ciele.
— A Kapi? — zapytałem.
Zrozumiano moje pytanie.
— Kapi pozostanie z tobą.
Pies jakby zrozumiał, o czem mówiono, zeskoczył na ziemię i kładąc łapkę na sercu, ukłonił się.
To pobudziło dzieci do wielkiego śmiechu, a przedewszystkiem Lizę. — Aby zrobić im jeszcze większą przyjemność, chciałem, by Kapi odegrał im jaką sztuczkę ze swego repertuaru, ale nie chciał mnie słuchać i w skoczywszy mi na kolana, zaczął mnie znów obejmować łapkami, a potem zeskoczywszy, ciągnął mnie ku drzwiom za rękaw.
— On chce, bym z nim wyszedł.
— Aby cię zaprowadzić do twego mistrza.
— Policjanci, którzy zabrali zwłoki Witalisa powiedzieli, że muszą mnie wypytać i że przyjdą po mnie w ciągu dnia, kiedy się już rozgrzeję i obudzę. Czekać na ich przybycie było mi za długo. Chciałem wiedzieć coś pewnego o Witalisie. Może nie umarł, jak przypuszczano. Toć i ja także nie umarłem. Mógł powrócić do życia tak, jak i ja.
Widząc mój niepokój i odgadując przyczynę tegoż ojciec zaprowadził mnie do biura komisarza, gdzie zadawano mi jedno pytanie po drugiem, ale nie chciałem wpierw odpowiedzieć, aż dowiedziałem się, że Witalis nie żyje. Wtedy opowiedziałem wszystko, co wiedziałem. Ale komisarz chciał dowiedzieć się jeszcze więcej i długo wypytywał się o wszystko, co się tyczyło Witalisa i mnie samego.
Co do mnie, to odpowiedziałem, że nie mam rodziców i że Witalis najął mnie za pieniądze, które zapłacił naprzód mężowi mej żywicielki!
— A teraz? — zapytał komisarz.
— My zaopiekujemy się teraz tym chłopcem, jeżeli pan chce go nam powierzyć, — wmieszał się ojciec.
Komisarz nietylko chciał powierzyć mnie ogrodnikowi, lecz jeszcze pochwalił go za jego dobry uczynek.
Teraz trzeba było opowiedzieć wszelkie szczegóły o Witalisie, o którym jednak nic prawie nie wiedziałem. Był też punkt tajemniczy, którego wyjaśnić sobie nie umiałem, a tyczyło się to chwili, gdy na ostatniem naszem przedstawieniu Witalis wzbudził śpiewem swym zdumienie i podziw owej damy, a także i groźby Garofolego, ale sądziłem, że nie należy mi o tem mówić. To, co on tak starannie przez całe życie ukrywał, powinno być i po jego śmierci zachowanem w tajemnicy.
Ale niełatwo jest dziecku ukryć coś przed komisarzem policyjnym, znającym swój zawód, gdyż tacy ludzie wziąwszy kogoś w krzyżowy ogień pytań, potrafią z niego wszystko wydostać.
To się mnie także wydarzyło.
W niespełna pięć minut komisarz wiedział już wszystko, co chciałem przed nim zamilczeć.
— Trzeba zaprowadzić chłopca do tego Garofolego, rzekł komisarz do policjanta; — gdy znajdzie się na ulicy Lursyn, rozpozna już ów dom. Pójdziesz pan z nim i wypytasz Garofolego.
Udaliśmy się we trzech w drogę: policjant, ojciec i ja.
Tak, jak komisarz powiedział, łatwo rozpoznałem dom i weszliśmy na czwarte piętro. Spostrzegając policjanta i poznając mnie, Garofoli pobladł ze strachu. Ale wnet uspokoił się, dowiedziawszy się z ust policjanta o powodzie naszego przybycia.
— Ach, biedny stary, umarł, — zawołał.
— Znałeś go pan?
— Doskonale.
— A więc powiedz pan wszystko, co pan wiesz o nim.
— To rzecz bardzo prosta. Jego nazwisko nie było Witalis, lecz Karlo Balzani i przed mniej więcej czterdziestu laty był najsławniejszym śpiewakiem w całych Włoszech. Śpiewał on wszędzie: w Neapolu, w Rzymie, w Wenecji, we Florencji, w Londynie i w Paryżu. Ale pewnego dnia utracił głos, a nie mogąc pozostać królem artystów, nie chciał umniejszyć swej sławy występami w małych teatrzykach. Porzucił zatem nazwisko Karla Balzani i przybrał miano Witalisa, ukrywając się przed wszystkimi, którzy go znali za czasów jego wielkości. Ale trzeba było żyć! Próbował różnych zawodów, w których mu się nie wiodło i tak staczał się ze stopnia na stopień coraz niżej, aż stał się wodzicielem tresowanych psów. Ale w swej nędzy zachował jeszcze swą dumę i byłby umarł ze wstydu, gdyby ktokolwiek się dowiedział, że świetny Karlo Balzani został biednym Witalisem.
W ten sposób wyjaśnioną została tajemnica, która mnie tak bardzo zaciekawiła.
— Biedny Karlo Balzani, biedny Witalis!




  1. Pisze się: Acquin.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Hector Malot i tłumacza: Stefania Tuchołkowa.